Paperart is my way of communication with this beautiful world.
@stefflthedepartmentstore https://www.instagram.com/asya_kozina/
Asya Kozina
paper artist








Paperart is my way of communication with this beautiful world.
@stefflthedepartmentstore https://www.instagram.com/asya_kozina/
paper artist
Teresa Rudolf
Wiedeń, czyli praliny, praliny, praliny…
Sezamie, otwórz się tu i teraz – powiedziałam do siebie. Tu i teraz! Gdzie skręcisz, idziesz prosto? Dzisiaj po Wiedniu chodzisz, a nie jeździsz. I dziś bez celu. Zobacz, dokąd prowadzą cię dziś nogi!
Na ogół mam swoją stałą trasę. Kiedy chcę iść pieszo przez Wiedeń, wtedy idę tak jak jeździ metro numer 3, od Westbahnhof, czyli Mariahilfer Strasse do Stephansplatz. To jest kawał drogi, ale idzie się przyjemnie, czuć rytm miasta, kocham to. Po drodze wchodzę do mojej kawiarenki z pralinami, a nawet tortami bezglutenowymi. Dramatycznie niebezpieczna sprawa, bo chociaż bez glutenu, ale TAAAAAKIE, ogromne, no i te nadzienia w nich!
Continue reading “Psychogeografia w praktyce”EMS: Look, what I found in still opened links in my computer. Did I open it and forget to close? Or did it opened itself?
John Hunt
In addition to the more obvious literary models for the protagonists of Ulysses found in the Greek Odyssey, the English Hamlet, and the Italian Divine Comedy, it may make sense to ponder also the Spanish Don Quixote. In a stray remark in Scylla and Charybdis, someone suggests that “Our national epic” will be written by drawing inspiration from this hugely influential early novel. Stephen, who has been thinking about how Shakespeare exemplifies the creative process, may well take the hint if he becomes the artist he aspires to be.
Continue reading “Don Quijote, who comes from the VR”Ale popatrzcie sami:
Zobaczyłam ich z okna autobusu, gdy w piękny, słoneczny, majowy dzień jechałam ze stacji Alt Mariendorf do Ogrodu Britz, obejrzeć tulipany. Byłam przekonana, że to ON, więc wróciłam na piechotę, żeby GO sfotografować. Czyż ta rzeźba nie wygląda jak dwóch dziwacznych facetów? To jako żywo oni obaj, jeden w trójkątnym kapeluszu, na koniu i z długą lancą, toż to don Kichot, a ten drugi, obły jak gruby ptak (“grubel” – gruby wróbel) – jest przecież naszym Brzuchaczem.
Jest jednak inaczej, ba, sam autor twierdzi, że to ojciec, matka i dziecko. Niestety artysta już nie żyje (1947 Barcelona – Berlin 1998), nie mogę więc spróbować go przekonać, że się myli.
A zatem DZIECKO! Dziecko na Dzień Dziecka.
Continue reading “Don Kichot? Niestety nie. Wpis na Dzień Dziecka.”Book Launch of Cross Purposes
June 6, 2023, 18:00
The Center for Anthropological Research on Museums and Heritage and the Institute for European Ethnology of the Humboldt University in Berlin cordially invite you to a book launch of: Cross Purposes: Catholicism andthe Political Imagination in Poland by Magdalena Waligórska (Cambridge
University Press, 2023) to take place on June 6, at 18:00 CEST.
Please, join us for a discussion with the author, chaired by Prof. Magdalena Buchczyk (HU Berlin), with comments by: Prof. Felix Ackermann (Fernuniversität Hagen) and Dr. Karolina Wigura (FU Berlin). The
discussion will be followed by a small reception.
The event takes place at the CARMAH Center for Anthropological Research on Museums and Heritage, Mohrenstr. 40-41, 10117 Berlin, Room 408.
Link: https://www.carmah.berlin/events/48173/
About Cross Purposes:
No other symbol is as omnipresent in Poland as the cross. This multi-layered and contradictory icon features prominently in public spaces and state institutions. It is anchored in the country’s visual history,
inspires protest culture, and dominates urban and rural landscapes. The cross recalls Poland’s historic struggles for independence and anti-Communist dissent, but it also encapsulates the country’s current
position in Europe as a self-avowed bulwark of Christianity and a champion of conservative values. It is both a national symbol – defining the boundaries of Polishness in opposition to a changing constellation of the country’s Others – and a key object of contestation in the creative arts and political culture. Despite its long history, the cross has never been systematically studied as a political symbol in its capacity to mobilize for action and solidify power structures. Cross Purposes is the first cultural history of the cross in modern Poland, deconstructing this key symbol and exploring how it has been deployed in different political battles.
