Pracownia artysty

Ewa Maria Slaska

Patrick William Adam
(Scottish painter,1854 – 1929)
“Morning at workshop”,1912

Poranek w warsztacie? W warsztacie? Lekko błyszcząca podłoga, a więc wypastowana i nie zadeptana. Biały wykrochmalony obrus z mereżką. Róże w wazonie, róże za drzwiami do ogrodu. Niedbale przerzucona serweta i otwarta książka na krześle. Jak się przyjrzeć, to po lewej widać tylne strony dwóch blejtramów, a na komódce po prawej w wazonie stoją pędzle. Czyli słowo “warsztat” oznacza atlier artysty. To on sam, tylko on, pił tu poranną herbatę i być może jadł na śniadanie grzanki z marmoladą pomarańczową. Jest jedno krzesło, jedna filiżanka na stole. Czytał przy jedzeniu. Porzucił serwetę i książkę. Wyszedł.

Ten obraz nie daje mi spokoju. Pracownia artysty? Wyrastałam w domu z matką-artystką. Nie było białych błyszczących obrusów, srebrnego dzbanka do herbaty ani porcelanowych filiżanek. Rzeczywistość PRL-u w latach 40/50/60 była przaśna, ale fakt, że dom był pracownią artysty, pogłębiał wszystkie niedomogi.


Najpierw mama “cięła” czyli przenosiła wykonany uprzednio rysunek na deskę lub linoleum i wycinała go dłutami, które musiały być bardzo ostre, a prowadzić je trzeba było pewną ręką, bo inaczej linie rysunku były niechlujne. Potem trzeba było wypukłe części deski lub linolum pokryć bardzo dokładnie farbą (u mamy – najczęściej – czarną), delikatnie i równo przyłożyć cienki papier do farby, wygładzić każdy przylegający do farby kawałek papieru czymś bardzo gładkim (mama używała wygiętego kawałka wypolerowanej kości słoniowej), co pozwalało odbić farbę na papierze, a potem jeszcze delikatniej zdjąć papier z deski i położyć odbitkę na stole lub powiesić na sznurku, aby wyschła.
Tak wyglądało robienie odbitek z małych grafik, duże wymagały większej siły nacisku – prasy lub magla, aby jednak przewalcowany papier się nie darł trzeba było pokrywać go równiutko kawałkami grubego materiału i dociskać kawałkiem blachy. I dopiero taką “kanapkę” wprowadzało się delikatnie między dwa rozstawione na największą szerokość wałki magla. Wałki trzeba było skręcić z powrotem i dopiero wtedy przeprowadzić korbą całą konstrukcję na drugą stronę. I tak na przykład dziesięć razy albo pięćdziesiąt. W zależności od tego, ile odbitek trzeba było wyprodukować. Najczęściej były trzy odbitki z 20 albo i 30 grafik. To była ciężka wyrobnicza praca.


Grafiki bardzo często się nie udawały, papier się rwał lub załamywał, robiły się dziury, farba przesiąkała bądź przeciwnie – było jej za mało. Czasem dało się jakieś załamania wyprasować, a dziury zakleić, ale czasem odbitka szła do kosza na śmieci.


Czarna farba brudziła dłonie, meble, ubrania, dłonie brudziły twarz, talerze, książki. Odbitki leżały i wisiały wszędzie. Przyjaciele, którzy pomagali je wykonywać, byli w całym domu, musieli, jeść, pić, myć ręce, palili papierosy, słuchali głośno muzyki, spali, gdzie popadło. Ich brudne ręce pokrywały umywalkę, wannę, ściany szarymi zaciekami, farba była na talerzach, kubkach i sztućcach. Kot lub dwa koty szarpały nieudane odbitki (udane trzeba było starannie chronić), deptały po świeżej farbie i zostawiały ślady, gdzie popadło.

Leon Wyczółkowski
“Wiosna w Gościeradzu”
Około roku 1930

Przemek Masalski, zaprzyjaźniony psycholog, który był właśnie z wizytą (z żoną i córeczką) i któremu się poskarżyłam, że na obrazach, w tych pomieszczeniach, gdzie bądź co bądź żyją artyści, a więc stworzenia brudzące, jest tak czysto i estetycznie, a u nas, po kolacji, którą właśnie we czwórkę zjedliśmy, została góra odpadków i góra brudnych naczyń, powiedział, że taka właśnie jest różnica pomiędzy tym, co sobie idealistycznie wyobrażamy, a życiem.

No cóż, u nas tak…

Sierpień umarłych 1

Ewa Maria and Friends

Mojej Siostrze Kasi, bo mimo iż to ja to piszę, to jest to nasz wspólny wpis.

