Agnieszka Fetzka i Tomasz Fetzki
Viator
Kolejny poranek powitał Wędrowców nad brzegiem Jeziora Studzienicznego. Ostatni. Wszak tydzień temu pisał Viator, że mistyczna podróż pograniczem krajów, religii, narodów i światów-zaświatów srodze Pielgrzymów utrudziła. Wyczerpała duchowo. Pora wracać.
Dziś Święto Konstytucji 3 Maja, czyli dzień wolny. A jednocześnie Święto Najświętszej Maryi Panny Królowej Polski. Dlatego, mimo iż to czwartek, w sanktuarium Matki Bożej Studzienicznej od rana tłumy. A tłumy, jak to tłumy, poza potrzebami duchowymi, mają też pragnienia cielesne. Ot, banalna obserwacja dwoistości człowieczej natury. Pęknięcia, o którego istnieniu wiedział już Arystoteles; co poniektórzy byli go świadomi nawet wcześniej, ale nikt tego tak ładnie przed Stagirytą nie ujął. Dziś doskonale wyczuwają je handlowcy, którzy przy drodze prowadzącej do sanktuarium rozstawili swe kramy. A rozmodlony tłum kupuje. Viator nie zamierza popadać w ton protekcjonalny, z poczuciem wyższości spoglądając na gmin. W żadnym wypadku. Przecież i dwójka Wędrowców pofolgowała swej cielesności, korzystając z okazji i nabywając zapas regionalnych specjalności: sękacza, miodowego mrowiska oraz kwasu litewskiego na popitkę. Wszak droga przed nimi daleka: muszą pokonać całą Polskę, i to na skos!
Ruszają przeto i już wkrótce definitywnie opuszczają Suwalszczyznę, sunąc wśród mazurskich moren i jezior. Rozum kazałby podróżować bez przystanków, aby dotrzeć na Łużyce o jakiejś rozsądnej godzinie, ale to nie dla Viatorostwa; serca gorejące zmuszają ich co i rusz do postoju. Pierwszy raz niemal natychmiast po przekroczeniu granicy obu krain – do 1939 roku granicy państwowej. Bo jak się nie zatrzymać i nie obejrzeć spokojnie z bliska malowniczego modrzewiowego kościółka w Wieliczkach? Ponoć najstarszej drewnianej świątyni na Mazurach.

Ale postój przy kościele to drobiazg. Wędrowcy doskonale zdają sobie sprawę z tego, iż muszą zboczyć z najkrótszej trasy. Że nadłożą sporo kilometrów, kierując się z Olecka nie na zachód, lecz na północ, że zahaczą niemalże o Gołdap. Muszą, jeśli mistyczna podróż ma być zwieńczona. A dopełni się ona wśród lasów, kilkaset metrów od granicy rosyjskiej, opodal wioski Rapa.
Nadłożyli, są. I oto zmierza Viator przecinką leśną, kilka lat temu wyrąbaną, ku grobowcowi rodu von Fahrenheit.

Piramida w środku Prus Wschodnich jest tak surrealistycznym obiektem, że musiała obrosnąć legendami, nie ma innej możliwości. No i obrosła. Trudno orzec, co jest prawdą, co zmyśleniem. A że Viator jest mocno obolały, bo już kiedyś na łamach tego blogu został dotkliwie poturbowany przez profesjonalnego historyka za przytoczenie pewnych niejasnych informacji, nie próbuje teraz rozstrzygać, co się w Rapie zdarzyło, a co jedynie zdarzyć się mogło. Zresztą, se non è vero è molto ben trovato.
W Wielkiej Sieci znajdzie Czytelnik wszystkie te informacje i, jeśli zechce, sam może ocenić ich wiarygodność. A było tak: w Rapie władał, ponoć najbogatszy wśród okolicznych arystokratów, baron Friedrich Heinrich von Fahrenheit, człek wykształcony i w świecie bywały, kolekcjoner dzieł sztuki, który podobno w nieodległym Królewcu słuchał wykładów Immanuela Kanta. Po licznych podróżach wróciwszy do domu, przywiózł ze sobą ideę wybudowania dla siebie i swych bliskich takiego miejsca wiecznego spoczynku, które przybliżyłoby ich do osiągnięcia nieśmiertelności, bo sprzyjałoby mumifikacji zwłok, co, według religii starożytnych Egipcjan, było nieodzowne dla trwania duszy w zaświatach. Ponoć wpadł na ten pomysł w Paryżu, gdzie po Bitwie pod Piramidami tematyka egipska była niezwykle modna, choć są tacy, co sugerują, iż baron sam Egipt odwiedził. Tak czy inaczej, niezwykły grobowiec powstał, zapewne pod koniec pierwszej dekady XIX wieku, ponoć według projektu wielkiego Bertela Thorwaldsena.