-- PD Dr. Magdalena Waligórska Institut für Europäische Ethnologie Center for Anthropological Research on Museums and Heritage Humboldt-Universität zu Berlin Anton-Wilhelm-Amo-Str.41 10117 Berlin NEW PUBLICATION: Cross Purposes: Catholicism and the Political Imagination in Poland (CUP, 2023) https://www.cambridge.org/core/books/cross-purposes/72E707A0DE6E82457D62EFE5E0D1A2B0
Cross Purposes is the first cultural history of the cross in modern Poland, deconstructing this key symbol and exploring how it has been deployed in different political battles. Historians of Eastern Europe will find in it a compelling cultural history of Poland’s major political upheavals.
Magdalena Waligórska is a cultural historian and sociologist. Her fields of interest include contemporary Polish and Belarusian history, nationalism and national symbols, Jewish heritage, Jewish/non-Jewish relations, and memory studies. She is currently leading a research group at the Department of European Ethnology of the Humboldt University in Berlin. She has published extensively on nationalism, Jewish culture, and Jewish-non-Jewish relations in journals including East European Politics and Societies, Holocaust Studies, East European Jewish Affairs and POLIN. Her first book, Klezmer’s Afterlife: An Ethnography of the Jewish Music Revival in Poland and Germany, was published 2013.
Podobnie jak Kapibary, które pojawią się tu za kilka dni, również Las Pando wędruje sobie w dół i w dół po kalendarzu publikacji, co i raz ustępując miejsca jakimś ważniejszym tematom, aż trafił na urodziny syna. Najlepszego, Jacku, myślę, że spodoba Ci się ten las.
Reblog+, czyli drzewo i książka
Gdy otwieram komputer, pojawia się strona Bing i podsuwa mi takie zdjęcie, codziennie inne, czasem kilka:
Myślę wtedy, ach no tak, lasy brzozowe, może w Finlandii. Ale skoro Bing się tak upiera, klikam wreszcie kiedyś na podsuwany mi wraz ze zdjęciami artykuł i zatyka mnie z wrażenia, bo to, co wygląda jak cały las, to w rzeczywistości…
Tak, jedno drzewo! Link prowadzi do niemieckiej Wikipedii, po polsku nie ma jeszcze wpisu. Poniżej tłumaczę dla Was ten niemiecki artykuł.
Pando (z łaciny pandere „rozprzestrzeniać się“) to kolonia klonów (nie klonów-drzew, chodzi o to, że poszczególne niby-drzewa są sklonowane) topoli amerykańskiej (Populus tremuloides), która rośnie w lesie Fishlake National Forest w amerykańskim stanie Utah. Wiek kolonii szacuje się na 14.000 lat, co oznacza, że jest to jedna z najstarszych i największych znanych człowiekowi istot żyjących na Ziemi. Tak jak to napisałam w tytule: gigantyczny gigant.
Poszczególne pnie łączą się ze sobą za pomocą kłączy, tworzących jedną wielką splątaną sieć (nazywam ją żmut, o czym dalej będzie więcej), nie są więc odrębnymi egzemplarzami rośliny, lecz stanowią ten sam organizm. Pojedyncze pnie wprawdzie obumierają, ale ponieważ wciąż dorastają nowe, roślina istnieje nieprzerwanie dalej. Jest to przykład rozmnażania się bezpłciowego, co znamy oczywiście również z innych gatunków roślin.
Kolonia zajmuje około 43 hektarów i liczy około 47.000 pni. Ocenia się, że waży około 6.000 ton. Jednak pojedyncze pnie żyją znacznie krócej, bo co najwyżej 130 lat, ale sama kolonia (genet) jest jednak znacznie starsza – niewykluczone, że jej najstarsze części żyją już nawet od 80.000 lat. Jest to jednak ocena szacunkowa, potwierdzony badaniami wiek tego żmutu wynosi 14.000 lat. Ten gigantyczny drzewolas ma wrogów – są to jelenie zwane mulakami czarnoogonowymi, które wskutek (czy może – dzięki) działalności człowieka utraciły naturalnych wrogów i szybko się rozmnażają, zakłócając równowagę ekologiczną okolicy. Ich pożywieniem jest właśnie żmut topolowy. Fotografie lotnicze pando sugerują, że kolonia od około 40 lat już dalej nie przyrasta, co może oznaczać, że naprawdę powoli obumiera.
***
Ale póki co – wciąż jeszcze jest.