6 sierpnia umarł Jacek Mydlarski, malarz, fantastyczny partner rozmów, rzadko, zbyt rzadko, widywany przyjaciel, którego obrazy wędrowały ze mną niemal przez wszystkie moje berlińskie mieszkania, aby po 30 latach przenieść się z powrotem do Polski, do mojego siostrzeńca.

Miał 70 lat. Bardzo mnie poruszyła ta śmierć.
Tak się zaczął
Sierpień umarłych.

14 sierpnia umarła Ewa Demarczyk.

15 sierpnia umarł Henryk Wujec, jeden z najmilszych ludzi Solidarności, prawy, kochany, uczciwy, skromny, szlachetny. Człowiek, który nigdy nie zawiódł naszego zaufania.

To już nie były “zwykłe śmierci” (bo przecież zawsze ktoś odchodzi), to były po prostu Gorzkie żniwa. Tak jakby wszyscy na raz, powiedziała moja siostra, jakby wszyscy na raz postanowili opuścić Polskę, bo tu już się nie da żyć. W ciągu następnych kilkunastu dni umarli Wojciech Karpiński (18 sierpnia), Piotr Szczepanik i Andrzej Walicki (20 sierpnia), Józefa Hennelowa (22 sierpnia), Maria Janion (23 sierpnia). Nie nadążaliśmy z żałobą po każdej kolejnej stracie.

Były też rocznice, gorzkie, smutne, mimo minionych lat przejmujące poczuciem straty i tęsknotą.
18 sierpnia minęły 84 lata od śmierci Federica Garcii Lorki. To u nas w rodzinie ważna rocznica, bo Lorca był zawsze ważny, a potem, gdy Mama, Irena Kuran-Bogucka, zaczęła tłumaczyć jego wiersze, stał się wszechobecny.

Jacek Dehnel napisał na FB:

Osiemdziesiąt cztery lata temu, 18 lub 19 sierpnia 1936 roku hiszpańscy faszyści zamordowali jednego z największych poetów XX wieku. Kiedy ginął, zastrzelony przy drodze, był o dwa lata młodszy, niż ja teraz. Z wszystkiego, co napisałby później, zostaliśmy obrabowani, tak jak zostaliśmy obrabowani przez faszystów niemieckich ze wszystkiego, co napisałby później Baczyński.

Kiedy miałem szesnaście czy siedemnaście lat, nie mogłem nigdzie dostać kanonicznego – i jak dotąd najlepszego – przekładu jego wierszy, autorstwa Ireny Kuran-Boguckiej, więc pożyczyłem go od przyjaciółki i wklepałem w komputer. 375 stron, wiersz po wierszu, poemat po poemacie. Po blisko ćwierćwieczu, przenoszony z twardego dysku na twardy dysk, podróżuje ze mną nadal. Ze wszystkich miłości, które przeżyłem w życiu, którymi nadal żyję, ta jest jedną z najtrwalszych.

Federico Garcia Lorca (tłumaczyła Irena Kuran-Bogucka)
Nokturn martwego młodzieńca

O, pójdźmy w milczeniu nad rzekę skłębioną,
zobaczyć młodzieńca, który tu utonął.

O, pójdźmy w milczeniu poprzez brzegi wietrzne
zanim go do morza zniosą fale rzeczne.

Łkała jego dusza drobna i zraniona,
nad nią traw i sosen wznosił się aromat.

Z księżyca spływała z rozplecionym włosem
woda, sypiąc lilie na gór nagich zbocze.

Kameliami cienia zasypały wiatry
przytłumione światło ust smutnych i martwych.

Przyjdźcie jasnowłosi chłopcy z turni, z hali,
zobaczyć młodzieńca, co utonął w fali.

Przyjdźcie ciemni ludzie z góry i z doliny,
zanim go zaniesie rzeka w mórz głębiny.

Zanim go zaniesie w morze białogrzywe,
po którym wędrują wody woły siwe.

Ach, jak w Sil śpiewały i drzewa, i góry!
Lśnił księżyc zielony, jak krągły tamburyn.

Chodźmy szybko, chłopcy, niechaj nikt nie zwleka
bo oto już w morze porywa go rzeka!