Pierwsza w piramidzie spoczęła, w roku 1811, trzyletnia córeczka barona – Ninette. Czy jej śmierć była bezpośrednim impulsem do budowy mauzoleum, czy też powstało ono nieco wcześniej, nie jest do końca jasne. Nie ma za to Viator żadnej wątpliwości, że duszyczka dzieweczki wciela się w stokrotkę, kwitnącą co roku tuż obok murów mogiły. Stokrotki to wyjątkowo odporne kwiaty, nic ich nie wypleni.

Po Ninette w mauzoleum pochowano jeszcze siedmiu członków rodziny, w tym samego barona Friedricha. Trudno rozstrzygnąć, czy rzeczywiście piramida skutecznie skupiła energię kosmiczną, czy też po prostu budynek ma wyjątkowy mikroklimat. Faktem jest jednak, że wszystkie zwłoki uległy, w różnym stopniu, procesowi mumifikacji. A że na Mazurach rzecz to rzadka, toteż o piramidzie i rodzie von Fahrenheit krążyły wśród okolicznej ludności niestworzone historie: jest w nich coś o klątwie rodzinnej, są wątki wampiryczne, wspomina się o urwanych zwłokom głowach… Szukajcie i czytajcie, jeśliście ciekawi.
Jedno jest jednak pewne: dzieło barona Friedrich Heinrich von Fahrenheit to pomnik ludzkich marzeń o pokonaniu śmierci. Świadectwo walki Izraela-Jakuba z Nieznajomym. Każdy z nas kiedyś stoczył taką walkę. Z różnym skutkiem. Do tej układanki bardzo by nawet pasował Samotnik z Królewca, którego wykładów baron ponoć słuchał:
– Ale pozwólcie, że was, panowie, zapytam – po chwili niespokojnej zadumy przemówił zagraniczny gość – co w takim razie począć z dowodami na istnienie Boga, których, jak wiadomo, istnieje dokładnie pięć?
– Niestety! – ze współczuciem odpowiedział Berlioz. – żaden z tych dowodów nie ma najmniejszej wartości i ludzkość dawno odłożyła je ad acta. Przyzna pan chyba, że w kategoriach rozumu nie można przeprowadzić żadnego dowodu na istnienie Boga.
– Brawo! – zawołał cudzoziemiec. – Brawo! Pan dokładnie powtórzył pogląd nieokiełznanego staruszka Immanuela w tej materii. Ale zabawne, że stary najpierw doszczętnie rozprawił się z wszystkimi pięcioma dowodami, a następnie, jak gdyby szydząc z samego siebie, przeprowadził własny, szósty, dowód.
– Dowód Kanta – z subtelnym uśmiechem sprzeciwił się wykształcony redaktor – jest również nieprzekonujący. (…)
– Najlepiej byłoby posłać tego Kanta na trzy lata na Sołowki za te jego dowody! – nagle palnął nieoczekiwanie Iwan.
– Ależ, Iwanie! – wyszeptał skonfundowany Berlioz.
Propozycja zesłania Kanta na Sołowki nie tylko jednak nie oszołomiła cudzoziemca, ale nawet wprawiła go w prawdziwy zachwyt.
– Otóż to! – zawołał i jego lewe, zielone, zwrócone na Berlioza oko zabłysło. – Tam jest jego miejsce! Przecież mówiłem mu wtedy, przy śniadaniu: “Jak pan tam, profesorze, sobie chce, ale wymyślił pan coś, co się kupy nie trzyma. Może to i mądre, ale zbyt skomplikowane. Wyśmieją pana”.
Berlioz wybałuszył oczy. “Przy śniadaniu… do Kanta! Co on plecie?” – pomyślał.
– Ale – mówił dalej cudzoziemiec do poety, nie speszony zdumieniem Berlioza – zesłanie go na Sołowki jest niemożliwe z tej przyczyny, że Kant już od stu z górą lat przebywa w miejscowościach znacznie bardziej odległych niż Sołowki i wydobycie go stamtąd jest zupełnie niemożliwe, zapewniam pana.
To jeden z ulubionych przez Viatora fragmentów pióra Bułhakowa. Ale najlepszy jest, rzecz jasna, ten o Behemocie i czystym spirytusie!
Jeszcze jedno jawi się jako oczywiste tu, przed piramidą. To, nieszczęsny baronie, ptaku malowany, że nie warto się wyróżniać, dać nieść marzeniom. Gdybyś rodzinne mauzoleum wybudował w mniej intrygującej formie, może nie zbezcześciłoby go zaintrygowane rosyjskie żołdactwo, które wkroczyło na Mazury w 1914 roku. Może dzieła zniszczenia nie dopełniłaby ciekawska swołocz, która przybyła tu po roku 1945 i regularnie dewastowała wnętrze grobowca. Za ostro wyraża się Viator? Mówi wszak o polskich osadnikach, rodakach. Tylko co wspólnego ma Wędrowiec z bydłem, które bez odrobiny szacunku pastwi się nad zwłokami, niszczy, rozrzuca je po okolicy? Mimo narodowości – nic. Swołocz to swołocz.
Dziś mauzoleum jest uporządkowane i zabezpieczone (choć solidny remont też by się przydał). Trumny ułożono, wnętrze zamknięto kratami. Nikt tam nie wejdzie. Ale obejrzeć przez okno można. Tak, jak ten pan.