***
Pozwalam tu sobie na pewną zabawę – proponuję mianowicie, żeby dla owego genetu zastosować staropolskie, a może nawet starosłowiańskie słowo żmut. Owo dawno zapomniane słowo wyciągnął z niepamięci pisarz Jarosław Marek, który tak zatytułował swoją, wydanä w roku 1987 książkę o Mickiewiczu. Żmut tropi tajemnice Filomatów i Filaretów, dwóch tajnych organizacji, do których należał Mickiewicz i który za tę działalność został aresztowany i skazany na zesłanie. Z portalu Lubimy czytać dowiemy się, że jest to niezwykła książka opowiadająca o wileńskich i emigracyjnych losach Mickiewicza i jego przyjaciół, która rzuca nowe światło na życie naszego wieszcza narodowego. Pokazuje go jako żywego człowieka, a nie pomnik. Żmut – to taki splatany “kołtun” – splatany, jak losy Mickiewicza.
Portal Culture.pl uzupełnia tę informację o nieco pikantnych ciekawostek:
Pod tajemniczym tytułem (“żmut” to “bezładnie poplątane włosy, sznurki, tasiemki”, a przenośnie – kłębowisko nie do rozplątania) kryje się fascynująca, budowana na przekór romantycznej legendzie opowieść o młodzieńczych miłościach Adama Mickiewicza: o Joasi, Johasi czy może Johalce, Józi czy Zuzi, Anieli czy też może Eli, słynnej Maryli Wereszczakównie oraz znacznie mniej znanej Karolinie Kowalskiej – mężatce z czworgiem dzieci, przez historyków literatury zwanej lekceważąco “panią Kowalską” i usilnie spychanej w cień, ponieważ nie pasowała do kreowanej przez nich legendy Mickiewicza jako dziewiczego “kochanka Maryli”.
Rymkiewicz, tropiąc tajemnice uczuć pana Mićkiewicza, jak go z litewska nazywa, stworzył dzieło, które czyta się jak sensacyjną powieść, pełną śmiałych domysłów i zaskakujących hipotez – jak choćby szokujący domysł dotyczący nieślubnego dziecka Mickiewicza i Maryli. Książka napisana jest pełnym zniewalającego uroku językiem, w którym współczesna polszczyzna przeplata się z niemal doszczętnie zapomnianą już dzisiaj polszczyzną litewską.
Żmut ukazał się po raz pierwszy w 1987 roku w Instytucie Literackim w Paryżu i w drugoobiegowym krajowym wydawnictwie NOWA. Otrzymał Nagrodę Literacką paryskiej “Kultury” i nagrodę “Wiadomości” im. Mieczysława Grydzewskiego za najlepszą polską książkę wydaną na emigracji w roku 1987.
***
Na zakończenie fragment owej książki:
Co to jest żmut? Aleksander Walicki w książce Błędy nasze w mowie i piśmie ku szkodzie języka polskiego popełniane oraz prowincjonalizmy – korzystałem z trzeciego wydania: Kraków 1886 – powiada, że tego wyrazu, używanego tylko na Litwie, a koroniarzom nieznanego, nie da się zastąpić jakimś innym: “wyrazu, zupełnie temu odpowiedniego, w języku naszym nie posiadamy”. Żmut to bezładnie poplątane włosy, sznurki, tasiemki. Można by ewentualnie, zamiast o żmucie, mówić o splocie, ale Walicki uważa, że splot może być również spleciony ładnie i porządnie. “Żmut zaś musi być koniecznie bezładnie zbity”. Na Litwie mówiono – Rozplącz ten żmut nici. – Albo: – Wyrwano mu z głowy cały żmut włosów. – Słowem bliskoznacznym jest kuczma. Kuczma jest jednak czymś nieco innym niż żmut, bowiem to, co splątane, nazywano żmutem, zaś do kuczmy można to było tylko porównać. Mówiono: – Ależ włosy twoje jak kuczma jaka. – “Bo pierwiastkowo – czytamy u Walickiego – wyraz ten oznacza w języku tureckim kosmatą czapkę janczarską”. Włosów, które porównywano do kuczmy, musiało być dużo i musiały być nastroszone. Żmut natomiast to “poplątanie bez względu na ilość włosów lub nici”. Z wydobytego niedawno z papierów po Janie Karłowiczu Podręcznika czystej polszczyzny dla Litwinów i petersburszczan dowiedziałem się, że synonimem kuczmy są czupryna, chachół, kudły. Znaczenie żmutu lub żmotu Karłowicz określa nieco inaczej niż Walicki: żmut to według niego gałka, garść, garstka. To, co splątane, poplątane, zaplątane. Garść czegoś takiego. Poplątanie samo w sobie. To, nad czym pracowałem przez kilka lat, jest właśnie takim żmutem. Tego żmutu nie udało mi się rozplatać – gdybym to zrobił, nie byłby już żmutem – więc książka, która z tego wynikła, także jest czymś w rodzaju żmutu. Ponieważ to, co splątane, pozostało splątane, można by powiedzieć, że poniosłem klęskę: autor, który zajmuje się historią, powinien bowiem – takie jest chyba powszechne przekonanie – uporządkować dany mu materiał. A przynajmniej wykazać chęć zaprowadzenia w nim jakiegoś porządku. Wydaje mi się to dyskusyjne. Żmut, z którym miałem do czynienia, został przeze mnie przedstawiony jako żmut, i nawet jeśli wynikło to z nieładu panującego w mojej głowie lub z tego, że nie dość się starałem, jest w tym coś, co mi odpowiada.
