Co robi Don Kichot w Kraju Basków?

Zdjęcia i pomysł wpisu: Tomasz Fetzki
Realizacja: Ewa Maria Slaska

No cóż, pytanie to w tytule postawione tak śmiało, choćby z najwyższym trudem rozwiązać by należało, bo jeżeli Don Kichot i Sancho Pansa stoją na pomniku w brązie wykonanym na placu w San Sebastian, to jakiś sens to mieć musi.

A więc do dzieła.

  • Artysta: Lorenzo COULLAUT – VALERA (Sevilla, Marchena 1876 – Madrid 1932)
  • Materiał: Brąz
  • Wymiary: 157 x 50 x 130 cm (Don Kichot) // 104 x 49 x 100 (Sancho) // 53 x 120 x 211 cm (cokół)
  • Podpisany: Tak, na cokole Don Kichota: Lorenzo Collaut Valera
  • Datowany: 1929
  • Lokalizacja: Centrum miasta (San Sebastian; miasto po baskijsku nazywa się Donostia, park Alderdi Eder, Plaza Cervantes)
  • W roku 1915 Collaut Valera wziął udział w konkursie na projekt pomnika Cervantesa, rozpisanym z okazji trzechsetnej rocznicy śmierci pisarza. Pomnik miał zostać wzniesiony w Madrycie. Projekt Collauta Valery’ego został nagrodzony. Wybór został ostro skrytykowany przez wiele znamienitych postaci owych czasów. Protestującym nie podobało się, że jest to dzieło staroświeckie, rozdrabniające w anegdotach i alegoriach główny sens, jakim jest wzniesienie pomnika największemu twórcy, jakiego kiedykolwiek wydała Hiszpania.
  • Wiele lat później miasto San Sebstian (Donostia) postanowiło wznieść pomnik na brzegu zatoki La Concha na placu Cervantesa. Tuż przy plaży, naprzeciwko ogromnego ratusza, ustawiono kopie dwóch rzeźb z pomnika Collauta Valery’ego w Madrycie, ale tylko dwie. W Madrycie natomiast na pomniku znajdują się jeszcze rzeźby przedstawiające samego Cervantesa, postaci Dulcynei i Aldonzy Lorenzo z Don Kichota oraz tytułowe postaci z dwóch nowel Cervantesa, Cyganeczki i Rinconete y Cortadillo. Ponadto na pomniku umieszczone zostały alegorie Literatury, Mistycyzmu i Waleczności oraz wieńcząca pomnik kula ziemska z kobiecymi postaciami, symbolizującymi pięć kontynentów.
    Rzeźb było tak wiele (a miało być jeszcze więcej), że Collaut-Valera pracował nad nimi wraz z synem, Federico Coullaut-Valera Mendigutia.
  • Pomnik w San Sebastian został odsłonięty 4 lipca 1973 roku i uważany jest za jedno z miejsc, które w tym mieście każdy powinien odwiedzić. Tego zresztą nie da się uniknąć, bo bulwar La Concha odwiedzają po prostu wszyscy, może nie tyle dla naszych dwóch bohaterów, ile dla znakomitej kuchni baskijskiej, słynnych win, no i samej promenady i plaży.
  • San Sebastian zadbało też o to, żeby, mimo ogromnego napływu turystów, zachować bulwar w takiej postaci, w jakiej został zaprojektowany prawie 200 lat temu, czyli wtedy, gdy zamożne mieszczaństwo i arystokracja z całej Europy odkryła uroki kąpielisk.
  • Zwróćmy jednak uwagę na kilka politycznych aspektów związanych z tym pomnikiem. Po pierwsze – w sercu Kraju Basków i w jego stolicy wzniesiono pomnik Hiszpanom. Po drugie – miało to miejsce za czasów generała Franco. Po trzecie – najsłynniejszym Baskiem jest José Luis Álvarez Enparantza, a.k.a. Txillardegi, polityk, pisarz, lingwista – prawdziwy twórca autonomii Basków. Był uniwersalnym geniuszem, studiował inżynierię, był matematykiem i filozofem egzystencjalistą. Nie ma on w San Sebastian placu, skweru, ulicy, nawet zaułka, a należał by mu się pomnik. Tak twierdzi pewien baskijski bloger. I zapewne ma rację. No ale Txillardegi jest twórcą bojowej organizacji basków ETA, trudno więc oczekiwać, że Hiszpanie pozwolą na postawienie mu pomnika, nawet po 60 latach.

                                    

Urodziny Ciotuchny

Wpis zbiorczy, przygotowany przez Lecha Milewskiego czyli Pharlapa. Dziękujemy! (jeszcze chcemy 🙂 )

Ewa Maria

Gdy przeczytałam wezwanie Pharlapa, by napisać coś o Ciotuchnie, w moich myślach całkowicie znikąd pojawiło się słowo Wieliczka.
Wieliczka. Ale dlaczego? Oczywiście byłam w Wieliczce, nawet dwa razy – jako młoda panna z Karusią czyli cioteczną babcią, a potem – jako młoda mężatka – z mężem i synem. Syn był bardzo mały, nie chodził jeszcze do szkoły, ale umiał już napisać MAMA i TATA. Szliśmy na Wawel, a Jacek kawałkiem cegły (cegłówka? Tak to się chyba nazywa) opisał całą drogę wielkimi drukowanymi literami: TATA TATA TATA…
No ba. Tata to Tata. Pojechaliśmy do Wieliczki, której wtedy jeszcze nikt nie oferował w “dwupaku” z Auschwitz. Pojechaliśmy zatem i chłopakom się podobało, a ja marudziłam, że eee to wszystko nie tak i jak byłam mała, to dopiero była Wieliczka! Bo rzeczywiście – nie można było obejrzeć wielkiego kryształowego kościoła.
Minęło kilka lat. Jacek był już we wczesnym wieku szkolnym, gdy w ramach zajęć pożytecznych i pouczających zaproponowałam, żebyśmy “zrobili Wieliczkę”. Wszyscy wiemy, jak się “robi Wieliczkę” – bierze się słoik, wkłada się kilka gałązek i zalewa wodą z dużą ilością soli, potem czeka, aż woda wyparuje, a sól się skoncentruje.
Jacek z zainteresowaniem przyjął fakt, że “zrobimy Wieliczkę”. Wybraliśmy duży słoik (błąd), zalaliśmy gęstym roztworem soli (błąd) i zaczęliśmy czekać.
Codziennie  rano i wieczorem sprawdzaliśmy z dzieckiem postępy powstawania Wieliczki. Był to proces powolny, bo wzięliśmy wszak za duży słoik i za gęsty roztwór. Woda parowała powoli. Na obrośniętych solą gałązkach zbierał się bury tłusty kuchenny nalot. A co gorsza gęsty roztwór rodził gęste grube narosty drobnych kryształków, które w niczym nie przypominały zaplanowanych dużych regularnych przejrzystych kryształów, jakie miały tam wyrosnąć.
Byłam więc coraz bardziej rozczarowana, ale, o dziwo, dziecko nie.
Codziennie zaglądaliśmy do słoja i póki wciąż na dnie stała woda, wiedzieliśmy, że trzeba czekać. Ja wciąż liczyłam na to, że w ostatniej chwili setki małych kryształków porodzą Koh-i-noora.
Wreszcie pewnego dnia powiedziałam – już. Na stole nadal, tak samo jak wczoraj i przedwczoraj stał słój, a w nim te byle jakie gałązki w burej soli. Tyle, że już nie było ani kropli wody.
A Jacek się rozpłakał.
Przejęłam się, próbowałam pocieszyć, ale tak naprawdę nic nie rozumiałam. Przez ostatnie dni, ba, nawet tygodnie, dziecko spokojnie przyglądało się zawartości słoja i nie protestowało, dlaczego zatem teraz płacze?
Nie wiedziałam, co zrobić.
Wieczorem zadzwoniłam do Ciotuchny.
W końcu rodzinna psycholożka, może coś poradzi.
Opowiedziałam.
– Bo – powiedziała Ciocia – zawsze trzeba uważać, co się mówi.
– Eeee? – zapytałam niezbyt inteligentnie.
– Dla Ciebie “Wieliczka” to było słowo oznaczające proces powstawania kryształków soli, dla dziecka – jaskinia pełna stalagmitów i stalaktytów, w której płynie się łodzią i ogląda niezwykłe formacje skalne, kolorowe sklepienia, na których wyrosły kryształy. Póki nie powiedziałaś “już”, dziecko czekało, aż jakaś czarodziejska siła zmieni bury słoik w piękną grotę, którą niedawno zwiedzało, ale gdy padło to słowo – wiadomo było, że nic się już więcej nie zdarzy.
– Co się nie zdarzy?
– Wszystko. Nie ma czarodzieja, nie ma Wieliczki, a to pewnie oznacza, że nie ma też świętego Mikołaj. Mama opowiada bzdury.
– I co teraz? – zapytałam zdruzgotana.
– Nic – odpowiedziała Ciocia. – Minie, ale na przyszłość uważaj, co mówisz.

PS. Na zdjęciu Ciocia i Wujek na plaży. Przez całe życie chciałam właśnie tak wyglądać, jak Ciocia na plaży…

Kanadyjka

Kochana Mamo, Babciu i Big Babciu. Przyjmij od nas wszystkich w Ottawie najserdeczniejsze życzenia z okazji urodzin. Bardzo się cieszymy, że chociaż część z nas mogła Cię odwiedzić tego lata. No ale jest jeszcze internet, w którym tak sprawnie się poruszasz, tak więc mamy Cię blisko na stałe.

Twoje wpisy na blogach i powstała z nich ksiazka pozwoliły nam (i pozwolą innym, jak je przetłumaczę na angielski) poznać kartki z Twego życia, nam nie znane lub nie pamiętane. Wierzymy, że masz jeszcze w sobie wiele wspomnień, które kiedyś przelejesz na papier.

Ciesz się zdrowiem, dobrym humorem i energią jak najdłużej. Przytulamy Cię wszyscy bardzo mocno. Małgorzata, Olga, Mike, Ewa, Dave, Ruby, Ania R. i cała reszta rodziny Pymanów.


Włosz.czy.zna

Droga Solenizantko, Mamo, Babciu, BiNonno, Ciotuchno!

Przyjmij od nas wszystkich bardzo serdeczne życzenia z okazji tej bardzo okrągłej rocznicy. Nie piszę specjalnie, ile to lat, bo nie ważne są numery, a Twoje samopoczucie. Patrząc wstecz, na to, co zdziałałaś w Twoim życiu, widzimy, że jest to pokaźny dorobek, tak zawodowy, jak i w życiu prywatnym i literackim! Bardzo są dla nas cenne Twoje wspomnienia z dzieciństwa, z okresu wojny i konspiracji, o rodzinie i z wojaży. W sumie „Kura”, „Qra” i „Altana” to był okres, który dał nam wszystkim dużo i dzięki wpisom na tych blogach poznaliśmy Ciebie trochę lepiej i Twoje wspomnienia zostały utrwalone na papierze. Kto by pomyślał, że Pani w Twoim wieku będzie tak sprawną blogerką! Gratulacje!! Dzięki tym blogom, chociaż mieszkasz sama i wiemy jakie to trudne, masz przyjaciół na całym Świecie.

Z Florencji życzymy Ci dużo, dużo zdrowia, dużo wizyt rodziny i przyjaciół i powrotu do pisania wspomnień!

 
 

Ucałowania Maria & Alessandro, Marianna & Marco i oczywiście Matteo

Kattinka

 

 

A jedną różę dajmy CIOTUCHNIE
VIVAT, Droga JUBILATKO, śpiewając…
A z drugą różą w dłoniach przyjdźmy wołając:
Żyj nam w zdrowiu DZIŚ I ZAWSZE!
I garść rymów dorzućmy dla ozdoby chwili…
A trzecią różę do bukietu dodajmy dla harmonii,
boć powiadają: OMNES TRINUM PERFECTUM,
a tu po trzykroć okrągła trzydziestka
CIOTUCHNIE tak zgrabnie się udała!
Ach, nie, co też ja mówię: jeno trzy róże?
Naręcza pełne zbierzmy a zanieśmy
róż białych i różowych róż, i róż purpurą
do wina w kielichu podobnych.
I wznieśmy toast wesoły w ten czas
URODZIN naszej JUBILATKI.
STO LAT! STO LAT! STO LAT!
A jak już zaśpiewamy, to jeszcze…
Poduszek miękkich rzućmy na fotele,
byśmy WSZYSCY wokół CIOTUCHNY tu zebrani,
DRODZY Przyjaciele, wygodnie mogli zasiąść,
gotując się do wspólnego świętowania.
A żeby tradycji stało się zadość, prośbę
przedstawmy naszej DROGIEJ JUBILATCE:
niech swych wspomnień wątki nadal dla nas
tak wspaniale splata o świecie, który
znała i tak żywo a kolorowo zapamiętała.

 Juliczka

Istnieją pytania, na które właściwie nie ma odpowiedzi. Naturalnie nie mam tu na myśli pytań w rodzaju: „Kto jest przeciw?” ani „Dlaczego nie słuchasz audycji Polskiego Radia?” Nie chodzi mi również, rzecz prosta, o pytania zaczerpnięte z wielkiej literatury, w rodzaju: „Skąd wracali Litwini?” albo „Czy pamiętasz tę noc w Zakopanem?” Na myśli mam pytania podstawowe, z którymi się stykamy w codziennym życiu. Na przykład o pytanie, które podobno lubią zadawać kobiety: „Czy mnie kochasz?” Na takie pytanie po prostu nie ma odpowiedzi. Bo jeżeli facet odpowie „nie”, to łamie życie jej, a jeżeli, jak udowadniał Kazimierz Rudzki, odpowie „tak” – to łamie życie sobie.

My, czytelnicy Ciotuchny, znamy inną odpowiedź: kochamy Cię, Ciotuchno, podziwiamy i życzymy długich lat życia w twórczej pracy i zdrowiu.

Viator

 

Jak Beatrycze Dantego
Przez mroki dziejów mnie wiodłaś
Bym dotarł do skarbów wiedzy
Ukrytych dotąd przez otchłań.

A teraz na mnie kolej:
Jak Dante imię twe chwalę,
Ciotuchno, w dzień urodzin.
I później też. Wytrwale.

  Pharlap

EwaMaria, na otwarcie tego wpisu wspomniała o moim apelu.

No cóż, zacytuję księdza J. Tischnera: “tyz prawda”.

Ponad siedem lat minęło od chwili, gdy dołączyłem do grona Panien po Trzydziestce, a potem Przyjaciół w Altanie. Wspaniała, zwarta grupa, razem, a przecież każda osoba bardzo indywidualna.

Ciotuchna była w tej grupie osobą specyficzną.

Wojna mocno namieszała w mojej rodzinie, w rezultacie powstały spore luki w niektórych kategoriach wiekowych. Właśnie taką lukę wypełniły (za późno, mocno za późno) wpisy Ciotuchny. Okres wojny, okupacji, lata powojenne.

Dziękuję bardzo Ciotuchno.

Te życzenia składam, gdy u nas wiosna w pełni. W tym okresie koloryt pobliskim ulicom nadają drzewa jacaranda.

A więc, w błękitnym nastroju, życzę Ci Ciotuchno wiele sił, zdrowia i energii twórczej. Niech otaczający Cię świat odwzajemnia Twoje życzliwe nastawienie do otoczenia.

Orient powszedni XIV et sine fine

Agnieszka Fetzka i Tomasz Fetzki

Viator

Kolejny poranek powitał Wędrowców nad brzegiem Jeziora Studzienicznego. Ostatni. Wszak tydzień temu pisał Viator, że mistyczna podróż pograniczem krajów, religii, narodów i światów-zaświatów srodze Pielgrzymów utrudziła. Wyczerpała duchowo. Pora wracać.