Popłakałam się, jak przeczytałam ten wpis. A myślałam, że kiedyś wreszcie dorosłam i już nie płaczę…
Lorca był na pewno największą miłością w życiu Mamy.
21 sierpnia minęła 25 rocznica jej śmierci.
Zawsze nas przejmował fakt, że umarła w dwa dni po nim.
Grafika z cyklu Romancero Cygańskie 2 (ilustracje do wierszy Federica Garcii Lorki / Aresztowanie Antonia el Camborio na drodze do Sewilli)

Katarzyna Krenz (moja siostra) napisała:
21 sierpnia o godz. 12:59

Irena Kuran-Bogucka 1925-1995

Mama odeszła 25 lat temu.
Jej cień.
Wracają do mnie Jej kolory: zielony księżyc i granatowa noc. Czarny profil kobiety na złotawej desce drzeworytu. Zapach majowego deszczu i farby drukarskiej. Gwiazdy milczą. Ich milczenie przerywa krzyk Cyganki i tnie z szelestem białe płótno wiersza Federica. Zielony księżyc jest młody i zagięty jak rogalik. O byku nikt nie mówi, bo byk zawsze umiera. Rytmy posunięć dłuta i głębokiej pieśni płyną wspólnie po plastrze lipowego drewna przez otwarte okno ku nocy. Dzwony w kościele Najświętszego Serca Jezusowego na ulicy Czarnej wybijają godzinę pierwszą, drugą, trzecią… Dzwony na wieżach Kordoby wybijają swoje godziny

Ay, mój koniu niestrudzony! Ay, przecież śmierć mnie tu czeka, zanim dotrę do Kordoby
Kordoba samotna w dali.

O tym, że umarła Maria Janion dowiedziałam się z wpisu Justyny Sobolewskiej na FB:

Justyna Sobolewska
23 sierpnia, godz. 21:42

Wielki smutek. Zmarła profesor Maria Janion. Wielka humanistka i nauczycielka kilku pokoleń studentów. Ostatnio przypomniało mi się to zdanie Goethego, które interpretowała najpierw na naszym seminarium potem w książce „Odyseja wychowania” – najwyższym szczęściem dzieci ziemi jest jedynie osobowość. Tych ważnych zdań, które zostały, jest wiele. Pozostało mnóstwo książek – czasem białych kruków jak cykl „Transgresje” z gdańskiego seminarium. Wiele z nich miało swoje źródło w pracy podczas seminarium – „Bohater, spisek, śmierć”, „Niesamowita słowiańszczyzna”, „Kobiety i duch inności” czy „Płacz generała. Eseje o wojnie”. W tej ostatniej książce opisywała m.in. niebezpieczeństwa mitu bohaterskiego, który ma ładunek śmiercionośny i jednocześnie wielką siłę przyciągania. Widzimy to wyraźnie dzisiaj. Jej książki z lat 90 i dwutysięcznych badają życie pośmiertne romantyzmu, ale otwierają się na współczesność. Są przede wszystkim próbą przywrócenia zjawisk nie dość opisanych i zauważanych w kulturze. Zawsze chodziło jej o przekroczenie stanu świadomości polskiej, narodowej i symbolicznej uwięzionej w dawnych fantazmatach. Jej gigantyczny dorobek to próba przepracowania polskich traum i mitów. To była praca Syzyfa – w wywiadzie w Polityce w 2005 roku Janion mówiła, że cała moja ciężka walka o to, żeby paradygmat romantyzmu i historii przekształcić w paradygmat romantyzmu i egzystencji, nie powiodła się. Ale nie ustawała w wysiłkach. Pozostały ważne książki, do których zawsze będzie można wrócić, o które będzie można oprzeć kolejne projekty wolnościowe, emancypacyjne.

Fot. Agencja Gazeta

Tibor Jagielski przytoczył z kolei taki cytat: Dziś obserwujemy oczywisty, centralnie planowany zwrot ku kulturze upadłego, epigońskiego romantyzmu – kanon stereotypów bogoojczyźnianych i Smoleńsk jako nowy mesjanistyczny mit mają scalać i koić skrzywdzonych i poniżonych przez poprzednią władzę. Jakże niewydolny i szkodliwy jest dominujący w Polsce wzorzec martyrologiczny! Powiem wprost – mesjanizm, a już zwłaszcza państwowo-klerykalna jego wersja, jest przekleństwem, zgubą dla Polski. Szczerze nienawidzę naszego mesjanizmu.

Niestety tak, napisał Tibor, cześć jej pamięci.

Niestety tak, cześć ich pamięci.

***

Anna Krenz napisała przed chwilą na FB o kolejnej śmierci, o której pamiętamy:

Dziś mija rok…. / It has been a year today….
Longina Poterek-Krenz (16.2.1946-28.8.2019)
Moja najukochańsza Mama / my beloved Mom.

Jutro drugi wpis zatytułowany Sierpień umarłych.