I tutaj również nie chodzi o protekcjonalizm. Viator też nie powściągnął ciekawości, zajrzał. Ale fotografii nie zrobił: co to, to nie! Szacunek się małej Ninette należy. Pewnych granic nie można przekraczać, prawda? No i jak ma Pielgrzym myśleć o rodzicach, którzy z biało-czerwonymi chorągiewkami w dłoniach całują się, pozując swemu synowi do zdjęcia… na tle grobowca? Twarz chłopca ukrył Wędrowiec: raz, że RODO by go zjadło, a dwa, że przecież nie chodzi li i jedynie o tę konkretną rodzinę.

Wspomniane chorągiewki to oczywiście reminiscencja dzisiejszego święta (ach, Konstytucja! każda wzmianka kłuje w serce…). To dobrze, że ludzie obchodzą je lekko, beztrosko, swobodnie. Tak ma być. Trzeba tylko znać umiar. Zamiast robić sobie zdjęciową sesję plenerową, lepiej położyć w oknie mauzoleum znicz. Bo i tacy się znaleźli, którzy to uczynili.

Pamiętaj o tym Czytelniku, jeśli nie chcesz, by Twój duch pod postacią błędnego ognika błąkał się kiedyś po bagnach otaczających Rapę. Tak jak dusze tych, którzy profanowali piramidę.

I to by było właściwie wszystko. Ale podróż sama dopisała suplement. Na Warmii, przez którą też Wędrowcy przejeżdżali.
Jedni marzą o nieśmiertelności, inni na tych marzeniach robią świetny interes. Proza, szarość, oczywistość, ale jednak uwiera. Fajnie być biskupem i zbożne dzieło prowadzenia duszyczek ku niebu sprawować luksusowo w rezydencjach wybudowanych na wyzysku biedoty. Takich jak zamki w Reszlu i Lidzbarku Warmińskim.


Fajnie, ale nie całkiem. Przyjrzyjcie się dokładniej niebu nad dachem lidzbarskiej warowni. Dostrzegacie? Nie? Tutaj widać wyraźnie.