Dziś Święto Konstytucji 3 Maja, czyli dzień wolny. A jednocześnie Święto Najświętszej Maryi Panny Królowej Polski. Dlatego, mimo iż to czwartek, w sanktuarium Matki Bożej Studzienicznej od rana tłumy. A tłumy, jak to tłumy, poza potrzebami duchowymi, mają też pragnienia cielesne. Ot, banalna obserwacja dwoistości człowieczej natury. Pęknięcia, o którego istnieniu wiedział już Arystoteles; co poniektórzy byli go świadomi nawet wcześniej, ale nikt tego tak ładnie przed Stagirytą nie ujął. Dziś doskonale wyczuwają je handlowcy, którzy przy drodze prowadzącej do sanktuarium rozstawili swe kramy. A rozmodlony tłum kupuje. Viator nie zamierza popadać w ton protekcjonalny, z poczuciem wyższości spoglądając na gmin. W żadnym wypadku. Przecież i dwójka Wędrowców pofolgowała swej cielesności, korzystając z okazji i nabywając zapas regionalnych specjalności: sękacza, miodowego mrowiska oraz kwasu litewskiego na popitkę. Wszak droga przed nimi daleka: muszą pokonać całą Polskę, i to na skos!

Ruszają przeto i już wkrótce definitywnie opuszczają Suwalszczyznę, sunąc wśród mazurskich moren i jezior. Rozum kazałby podróżować bez przystanków, aby dotrzeć na Łużyce o jakiejś rozsądnej godzinie, ale to nie dla Viatorostwa; serca gorejące zmuszają ich co i rusz do postoju. Pierwszy raz niemal natychmiast po przekroczeniu granicy obu krain – do 1939 roku granicy państwowej. Bo jak się nie zatrzymać i nie obejrzeć spokojnie z bliska malowniczego modrzewiowego kościółka w Wieliczkach? Ponoć najstarszej drewnianej świątyni na Mazurach.

Ale postój przy kościele to drobiazg. Wędrowcy doskonale zdają sobie sprawę z tego, iż muszą zboczyć z najkrótszej trasy. Że nadłożą sporo kilometrów, kierując się z Olecka nie na zachód, lecz na północ, że zahaczą niemalże o Gołdap. Muszą, jeśli mistyczna podróż ma być zwieńczona. A dopełni się ona wśród lasów, kilkaset metrów od granicy rosyjskiej, opodal wioski Rapa.

Nadłożyli, są. I oto zmierza Viator przecinką leśną, kilka lat temu wyrąbaną, ku grobowcowi rodu von Fahrenheit.

Piramida w środku Prus Wschodnich jest tak surrealistycznym obiektem, że musiała obrosnąć legendami, nie ma innej możliwości. No i obrosła. Trudno orzec, co jest prawdą, co zmyśleniem. A że Viator jest mocno obolały, bo już kiedyś na łamach tego blogu został dotkliwie poturbowany przez profesjonalnego historyka za przytoczenie pewnych niejasnych informacji, nie próbuje teraz rozstrzygać, co się w Rapie zdarzyło, a co jedynie zdarzyć się mogło. Zresztą, se non è vero è molto ben trovato.

W Wielkiej Sieci znajdzie Czytelnik wszystkie te informacje i, jeśli zechce, sam może ocenić ich wiarygodność. A było tak: w Rapie władał, ponoć najbogatszy wśród okolicznych arystokratów, baron Friedrich Heinrich von Fahrenheit, człek wykształcony i w świecie bywały, kolekcjoner dzieł sztuki, który podobno w nieodległym Królewcu słuchał wykładów Immanuela Kanta. Po licznych podróżach wróciwszy do domu, przywiózł ze sobą ideę wybudowania dla siebie i swych bliskich takiego miejsca wiecznego spoczynku, które przybliżyłoby ich do osiągnięcia nieśmiertelności, bo sprzyjałoby mumifikacji zwłok, co, według religii starożytnych Egipcjan, było nieodzowne dla trwania duszy w zaświatach. Ponoć wpadł na ten pomysł w Paryżu, gdzie po Bitwie pod Piramidami tematyka egipska była niezwykle modna, choć są tacy, co sugerują, iż baron sam Egipt odwiedził. Tak czy inaczej, niezwykły grobowiec powstał, zapewne pod koniec pierwszej dekady XIX wieku, ponoć według projektu wielkiego Bertela Thorwaldsena.

Pierwsza w piramidzie spoczęła, w roku 1811, trzyletnia córeczka barona – Ninette. Czy jej śmierć była bezpośrednim impulsem do budowy mauzoleum, czy też powstało ono nieco wcześniej, nie jest do końca jasne. Nie ma za to Viator żadnej wątpliwości, że duszyczka dzieweczki wciela się w stokrotkę, kwitnącą co roku tuż obok murów mogiły. Stokrotki to wyjątkowo odporne kwiaty, nic ich nie wypleni.

Po Ninette w mauzoleum pochowano jeszcze siedmiu członków rodziny, w tym samego barona Friedricha. Trudno rozstrzygnąć, czy rzeczywiście piramida skutecznie skupiła energię kosmiczną, czy też po prostu budynek ma wyjątkowy mikroklimat. Faktem jest jednak, że wszystkie zwłoki uległy, w różnym stopniu, procesowi mumifikacji. A że na Mazurach rzecz to rzadka, toteż o piramidzie i rodzie von Fahrenheit krążyły wśród okolicznej ludności niestworzone historie: jest w nich coś o klątwie rodzinnej, są wątki wampiryczne, wspomina się o urwanych zwłokom głowach… Szukajcie i czytajcie, jeśliście ciekawi.

Jedno jest jednak pewne: dzieło barona Friedrich Heinrich von Fahrenheit to pomnik ludzkich marzeń o pokonaniu śmierci. Świadectwo walki Izraela-Jakuba z Nieznajomym. Każdy z nas kiedyś stoczył taką walkę. Z różnym skutkiem. Do tej układanki bardzo by nawet pasował Samotnik z Królewca, którego wykładów baron ponoć słuchał:

Ale pozwólcie, że was, panowie, zapytam – po chwili niespokojnej zadumy przemówił zagraniczny gość – co w takim razie począć z dowodami na istnienie Boga, których, jak wiadomo, istnieje dokładnie pięć?

Niestety! – ze współczuciem odpowiedział Berlioz. – żaden z tych dowodów nie ma najmniejszej wartości i ludzkość dawno odłożyła je ad acta. Przyzna pan chyba, że w kategoriach rozumu nie można przeprowadzić żadnego dowodu na istnienie Boga.

Brawo! – zawołał cudzoziemiec. – Brawo! Pan dokładnie powtórzył pogląd nieokiełznanego staruszka Immanuela w tej materii. Ale zabawne, że stary najpierw doszczętnie rozprawił się z wszystkimi pięcioma dowodami, a następnie, jak gdyby szydząc z samego siebie, przeprowadził własny, szósty, dowód.

Dowód Kanta – z subtelnym uśmiechem sprzeciwił się wykształcony redaktor – jest również nieprzekonujący. (…)

Najlepiej byłoby posłać tego Kanta na trzy lata na Sołowki za te jego dowody! – nagle palnął nieoczekiwanie Iwan.

Ależ, Iwanie! – wyszeptał skonfundowany Berlioz.

Propozycja zesłania Kanta na Sołowki nie tylko jednak nie oszołomiła cudzoziemca, ale nawet wprawiła go w prawdziwy zachwyt.

Otóż to! – zawołał i jego lewe, zielone, zwrócone na Berlioza oko zabłysło. – Tam jest jego miejsce! Przecież mówiłem mu wtedy, przy śniadaniu: “Jak pan tam, profesorze, sobie chce, ale wymyślił pan coś, co się kupy nie trzyma. Może to i mądre, ale zbyt skomplikowane. Wyśmieją pana”.

Berlioz wybałuszył oczy. “Przy śniadaniu… do Kanta! Co on plecie?” – pomyślał.

Ale – mówił dalej cudzoziemiec do poety, nie speszony zdumieniem Berlioza – zesłanie go na Sołowki jest niemożliwe z tej przyczyny, że Kant już od stu z górą lat przebywa w miejscowościach znacznie bardziej odległych niż Sołowki i wydobycie go stamtąd jest zupełnie niemożliwe, zapewniam pana.

To jeden z ulubionych przez Viatora fragmentów pióra Bułhakowa. Ale najlepszy jest, rzecz jasna, ten o Behemocie i czystym spirytusie!

Jeszcze jedno jawi się jako oczywiste tu, przed piramidą. To, nieszczęsny baronie, ptaku malowany, że nie warto się wyróżniać, dać nieść marzeniom. Gdybyś rodzinne mauzoleum wybudował w mniej intrygującej formie, może nie zbezcześciłoby go zaintrygowane rosyjskie żołdactwo, które wkroczyło na Mazury w 1914 roku. Może dzieła zniszczenia nie dopełniłaby ciekawska swołocz, która przybyła tu po roku 1945 i regularnie dewastowała wnętrze grobowca. Za ostro wyraża się Viator? Mówi wszak o polskich osadnikach, rodakach. Tylko co wspólnego ma Wędrowiec z bydłem, które bez odrobiny szacunku pastwi się nad zwłokami, niszczy, rozrzuca je po okolicy? Mimo narodowości – nic. Swołocz to swołocz.

Dziś mauzoleum jest uporządkowane i zabezpieczone (choć solidny remont też by się przydał). Trumny ułożono, wnętrze zamknięto kratami. Nikt tam nie wejdzie. Ale obejrzeć przez okno można. Tak, jak ten pan.

I tutaj również nie chodzi o protekcjonalizm. Viator też nie powściągnął ciekawości, zajrzał. Ale fotografii nie zrobił: co to, to nie! Szacunek się małej Ninette należy. Pewnych granic nie można przekraczać, prawda? No i jak ma Pielgrzym myśleć o rodzicach, którzy z biało-czerwonymi chorągiewkami w dłoniach całują się, pozując swemu synowi do zdjęcia… na tle grobowca? Twarz chłopca ukrył Wędrowiec: raz, że RODO by go zjadło, a dwa, że przecież nie chodzi li i jedynie o tę konkretną rodzinę.

Wspomniane chorągiewki to oczywiście reminiscencja dzisiejszego święta (ach, Konstytucja! każda wzmianka kłuje w serce…). To dobrze, że ludzie obchodzą je lekko, beztrosko, swobodnie. Tak ma być. Trzeba tylko znać umiar. Zamiast robić sobie zdjęciową sesję plenerową, lepiej położyć w oknie mauzoleum znicz. Bo i tacy się znaleźli, którzy to uczynili.

Pamiętaj o tym Czytelniku, jeśli nie chcesz, by Twój duch pod postacią błędnego ognika błąkał się kiedyś po bagnach otaczających Rapę. Tak jak dusze tych, którzy profanowali piramidę.

I to by było właściwie wszystko. Ale podróż sama dopisała suplement. Na Warmii, przez którą też Wędrowcy przejeżdżali.

Jedni marzą o nieśmiertelności, inni na tych marzeniach robią świetny interes. Proza, szarość, oczywistość, ale jednak uwiera. Fajnie być biskupem i zbożne dzieło prowadzenia duszyczek ku niebu sprawować luksusowo w rezydencjach wybudowanych na wyzysku biedoty. Takich jak zamki w Reszlu i Lidzbarku Warmińskim.

Fajnie, ale nie całkiem. Przyjrzyjcie się dokładniej niebu nad dachem lidzbarskiej warowni. Dostrzegacie? Nie? Tutaj widać wyraźnie.

Dusza biskupa pod postacią ptaszyska krąży nad zamkiem. I będzie krążyć do końca świata. Nigdy nie uleci do nieba. Przywołajmy raz jeszcze w tej podróży Świętą Księgę: gdzie bowiem jest skarb twój, tam będzie i serce twoje. A pałac barona Fahrenheita, wypełniony wysmakowaną kolekcją sztuki, pogrążył się dawno w niebycie.

Podróż po Oriencie Powszednim dobiegła kresu… Bzdura! Ona się nigdy nie skończy. Granicę nosisz w sobie, Viatorze. Pęknięcie jest w tobie.

Viatorka

Mistyczna kwietniowo-majowa podróż Viatorostwa po Oriencie Powszednim zakończyła się około północy, jeszcze w dniu Święta Konstytucji (nawiasem powiedziawszy, dziś miłośnicy Konstytucji nie mają raczej powodów do świętowania). Po szesnastu godzinach jazdy z Suwalszczyzny przez Mazury, Warmię, Kaszuby, Kujawy, Pałuki i Wielkopolskę, w końcu przybyli Wędrowcy na Łużyce, stęsknieni odebrali swoją stęsknioną pupilkę – suczkę Kropkę – i powrócili do domu. Środek nocy środkiem nocy, ale psina zaraz po przekroczeniu drzwi mieszkania musiała głośno wyrazić, co sądzi na temat zostawiania jej na całe 9 dni i porządnie Wędrowców obszczekała. Nie żeby jej się działa jakaś krzywda pod opieką mamy Viatora. Wręcz przeciwnie: była tam bezwstydnie rozpieszczana. Po prostu uznała widocznie, że tego się nie robi psu…

Żałowali Wędrowcy, że to już koniec, ale wiedzieli, że czas najwyższy wracać. Czekała cierpiąca Przyjaciółka, czekało wiele spraw. Zresztą, zbyt długa podróż w końcu znudziłaby się, a tak pozostały niedosyt i nostalgia. I pomysł na cykl wpisów.

Dziś jednak z pewną ulgą skonstatowała Viatorka, że to już XIV i ostatni odcinek Orientu powszedniego. Dlaczego z ulgą? Bo z upływem czasu coraz trudniej było wracać do tej podróży, odtwarzać szczegóły i wrażenia. Z tygodnia na tydzień wydawała się ona coraz bardziej nierealna i odległa. Niewiarygodne: minęło ledwie trzy i pół miesiąca, a Viatorka czuje się, jakby to wszystko działo się wiele lat temu, w innym życiu. Chyba nigdy jeszcze tak mocno nie odczuła, że trzy miesiące, to jednak spory kawał życia. Że sporo może się zmienić: w naszym spojrzeniu na świat i ludzi.

Cóż dodać? Wspomnienie Wielkiej Podróży po Podlasiu zawsze przywołuje Viatorce zmarłą Przyjaciółkę, o której tragicznych losach Czytelnicy czytali w odcinku Przerwa w podróży. Na zakończenie cyklu wypada zatem również o Niej wspomnieć. Niestety, spełnia się przewidywany przez Viatorkę czarny scenariusz przyszłości jej dorosłego dziecka. Ten niepełnosprawny intelektualnie człowiek postępuje coraz bardziej irracjonalnie, pogrążając się w coraz większych kłopotach i, co gorsza, odrzuca wszelkie próby pomocy, a nawet występuje przeciwko życzliwym sobie osobom, których coraz mniej wokół niego. Viatorostwu, „zgodnie” ze znaną zasadą, że dobro powraca, obrywa się najbardziej. Natomiast ci, którzy przez półtora roku stali spokojnie z boku i nie tylko, że w niczym nie pomogli, ale bez słowa sprzeciwu obserwowali, jak urzędowe osoby ze „specjalistycznych” instytucji powołanych do pomocy, rozjeżdżają walcem tę rodzinę, dziś mają zadziwiająco dużo do powiedzenia. Mają nawet czelność oceniać zmarłą, sponiewieraną kobietę, która już nie może się bronić. Bo ich zdaniem coś tam powinna zrobić, a gdzieś tam popełniła błąd. Czy to elementarny brak empatii, czy mechanizm obronny, żeby nie poczuć się jak kawał ostatniego drania?