Ludzie nocy

W najbliższy piątek, 21 sierpnia minie 25 lat od jej śmierci.
Mama.

Ewa Maria Slaska

Dzieci chcą, żeby rodzice byli tacy jak rodzice innych dzieci. Mnie się nie podobało, że Mama nie wysiaduje z innymi mamami na ławeczce za domem. Mój syn uważał, że mama sąsiada znacznie lepiej gotuje niż ja. Na pewno jest tak, że nawet gdy społeczny konwenans akurat wspiera oryginalną indywidualność, to i tak dzieci będą wymagały od rodziców, by byli oni indywidualni dokładnie tak samo jak rodzice kolegów i koleżanek.
“Wszyscy jesteście indywidualistami”, woła Brian z Życia Briana. “Wszyscy jesteśmy indywidualistami”, odkrzykuje tłum. I tylko jeden człowieczek odważa się podnieść palec, jak uczeń zgłaszający się do odpowiedzi, i zapiszczeć, że nie, on nie.
Wszystko odróżniało Mamę od innych matek. Była dziwna. Była artystką, ubierała się na czarno, miała brudne ręce, gotowała dziwne rzeczy albo nie gotowała wcale, przyjaźniła się z dziwnymi ludźmi, słuchała dziwnej muzyki, jakiej nikt nie słuchał. Spała do trzeciej po południu. Pracowała w nocy. To o niej ta piosenka, idzie niebo ciemną nocą, ma w fartuszku pełno gwiazd

Jako młoda osoba nie znałam nikogo, kto by tak jak ona zamienił noc w dzień, aż los rzucił mnie do miasta, którego cała egzystencja oparta jest o tę zamianę. Berlin to miasto sów. Tu wszystko odbywa się nocą, a życie towarzyskie zaczyna się wtedy, gdy skowroneczki takie jak ja już dawno śpią. To dla berlińczyków wymyślono długie noce muzeów, opery, teatru i nauki. Długie noce w ogrodzie botanicznym, nocne pchle targi, pokazy mody o północy, przedstawienia po zmroku na cmentarzach, nocne kina na otwartym powietrzu i noce zakupów w wielkich domach towarowych lub na słynnych ulicach handlowych. Knajpy, w których przez cały dzień można zamówić śniadanie są lewą stroną tej samej rękawiczki.

Oczywiście, wszyscy wiemy, że bezsenność jest konsekwencją życia w wielkim mieście, i że nie przez przypadek tabletkę nasenną i żarówkę wymyślono mniej więcej w tym samym czasie. Miasto generuje ludzi nocy i jednocześnie ich przyciąga, a im jest ich więcej, tym będzie ich jeszcze więcej.
Sympatyczny opis tego, co może w życiu zrobić człowiek, gdy nie może nocą spać znalazłam w powieści kryminalnej Gianrico Carofiglio pt. “Ragionevoli dubbi” (“Ponad wszelką wątpliwość”). Rozdział 18.

O tej porze, była jedenasta wieczorem, było tylko jedno miejsce, w którym mogłem kupić książkę i w dodatku porozmawiać. ‘Osteria del caffelatte’, która niezależnie od nazwy, jest księgarnią. Otwiera się o dziesiątej wieczorem, zamyka o szóstej rano. Księgarz Ottavo był kiedyś profesorem w liceum, cierpiał na chroniczną bezsenność. Serdecznie nienawidził swojej pracy w szkole przez te wszystkie lata, przez które był zmuszony ją wykonywać. Potem pewna stara bezdzietna ciotka, która nie miała innych krewnych, zostawiła mu pieniądze i malutką kamienicę w centrum. Parter i dwa mieszkania na pierwszym i drugim piętrze. Jego życiowa szansa, wykorzystana bez wahania. Wprowadził się na drugie piętro. Na parterze i na pierwszym piętrze otworzył księgarnię. Ponieważ nie mógł spać w nocy, wymyślił takie godziny otwarcia. Absurd, mówiło wiele osób, a tymczasem jakoś mu się wiodło.

Do ‘Osterii del caffelatte’ ludzie przychodzą o każdej porze. Niewielu, ale o każdej porze. Dziwne typy, rzecz jasna, ale przede wszystkim normalni ludzie. Którzy zresztą muszą być najdziwniejsi ze wszystkich, jeżeli kupują książki o czwartej nad ranem.