Żmut jako obraz żmutu. Poplątanie jako obraz tego, co splątane. To, co nazywamy przeszłością albo czasem przeszłym, jak jest nam dane? Właśnie pod postacią żmutu, z którego tu i ówdzie wystają jakieś nici czy sznurki, ale nie widać ich drugiego końca, bo wikłają się, plączą, splatają ze sobą. Umysł bezskutecznie próbuje zaprowadzić w tym jakiś porządek – wydaje mu się, nie wiadomo dlaczego, że najlepszy byłby porządek chronologiczny, linearny – ale wygląda mi na to, że żmut też ma w tej sprawie coś do powiedzenia: zachowuje się tak, jakby było w nim trochę życia i jakby wcale nie pragnął zostać rozplatany. Coś w rodzaju kołtuna, którego obcięcie w pierwszej połowie XIX wieku medycy na Litwie uważali za niebezpieczne dla życia tego, któremu skołtuniły się włosy. Kołtun był więc czymś w rodzaju żywej istoty. W Wilnie zajmował się tą problematyką profesor Feliks Rymkiewicz, autor wydrukowanej w “Dzienniku medycyny, chirurgii i farmacji” (rok 1823) pracy Niektóre postrzeżenia ściągające się do choroby kołtunowej z uwagami nad jej naturą. Przeszłość jako żywy kołtun, żywy żmut. Może, jeśli rozplącze się ją, czyli uporządkuje, z tego poplątania ulotni się – jak w wypadku obcięcia kołtuna – ta odrobina życia, odrobina ciepła, która przetrwała w ciemności, w centrum bezładnego żmutu? Podziwiam moją przebiegłość, bo zdaje się, że staram się usprawiedliwić czy wytłumaczyć bałagan panujący w mojej głowie albo lenistwo mojego umysłu. Ale jednak bardzo zależy mi na tej odrobinie życia, która jest tam, w głębi żmutu, kuczmy. Jeśli w ogóle warto zajmować się historią, to tylko dlatego, że niekiedy udaje się dotknąć tego ciepłego, tego, co tam jeszcze żyje. Nie może na to liczyć ten, kto myśli tylko o tym, jak by uporządkować dany mu materiał.
Żmut nie ma końca ani początku. Moja opowieść może więc zacząć się w jakiejkolwiek chwili. Wystarczy pociągnąć jedną z poplątanych nitek. Santiago, rok 1880. Kwitnące kaktusy. Ile mil, ile wiorst jest stamtąd do Polski? Na gałęzi drzewa, którego nazwy Ignacy Domeyko, przez swoich wileńskich i paryskich przyjaciół zwany Żegotą, nie zna, krzyczy ochryple ptak – błękitne podgardle, purpurowe opierzenie u nasady dzioba – i również jego nazwa nie jest Domeyce znana. Pan Ignacy siedzi w trzcinowym fotelu na tarasie i pisze list. Jego śliczna żona, Enriqueta, umarła dziesięć lat temu – miała wtedy tylko trzydzieści pięć lat – i kiedy Domeyko przerywa pisanie i patrzy na obłoki płynące w kierunku oceanu i dalej, ku Litwie, myśli o tym, czy kiedyś zobaczy jeszcze Enriquetę i gdzie się spotkają: na tym tarasie w Santiago de Chile czy raczej gdzieś na Litwie, w Zapolu lub w Zyburtowszczyźnie. Litwa. “Nie uwierzysz mi, jak tu dobrze i ciepło, choć mrozik uparty nie opuszcza nas ni dnia, ni nocą, nie odważa się jednak dotąd przechodzić za 6 do 8 stopni pod zero. Śniegu po uszy; biedne kuropatwy, nie mając posiłku, cisną się dokoła gumna i stodół, nie lękając się nawet ludzi. Jedyna dla mnie bieda, że nie mogę dłuższych używać przechadzek, bo brnąć po śniegu w dużych kaloszach i w futrze to niewygodnie”. To fragment innego listu, który Domeyko napisał sześć lat później, kiedy przyjechał na Litwę i mieszkał w Zyburtowszczyźnie.