Z kolei urzędowe osoby pozostają z dobrym samopoczuciem i zapewne niedługo ogłoszą, że od początku miały rację. W psychologii opisuje się zjawisko nazywane samospełniającym się proroctwem, polegające na tym, że określone oczekiwania w stosunku do pewnych zachowań wpływają na te zachowania w sposób, który powoduje spełnienie tych oczekiwań. Tu, wypisz-wymaluj, mamy taką właśnie sytuację. Lata temu pewne panie postanowiły „zrobić” z przyjaciółki nieodpowiedzialną pieniaczkę, a z jej syna nieobliczalnego agresora zagrażającego otoczeniu. I tak „profesjonalnie” podziałały, że dziś faktycznie zaczynają osiągać swoje zamierzenie. Viatorka widzi to jak na dłoni, inni ludzie niestety niekoniecznie.

Myśli sobie czasem Viatorka z przekąsem, że ma gotowy materiał na książkę, którą mogłaby zatytułować Anatomia przestępstwa, albo Anatomia obłędu, w zależności od tego, jak ta historia się zakończy.

Skomentuje zaraz Viator, że znowu ulało się Viatorce. Ale cóż innego pozostaje człowiekowi z nadmiarem empatii i poczuciem bezsilności? Tylko wykrzyczeć frustracje, odsunąć się od miałkich ludzi i ze wszystkich sił starać się zająć w końcu swoim życiem. Inaczej zwariuje. Powszedni, ale nie Orient.

Orient powszedni XIII

Agnieszka Fetzka i Tomasz Fetzki

Viatorka

Przedostatni dzień Wielkiej Podróży był tak samo bogaty i napięty, jak wszystkie poprzednie. Chcieli jeszcze Wędrowcy choć na chwilę wpaść na Litwę, na własne oczy zobaczyć urodę i poczuć atmosferę tej krainy, o której nie tylko uczyli się na lekcjach historii i o której czytali poematy, ale przede wszystkim, o której słyszeli wiele melancholijnych opowieści od swoich sąsiadów, przesiedlonych stamtąd po wojnie na Ziemie Zachodnie. Viatorka odczuwa szczególną nostalgię, myśląc o tych niegdyś polskich ziemiach, również dlatego że jej przodkowie też pochodzą z Kresów, choć nie z Litwy, ale Podola. Urodził się tam jej Ojciec. Nigdy tam Viatorka jeszcze nie była, nie ma już też od dawna nikogo z bliskich, kto mógłby pokazać ojcowiznę i opowiedzieć, jak tam się żyło.

Nie było czasu odwiedzić Wilna, choć z Augustowa jest niedaleko, jakieś 200 kilometrów. Może następnym razem, przy okazji kolejnej podróży. Za to trzeba było zobaczyć chociaż Niemen, no i w końcu skosztować kartaczy. W tym celu pojechali Wędrowcy do Druskienik, słynnego, znanego od setek lat, uzdrowiska. Sam Józef Piłsudski wielokrotnie tu wypoczywał, mieszkając w skromnej, nieistniejącej już willi Na Pogance. Wcześniej bywali też chętnie w Druskienikach Józef Ignacy Kraszewski czy Stanisław Moniuszko. Nie zostało wiele śladów po polskich czasach, nawet dom Piłsudskiego wyburzono w latach 60 ubiegłego wieku. Pozostało jednak kilka starych, drewnianych willi. Niektóre z nich zaadaptowano do potrzeb nowoczesności. Straszą też opustoszałe molochy z czasów sowieckich – tych pokazywać jednak czytelnikom Viatorka nie zamierza.

Czasy radzieckie przetrwała cerkiew Ikony Matki Bożej „Wszystkich Strapionych Radość” z połowy XIX wieku. Ładnie ją nazwano.

Wyjątkowo efektownie uwiecznił Viator na fotografii pomnik łucznika. No, normalnie jakby dopiero co rozproszył obłoki przy pomocy swej strzały.

Dziś reklamują się Druskieniki jako jedyny w Europie kurort, oferujący czynną przez cały rok trasę narciarską, aquapark z licznymi zjeżdżalniami i ponad 20 łaźniami oraz park linowy, rozciągnięty na trzech hektarach, SPA, a także kolejkę linową.

Obawiał się Viator, jak się na tej Litwie dogadamy, bo niby mówi się, że nie lubią tam Polaków i jak słyszą nasz język, to robią problemy. Coraz częściej zresztą marudzi Viator, że ciężko zwiedzać zagranicę bez znajomości języka. Dziwne. Przecież posiada Viator (czego Viatorka zawsze mu zazdrościła) niewątpliwy talent językowy: świetnie porozumiewa się w języku francuskim, a poza tym doskonale potrafi dogadać się w językach, których nigdy się nie uczył. Viatorka niejednokrotnie była takich sytuacji świadkiem. No, ale takie to jego usposobienie.

Tymczasem spotykani przez Viatorostwo ludzie rozmawiali głównie po polsku, niektórzy zaś po rosyjsku. Trudno było tam usłyszeć język litewski. Pewnie taka jest specyfika miejscowości wypoczynkowej, Polaków zaś niewątpliwe przygnał tam długi weekend.

W końcu ujrzało Viatorostwo Niemen. Jest piękny.

Jeśli myśląc o Niemnie wyobrażają sobie czytelnicy widoki znane wszystkim chyba Polakom z filmu (i serialu) Nad Niemnem wg Elizy Orzeszkowej, to czynią niesłusznie. Okazuje się bowiem, że rolę tytułową w tym filmie zagrała inna rzeka – Bug. W okolicach Wasilewa Szlacheckiego i Gnojna. Samo Gnojno zagrało zaś wieś Bohatyrowicze.

Zmęczyło się Viatorostwo szukaniem restauracji serwującej kartacze, nie znaleźli takiej ani w Druskienikach, ani w kilku litewskich miasteczkach mijanych po drodze. Czyżby słabo szukali? Może trzeba było przejechać się kolejką gondolową i zobaczyć miasto z lotu ptaka?

Czem prędzej wrócili więc Wędrowcy do Polski, a tam, przy samej granicy, znaleźli nawet kilka restauracji serwujących dania regionalne. Dobrze przyrządzone, smaczne i, jak zwykle w tych okolicach, bardzo syte, okraszone na bogato. Lepiej późno niż wcale! Nabrawszy sił ruszyło Viatorostwo w dalsza drogę.

Viator

Sejny po raz drugi. Pierwszy przejazd przez to miasto nastąpił, gdy Viatorostwo zmierzało ku litewskiej granicy. Teraz przemierza jego ulice powtórnie, ale jeszcze nie pora, by się zatrzymać. Zakręt w prawo, kolejnych kilkanaście kilometrów i… Wędrowców otacza inny świat. Wszystkie tablice drogowe są dwujęzyczne, bo też i całą okolicę zamieszkuje, by tak rzec – w większości mniejszość – litewska, konkretnie.

Niemal 75% mieszkańców tej gminy to Litwini: świadomi swej narodowości i silnie do niej przywiązani, a przy tym świetnie zorganizowani, kultywujący język i obyczaje. Ich stolicą jest Puńsk, czyli Punskas: niegdyś miasto, obecnie duża wieś. Napisy wszędzie litewskie lub dwujęzyczne. Nic dziwnego, bo i tutaj Litwini zdecydowanie dominują liczebnie.

Lecz, szczerze mówiąc, wszyscy przechodnie, których minął Viator, mówili (broń boże nie podsłuchiwał Wędrowiec! po prostu – słyszał) po polsku. Tak się jakoś złożyło.

Szkoła, a właściwie zespół szkół, z litewskim i polskim językiem nauczania, dziś zamknięta. Ośrodek kulturalny. Napisy – dwujęzyczne. Ale chorągiew biało-czerwona, nie żółto-zielono-czerwona, co dziwić nie powinno, wszak dziś akurat 2 maja – Święto Flagi, a znajdujemy się w Polsce.

Przed budynkiem stoi szereg tablic z fotografiami i tekstami, wyłącznie litewskimi. Wystawa czasowa, której tematyka, co można wywnioskować właśnie z tych fotografii oraz mapek, obraca się wokół wydarzeń związanych ze stuleciem litewskiej niepodległości. Nasi sąsiedzi też bowiem obchodzą w tym roku taki jubileusz. Szkoda, że każdy świętuje go osobno. Szkoda, że przez większość wieku XIX i XX kilkusetletnie więzy łączące oba narody w jedną Rzeczpospolitą rozluźniły się, rozplątały, wygasły. Że braterstwo zastąpiła obojętność, a czasem wrogość. Że pogranicze zapłonęło, zamiast zakwitnąć. Nie czas i nie miejsce, by analizować, dlaczego tak się stało, kto temu winien (a wina leży niestety po obu stronach), czy mogło się to wszystko potoczyć inaczej. Po prostu – ogromnie, strasznie szkoda! I tyle.

Przed kościołem, w którym większość mszy jest odprawianych, rzecz jasna, po litewsku, stoi figura Matki Boskiej. Na niej wyryty litewski tekst modlitwy, a na postumencie napis w tymże języku. Pielgrzym go nie rozumie, ale zakłada, że oddaje on hołd Leśnym Braciom, skoro zawiera datę 1944-55. Zresztą, może chodzi o coś zupełnie innego?

Wracamy, tymi samymi drogami, mijając te same dwujęzyczne tablice, na południe. Sejny po raz trzeci! Tym razem skutecznie, wszak do trzech razy sztuka.

My, Polacy (bo Viator jest i czuje się Polakiem; żaden oenerowiec nie będzie mu wystawiał cenzurki polskości, nawet mimo tego, że dla Wędrowca miłość do ojczyzny zawiera w sobie, w sposób konieczny, sporą dozę krytycyzmu) lubimy czcić klęski, tym bardziej, że historia nam ich nie skąpiła. Większość narodowych powstań obracała się w katastrofę. No i się przyzwyczailiśmy. Jasne: Gloria Victis. Ale na tym nie można poprzestać, na litość boską! Były i zwycięstwa. Niedouczki głoszą, że jedyna udana insurekcja to Powstanie Wielkopolskie z 1918 roku. No a to Wielkopolskie z 1806? A II i III Śląskie? Trudno uznać je za klęski. A Sejneńskie? Właśnie. Tylko trzeba coś na ten temat wiedzieć. O Powstaniu Sejneńskim Viator dowiedział się, jak na swój wiek, zawstydzająco późno, ale już nadrobił braki. Dlatego, między innymi, chciał odwiedzić Sejny. Tutaj w sierpniu 1919 roku, gdy Ober-Ost wycofał się do Niemiec, Polacy z Litwinami starli się o miasto. Przechodziło ono kilkakrotnie z rąk do rąk, by ostatecznie pozostać w rękach polskich. Sukces był pełen. Inna sprawa, że przyczynił się do pogłębienia wrogości między obu narodami, wrogości, o której niedawno dumał Wędrowiec w Puńsku. Nie Sejny były tu najistotniejsze, znacznie bardziej poróżniło nas Wilno. Ale i Sejny wniosły swój wkład.

Miasto jest małe, ciche i nieco zaniedbane, ale bardzo ładne. Zwłaszcza zanurzone w kolorach zachodzącego słońca.

Na pierwszym planie widoczna pseudobarokowa, bo zbudowana w drugiej połowie XIX wieku, bożnica. Biała Synagoga, wzniesiona na miejscu starszej, XVIII-wiecznej, powstałej dzięki protektoratowi ojca Wawrzyńca Bortkiewicza, przeora sejneńskich dominikanów, których klasztor wznosi się na planie drugim. Synowie Izraela z wdzięczności długo wznosili modły za swego Dobroczyńcę w starym, a później nowym gmachu synagogi. Wznosiliby zapewne do dziś, gdyby nie…

Jeden z nielicznych tutejszych ocalałych Żydów, rabin i kantor Maks Furmański, po sześćdziesięciu latach nieobecności odwiedził Sejny. Wszedł do Białej Synagogi i trafił na próbę młodzieżowej grupy teatralnej, która przygotowywała akurat inscenizację Dybuka. Orient powszedni.

Dominikanów też już nie ma w Sejnach. Podobnie jak wigierskich kamedułów, wygnali ich stąd Prusacy, którzy, od III Zaboru do powstania Księstwa Warszawskiego, zajmowali Suwalszczyznę. Po zakonnikach pozostała Bazylika Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny, piękna świątynia w stylu baroku wileńskiego.

Oraz klasztor: renesansowy i obronny, choć w latach Potopu się nie obronił.

Warto było odwiedzić Druskieniki, Puńsk i Sejny. Trzeba było zamyślić się nad bolesnymi dziejami pogranicza braci. Ale to wyczerpuje i męczy. Już chyba czas wracać. Nie tylko nad Jezioro Studzieniczne, na kwaterę. Czas wracać do domu. O powrocie opowiedzą Wędrowcy za tydzień, na pożegnanie.

Tymczasem jadą do Augustowa. Przez okno auta widać bociana, który kroczy po łące. Czyjaż dusza wcieliła się w tego pięknego ptaka? Może po prostu tego Wojtka, co świat ma czyścić. Oj, dużo mu zostało do roboty. I chyba nigdy jej nie skończy.

Orient powszedni XII

Agnieszka Fetzka i Tomasz Fetzki

Viator

Kolejny poranek powitał Wędrowców. Jeszcze raz nad brzegiem Jeziora Studzienicznego. Pogoda piękna, augustowska przyroda na wyciągnięcie ręki. Szkoda każdej chwili.

Długa, piaszczysta i wyboista, choć prosta droga przez gęsty las. Dziwny, jakiś inny, trochę nawet jakby mistyczny. Viator, jak już wspominał, na co dzień żyje na Łużycach wśród lasów. Ale to są bory sosnowe. A tutaj zdecydowanie dominuje świerk. Daje to zupełnie inny efekt. Rzecz nie w tym, który las jest piękniejszy, bo oba takie są. Ale inny bez wątpienia.

Dojeżdżamy na miejsce. Dowspuda. Wysiadamy na małej polance z transportera. Tuż obok przebiega obwodnica Augustowa. W nowym, wywalczonym przez protestujących ekologów i oszczędzającym najbardziej wartościowe leśne obszary, wariancie. Można? Można. Tutaj ekspresówka jest jak najbardziej na miejscu, choć trzeba nadłożyć kilkanaście kilometrów. Warto nadkładać wiedząc, co uratowano. Bo samej potrzeby istnienia obwodnicy nikt przecież nigdy nie kwestionował.

Zanim wsiądziemy do kajaków, jeszcze tylko krótka wizyta na terenie sąsiedniego parku. Oglądamy niewielki neogotycki portyk. Tyle zostało z potężnego pałacu.

Zbudował go polski i napoleoński generał, wsławiony odwagą i zręcznością, zwłaszcza podczas kampanii moskiewskiej. Po klęsce Cesarza przez pewien czas przebywał na emigracji w Anglii, gdzie, zupełnie jak Dezydery Chłapowski, poznawał tajniki nowoczesnego rolnictwa. Po amnestii powrócił do swego rodowego majątku na Suwalszczyźnie, sprowadził szkockich osadników, popierał, ze znakomitymi efektami, nowoczesne rolnictwo i rzemiosło. Stać go było na wystawienie wspaniałej rezydencji – w stylu, a jakże by inaczej, angielskiego neogotyku. Coś tam już kiedyś podczas tej podróży krzywił się Wędrowiec na arystokratów i ich pałace (w Radzyniu Podlaskim konkretnie), ale tym razem nie żałujmy Panu Magnatowi, niech się nacieszy choć kilka lat swą rezydencją: świetnie gospodarował, pomnożył dochody ze swej domeny, dbał o dostatek poddanych. A i jego patriotyzm był najwyższej próby: gdy wybuchło Powstanie Listopadowe nie wahał się, zaryzykował, walczył. Dwukrotnie ranny, po upadku Insurekcji znów, tym razem już na zawsze, udał się na emigrację i zakończył tułaczy żywot gdzieś w Turcji, daleko od swego pałacu, którym, jako się rzekło, mógł się cieszyć zaledwie około pięciu lat. Strata tym większa, iż rezydencja, co też już Viator nadmienił, była naprawdę wspaniała i nowoczesna. Magnat nazywał się Ludwik Michał Pac. Wart Pac pałaca…
Tak, tak – to o nim! I o tutejszym pałacu, skonfiskowanym i wystawionym na licytację, o który kolejni właściciele nie dbali do tego stopnia, że już w roku 1867 musiał być rozebrany. Z wyjątkiem portyku, przed którym stoi Viatorostwo. Sit transit gloria mundi! Jaka to była gloria, uświadamia grafika umieszczona na tablicy stojącej w sąsiedztwie: portyk, służący za podjazd dla powozów, został na niej wyodrębniony bardziej intensywnym kolorem. Reszty budowli już nie uświadczysz, wędrowcze!