Dusza biskupa pod postacią ptaszyska krąży nad zamkiem. I będzie krążyć do końca świata. Nigdy nie uleci do nieba. Przywołajmy raz jeszcze w tej podróży Świętą Księgę: gdzie bowiem jest skarb twój, tam będzie i serce twoje. A pałac barona Fahrenheita, wypełniony wysmakowaną kolekcją sztuki, pogrążył się dawno w niebycie.
Podróż po Oriencie Powszednim dobiegła kresu… Bzdura! Ona się nigdy nie skończy. Granicę nosisz w sobie, Viatorze. Pęknięcie jest w tobie.
Viatorka
Mistyczna kwietniowo-majowa podróż Viatorostwa po Oriencie Powszednim zakończyła się około północy, jeszcze w dniu Święta Konstytucji (nawiasem powiedziawszy, dziś miłośnicy Konstytucji nie mają raczej powodów do świętowania). Po szesnastu godzinach jazdy z Suwalszczyzny przez Mazury, Warmię, Kaszuby, Kujawy, Pałuki i Wielkopolskę, w końcu przybyli Wędrowcy na Łużyce, stęsknieni odebrali swoją stęsknioną pupilkę – suczkę Kropkę – i powrócili do domu. Środek nocy środkiem nocy, ale psina zaraz po przekroczeniu drzwi mieszkania musiała głośno wyrazić, co sądzi na temat zostawiania jej na całe 9 dni i porządnie Wędrowców obszczekała. Nie żeby jej się działa jakaś krzywda pod opieką mamy Viatora. Wręcz przeciwnie: była tam bezwstydnie rozpieszczana. Po prostu uznała widocznie, że tego się nie robi psu…
Żałowali Wędrowcy, że to już koniec, ale wiedzieli, że czas najwyższy wracać. Czekała cierpiąca Przyjaciółka, czekało wiele spraw. Zresztą, zbyt długa podróż w końcu znudziłaby się, a tak pozostały niedosyt i nostalgia. I pomysł na cykl wpisów.
Dziś jednak z pewną ulgą skonstatowała Viatorka, że to już XIV i ostatni odcinek Orientu powszedniego. Dlaczego z ulgą? Bo z upływem czasu coraz trudniej było wracać do tej podróży, odtwarzać szczegóły i wrażenia. Z tygodnia na tydzień wydawała się ona coraz bardziej nierealna i odległa. Niewiarygodne: minęło ledwie trzy i pół miesiąca, a Viatorka czuje się, jakby to wszystko działo się wiele lat temu, w innym życiu. Chyba nigdy jeszcze tak mocno nie odczuła, że trzy miesiące, to jednak spory kawał życia. Że sporo może się zmienić: w naszym spojrzeniu na świat i ludzi.
Cóż dodać? Wspomnienie Wielkiej Podróży po Podlasiu zawsze przywołuje Viatorce zmarłą Przyjaciółkę, o której tragicznych losach Czytelnicy czytali w odcinku Przerwa w podróży. Na zakończenie cyklu wypada zatem również o Niej wspomnieć. Niestety, spełnia się przewidywany przez Viatorkę czarny scenariusz przyszłości jej dorosłego dziecka. Ten niepełnosprawny intelektualnie człowiek postępuje coraz bardziej irracjonalnie, pogrążając się w coraz większych kłopotach i, co gorsza, odrzuca wszelkie próby pomocy, a nawet występuje przeciwko życzliwym sobie osobom, których coraz mniej wokół niego. Viatorostwu, „zgodnie” ze znaną zasadą, że dobro powraca, obrywa się najbardziej. Natomiast ci, którzy przez półtora roku stali spokojnie z boku i nie tylko, że w niczym nie pomogli, ale bez słowa sprzeciwu obserwowali, jak urzędowe osoby ze „specjalistycznych” instytucji powołanych do pomocy, rozjeżdżają walcem tę rodzinę, dziś mają zadziwiająco dużo do powiedzenia. Mają nawet czelność oceniać zmarłą, sponiewieraną kobietę, która już nie może się bronić. Bo ich zdaniem coś tam powinna zrobić, a gdzieś tam popełniła błąd. Czy to elementarny brak empatii, czy mechanizm obronny, żeby nie poczuć się jak kawał ostatniego drania?
Z kolei urzędowe osoby pozostają z dobrym samopoczuciem i zapewne niedługo ogłoszą, że od początku miały rację. W psychologii opisuje się zjawisko nazywane samospełniającym się proroctwem, polegające na tym, że określone oczekiwania w stosunku do pewnych zachowań wpływają na te zachowania w sposób, który powoduje spełnienie tych oczekiwań. Tu, wypisz-wymaluj, mamy taką właśnie sytuację. Lata temu pewne panie postanowiły „zrobić” z przyjaciółki nieodpowiedzialną pieniaczkę, a z jej syna nieobliczalnego agresora zagrażającego otoczeniu. I tak „profesjonalnie” podziałały, że dziś faktycznie zaczynają osiągać swoje zamierzenie. Viatorka widzi to jak na dłoni, inni ludzie niestety niekoniecznie.
Myśli sobie czasem Viatorka z przekąsem, że ma gotowy materiał na książkę, którą mogłaby zatytułować Anatomia przestępstwa, albo Anatomia obłędu, w zależności od tego, jak ta historia się zakończy.
Skomentuje zaraz Viator, że znowu ulało się Viatorce. Ale cóż innego pozostaje człowiekowi z nadmiarem empatii i poczuciem bezsilności? Tylko wykrzyczeć frustracje, odsunąć się od miałkich ludzi i ze wszystkich sił starać się zająć w końcu swoim życiem. Inaczej zwariuje. Powszedni, ale nie Orient.