Można sobie wyobrazić jego spotkanie – po latach – z Enriquetą. Stoją na śniegu, gdzieś w pobliżu gumna, wokół nich kuropatwy. Jej duch w sukni z czarnej tafty z dużym dekoltem i w czarnych koronkowych rękawiczkach, a jego duch w futrze i w kaloszach. Jego łysa głowa na jej ramieniu, jego usta dotykające czarnego stroiku wpiętego w jej włosy. – Jak tu dobrze i ciepło – mówi po polsku Enriqueta. – El desconfiar de Dios es una maldad – mówi po hiszpańsku pan Ignacy. Jej czarny pantofelek ze srebrnym guziczkiem zapadający się w śnieg, który padał w nocy. Bo nie sądzę, żeby wówczas, kiedy już nas nie będzie, zostały nam odebrane nasze słowa, nasze futra, kalosze, suknie z czarnej tafty, pantofelki ze srebrnymi guziczkami i stroiki, które wpina się we włosy. W każdym razie bardzo bym tego nie chciał.
Ale wracam do tego listu, który Domeyko 26 października 1880 roku – upalny dzień, a na Litwie wczesne mrozy i od razu 6 do 8 stopni pod zero – pisze na tarasie swojego domu w Santiago. To, co wydarzyło się na Litwie – w Wilnie, Kownie, Tuhanowiczach, Bolcienikach, Rucie – na początku lat dwudziestych, jest już legendą i historycy literatury szukają właśnie ostatnich, jeszcze żyjących świadków tych wydarzeń, chcąc się od nich dowiedzieć, jak to było naprawdę. W liście Domeyki do księdza Jana Siemieńskiego czytamy: “Dochodzą mnie wieści, że z owej miłości Adama i Maryli niektórzy literaci, pisarze romansów, chcą usnuć jakiś sentymentalny romans na sposób francuskich, niemieckich czy angielskich romansów, wymyślić coś tragicznego, gdzieby się nie mogło obejść bez pojedynku, bez jakiego zagmatwania sytuacji lub zamachów na spokojność naszych staropolskich rodzin”. Rozumiem dobrze zaniepokojenie Domeyki. Przyszłość dowiodła, że miał on po temu całkiem uzasadnione powody. Pisarze romansów – trudno zresztą powiedzieć, dlaczego – oszczędzili co prawda tych dwoje, ale historycy literatury napisali na temat miłości Adama Mickiewicza i Marii z Wereszczaków Puttkamerowej – i wszystkiego, co z tą miłością im się kojarzyło – niezliczoną ilość głupstw. Więc rozumiem Żegotę i doceniam jego intencję: chodziło mu przecież o to, aby legenda o miłości Mickiewicza i Maryli była budująca i aby nie przedostały się do niej jakieś niestosowne domysły, a także – i może przede wszystkim – o to, aby dobre imię jego przyjaciela nie doznało uszczerbku. Dlatego właśnie ostrzegał nas i ostrzega z dalekiego Santiago, zza oceanu, z głębi czasu. – Jeśli chcecie opowiedzieć dzieje tej miłości – mówi – to miejcie na uwadze dobro tych dwojga i nie dawajcie wiary głupim plotkom. – Opowiadając, co mam do opowiedzenia, postaram się pamiętać o tym ostrzeżeniu. Przede wszystkim dlatego, że sam nie wiem, jak to było naprawdę, co naprawdę wydarzyło się w Wilnie, Kownie, Bolcienikach na początku lat dwudziestych minionego wieku. A bardzo chciałbym to wiedzieć. Ale ciekawi mnie także legenda – Domeyko był jednym z jej twórców, a wiedząc więcej niż inni, niejedno przemilczał, co w znacznej mierze zadecydowało o jej kształcie – więc o legendzie także chciałbym opowiedzieć, bowiem uważam, że prawda jest również i w niej. Legenda komunikuje coś – jakąś prawdę – o tych, którzy ją kształtowali i którzy w nią wierzyli. Już choćby dlatego warto się nią zająć. Ale legenda mówi nam też prawdę – można by ją nazwać prawdą symboliczną – o tych, których dotyczy, których ma za przedmiot. Legenda jest figurą prawdy. Można więc iść ku prawdzie – prawdzie wydarzeń i prawdzie istnienia – także poprzez nią. Tak więc, drogi panie Ignacy, drogi mój Żegoto ostrzegający mnie zza oceanu, nie obejdzie się w mojej opowieści bez czegoś tragicznego, bez pojedynku, bez zagmatwania sytuacji, a nawet pewnie bez zamachów na spokojność staropolskich rodzin. Ale postaram się niczego nie zmyślać, a jeśli coś zmyślę, to zaraz powiem, że to jest zmyślone. Po cóż zresztą zmyślać, jeśli to, co się wydarzyło wtedy na Litwie, było tragiczne, zagmatwane i właśnie na – sposób niemieckich, angielskich romansów. Mogły się odbyć – może się odbyły? – dwa albo nawet i trzy pojedynki. Spokojność rodzin została zakłócona i można tylko mieć nadzieję – mam taką nadzieję – że ci, którzy uczestniczyli w tych wydarzeniach, po wielu latach, kiedy to wszystko było już przeszłością, spotkali się ze sobą i wszystko sobie wyjaśnili oraz wybaczyli.