Kajaki rwą się już do podróży. Nie wypada kazać im czekać.

Viatorka

Uparła się Viatorka, aby kolejny dzień rozpocząć od spływu po Rospudzie, a nie po którejś z innych rzek, których urodę reklamował jej Viator. I jak się okazało, miała rację, bo po wszystkim zgodnie Viatorostwo orzekło, iż spływ szlakiem od Dowspudy do Świętego Miejsca był najpiękniejszy ze wszystkich, które dotąd wspólnie przeżyło. I, jak zawsze, żałowali, że był tak krótki. Ale cóż: Litwa czekała…

Nie, niech czytelnik nie obawia się, że Viatorka zacznie w tym miejscu opisywać ten spływ w szczegółach. Jak wiadomo jest ona zdecydowanie większą zwolenniczką doznań niż wyobrażeń, jak również doświadczeń niż teorii. Los nie obdarzył jej też (w przeciwieństwie do Viatora) talentem poetyckim, a tylko taki liryczny i romantyczny opis byłby tu na miejscu.

Dlatego pozostaje jedynie Viatorce zachęcić Czytelnika, by pojechał tam i zobaczył tę piękną dolinę na własne oczy, aby sam popłynął rzeką: najpierw krętą i wąską pośród trzcin, potem szerszą i wartką, z kamienistym dnem, niemal jak górski potok, pełną niespodzianek, powalonych pni i głazów. Prawie brak tam śladów działalności człowieka – no, może poza jednym wędkarzem łowiącym i barszczem Sosnowskiego rosnącym przy brzegu. Telefon nie ma tam zasięgu. Tylko szumy, szelesty i inne odgłosy świadczą, jak żywa i bogata jest tutejsza fauna, bo poza kilkoma ptakami żadnego innego zwierzęcia Viatorostwo nie spotkało.

I pomyśleć, że tej przepięknej krainy mogłoby już od dobrych paru lat nie być! Pamiętają zapewne Czytelnicy głośny konflikt, sprzed dziesięciu lat z okładem, o obwodnicę Augustowa. Jak zapisało się to w pamięci Viatorki, zarówno politycy (o dziwo z wszystkich opcji zgodnie), jak i media, jako antagonistów w tym sporze przedstawiały z jednej strony udręczonych hałasem i niebezpieczeństwem stwarzanym przez ciężarówki mieszkańców Augustowa, a z drugiej „nawiedzonych” ekologów, dla których ważniejsze od człowieka są żabki, robaczki i inne kwiatki. Ważni ludzie mówili, że, niestety, nie można inaczej poprowadzić drogi, jedynie estakadą nad obszarem chronionym. Pojawiała się też w tej narracji niedobra Unia Europejska, która nie chciała dać dofinansowania na tę budowę. No i całe szczęście, bo jak się okazało, po kilku latach droga powstała, jednak w innym miejscu, zbudowana taniej i według znacznie lepszej ze względu na potrzeby komunikacyjne regionu koncepcji. Podobno (tak przynajmniej Viatorka przeczytała w kilku artykułach) wariant przebiegu drogi, o który toczył się przed laty konflikt, był najgorszą z opcji. Jak to możliwe?

Zapewne jakimś ludziom z jakichś powodów, których już zapewne nie poznamy (ale jak nie wiadomo o co chodzi – to chodzi o pieniądze) zależało, żeby drogę poprowadzić estakadą. Wystarczyło przemilczeć kilka faktów, wmówić wszystkim, że to jedyne wyjście, sprawę odpowiednio przygotować medialnie (bo jak „gadająca głowę” redaktorzy nazwą „specjalistą” – to ludzie jej wierzą), do tego napuścić rzeczywiście sfrustrowanych, pełnych obaw o swoje życie i zdrowie mieszkańców Augustowa na wszystkich przeciwników. I mało brakowało, by dzisiaj ten przepiękny zakątek już nie istniał. Gdyby nie ci wariaci – ekolodzy, którym w sprawę udało się zaangażować struktury unijne (dziś niechybnie nazwano by ich zdrajcami donoszącymi na własny kraj).

Czasami Viatorka żałuje, że z racji psychologicznego wykształcenia, jak również osobistych i zawodowych, raczej bolesnych doświadczeń, znane są jej mechanizmy manipulacji i wywierania wpływu na ludzi. Bo niestety, dziś coraz tego więcej, w każdej dziedzinie życia. W dużej i małej polityce, ale w życiu codziennym też. Okropny, obmierzły, pusty PR, na który tak łatwo nabierają się ludzie. A skoro nie ma się chęci, żeby przyłączyć się do którejś z grup trzymających władzę i manipulować innymi, jak również żadnych szans, aby uświadomić to i ustrzec przed tym innych, to chyba łatwiej żyłoby się, nie zdając sobie z tego wszystkiego sprawy. I nie bolałoby tak poczucie bezsilności. No, ale jeżeli mimo wszystko Dolina Rospudy i Puszcza Białowieska przetrwały…

Viator

Jest kapliczka na lewym brzegu! Jest most! Wszystko się zgadza. Tutaj Viatorostwo zaczeka na transport: z powrotem do Augustowa. Gdy już udało się (a nie było to takie proste) złapać zasięg i skontaktować z bazą, można odpocząć i dokładniej przyjrzeć się kapliczce.

Uroczysko Święte Miejsce – tu, gdzie Jałówka wpada do Rospudy. Święte i tajemnicze od zawsze: ponoć kiedyś Maryja ukryła miejscowych pod swym niewidzialnym płaszczem przed zagonem tatarskim, choć inni przenoszą to wydarzenie w czasy Powstania Styczniowego, Tatarów zastępując rosyjskim żołdactwem. Kiedyś znajdował się w tym miejscu cmentarz, a później, począwszy od XVI wieku, stała mała cerkiewka św. Jana Chrzciciela. Co roku 24 czerwca, na Świętego Jana właśnie, okoliczna ludność obmywała się rytualnie w rzeczce Jałówce, zastępującej palestyński Jordan, spożywała obrzędowy posiłek, wznosiła modły, zawiązywała na krzyżach ozdobne ręczniki i składała pod nimi monety oraz żywność jako ofiarę. Pogańskie z chrześcijańskim łączyło się gładko i bez zbędnych problemów…

Obecna kapliczka powstała niecałe trzydzieści lat temu.

Ale z tyłu, za budynkiem, stoi krzyż, z pewnością dużo, dużo bardziej sędziwy.

Legenda głosi, że został on wykonany przez Jaćwingów z drużyny dowodzonej przez Skomęta, którzy, po przyjęciu w roku 1283 chrztu, odrzuceni przez współplemieńców, wyemigrowali stąd do Samlandii (półwysep, który dziś znajduje się w Obwodzie Kaliningradzkim). Krzyż został. Palony i niszczony przez pogan ocalał i stoi do dziś. A w drewno wetknięte są liczne monety, które można obejrzeć.

Viator patrzy na ten pogańsko-chrześcijański synkretyzm i czuje się w jego oparach odrobinę tak, jakby, miast nad brzegiem Rospudy, znajdował się w, nieodległej przecież, dolinie Issy i, jak leśnik Baltazar, odurzony zapachem ziół, siedział w chatce czarownika Masiulisa.

Znak to wyraźny, iż przyszedł czas, aby wyruszyć na spotkanie Litwy. O czym opowiedzą Wędrowcy za tydzień, w kolejnym odcinku.

Orient powszedni XI

Agnieszka Fetzka i Tomasz Fetzki

Viator

Być w Augustowie i nie płynąć Kanałem Augustowskim to jak palić, ale się nie zaciągać. Takoż rzecz ma się z pobytem na Suwalszczyźnie i odwiedzinami w Suwałkach. Toteż bezpośrednio po rejsie Kanałem ruszyło Viatorostwo w kierunku Suwałk.

Wędrowiec był już tutaj trzydzieści lat temu. Z owego czasu pozostało mu wspomnienie głupawej nieco radochy, gdy w mieście ówcześnie wojewódzkim widział głównie małomiasteczkowe domki, w niczym nie licujące z powagą siedziby województwa. Tak mu się wówczas wydawało, ale to działo się dawno temu, a on był wtedy, jak napomknął, młody i głupi. Dziś już potrafi docenić niską – to fakt – ale elegancką, foremną, przemyślaną, przyjazną człowiekowi zabudowę Śródmieścia, zwłaszcza ulic Kościuszki i Chłodnej oraz placu Piłsudskiego. Fasady malowane na biało lub w barwach pastelowych: uczta dla oka. Dorósł Viator przez te trzy dekady. Dojrzał.

Wśród niewysokich, klasycystycznych kamienic niemal monumentalnie prezentuje się, również klasycystyczna, konkatedra św. Aleksandra, choć w istocie wcale nie jest taka wielka. Kwestia skali, otoczenia, myśli urbanistycznej.

Kościół jest, rzecz jasna, katolicki. Bo też taki w większości charakter mają Suwałki. Zdecydowanie dominują tu łacinnicy polskiego etnosu (tak, tak! Viator pamięta o Litwinach, ale o nich będzie później), choć drzewiej różnie z tym bywało, wszak miasto, dawny gród Jaćwingów, szczyci się zabytkowym Zespołem Cmentarzy Siedmiu Wyznań. A na nim, pośród innych, groby wspomnianych tydzień temu starowierców: do dziś Wędrowiec płoni się ze wstydu na myśl, że nie uwzględnił w planie wizyty suwalskiej molenny. Nie odwiedził także stojącej gdzieś na peryferiach cerkwi prawosławnej. Za to podziwiał wznoszący się w Śródmieściu elegancki, jak wszystko tutaj, kościół Najświętszego Serca Pana Jezusa, obecnie katolicki, niegdyś ortodoksyjny. Panta rhei!

Kierunek wschód. Za niedługo Wędrowcy znajdą się w jednym z najpiękniejszych i najbardziej mistycznych miejsc Suwalszczyzny. Półwysep wrzynający się w długie, rynnowe, niebywałej urody jezioro Wigry. Klasztor Kamedułów.

Czytelnik nie musi mieć takich zwichrowanych zainteresowań jak Viator, przeto i nie jest zobowiązany posiadać wiadomości na temat białych mnichów: lektura Pana Wołodyjowskiego to jednak za mało. Dlatego Pielgrzym czuje się w obowiązku przekazać garść podstawowych informacji, bez których wizyta w Wigrach nie mogłaby się udać.

Żyjący na przełomie X i XI wieku książęcy syn, Romuald z Rawenny, wstąpił do zakonu benedyktynów, aby pokutować za grzechy ojca i własne. Po kilku latach odczuł potrzebę bardziej radykalnej realizacji rad ewangelicznych, przeprowadził przeto reformę zakonu, a ściślej rzecz ujmując – stworzył nowy zakon, w którym połączyć chciał charakterystyczny dla synów świętego Benedykta monastyczny, wspólnotowy sposób życia z duchem pustelniczym. Czyli… pożenił wodę z ogniem, o czym świadczyć ma herb zakonny – dwa gołąbki pijące z jednego naczynia – symbolizujący harmonijne połączenie wspólnoty braterskiej z samotnością, monastycyzmu z eremityzmem. Ten zakon to oczywiście kameduli. Mnisi większość dnia spędzają jak pustelnicy: w samotności, w milczeniu, dzieląc czas między prywatną modlitwę kontemplacyjną i pracę fizyczną. Jedynie kilkakrotnie w ciągu dnia gromadzą się na wspólnej mszy oraz na modlitwie Liturgii Godzin (czyli, tak bardziej po ludzku, na modlitwie brewiarzowej). Poza tym, kilka razy w roku, spotykają się na braterską rekreację, aby celebrować ducha braterskiej wspólnoty. Z takiego trybu życia wynika wprost architektura klasztoru: nie jest to, jak zazwyczaj, duży jednolity budynek z wirydarzem pośrodku, tylko zespół osobnych malutkich domków – eremów. Pracują kameduli ciężko, milczą wytrwale, jedzą skromnie. Memento mori! Habity noszą białe. Stąd teren, na którym znajdowała się siedziba zakonników, nazwano często Bielanami. Tak jest w Krakowie, na Srebrnej Górze w Lasku Wolskim, gdzie bracia żyją do dziś. Tak też sprawy się mają w Warszawie (no właśnie imć Michał Wołodyjowski!), gdzie co prawda mnichów od dawna już nie ma, ale klasztor stoi. Należy do Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego.

W obu tych miejscach był już Viator, Wigry to trzeci kamedulski erem, ku któremu zmierza. A cóż go ku niemu ciągnie? Wszak i tutaj już od 1805 roku nie ma zakonników: pruscy zaborcy ich stąd wygnali. Mnichów nie ma, ale atmosfera pozostała. Wędrowiec uprzedzał na samym początku podróży, iż będzie to wędrówka mistyczna, na granicy światów. I taką właśnie jest. Jaka więc siła tajemna ciągnie Viatora ku eremowi? Mysterium fascinosum wymieszane z mysterium tremendum. Bo też i radykalizm oraz odmienność życia kamedulskiego budzą podziw splątany ze strachem. Choć, z eschatologicznego punktu widzenia, są całkowicie uzasadnione. Logiczne. Skoro uznaję, że życie przyszłe jest ważniejsze, prawdziwsze, cenniejsze od doczesnego, to bez żalu to drugie i jego pokusy poświęcam, aby lepiej się przygotować na nieuchronne a wyczekiwane spotkanie z Wiecznością. Memento mori. Z takim podejściem niekoniecznie się trzeba zgadzać, ale niewątpliwe budzi ono szacunek: o ile Błażej Pascal ze swoim zakładem jawi się jako mały, silnie interesowny i merkantylny kupczyk, o tyle kameduli to hazardziści z wielkim rozmachem: kładą na szalę wszystko, ryzykują ogromnie, żadnych półśrodków. Bo już nawet nie chodzi o to, że ciężko jest trwać na wysuniętej modlitewnej placówce przed obliczem Najwyższego, ale o to, że pozostaje się na niej sam na sam… ze sobą samym. A to wyjątkowo uciążliwe towarzystwo, każdy z nas ucieka od niego w pracę, życie towarzyskie, ekran smartfona. Trzeba odwagi na takie spotkanie. Szacunek. Szacunek tym bardziej, że kameduła robi to, co robi, na własny jedynie rachunek, nikogo do niczego nie zmusza: wszelka aktywność zewnętrzna, także misjonarska i duszpasterska, jest w tym zakonie surowo zakazana. I taką postawę Viator, choć jej nie podziela, to jednak darzy głęboką estymą. Zwłaszcza, że żyje w świecie, w którym ciągle ktoś chce go zbawiać na siłę, podając do wierzenia i do realizacji różne mądrości. Ciągle ktoś wie lepie, co jest wartościowe i godne ofiary z życia, najchętniej cudzego. Szczególnie tak jakoś od trzech lat próbują go na siłę uszczęśliwiać. Marny trud, przyjaciele.

Wigierski klasztor nie dość, że malowniczo na półwyspie i na wzgórzu położony, jest też świetnie zachowany.

A wśród innych kamedulskich siedzib wyróżnia się niezwykłą, dwupoziomową konstrukcją: dwa tarasy eremów.

Kameduli, surowi za życia, pozostają takimi po śmierci. Gdy zakonnik umiera, bracia kładą jego ciało na prostą deskę, wsuwają do wnęki w podziemiach kościoła, zamurowują otwór i… tyle. Czeka tam sobie duchowy hazardzista na Sąd Ostateczny. Takie katakumby widział już kiedyś Viator w krakowskim eremie, dziś ogląda je w Wigrach. O przeznaczeniu krypty świadczy jedyny zachowany na jej ścianach fresk: dance macabre, taniec śmierci. Kostucha pląsa z mnichem.

Są też dwa przeszklone otwory, można w nich obejrzeć to, co pozostało z cielesnej powłoki świątobliwych braci; to ślad po próbie plądrowania katakumb, jaką podjęli żołnierze kajzera, okupujący Suwalszczyznę podczas I Wojny Światowej. Obejrzeć można, ale zdjęć robić nie wypada: uszanujmy majestat śmierci.

Aż dziw bierze, iż tacy mocarze metafizyczni jak kameduli wigierscy potrafili od czasu do czasu splamić się małostkowością. Na przykład wadzili się gwałtownie z pustelnikiem ze Studzienicznej (Wędrowiec tydzień temu o nim opowiadał), kto jest doskonalszym eremitą… Czy dlatego muszą jeszcze przez jakiś pokutować, wcieleni w stado białych czapli, które Wędrowcy spotkali na Kanale Augustowskim? Bo że to oni właśnie, Viator nie ma żadnych wątpliwości. Ale może powód ich przedłużonego doczesnego pobytu jest zupełnie inny. Niewykluczone, że Najwyższy, obdarzony wyrafinowanym poczuciem humoru, wysłał ich w nagrodę na urlop: nie mogli za życia, niech teraz nacieszą się do syta pięknem suwalskich jezior i augustowskich lasów. Kto wie.

Z żalem żegnają Wędrowcy niezwykłe miejsce. Można powiedzieć że Viator, jak stachanowiec, wyrobił już 60% normy. Pozostały mu jeszcze do odwiedzenia ostatnie dwa polskie eremy kamedułów. Czynny klasztor w Bieniszewie pod Koninem oraz pokamedulski zespół w Rytwianach na Sandomierszczyźnie. Uczyni to niechybnie!

Słońce chyli się powoli ku zachodowi. Viatorostwo podąża za nim, by dzień w pełni wykorzystać. Przez Szypliszki i Wiżajny (takie dziwne nazwy to jeden z niewielu śladów po Jaćwingach, dawnych gospodarzach tych ziem) mkną Wędrowcy pośród wysokich wzgórz morenowych, takich prawie gór kieszonkowych, pędzą wśród jezior i ani się spostrzegą, gdy opuszczą Suwalszczyznę i wjadą na Mazury. Postój w Bolciach, krótka wizyta na trójstyku granic Polski, Litwy i Rosji, reprezentowanej tutaj przez eksklawę kaliningradzką. Oby nie za szybko te granice po raz kolejny zmieniły swój przebieg!

Dalej, czas nagli, jak zwykle zresztą. Zmrok już niemal zapadał, gdy Wędrowcy stanęli u stóp kolejowych wiaduktów w Stańczykach. Linia Gołdap-Żytkiejmy, której były częścią, już nie istnieje, ale zabytkowa konstrukcja z początków XX wieku, wzorowana na ponoć na prowansalskich akweduktach w Pont-du-Gard, wysoka na 36 i pół metra, na szczęście przetrwała dziejowe zawieruchy. Prezentuje się tym bardziej monumentalnie, że wokół (jak śpiewała Budka Suflera w jednej ze swych dawnych, dobrych piosenek) wagnerowski ton – mroczno, chmurno, a niebo co chwilę rozświetlają błyski nadchodzącej wielkimi krokami burzy.

Viatorka

Sprawami metafizycznymi na tym odcinku podróży zajął się Viator, jak zwykle zresztą, pieczołowicie i drobiazgowo. Pozostało więc Viatorce poczynić kilka uwag natury zdecydowanie bardziej przyziemnej. Doczesnej.

Po pierwsze: w Suwałkach znowu delektowało się Viatorostwo kuchnią regionalną. Nie, i tym razem nie skosztowaliśmy jeszcze kartaczy, Viator bowiem, po konsultacji z gospodarzami naszego noclegu, oświadczył, że najlepsze są jednak na Litwie. No trudno. Restauracja Karczma Polska oferowała na szczęście tyle innych pysznych regionalnych specjałów, że i tak Wędrowcy wyszli stamtąd ledwo ruszając się z przejedzenia. Po spożyciu chłodnika litewskiego podanego z okraszonymi ziemniakami pozbyła się w końcu Viatorka wyniesionego z dzieciństwa (ściślej mówiąc z przedszkolnej kuchni) uprzedzenia do chłodników. Ponadto czosnkowo-serowe chlebki litewskie, swojski smalczyk z pieczywem i ogórasem oraz kiszka ziemniaczana. Na koniec bliny litewskie. Nie wiedzieć czemu wydawało się kiedyś Viatorce, że są one robione z ciasta drożdżowego. A tymczasem to po prostu placki ziemniaczane nadziewane mięsnym (albo grzybowym) farszem. Bardzo smaczne, chociaż, jak inne potrawy kuchni suwalsko-litewskiej, bardzo syte i kaloryczne. W końcu dawni mieszkańcy tej ziemi musieli mieć siłę do ciężkiej pracy w polu!

Interesująca na swój sposób była też dla Viatorki wizyta w klasztorze w Wigrach. Owszem, bardzo lubi ona, podobnie jak Viator, atmosferę tego typu miejsc i chętnie je odwiedza. Ale akurat w Wigrach uwagę Viatorki przykuło coś naprawdę przyziemnego – trasa dla wózków! Pierwszy raz w miejscu zabytkowym w Polsce spotkało się Viatorostwo z takim rozwiązaniem. Jakaż to ulga, kiedy można spokojnie, nawet samemu, bez niebezpieczeństwa utraty koła i bez szczękania zębami podczas jazdy po bruku, przemieszczać się od parkingu przez prawie cały teren klasztoru. No, wiadomo, że wieża, krypta czy dolny poziom eremów dla wózkowiczów raczej pozostanie niedostępny, ale i tak trasa zasługuje na pochwałę.

Okazuje się, że można coś takiego gustownie zrobić w miejscu zabytkowym, a konserwator zabytków nie piętrzy problemów. Dlaczego więc zwykle nasze miasta rewitalizuje się bez myślenia o potrzebach niepełnosprawnych? Bruk wygląda pięknie, ale dla ludzi poruszających się na wózkach czy o kulach, jak też zresztą dla pań na szpilkach, jest prawdziwą udręką. Takie to są wieloletnie Viatorki frustracje. A przecież można powielić takie praktyczne i dobrze prezentujące się ścieżki, jak ta wigierska chociażby. Urody żadnemu rynkowi na pewno nie ujmą. Tylko, że łatwiej urzędnikom twierdzić, że się nie da. tak samo, jak rzekomo się nie da zrobić podjazdu czy windy w zabytkowym budynku. Bo konserwator, bo to, bo tamto… A zresztą to kosztuje, a ilu tych niepełnosprawnych w końcu przychodzi; to się nie opłaca. Natomiast wydawać pieniądze na broszurki, kwiatki, cateringi, imprezy czy PR opłaca się jak najbardziej. Cóż, syty głodnego nie zrozumie.

Zaraz za Stańczykami złapała Wędrowców burza. Ale taka straszna, że też można ją uznać za rodzaj doświadczenia mistycznego (tak przynajmniej stwierdził Viator). W deszczu i wśród grzmotów powróciło Viatorostwo z Mazur na Suwalszczyznę. Gdy dojeżdżali do Augustowa, niebo już się wypogodziło, ale zapadła noc. Augustowskie noce… Cóż: gdy się tak intensywnie przeżywa augustowskie dnie, w nocy śpi się jak kamień.

Orient powszedni X

Agnieszka Fetzka i Tomasz Fetzki

Viator

Kolejny poranek powitał Wędrowców. W zupełnie nowych okolicznościach przyrody… i niepowtarzalnej. Jak wspominał Pielgrzym tydzień temu, po całodziennej podróży dość przypadkowo i w ostatniej chwili (tego rodzaju taktyka bywa męcząca, ale ma swój urok) znalazło Viatorostwo nocleg na kwaterze w Studzienicznej – wiosce będącej, administracyjnie rzecz ujmując, dzielnicą Augustowa. Zauważył też, że ten wybór był znakomity, a lokalizacja taka, że lepszej nie mogli sobie wymarzyć.

Kolejny poranek powitał Wędrowców. Suwalszczyzna to co prawda część województwa podlaskiego, ale historycznie niewiele ma z Podlasiem wspólnego. Inne ukształtowanie terenu, czyli jeziora, świerkowe lasy i morenowe wzgórza, których na Podlasiu nie uświadczysz. Inna kompozycja etniczna: tam Polacy wymieszani z Białorusinami, tu mieszkają obok Litwinów. Byliby i Jaćwingowie, wszak to ich ziemia gniazdowa, gdyby mniej w broni, a więcej w dyplomacji pokładali zaufanie; a tak to wspólnie przez Rusinów, Litwinów, Polaków i Krzyżaków po trosze wyrżnięci, po trosze wchłonięci zostali. Honor zachowali, ale ich samych już nie ma, hélas!

W każdym razie tutaj cerkwi, powszechnie na Podlasiu występujących, niemal nie uświadczysz, bo tak Polacy jak Litwini to en masse katolicy obrządku łacińskiego. Niemal, powiada Viator. Zdarzają się bowiem świątynie obrządku wschodniego, ale niepomiernie rzadziej i, zazwyczaj, w specyficznej odmianie, jako molenny starowierców. I niestety znów trzeba się przyznać do błędu, przełknąć gorzką pigułkę. Już po raz trzeci na trasie tej Podróży Mistycznej skrewił Wędrowiec. Zawiódł jego profesjonalizm, co zresztą wyszło na jaw dopiero po powrocie do domu. Planując itinerarium nie uwzględnił Pielgrzym dziedzictwa staroobrzędowców. Z jakiegoś względu umiejscowił ich sobie na Mazurach, a że Mazur, ze względów czasowych, nie brało Viatorostwo pod uwagę jako etapu tej wyprawy, to i wizyt w świątyniach starowierców Pielgrzym też nie przewidział. Skądinąd ta mazurska lokalizacja nie jest całkowicie błędna, jako że uciekinierzy spod opresji reform patriarchy Nikona osiedlali się zarówno tam, po pruskiej stronie granicy, jak i tu, na Suwalszczyźnie. Ale nie uwzględnić Gabowych Grądów na trasie podróży? Wstyd Viatorze! Hańba. To trzeba będzie nadrobić. Tym bardziej, że Suwalszczyzna warta jest następnej wizyty. Niejednej.

Kolejny poranek powitał Wędrowców. Nad brzegiem Jeziora Studzienicznego. Z okien kwatery widać półwysep (dawniej wyspę, połączoną później z lądem solidną groblą) a na nim kapliczkę.

Sanktuarium Matki Bożej Studzienicznej. Sięga swymi początkami drugiej dekady XVIII wieku, gdy wysepkę obrał na swą siedzibę pustelnik, przybyły z klasztoru kamedułów w pobliskich Wigrach. Przykładem świątobliwego życia i mądrymi radami zaczął z czasem ściągać do siebie tłumy pielgrzymów. Odszedł stąd w roku 1728, ale pątnicy przybywali dalej masowo, uznając samo miejsce ze święte. A około roku 1770 osiedlił się tutaj kolejny eremita, były major czy nawet, jak prawiono, pułkownik wojska polskiego, Wincenty Morawski. Ten został aż do śmierci, ale wcześniej zbudował drewnianą kaplicę, w której umieszczono kopię ikony Czarnej Madonny. Obraz szybko cudami zasłynął, pielgrzymki coraz tłumniej i z coraz dalszych stron na wysepkę ściągały. Z czasem trzeba było na miejscu starego sanktuarium, jeszcze przez pustelnika Morawskiego wzniesionego, zbudować w roku 1872 kaplicę murowaną, zaś pięćdziesiąt lat później drewniany mostek zastąpiono ziemną groblą, Neoklasycystyczna kaplica stoi do dziś, a pątnicy wciąż do niej ciągną z daleka.

Poza kaplicą na półwyspie jest też cudowna studzienka (od której wioska wzięła nazwę), pomnik Jana Pawła II, który odwiedził, już jako papież, studzieniczne sanktuarium oraz łódź – Piotrowa, jak można przypuszczać, tym bardziej, gdy się przeczyta napis, umieszczony na rei.

Wypłyń na głębię! Wszak tak właśnie rzekł Jezus do Szymona Piotra. Jak przepastna może być ta głębia? Pustelnik Morawski, który w samotności żywot przed obliczem Najwyższego przepędził, może to wie. Viator nie ma pojęcia.

Obiecywał sobie Pielgrzym przed rozpoczęciem pisania dochowanie wiary zwięzłości wypowiedzi, ale na jedną dygresję musi i może sobie pozwolić: po Drohiczynie i Pannach z Wilka oraz Bielsku Podlaskim i Znachorze trzecia to już bowiem sytuacja, tym razem niezamierzona i nieplanowana, gdy Wędrowcy napotkali na swym szlaku plener kinematograficzny. Inne co prawda czasy, inny gatunek filmowy, ale dzieło też warte pamięci. Tak jak i jego reżyser, zmarły zaledwie pół roku temu Wojciech Wójcik. W przaśnych latach osiemdziesiątych jego filmy, zazwyczaj o tematyce kryminalnej i sensacyjnej, wyróżniały się, można by to nazwać, zachodnim sznytem – miały precyzyjnie skonstruowane scenariusze i były świetnie zrealizowane. Viator pamięta choćby doskonałe Prywatne śledztwo czy mroczny Trójkąt bermudzki, dzieła które, na dobrą sprawę, nie zestarzały się do dziś. Ale tutaj, w Studzienicznej, Wójcik znalazł plenery dla innego ze swych filmów, nakręconego w 1981 roku Karate po polsku. To właśnie w kaplicy, którą ze swych okien widzi Viatorostwo, wykonywali freski artyści plastycy zagrani przez Edwarda Żentarę i Michała Anioła. Tutaj (11 minuta 22 sekunda) mogą sobie Czytelnicy przypomnieć te sceny.

Kolejny poranek powitał Wędrowców. Nad brzegiem Jeziora Studzienicznego. Gdy dotarło do nich, że jezioro to jest częścią szlaku wodnego, znanego powszechnie jako Kanał Augustowski, Wędrowiec raz tylko spojrzał na swą Towarzyszkę i już wiedział, od czego rozpocznie się dzisiejszy dzień.

Viatorka

Jeśli woda, to czas na kajaki i zupełnie nowe doznania. Pływało już bowiem Viatorostwo wieloma rzekami i jeziorami, a także naturalnymi i sztucznymi odnogami Szprewy w Spreewaldzie, ale długimi, wielokilometrowymi kanałami łączącymi jeziora, jeszcze nie. Poza tym, taki spływ to spotkanie z historią, przecież Kanał Augustowski wraz z całym zespołem budowli i urządzeń uznany został za pomnik historii oraz znalazł się w rejestrze zabytków. I słusznie! Pomysł na utworzenie kanału wodnego łączącego zlewisko Wisły i Niemna z Bałtykiem, z pominięciem dolnego biegu Wisły, powstał podobno już w 1823. Po prostu – Królestwo Polskie, kadłubowe państwo polskie połączone unią personalną z Rosją, potrzebowało otwartego i wolnego dostępu do morza. Spławianie towarów Wisłą do Gdańska było bowiem nieopłacalne: Prusacy nałożyli zaporowe cła.