Gdzie się spotkali? Przy jakimś gumnie, przy jakiejś stodole w Tuhanowiczach lub w Brażelcach, gdzie śniegu po uszy i kuropatwy cisną się dokoła. Stoją tam wszyscy w futrach i kaloszach – Mickiewicz, Zan, Odyniec, Domeyko, państwo Puttkamerowie, państwo Kowalscy, także Johasia, Józia, Flora i Antosia, także Enriqueta, ale ponieważ nie jest zainteresowana, trochę z boku – i opowiadają sobie, jak to było, i wyjaśniają sobie, co wtedy czuli i myśleli. A potem – filareckim obyczajem – przystępują do całowania. Tomasz Zan do Mickiewicza po pierwszej majówce Promienistych w maju 1820 roku: “Krzyknąłem: «Przystąpcie do pocałowania!» Rzucili się wszyscy i pięćdziesiąt głów ucałowałem. Wystaw sobie, do czego promionki przyszły”. Ale co my wiemy o tych pocałunkach, którymi całują się umarli.
Lidia Głuchowska
„HOMMAGE À JAN BUCK” – PROJEKT NAUKOWO-BADAWCZY
Instytutu Sztuk Wizualnych Uniwersytetu Zielonogórskiego
Jan Buk/Jan Buck (1922-2019) uchodzi za najwybitniejszego artystę serbołużyckiego, gdyż wytyczył serbołużyckim sztukom pięknym, dotąd ograniczonym do sfery przeeksponowanego folkloryzmu i prowincjonalizmu, całkiem nowe założenia, apelując o duchowe przełożenie sztuki serbołużyckiej na europejski modernizm.
Szczególnie inspirującą fazą w twórczości Jana Bucka był czas jego edukacji we Wrocławiu. Przez całe życie utrzymywał on kontakt z polską sceną artystyczną. To sprawiło, iż Instytut Sztuk Wizualnych Uniwersytetu Zielonogórskiego zainicjował projekt towarzyszący jego wystawie jubileuszowej, by uhonorować go jako nestora sztuki serbołużyckiej – z serią wystaw polskich artystów współczesnych oraz międzynarodowych sympozjów badawczych.
W ramach I cyklu wydarzeń projektowych odbyły się m.in. wystawa ISW UZ „Hommage à Jan Buck (I): ŻYLIŚMY JUTRO” w muzeum – Energiefabrik Knappenrode oraz wystawa retrospektywna twórczości Jana Bucka i międzynarodowe sympozjum naukowe „Jan Buck: Droga do sztuki” w Muzeum Serbołużyckim w Budziszynie/Bautzen.
Kierownictwo naukowe projektu:
dr Lidia Głuchowska
Ela Kargol
Wędrówki po zdrowie, zapach bzu i figury w parku
Dzisiaj kolejny szpital w moich wędrówkach po zdrowie, DRK Kliniken Berlin Westend w Charlottenburgu na Westendzie, dzielnicy, która swoją nazwę zawdzięcza londyńskiemu Westendowi i ma wiele wspólnego z Westendem szczecińskim. To Heinrich Quistorp, brat szczecińskiego Johannesa był jednym z założycieli berlińskiego Westendu.
Ale szpital powstał później.
Jutro o godzinie 15 nasza autorka, Krystyna Koziewicz, otrzyma podczas Dnia Polonii nagrodę “Najlepsza z Najlepszych”.