Pierwotnie projektem zajął się Ignacy Prądzyński, późniejszy generał i wódz naczelny Powstania Listopadowego. Zadbał o patriotyczną symbolikę śluz – miały być wykładane czerwoną cegłą i białym piaskowcem, a więc nawiązywać do polskich barw narodowych. Po wielu perypetiach, przerwie związanej z walkami wyzwoleńczymi w 1931 r., następującej po nich utracie autonomii Królestwa Polskiego oraz wielu zmianach wprowadzonych do pierwotnego projektu, kanał otwarto w 1839 r. Jak się okazało, Prusacy w międzyczasie cła obniżyli, wiec nie było już potrzeby wozić kanałem towarów do Bałtyku, wykorzystywany był natomiast lokalnie, głównie do spławu drewna. Potem został też modernizowany, żeby przystosować go chociażby do przepływu łodzi motorowych.

Program podróży Viatorstwa po Podlasiu był bardzo napięty, nie istniała więc możliwość, aby przepłynąć cały Kanał. Ma on długość ponad 100 km, po drodze trzeba pokonać 18 śluz – na jeden dzień to stanowczo zbyt dużo. Po konsultacji z właścicielem wypożyczalni kajaków nad jeziorem Studzienicznym (skądinąd bardzo sympatycznym panem) wybrało więc Viatorstwo odcinek około 13 km, od śluzy Paniewo do śluzy Swoboda. Trasa bardzo ciekawa i o dużej a zmiennej urodzie.

Żałuje teraz Viatorka, że nie było czasu, żeby przepływać przez śluzę Paniewo, że obejrzeliśmy ją jedynie „od tyłu”.

Z tego ujęcia śluza nie robi wielkiego wrażenia, a to przecież jedyna śluza dwukomorowa, bo różnica poziomów między jeziorem Paniewo a jeziorem Krzywym, które łączy, wynosi ponad 6 metrów. A na przeprawę trzeba poświęcić podobno aż 40 minut. Następnym razem z pewnością Viatorostwo nie ominie tej atrakcji.

Za śluzą Paniewo jezioro o tej samej nazwie, którego długość i szerokość nie przekracza kilometra, a po nim sztuczny kanał i jezioro wytopiskowe Orle, nieco większe, ale znacznie płytsze od Paniewa. A na nim łabędzie, widać, że zaprzyjaźnione z ludźmi, bo kiedy tylko zobaczyły Viatorostwo, szybko pan łabędź, a za nim pani łabędziowa, podpłynęły do kajaka. No i rozczarowanie – ich tym razem, nie nasze – bo niczego do jedzenia niestety ze sobą nie mieliśmy. Nasze trochę też…



W końcu dopłynęło Viatorostwo do śluzy Gorczyca, a tam konsternacja. Czekamy, wołamy, a śluza zamknięta na głucho i żywego ducha nie widać. Co robić? Zdecydował się Viator wysiąść z kajaka i poszukać gospodarza, Viatorka zaś w tym czasie wbiła paznokcie w betonowy brzeg, żeby kajak nie uciekł jej na środek kanału, albo, co gorsza, się nie przewrócił. Po prawdzie kanał głęboki nie jest, ale zanurzenie się w zimnej i mętnej wodzie do przyjemnych by nie należało. Nie było Viatora kilkanaście minut, w końcu powrócił. Znalazł pana obsługującego śluzę w domu, oglądającego telewizję. Pan ze stoickim spokojem poinformował nas, że od kiedy remontują śluzę Swoboda, ruch jest tak mały (faktycznie, tego dnia Wędrowcy byli pierwszymi przepływającymi), że nie opłaca mu się tam cały czas siedzieć. Jak Swoboda jest otwarta, to pływają tędy często motorówki, ale teraz to nie. MOTORÓWKI! Faktycznie, zdało sobie Viatorostwo sprawę, że po drodze nie spotkało ani łodzi motorowych, ani żadnych kajaków. Nikogo. I dobrze, bo nie mieliśmy ochoty mijać się z motorówkami na wąskim kanale i do tego słuchać znowu huku silników. Za to samo przepłynięcie przez śluzę Gorczyca dostarczyło sympatycznych przeżyć. Wpływa się do szerokiej na 5 metrów i długiej na 43 metry komory, do której wpuszcza się  wodę. Mechanizm, jak niegdyś, jest ręczny. Woda gwałtownie rzuca kajakiem, aby na koniec podnieść poziom o niemal 3 metry.

Dalej, za śluzą, już tylko małe, szerokie na 400 metrów a długie na dwa kilometry jezioro Gorczyckie i w końcu najdłuższy i najwyżej położony sztuczny odcinek Kanału Augustowskiego – 7 kilometrów płytkiego, raczej wąskiego traktu wodnego, bez nurtu, z nieprzejrzystą wodą. Płynie się i płynie, a dystansu jakby wcale nie ubywało. Czas też niby płynie, a czujemy się, jakbyśmy stali w miejscu. Znużony Viator w końcu nadał mu nazwę: psychiczna prosta. Trzeba mieć cierpliwość, żeby ją pokonać.

Jednak ostatecznie dotarliśmy do końca spływu, czyli do śluzy Swoboda – tej remontowanej, a właściwie zdemontowanej jedynie, na której nic się nie dzieje. Podobno rok temu zaczęto coś tam grzebać, na zimę ekipa remontowa się zwinęła, aby w tym roku jeszcze się nie pokazać. Gdyby nie to, szybciutko dopłynęlibyśmy pod samą kwaterę w Studziennej. Ale za to pewnie po drodze udręczyłby nas hałas motorówek. Więc chyba nie ma czego żałować.

Marzy się Wędrowcom wrócić kiedyś na Kanał Augustowski, szczególnie, aby zobaczyć jego koniec, połączenie z Niemnem. Tylko, że te ostanie 20 kilometrów jest już na w Białorusi. Nie da się tak po prostu wynająć kajaka. Wycieczka musi być zorganizowana przez odpowiednie biuro, trzeba mieć wizy. Odwykło Viatorostwo od takich obostrzeń, za to przyzwyczaiło się przez kilkanaście lat do swobodnych podróży po Europie. Kto jednak wie, co będzie w przyszłości, może nawet nieodległej – czy nasi Rządzący nie doprowadzą znowu do zamknięcia granic, nie tylko na wschodzie.

Viator

Jak się wiosłuje, to nie można robić zdjęć. Zajęła się tym Viatorka. Ale stado rzadkich i pięknych czapli białych, które przez pewien czas towarzyszyły nam, tłumnie przelatując i obsiadając kolejne drzewa, musiał Wędrowiec uwiecznić, bo czegoś takiego jeszcze nie widział. Słaby aparat, to i fotki nieszczególne. Są raczej pretekstem, mającym pobudzić wyobraźnię Czytelników

 

Bacząc na dotychczasowe doświadczenia z podróży po Oriencie powszechnym, Viator nie miał wątpliwości, iż w to stado wcieliła się gromada tajemniczych duszyczek. Nie wiedział tylko, czyich. To się jednak miało okazać już tego samego dnia po południu – czyli za tydzień na blogu.

Orient powszedni IX

Agnieszka Fetzka i Tomasz Fetzki

Viator

Opuszczają Wędrowcy Zabłudów, smutno zadumani nad mrokami, jakie potrafią spowijać duszę ludzką. Tymczasem do głosu dochodzi coraz natarczywiej ciemna strona ich własnej cielesności. Jeść! Pora już wielka na obiad.

Gdzie będą jedli tego dnia posiłek, zdecydowali już dawno. Trzy lata temu, na szlaku którejś ze swych podróży, odwiedzili Wędrowcy Kruszyniany – jedną z kilku wiosek, jakie król Jan III Sobieski nadał Lipkom, czyli Tatarom pozostającym w służbie Rzeczypospolitej, jako rekompensatę za zaległy żołd. Do dziś mieszkają tam ich potomkowie. Byli Wędrowcy w meczecie, spacerowali po cmentarzu. I spożywali pierekaczewnik oraz inne specjały orientalnej kuchni w gospodarstwie Tatarska Jurta, miło gawędząc z jego właścicielką, panią Dżenettą. Wspomnienia z tej wizyty pozostały im jak najlepsze, toteż oczywiste było, że dziś powtórzą odwiedziny.
Aby było szybciej, ruszyli na skróty. A taki manewr bywa, jak wiadomo, nieco ryzykowny, zwłaszcza w nieznanym terenie. Dość poprzestać na stwierdzeniu, iż ostatecznie pobłądzili cokolwiek. Ale nic nie szkodzi! Wynagrodzone im to zostało w dwójnasób możnością powłóczenia się po cudownych bezdrożach (same szutry, zero asfaltu), zobaczenia małych, urokliwych wiosek, a przede wszystkim pogrążenia się w niebywałej zieleni. Viatorostwo mieszka w województwie o największym procentowym udziale lasów, otoczenie dzikich kniei, zarośli i łąk nie jest dla nich niczym niezwykłym. Lecz tutejsza, podlaska zieleń jest jakaś inna, egzotyczna, intensywna… Trudno orzec, w czym dokładnie rzecz. Ale na zmysły i na duszę działa, że hej! A wśród tych bezkresnych, północnych puszcz i pól ktoś rozsypał, jak garść błyszczących klejnotów, odpryski dalekiego czasem i przestrzenią śródziemnomorskiego, słonecznego Bizancjum. Cerkwie i cerkiewki ze złotymi, cebulastymi kopułami, jak choćby ta, w Gródku.

Jakieś struny duszy szarpią, coś przywołują, coś przypominają. Pałac Wielki konstantynopolitański? Pałac Porfirogenetów? Hagia Sophia? Orient powszedni.

Wreszcie wymarzone, wytęsknione (tym bardziej, że w brzuchach już głośno burczy) Kruszyniany! I… potężna konsternacja. Ale o tym opowie za chwilę Viatorka. Wędrowcy z żalem przemknęli przez wioskę, bez postoju, po lewej mijając Tatarską Jurtę<, po prawej zieloną świątynię. Na szczęście trzy lata temu wykonali solidną dokumentację fotograficzną, z której teraz można skorzystać. Oto kruszyniański meczet i mizar. Oba czynne, użytkowane.

Jeszcze kilkadziesiąt kilometrów pośród podlaskiej zieloności i Wędrowcy docierają do następnej tatarskiej wioski. Bohoniki także odwiedzają po raz drugi. Tutejszy meczet i mizar również już widzieli. Ale z usług restauracji usytuowanej w Domu Pielgrzyma, siedzibie Związku Tatarów Rzeczypospolitej Polskiej wówczas nie skorzystali. Zapewne dlatego, że po obfitym posiłku w Kruszynianach nie byli w stanie już absolutnie niczego więcej pochłonąć. Dziś sytuacja jest diametralnie inna. Drugie spotkanie z tatarską kuchnią miało miejsce właśnie tutaj, w Bohonikach. Kelner to z pewnością potomek Lipków – świadczą o tym jego oczy, w których, by użyć błysku poetyckiej metafory, ukrył się cały romantyzm ludów Wielkiego Stepu. Mówi się czasem: skośne oczy. Ale jakież tam one są skośne? Oczy są zwykłe, prościutkie. Natomiast specyficznego wyglądu twarzy Tatara nadaje coś, co nosi fachową nazwę zmarszczki, czy też fałdy nakątnej. Typowej dla wielu narodów Wschodu.

Po obiedzie Viator kieruje się w stronę meczetu. Tak, był w nim już trzy lata temu, ale chciałby tam, jak to mówią, nabyć drogą kupna czapeczkę tatarską, krymkę.

Podlaskie meczety. Wędrowiec przeczytał gdzieś kiedyś (nie może sobie przypomnieć gdzie i kiedy, nie jest także w stanie przywołać autora opracowania; a szkoda, bo było ono ciekawe), że tutejsi Tatarzy rozwinęli bogatą i różnorodną kulturę oraz sztukę, ale, jako iż byli długo ludem nomadycznym, nie obejmowała ona architektury. Nie stworzyli własnych form meczetu, toteż korzystali z wzorców miejscowych: w Kruszynianach naśladowali typową wiejską świątynię katolicką, w Bohonikach – cerkiew. Coś w tym jest, faktycznie.

Natomiast wnętrze urządzono absolutnie unikalnie, bez okolicznych wpływów. Islam, panie dziejaszku, islam!

Na zakup krymki trzeba chwilę poczekać. Pani, obsługująca sklepik, akurat wyjaśnia grupie turystów tajniki wyposażenia świątyni i zasad wiary Proroka. Siada Wędrowiec, na bosaka oczywiście, i przysłuchuje się także. Wiele już wiedział na ten temat, ale nie wszystko. Dziś na przykład usłyszał po raz pierwszy, czemu jednym z symboli islamu jest półksiężyc. A czemu mianowicie? Ano dlatego, że tylko jeden księżyc był świadkiem chwili, gdy archanioł Dżibril (Gabriel po naszemu) przekazał Muhammadowi objawienie Najwyższego.

Ta pani wygląda i mówi jak typowa, ciepła, swojska wiejska kobieta: serdecznie, ze swadą, nawet trochę plotkuje o sąsiadach. Jest zwyczajna… tyle tylko, że z babki prababki wyznaje islam. A w jej oczach też ukrywa się romantyzm Wielkiego Stepu. Orient powszedni.
Pokrzepieni na ciele i duszy ruszają Wędrowcy dalej. Po raz drugi w swym życiu przejeżdżają przez Sokółkę. Bez postoju. Ale Pielgrzym nie może się powstrzymać, aby, bodaj z samochodu, nie zrobić zdjęcia tutejszego kościoła katolickiego.

Dlaczego? No bo przecież Cud Eucharystyczny. Właściwie powinien Viator wzruszyć nad nim ramionami i skwitować go kwaśnym uśmiechem, ale to nie takie proste, tego nie da się zbyć – ot tak. Jako się już wielokrotnie rzekło, Podlasie to kraina ludzi gorącej wiary. Takiej, która chciałaby dotknąć Absolutu, Boga za nogi pochwycić, pozostać na górze Tabor z Przemienionym Mesjaszem, którego twarz (…) zajaśniała jak słońce, odzienie zaś stało się białe jak światło. Jest popyt – jest podaż. Cud Eucharystyczny… można i tak.
Na północ! Czas myśleć o noclegu. Zmieniają się krajobrazy: nie ma już cerkiewek po wioskach, za to coraz częściej pojawiają się morenowe, polodowcowe pagórki. I tylko wciąż wszędzie pełno bocianich gniazd. Jeszcze tylko przejadą Wędrowcy przez Lipsk, z jego nieproporcjonalnie dużym, górującym na biebrzeńskimi łąkami kościołem, i zanurzają się w gęstwinie Puszczy Augustowskiej. Zapada wieczór i znów, jak zwykle, rzutem na taśmę i trochę przypadkowo, wynajmują pokój na kolejnych kilka nocy. Jak pokaże przyszłość, wybór był znakomity, a lokalizacja taka, że lepszej nie mogli sobie wymarzyć. Ale o tym za tydzień.

Aha! Oczywiście kupił sobie Viator krymkę. Nawet dwie.

Viatorka

Wspominała już Viatorka w którymś z poprzednich odcinków, że podczas podróży doznania smakowe regionalnej kuchni są równie miłe i pożądane, co odwiedzanie historycznych miejsc, czy też podziwianie uroków przyrody. Dlatego kolejną atrakcją tego dnia miały być, słynne już w naszym kraju, potrawy kuchni tatarskiej. Trzy lata wcześniej miało już Viatorstwo możliwość skosztowania przepysznych potraw w Tatarskiej Jurcie, gospodarstwie agroturystycznym prowadzonym przez panią Dżennetę Bogdanowicz we wsi Kruszyniany, trzy kilometry od granicy z Białorusią. Wówczas skoro świt wyjechaliśmy z Warszawy, żeby zdążyć na pierekaczewnik, czyli wielowarstwowe ciasto z mięsem, serem, albo z kapustą i grzybami, czy też przygotowywane na słodko. Wiadomo bowiem, że ilość porcji jest ograniczona, a rezerwować go sobie nie można. Więc dziś już od Hajnówki jechaliśmy z pewnym niepokojem: czy zdążymy skosztować tego absolutnie popisowego dania. Po ostatniej wizycie w Kruszynianach miała nawet Viatorka ochotę sama przyrządzić tę potrawę, szybko jednak porzuciła ten zamysł po przeczytaniu przepisu. Nie, stanowczo że nie ma do tego zdrowia – wałkowanie kilku cienkich warstw ciasta makaronowego na jeden milimetr, smarowanie ich masłem…. Zresztą podobno istnieje powiedzenie, ze łatwiej pierekaczewnik zjeść, niż zrobić.

Tak więc stanowczo postanowiło Viatorstwo jechać na gotowe. Niestety, niewątpliwy sukces marketingowy pani Dżenetty okazał się dla Viatorostwa trudny do zniesienia. Kiedy dojechaliśmy do Kruszynian około godziny piętnastej okazało się, że jest tam tak wielu ludzi, iż trudno byłoby znaleźć miejsce do postoju, a co gorsza wciąż przybywali kolejni turyści. Sam widok tych tłumów sprawił, że odechciało się Viatorostwu zatrzymywać i bez żalu postanowili pojechać do Bohonik. Tam też podają tradycyjne, tatarskie potrawy. Podczas ostatniej wizyty serdecznie nas zapraszano na dania tatarskie do Domu Pielgrzyma, jednak zbyt byliśmy najedzeni, aby z zaproszenia skorzystać. A to w końcu też przecież ciekawe doświadczenie – porównać sposób przygotowania tych pyszności.

Cóż, dziś w Bohonikach zajadało się Viatorostwo pierekaczewnikiem z mięsem wołowym i z kapustą oraz grzybami, pierogami tatarskimi: kibinami i czeburekami, kołdunami tatarskimi z rosołem, a także słodkim listkowcem. Dania pyszne, choć nie zrobiły aż takiego wrażenia na Viatorostwu, jak te skosztowane przed laty w Kruszynianach. Ale może to jedynie efekt pierwszych wspomnień. Na pewno przydałoby się gospodarzom bohonickiej gospody odrobinę więcej zmysłu marketingowego. Gości mogłoby być więcej – oby jednak nie aż tylu, co w Kruszynianach! Bardzo miłe i sympatyczne osoby obsługujące, jednak wystrój sali zdecydowanie nieciekawy – całe wnętrze i meble jak ze stołówki szkolnej. Szkoda, że właściciele w większym stopniu nie wykorzystują atutów wynikających z tatarskiej tradycji. Tylko jeśli zaczną to robić, znowu Viatorostwu się nie spodoba, że tłumy… Takimi to jesteśmy dziwnymi ludźmi, którzy sami nie wiedzą, czego chcą.

Pojechało Viatorstwo po posiłku (niestety, mocno kalorycznym) dalej w swą podróż, a dwa dni później zajrzała Viatorka do Internetu i zamarła ze zdumienia. TATARSKA JURTA SPŁONĘŁA! Stało się to w nocy, kilkanaście godzin po tym, jak przejeżdżało tamtędy Viatorostwo i uciekło czym prędzej przed tłumami gości! No nie, to prawdziwa ironia losu. Trzeba bowiem nadmienić, ze niewiele brakowało, aby tę noc Viatorstwo spędziło właśnie tam, w gospodarstwie pani Dżenetty. Tylko że pomysł na zarezerwowanie noclegu przyszedł zbyt późno, dopiero kilka dni wcześniej we Włodawie, i wszystko było już zajęte. Pierwsze myśli które przyszły po tej smutnej informacji były mocno egoistyczne: jak dobrze, że jesteśmy tacy, jacy jesteśmy, nie planujemy tak bardzo do przodu, jesteśmy po prostu wolni. W końcu mogliśmy stracić, jeśli nie życie, to wszystko co mieliśmy ze sobą, na drugim krańcu kraju. I jak wtedy wrócić do domu, nie mówiąc o tym, że w dalszą podróż nie moglibyśmy jechać. Życie jest dziwne, nieprzewidywalne, czasami nierealne. Tak szybko i niespodziewanie zniknęło miejsce będące przez ostatnie lata symbolem sukcesu, ważne dla tradycji. Wniwecz obrócił się tak wielki wysiłek. Żal dorobku pani Dżenetty, a przede wszystkim żal jej pamiątek, które gromadziła latami. Żal nerwów i wysiłku. Ale jednego są Wędrowcy pewni: Tatarska Jurta zostanie szybko odbudowana.

Pani Bogdanowicz to znakomita gospodyni, a i przyjaciół ma wielu. Może za kilka lat znowu ją odwiedzimy, choć pewnie ten jej dzisiejszy dramat przyniesie jeszcze większy rozgłos i przyciągnie jeszcze więcej turystów. A Viatorostwo znowu będzie marudziło, że zbyt dużo ludzi…

Orient powszedni VIII

Agnieszka Fetzka i Tomasz Fetzki

Viatorka

Nastał poniedziałek, 30 kwietnia. Kolejny, zapowiadający się pasjonująco i bardzo intensywnie, dzień podróży. Viatorostwo skoro świt zerwało się z łóżka i prędko opuściło Dubicze Cerkiewne. W drodze załatwili jeszcze kilka spraw w Hajnówce, nazywanej bramą do Puszczy Białowieskiej – jak podaje Wikipedia, nazwa tego miasta pochodzi od imienia strażnika – Hayno (Hajno) – osadzonego w uroczysku Skarbosławka w XVIII w.

Nie zabawili tam jednak dłużej, gdyż spieszno im było do Białowieży. A przede wszystkim do Puszczy Białowieskiej, najlepiej zachowanego w Europie nizinnego lasu naturalnego, żeby zobaczyć ją, póki jeszcze jest. Bo chociaż po wielu miesiącach walki ekologów odstąpiono od jej wycinki, to kto wie, czy jutro jakiś pan Szyszko, czy inny Kowalczyk, nie zechce znowu chronić zdrowych drzew poprzez ich likwidację. Sprawujący obecnie w naszym kraju władzę zbyt ochoczo pozwolili na ogołocenie polskich miast z zieleni i rozszerzyli przywileje pogromców dzikich zwierząt. Zbyt ochoczo, aby mogli przekonać Viatorostwo do swoich racji. Zbyt topornie, prezentując na konferencjach prasowych słoiki z kornikiem zwanym drukarzem.

Niestety, w życiu Viatorki, jako osoby o mocno już ograniczonej sprawności ruchowej, zawsze coś musi dodatkowo „iść pod górkę”. Tak było i tym razem. Kiedy Viator poszedł do kasy PTTK kupić bilety wstępu do Białowieskiego Parku Narodowego (co ważne, można tam wchodzić tylko z licencjonowanym przewodnikiem) uzyskał informację, że na wózku inwalidzkim tego najstarszego, najbardziej chronionego miejsca puszczy, odwiedzić się nie da. Można pospacerować po Parku Pałacowym, dojść do trzeciej bramy, ale dalej już nie.

Cóż, ponarzekała Viatorka pod nosem na swój los, Viator jak zwykle bohatersko oświadczył, że sam, bez Viatorki, niczego oglądać nie będzie i trudno, sobie tylko pospacerujemy po okolicy. I biletów w geście protestu nie nabył. Aż tu po przejściu całkiem dużej już odległości spotkało Viatorostwo przewodnika wracającego do bazy i ten stwierdził, że wprowadzono nas w błąd, bo przecież to nieprawda, że osoba na wózku nie może wjechać do Parku Narodowego. Trzeba kupić bilety w kasie, przewodnik po prostu organizuje mniejszą grupę zwiedzających, no i musi być chętny, żeby pomóc przenosić wózek w niektórych miejscach. On sam zresztą wielokrotnie takie wycieczki organizował. No i co na to powiedzieć? Znowu przykro było Viatorce, że okazała się być dla kogoś zatrudnionego przecież, a nie pracującego społecznie, jedynie kłopotem i mówiąc oględnie, została „spławiona”. No, ale przecież to długi weekend, zwiedzających aż nadto, może szkoda było komuś czasu i wysiłku.

Za daleko zaszło już Viatorstwo, aby wracać i wykłócać się o swoje prawa, nie było na to czasu. Zresztą zbyt duży niesmak odczuwali, więc i ochoty na to też nie było. Na szczęście litościwy strażnik strzegący Puszczy pozwolił Viatorostwu zajrzeć kilkadziesiąt metrów za trzecią bramę, dzięki czemu mogliśmy choć trochę poczuć atmosferę pierwotnej puszczy.

Przy okazji podyskutowaliśmy z tym życzliwym człowiekiem o wycince drzew. Twierdził on, że media specjalnie manipulowały informacjami mówiąc, że wycinane były drzewa w Białowieskim Parku Narodowym. Podobno sami redaktorzy kręcący materiały przyznawali się do manipulacji, ale uznali, że gdyby mówili czy pisali prawdę, nie byłoby odpowiedniego efektu. Prawda zaś jest taka, że wycinka prowadzona była jedynie w tzw. lesie gospodarczym Puszczy Białowieskiej, tam jednak również zdarzały się ponad stuletnie drzewa. Może tak było? Kto wie.

Pospacerowało Viatorostwo jeszcze po Parku Pałacowym, założonym po 1895 r. jako integralna część nieistniejącej już prywatnej rezydencji myśliwskiej carów Rosji. Zobaczyli dworek myśliwski z 1845 r., będący najstarszym białowieskim budynkiem.

No i w końcu obejrzeli ustawiony na grobli pomiędzy dwoma stawami w Parku Pałacowym obelisk upamiętniający polowanie Augusta III Sasa z 1752 r. Podczas łowów zabito ponoć wówczas 42 żubry i 13 łosi. Dla Viatorki makabryczna jest ta ludzka skłonność do eksponowania swojego poczucia wyższości i przewagi nad przyrodą. Kiedyś stawiano obeliski, teraz bogacze płacą wielkie pieniądze za to, żeby jednym strzałem uśmiercić bezbronnego, spokojnego żubra (a czasami, co gorsza, brzemienną krowę), którego ktoś postawił po prostu przed ich strzelbą.

Ironia losu: w trakcie Pierwszej Wojny Światowej żołnierze i kłusownicy wybili wszystkie 727 żyjące wolno w Puszczy żubry. Potem dziesiątki lat trwało odtwarzanie ich populacji. A teraz stały się one ekskluzywną rozrywką dla bogaczy. Bo niby jest ich za dużo. Być może, ale Viatorce selekcja przeprowadzona w taki sposób nie podoba się i wzbudza, mówiąc wprost, podejrzenia co do jej uzasadnień.

Skoro nie udało się zobaczyć żubra w Puszczy, pojechało Viatorostwo do Pokazowego Rezerwatu Żubrów, gdzie, jak reklamują gospodarze, czyli Park Narodowy, w warunkach zbliżonych do naturalnych eksponowane są żubry, koniki polskie czyli tarpany, łosie, jelenie, sarny, dziki, żubronie (krzyżówka żubra z bydłem domowym), wilki i ryś. Podziękować za takie warunki zbliżone do naturalnych! Po wizycie doprawdy współczuliśmy tym zwierzętom i wolelibyśmy, żeby sobie żyły wolno w lasach. Strasznie gorący dzień, zwierzęta chowające się w cieniu, tłumy zwiedzających gęstniejące z każdą minutą, ludzie nie umiejący się zachować stosownie do miejsca (np. cmokający na wilki i wołający chodź, masz piesku). Jakoś inaczej wyobrażaliśmy sobie to miejsce. Ale zwierzęta dzielne, taka łania na przykład chłodzi się w bajorku i mówiąc językiem młodzieży ma wywalone na ludzi

Viator

Wędrowcy opuszczają, bezkresną wydawałoby się (bo przecież ma kres), gęstwinę Puszczy Białowieskiej. Znowu podążają ku mniejszym i większym ludzkim osiedlom.
Aż by się prosiło o zastosowanie w tym momencie prostego, a jakże nośnego, zestawienia-opozycji między przyrodą a cywilizacją, naturą a kulturą, dobrem i złem. Pokusa jest silna, ale Viator, życiem srodze doświadczon, nie ulegnie jej. Ani bowiem ta przyroda nie tak łagodna i arkadyjska, jak by się pozornie zdawało, ani cywilizacja jedynie zepsuta i zwyrodniała. Upraszczać na siłę, dla potrzeb stylistyki – to poniżej godności Pielgrzyma. Z jednym wszakże musi się on zgodzić: okrucieństwa pełna jest tak natura, jak kultura. Jednak okrucieństwo tej pierwszej nigdy nie jest bezinteresowne. Tu się zabija z konieczności, dla pokarmu lub obrony, słowem – dla przeżycia. Człowiek za to ma wybór, to wszak fundament etyki. A że często jest on trudny? Ha! No i czasem wybiera bezinteresowne okrucieństwo, przemoc dla przemocy.
Zaledwie Wędrowcy opuścili leśne ostępy, kultura natychmiast objawiła im schizofrenicznie obie swoje twarze. Piękno i szpetotę.

Narewka. Sielankowa miejscowość. Chciałoby się powiedzieć: sielska wioska… ale to wszak pleonazm.

Drewniane, typowe dla Podlasia budownictwo. Biało-zielona, skromna, a przecież dostojna, cerkiew świętego Mikołaja.

Słoneczko delikatnie świeci. Błękitne niebo. Białe obłoki. Spokój. Błogość. Idylla.

Ale upiory przeszłości nie śpią. To w końcu wioska Danuty Siedzkówny “Inki”, która co prawda nie tutaj przyszła na świat, ale tutaj dorastała. Nie, oczywiście to nie “Inka” jest tym upiorem. Lecz, niestety, ona go przywołuje.

Było chwilę temu o trudnym wyborze? To właśnie ten przypadek. Kończy się Wielka Wojna. Odchodzi jeden okupant, przychodzi drugi. Tutaj ludzie świetnie pamiętali pierwszą sowiecką okupację z lat 1939 – 41. Co można zrobić? Pogodzić się. Spróbować przetrwać, łykając gorycz klęski. Pójść na współpracę, mordując sumienie. Niektórzy zostali w lasach, podejmując beznadziejną walkę. Nie były to łatwe wybory. Viator nie ma pojęcia, co by sam uczynił, jaką decyzję podjąłby w tak nienormalnej sytuacji. Gdy wokół kipi zadawniona nienawiść. Gdy Polacy oskarżają Białorusinów o współpracę z komuną, a Białorusini czynią tak, bo uznają to za jedyny ratunek przed Polakami, którzy już przed wojną niszczyli ich cerkwie, a teraz chcą wygnać z ojcowizny, na Białoruś przesiedlić. Wzajemne krzywdy. Nieporachowane. Zapiekłe. A że po wojnie prawie każdy ma tutaj broń…

Pisząc o tych wydarzeniach Viator wie, iż stąpa po kruchym lodzie. Mało co jest tutaj oczywiste. Niektórzy Wyklęci to bohaterowie, zasługujący na wieczną pamięć. To pewne. Ale inni byli bandziorami, zdemoralizowanymi przez wojnę. I to też prawda. W Narewce zginęli z ich rąk bezbronni ludzie. Współpracowali z nową władzą? Być może. W nieodległych Puchałach Starych oddział Romualda Rajsa “Burego” zamordował kilkudziesięciu chłopów – tylko dlatego, że byli prawosławnymi Białorusinami. Niektórzy z nich pochodzili z Orli: Wędrowcy przemknęli przez Orlę wczoraj późnym wieczorem, zdążając z Bielska Podlaskiego do Dubicz, ale już było z późno, by się tam zatrzymać. A w Zaleszanach chłopcy “Burego” spalili szesnaścioro bezbronnych ludzi, w tym kobiety i dzieci.