Gratulujemy!!!
Morgen während des Polonia-Tages unsere Autorin, Krystyna Koziewicz, wird den Berliner Preis “Die Beste von den Besten” erhalten!
Wir gratulieren!!!
Zbigniew Milewicz
Najpierw przyszła do mnie do redakcji pani Wiesia, żeby pożalić się na Konstancję. Mała, korpulentna, z tlenionymi blond włosami, uczesanymi starannie w modnego koczka. Znały się od wielu lat z kliniki przy ulicy Francuskiej, gdzie obydwie pracowały jako pielęgniarki na internie. Później, po przejściu na emeryturę czasami się widywały gdzieś w sklepie, na ulicy, albo na niedzielnym nabożeństwie w kościele Mariackim, bo mieszkały niedaleko siebie w centrum Katowic. Wtedy zamieniały ze sobą parę zdawkowych uwag, o tym, że jakieś autobusy nie jeżdżą, że znowu pada, albo nie dowieźli mięsa, ale na tym się kończyło, bo już w szpitalu nie lubiały się jedna z drugą.
Wiesia była zadbaną, śląską kobietą. W domu można było u niej jeść, jak to mówią, z podłogi. Tak sobie umiała zorganizować czas, że niezależnie od szpitalnego dyżuru, jej chłop miał zawsze narychtowane sznitki do roboty, po szychcie ciepły posiłek, córka i syn sprawdzone tornistry, wszyscy chodzili schludnie ubrani i spali w czystej pościeli. Konstancja przyjechała na Śląsk po wojnie zza Buga, była niezamężna, nie miała dzieci, za to chmarę kotów, które podobno nie tolerowały żadnych obcych ludzi w domu. Stąd nikt nie wiedział, jak Konstancja żyje w tym swoim dwupokojowym mieszkaniu, które miała po zmarłych rodzicach. Wiesia raz tylko zajrzała tam przez drzwi do przedpokoju, żeby odebrać jeden klucz, który koleżanka pomyłkowo zabrała z kliniki. Myślała, że się przewróci ze smrodu, który dolatywał ze środka. Jakim cudem Konstancja przychodziła do pracy mimo wszystko nienagannie higieniczna, tego Wiesia nie potrafiła sobie wytłumaczyć.
Mój felieton w katowickim Dzienniku Zachodnim o tolerancyjnej pielęgniarce, która pozwala swoim pacjentom na wszystko, na co nie wyrażają zgody ich lekarze, wywołał małą burzę wśród czytelników, dotknięte poczuły się kręgi medyczne. Co prawda pani Konstancja była już na zawodowej emeryturze i opiekowała się chorymi prywatnie, w ich domach, ale wcześniej pracowała w renomowanej placówce medycznej i niektórzy czytelnicy domniemywali, że mogło w niej dochodzić do podobnych zdarzeń. Zadzwoniła do redakcji także bohaterka tego felietonu, nawet nie z pretensjami, tylko – jak to ujęła – z potrzeby uściślenia pewnych informacji. Zaprosiłem ją do kawiarni w Domu Prasy przy ulicy Młyńskiej, gdzie mieścił się wtedy Dziennik Zachodni. Miałem nadzieję na możliwie krótkie, treściwe spotkanie, a trafiłem na potrzebę kobiecych zwierzeń. Konstancja chciała mi najpierw opowiedzieć, jak trafiła z Żytomierza na Śląsk, jak wraz z rodzicami musieli zostawić cały dobytek i w bydlęcym wagonie, razem z innymi repatriantami ruszyli na Zachód. Ojciec był profesorem geografii w liceum, mama uczyła biologii, godzinę dostali od ruskich na spakowanie rzeczy na wyjazd. Konstancja miała wtedy już 32 lata, za sobą ukończoną wyższą szkołę baletową i kilkuletnie doświadczenie w pracy na targowisku miejskim. W czasie wojny handlowała w Żytomierzu, czym się dało. A w Katowicach została pielęgniarką, bo bardzo ich wtedy brakowało.
– Nadal brakuje – zauważyłem – szczególnie tych z powołania.
– Myślę, że taką pielęgniarką byłam i nadal jestem, bo nawet na emeryturze dalej pomagam chorym.
– Pani przeciwnicy twierdzą, że chodzi o pomoc zwłaszcza w szybszym umieraniu.
– Wiem, że pan z Wiesią rozmawiał, bo to ona tak mówi, ale bezpodstawnie.