Nic tutaj nie jest oczywiste. Poza jednym, przynajmniej dla Viatora: Wędrowiec nie uznaje Zadekretowanych Odgórnie Bohaterów, spod żadnego sztandaru. Wyklętych nie zamierza czcić en bloc. Gorszy sort tak ma. Zresztą, obrazą dla samego rotmistrza Pileckiego jest umieszczanie go w Panteonie obok “Burego”.

A “Inka”? Gorzko stwierdzić, iż dzieci walczyć nie powinny. Jasne – wojna przyspiesza dojrzewanie, krzywdy wydoroślają. Ale dzieci walczyć nie powinny. Boli, gdy się o tym mówi.

Dlatego wędrowcy ruszają dalej. Płyną wśród zielonych podlaskich krajobrazów. Mijają wioskę za wioską. Jedna piękniejsza od drugiej. Zwłaszcza cerkwie. Niebieska w Narwi.

Zielona ze złotymi kopułami w Trześciance.

Trześcianka… Już drugi raz w czasie tej podróży zawiódł viatorowy profesjonalizm. Jak Pielgrzym mógł nie przygotować się do wizyty w tej miejscowości? Cerkiew, owszem, sfotografował, bo widniała z daleka na skraju osady i był czas oraz miejsce, aby się zatrzymać. Ale samą wioskę minęli Podróżnicy z rozpędu, bez postoju i z poczuciem żalu, że nie wykonali żadnego zdjęcia. A przecież to Trześcianka w Krainie Otwartych Okiennic, pełna najpiękniej dekorowanych przez snycerzy drewnianych domów! Jak mógł Viator tak poszkapić sprawę?! Musi teraz skorzystać z zasobów Wielkiej Sieci, bo własnoręcznie wykonanego zdjęcia, jako się rzekło, nie posiada. Obejrzyj tutaj, Czytelniku, cuda Trześcianki. A Viatorostwo rusza dalej.

Jeszcze kilkanaście kilometrów i wjeżdżają Wędrowcy do Zabłudowa. Cerkiew Zaśnięcia Przenajświętszej Bogurodzicy, kościół Świętych Apostołów Piotra i Pawła.

Kiedyś była też synagoga, a nawet zbór ariański – wszak tutaj żył i tworzył Szymon Budny. Kolejne ciche, urokliwe miasteczko. I to jeszcze z takimi tradycjami tolerancji!

Słońce stoi wysoko. Ciepło. Upał. I, niestety, zaczyna się wokół unosić zapach stęchlizny. Powiedzmy wprost – smród. Wybaczcie, zacni Zabłudowianie! Pielgrzym niczego wam nie zarzuca, miasteczko jest czyste i schludne. To smród duchowy.

Jest taki wiersz Tuwima – Anonimowe Mocarstwo – nie wiedzieć czemu, zapomniany. Kreśli w nim autor apokaliptyczny obraz jewrejskiego spisku, który, jak olbrzymi Lewiatan, oplata świat, sącząc w Londynie, Moskwie, Paryżu i Rzymie idee masońskie, wsparte, a jakże, krwawym złotem. Cały świat leży u stóp spiskowców. A u nas?

A po naszych miasteczkach, w straszne skwarne święto

Wieje z sieni ziejących pomruk głuchych nowin:
“Do kościoła się zakradł pejsaty żydowin
I dzieweczkę w cegielni na macę zarżnięto”.

Dlaczego w podlaskim Zabłudowie dopadło Viatora wspomnienie tych strof? Bo tutaj właśnie poczuł ów smród strasznego skwarnego święta. Wszystko się zgadza, choć dzieweczka w tym przypadku jest chłopięciem, a cegielnia – polem w pobliskich Zwierkach. Tam, w roku 1690, znaleziono okrutnie okaleczone ciało sześcioletniego chłopskiego syna, Gabriela Gowdela. Kto go zamordował? Wiadomo – żydzi. Karczmarz Szutka konkretnie. Po co to zrobił? Wiadomo, po co żydzi mordują czyste chrześcijańskie dzieciątka. Nie ma to jak maca, wypiekana z tak wybornym dodatkiem!

Smród. Sąd uniewinnił Szutkę. Co z tego? Prosty, bogobojny lud wie swoje. Zwłaszcza, gdy o to, aby lud nie zapomniał i nie zagasił żarliwości, dbają świątobliwi pasterze. Mały Gabryś został ogłoszony w roku 1820 prawosławnym Świętym Gabrielem Zabłudowskim, Młodzieńcem Męczennikiem. Żydzi, nie zapomnimy wam tego!

Nie zapomnieli. Długotrwałe szczucie, wsparte duchownym autorytetem, musi odnieść skutek. Ilu niewinnych mężczyzn, kobiet i oczywiście także dzieci, zginęło w pogromach? A któż ich zliczy.

Bracia Ortodoksi! Jak wielkim podziwem darzy Viator piękno Waszych cerkwi i mistykę Waszej Świętej Liturgii, jak szczerym szacunkiem darzy siłę Waszej wiary, tak z głębokim żalem woła: zgrzeszyliście! Zresztą, oni sami chyba zaczęli to w końcu czuć. Ostatniemi laty motyw mordu rytualnego jest w żywotach Męczennika tonowany, zamazywany, pomijany. Ot, Święty Młodzieniaszek, zabity za wiarę, patron dzieci i młodzieży.

Trudno-darmo, ale Viator tego nie kupuje. Na to nie ma usprawiedliwienia. I tylko szkoda biednego Gabrysia. Pedofil go zamordował? Psychopata? Nieistotne. Żal dzieciaka. Jak każdego zabitego dziecka. W każdej epoce i w każdym miejscu…

Wystarczy tego patosu. Czas w drogę.

Orient powszedni VII

Agnieszka Fetzka i Tomasz Fetzki

Viator

Słońce powoli zaczyna chylić się ku zachodowi. Natomiast Wędrowcy ruszają na wschód, żegnając Drohiczyn. Jeszcze chwilę towarzyszyć im będzie Bug.

Następne miały być Siemiatycze. I byłyby, gdyby Viator, chwilę przed zakrętem wiodącym ku temu miastu, nie zauważył skromnej tabliczki, wskazującej inny cel. Czy to możliwe, że Wędrowiec, przygotowując trasę wyprawy, pominął to miejsce? Gdzie się podział jego sławetny profesjonalizm?! Jak to się mogło stać?!! Nie szkodzi. Nic straconego. Tylko, niestety, zaplanowaną wizytę trzeba będzie odłożyć na kolejny pobyt w tych stronach, bo na wszystko czasu z pewnością by zabrakło. Wybaczcie, Siemiatycze! Tym razem nie zakręcamy, jedziemy prosto.

Wjeżdżamy na tereny zamieszkałe w dużym stopniu, miejscami w większości, przez prawosławnych Białorusinów. Tutaj nawet zwykłe krzyże przydrożne wyglądają inaczej.

Mijając wiele takich krzyży, Wędrowcy zbliżają się ku Świętej Górze. Ach, te święte góry! Olimp, Parnas, Synaj, Nebo, Syjon, Tabor, Garizim i Ebal, Mount Graham, Ayers Rock, Ślęża, Łysica, Athos, Subiaco, Coropuna… Góry miały i mają w sobie coś mistycznego – stwierdzenie to banalne, ale prawdziwe. Ludzie zawsze uważali, że wzniesienia są wyśmienitym miejscem na spotkanie z Najwyższym. Góra się wyróżnia. Góra przyciąga wzrok i myśli. Góra wyrasta z równiny, jak sacrum górujące nad profanum, jak święto przerywające ciąg nudnych, powszednich dni. Góra daje poczucie czegoś wzniosłego, szansę na wyrwanie się z miałkiej szarzyzny. Daje nadzieję na… nadzieję.

Nawet, jeśli to w rzeczywistości zaledwie pagórek, wzgórze. Choćby Jasna Góra: górą nie jest, ale mimo to stała się świętą górą. Tak mają katolicy, tak też sprawa się przedstawia u ortodoksów: Święta Góra Grabarka (bo, ku niej, rzecz jasna, zdążają właśnie Wędrowcy) to właściwie niezbyt wysokie wzgórze. Ale świętą górą jest bez żadnej wątpliwości. Taką ją bowiem uczyniła nadzieja wiernych, którzy pielgrzymują tutaj od kilkuset lat. Od ilu dokładnie, trudno orzec. Niektórzy mówią, że już od XIII wieku, inni, że od XVIII. Nieważne. Z pewnością pielgrzymują od dawna i z gorącą wiarą.

Najliczniej przybywają w Święto Przemienienia Pańskiego. Przywołującego tajemnicze wydarzenie z góry Tabor:

Jezus wziął z sobą Piotra, Jakuba i brata jego Jana i zaprowadził ich na górę wysoką, osobno. Tam przemienił się wobec nich: twarz Jego zajaśniała jak słońce, odzienie zaś stało się białe jak światło. A oto im się ukazali Mojżesz i Eliasz, którzy rozmawiali z Nim. Wtedy Piotr rzekł do Jezusa: „Panie, dobrze, że tu jesteśmy; jeśli chcesz, postawię tu trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza”. Gdy on jeszcze mówił, oto obłok świetlany osłonił ich, a z obłoku odezwał się głos: „To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie!”

Grabarka to Podlaski Tabor. Orient powszedni…

W cerkwi Przemienienia Pańskiego, tej która, podpalona, spłonęła była dwadzieścia osiem lat temu i którą starannie odbudowano, trwa wieczorne nabożeństwo. Święty Starzec wiedziałby, jako ono się nazywa. Viator nie wie. Ale chodzi zapewne o coś w rodzaju prawosławnych nieszporów. Płoną setki świec. Świętą Liturgię odprawia się na Grabarce z wielką pieczołowitością: dbają o to mniszki, które zamieszkały tutaj, zakładając monaster, wkrótce po zakończeniu Wielkiej Wojny i po zmianie granic.

Wchodzić do wnętrza i przeszkadzać Wędrowiec nie chce. Zdjęć robić i tak nie byłoby tam wolno. Ale widok z zewnątrz też chyba nie rozczaruje Czytelników.

Tutaj, jako się rzekło, przybywają pątnicy z gorącą wiarą. Jej znakiem są krzyże wotywne, które od lat przynoszą ze sobą i ustawiają wokół cerkwi. I to jest chyba największa różnica między Grabarką a Jasną Górą. Kaplica Czarnej Madonny też jest gęsto obwieszona wotami. Ale dziękczynnymi, za wysłuchane modlitwy. Tutaj stoi las krzyży błagalnych. Las… Opisać jego atmosfery Viator się nie podejmie, nie ten warsztat. Fotografie powiedzą więcej.

Każdy krzyż to czyjś dramat, troska, krzywda, choroba, zdrada i diabli… przepraszam! anieli wiedzą, co jeszcze. Tysiące małych i dużych strapień. Przeto tuż obok zbudowano drugą, pomocniczą cerkiew, pod wezwaniem Ikony Matki Bożej “Wszystkich Strapionych Radość”. Viator wie, że na jego strapienia nie ma lekarstwa, będzie je dźwigał do samego końca. Przeto wzdycha jedynie i ruszają Wędrowcy dalej, tym bardziej, że noc nadchodzi wielkimi krokami. Noc astronomiczna, nie mistyczna. Na szczęście!

Mijają Podróżnicy pędem wsie i miasteczka. Takie, gdzie Polaków nie ma prawie w ogóle, lub są w mniejszości. Bywa, że stoi w nich tylko cerkiew, czasem świątynie obu obrządków. Na przykład w Kleszczelach. Tutejsza cerkiew jest tak niezwykła, że, mimo pośpiechu, Pielgrzym musiał się zatrzymać i ją uwiecznić. Błękitna Brama Niebios…

Rozum każe się zatroszczyć o nocleg. Ale serce nie pozwala. Viator przygotował coś specjalnie dla Viatorki i musi Ją tam zawieźć, po prostu – musi. Tam, czyli do Bielska Podlaskiego. Są w tym mieście warte uwagi kościoły, są też piękne cerkwie.

Jednak nie dla nich już niemal o zmroku zatrzymuje Wędrowiec auto na bialskim rynku. Nie dla nich!

Viatorka

Uparł się Viator, mimo późnej pory, aby zamiast szukać noclegu, koniecznie jechać do Bielska Podlaskiego, choć nie zdradził, dlaczego. Powiedział tylko, że warto, a jak nie dziś, to innej okazji może nie być. No to pojechaliśmy. Zobaczyliśmy cerkiew, podjechaliśmy na rynek… No tak, znajome to miejsce, choć Viatorka jest tutaj po raz pierwszy w życiu! Tą właśnie – tyle, że niegdyś wyłożoną kocimi łbami, pełną dziur i kałuż – uliczką, niezwykle przystojny hrabia Leszek Czyński podjeżdżał motocyklem do sklepu z pasmanterią, w którym igły, nici i tytoń sprzedawała skromna i uboga, ale o wielkiej urodzie sierota, niejaka Marysia Wilczurówna.

Tak, Czytelnicy na pewno też już poznają: to plenery Znachora, wyreżyserowanego w 1981 przez Jerzego Hoffmana na podstawie powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Kolejne pokolenia mają okazję oglądać ten kultowy już melodramat w każde święta, zarówno religijne, jak i państwowe, na różnych kanałach telewizji publicznej, na zmianę z Trędowatą tego samego reżysera.

Któraż z kobiet nie chciała być na miejscu Marysi, wtulać się w ramiona przystojnego hrabiego – granego przez Tomasza Stockingera – szaleńczo zakochanego, gotowego popełnić mezalians, a nawet odebrać sobie życie, gdy myślał, iż utracił swą miłość na zawsze! Który z mężczyzn nie wpatrywał się w piękne, wielkie oczy Marysi, której twarzy użyczyła Anna Dymna! Któż nie wzruszał się losami doświadczonego życiem, dobrego doktora Wilczura, który spotkał swą córkę, choć tak długo jej nie poznawał!

Nie, to stanowczo nie jest jakieś tam byle romansidło dla pensjonarek. To dobrze nakręcony i świetnie zagrany film, mimo że jego fabuła niezbyt jest skomplikowana. I choć Viatorka oglądała go niezliczoną ilość razy, zawsze z sentymentem do niego wraca.

Z uroczej uliczki, jaką widzimy w filmie, niestety mało się zachowało. Wyłożono ja szarą, smutną kostką brukową. Stoją już tylko dwa stare domy, między innymi ten, gdzie mieścił się sklep Marysi, o czym przypomina szyld Znachor. Niewiele zostało. Ale i tak warto było tu zajechać. Viator miał rację!

Nocleg zaplanowało Viatorostwo w Dubiczach Cerkiewnych – wiosce będącej stolicą gminy z najmniejszym w całym kraju odsetkiem ludności polskiej. Ponad osiemdziesiąt procent Białorusinów! Kiedy wjeżdżaliśmy, było już ciemno, ale i tak do tego stopnia zaintrygował nas mijany cmentarz prawosławny z XIX wieku, że rankiem następnego dnia wróciliśmy aby obejrzeć go w świetle słońca. Tak „barwnej” – na swój sposób, rzecz jasna – nekropoli jeszcze nie widzieliśmy.