Pytam więc między innymi o te słodycze, którymi pani Konstancja karmi chorych na cukrzycę, o papierosy kupowane po kryjomu astmatykom, o wódeczności, którymi częstuje chorych na marskość wątroby. Patrzy na mnie w odpowiedzi tymi swoimi niewinnymi, szarobłękitnymi oczyma i szepce kokieteryjnie:
– No, bo mnie proszą, czasami błagają, a ja wtedy nie potrafię im odmówić. Kiedy wiem, że choremu nie pozostało już zbyt wiele życia, że jego dni, a czasem godziny są policzone, to staram się spełniać jego najskrytsze pragnienia. Jak niektórych za bardzo nie stać finansowo, żeby kupić na przykład lepszy koniak, to im go sama stawiam, z własnej kieszeni. Która szeregowa pielęgniarka tak robi?
Pani Konstancja wie, że mówią na nią Kostusia, albo nawet Kostucha. Nie rozumie jednak, dlaczego. Kiedyś była atrakcyjną kobietą, dzisiaj sylwetka się przygarbiła, przybyło zmarszczek, a ubyło włosów i zębów, ale do dentysty nie pójdzie, bo źle znosi ból. Pozatym uważa, że w człowieku najważniejsza jest dusza, a ona się przecież nie starzeje.
– Ma pani swojej duszy coś do zarzucenia?
– Absolutnie nie.
Kilka miesięcy po naszym spotkaniu miała miejsce awaria w starej kamienicy, w której żyła ze swoimi kotami pani Konstancja. Mieszkała na drugim piętrze, w kanalizacji wodociągowej pękła jakaś rura i mieszkania w jednym pionie zostały zalane, więc pilnie trzeba było się do nich dostać. Konstancji nie było akurat w domu, dozorca otworzył drzwi zapasowym kluczem i cała kocia mistyfikacja wyszła na jaw. Śladu bodaj pojedynczego sierściucha nie uświadczono, zamiast tego wszędzie piętrzyły się w nieładzie różne rzeczy po zmarłych rodzicach oraz pacjentach pani Konstancji. Kiedy gospodyni po raz ostatni sprzątała to mieszkanie ? Na to pytanie nie była w stanie odpowiedzieć przed sądem, bo jej sprawa ostatecznie znalazła swój finał na wokandzie.
Zarzutów było kilka. Główny – zaniedbywanie obowiązków pielęgniarskich w trakcie sprawowania prywatnej opieki nad chorymi i wcześniej w klinice, co mogło powodować pogorszenie stanu ich zdrowia, lub wcześniejszy zgon. Ponadto – wyłudzanie korzyści materialnych od pacjentów i działania na szkodę prawa budowlanego. Obserwowałem przebieg rozprawy z audytorium dla publiczności. Konstancja odpowiadała z wolnej stopy. Wyprostowana, jakby połknęła kij, w jakiejś za dużej dla siebie, męskiej kurtce, z małą główką osadzoną na długiej szyi, mocno zaciskała dłonie na balustradzie mównicy, tak jakby od tego szponiastego uchwytu wszystko zależało. Trochę z wyglądu przypominała strusia. Jej odwieczna rywalka Wiesia, dużo mniejsza wzrostem, za to gustownie ubrana i pełna kobiecych powabów, która zeznawała w sprawie, jako główny świadek oskarżenia, szybko została wyeliminowana przez obronę. Mecenas Berezowski, prywatnie mój dobry znajomy, wykazał, że obydwie panie w swoim czasie ostro konkurowały ze sobą o względy jednego z lekarzy. Wiesia przegrała, jej zarzuty wobec Konstancji nie mogły więc być obiektywne. Najcelniej jednak wybrzmiało:
– Wysoki sądzie, jak można nazwać opiekunkę, która stara się spełnić ostatnią wolę człowieka, którego może za chwilę już nie będzie między nami. Nieważne, czy jest to ciastko, lampka koniaku, czy pełen siostrzanej miłości pocałunek ukojenia. Nie inaczej, jak ostatnią siostrą miłosierdzia.
Na wysokim sądzie, który też był kobietą, na chwilę przed zawodową emeryturą, wywód ten wywarł bardzo dobre wrażenie i pani Konstancja została uniewinniona od zarzutu działania na szkodę swoich podopiecznych. Fakt zaś, że jakieś tam rzeczy dostawała po ich śmierci, nie miał wynikać z wyłudzenia, tylko z darowizn ich bliskich. Jedyne do czego ostatnia siostra miłosierdzia została zobligowana, to do prac porządkowych w swoim mieszkaniu, żeby lokatorowi z pierwszego piętra sufit pewnego dnia jednak nie zwalił się na głowę, a jej samej żyło się schludniej.