Stoją tam trzy stoliki i mały barek. Jeśli chcesz, możesz coś wypić albo zjeść kawałek ciasta, które Ottavio piecze po południu, przed otwarciem. Wczesnym rankiem można zjeść na śniadanie to samo ciasto, popijając kawą z mlekiem. Jeśli jesteś w księgarni w chwili zamknięcia, Ottavio daje ci to, co zostało z ciasta, mówi do jutra, zamyka i potem przed wejściem wypala jedynego papierosa tego dnia. Potem spaceruje po budzącym się mieście i kiedy inni zaczynają pracę, on idzie spać. Bo w ciągu dnia udaje mu się zasnąć.

Tłumaczyła z włoskiego Joanna Wachowiak-Finlaison.

Barataria 119. O bzach i poezji

Ewa Maria Slaska

Takie zdjęcie przysłane na messengera. A w nim warstwy znaczeń, aluzji, przypomnień.  Ale nie wszystkie widać od razu. Pierwsza, najprostsza – zasuszone wielopłatkowe kwiatki bzu, a w tekście – powracający motyw bzu

Dla A

When Lilacs Last in the Dooryard Bloom’d
By Walt Whitman

1
When lilacs last in the dooryard bloom’d,
And the great star early droop’d in the western sky in the night,
I mourn’d, and yet shall mourn with ever-returning spring.

Ever-returning spring, trinity sure to me you bring,
Lilac blooming perennial and drooping star in the west,
And thought of him I love.

2
O powerful western fallen star!
O shades of night—O moody, tearful night!
O great star disappear’d—O the black murk that hides the star!
O cruel hands that hold me powerless—O helpless soul of me!
O harsh surrounding cloud that will not free my soul.

3
In the dooryard fronting an old farm-house near the white-wash’d palings,
Stands the lilac-bush tall-growing with heart-shaped leaves of rich green,
With many a pointed blossom rising delicate, with the perfume strong I love,
With every leaf a miracle—and from this bush in the dooryard,
With delicate-color’d blossoms and heart-shaped leaves of rich green,
A sprig with its flower I break.

4
In the swamp in secluded recesses,
A shy and hidden bird is warbling a song.

Solitary the thrush,
The hermit withdrawn to himself, avoiding the settlements,
Sings by himself a song.

Song of the bleeding throat,
Death’s outlet song of life, (for well dear brother I know,
If thou wast not granted to sing thou would’st surely die.)

5
Over the breast of the spring, the land, amid cities,
Amid lanes and through old woods, where lately the violets peep’d from the ground, spotting the gray debris,
Amid the grass in the fields each side of the lanes, passing the endless grass,
Passing the yellow-spear’d wheat, every grain from its shroud in the dark-brown fields uprisen,
Passing the apple-tree blows of white and pink in the orchards,
Carrying a corpse to where it shall rest in the grave,
Night and day journeys a coffin.

6
Coffin that passes through lanes and streets,
Through day and night with the great cloud darkening the land,
With the pomp of the inloop’d flags with the cities draped in black,
With the show of the States themselves as of crape-veil’d women standing,
With processions long and winding and the flambeaus of the night,
With the countless torches lit, with the silent sea of faces and the unbared heads,
With the waiting depot, the arriving coffin, and the sombre faces,
With dirges through the night, with the thousand voices rising strong and solemn,
With all the mournful voices of the dirges pour’d around the coffin,
The dim-lit churches and the shuddering organs—where amid these you journey,
With the tolling tolling bells’ perpetual clang,
Here, coffin that slowly passes,
I give you my sprig of lilac.

7
(Nor for you, for one alone,
Blossoms and branches green to coffins all I bring,
For fresh as the morning, thus would I chant a song for you O sane and sacred death.

All over bouquets of roses,
O death, I cover you over with roses and early lilies,
But mostly and now the lilac that blooms the first,
Copious I break, I break the sprigs from the bushes,
With loaded arms I come, pouring for you,
For you and the coffins all of you O death.)

8
O western orb sailing the heaven,
Now I know what you must have meant as a month since I walk’d,
As I walk’d in silence the transparent shadowy night,
As I saw you had something to tell as you bent to me night after night,
As you droop’d from the sky low down as if to my side, (while the other stars all look’d on,)
As we wander’d together the solemn night, (for something I know not what kept me from sleep,)
As the night advanced, and I saw on the rim of the west how full you were of woe,
As I stood on the rising ground in the breeze in the cool transparent night,
As I watch’d where you pass’d and was lost in the netherward black of the night,
As my soul in its trouble dissatisfied sank, as where you sad orb,
Concluded, dropt in the night, and was gone.

9
Sing on there in the swamp,
O singer bashful and tender, I hear your notes, I hear your call,
I hear, I come presently, I understand you,
But a moment I linger, for the lustrous star has detain’d me,
The star my departing comrade holds and detains me.

10
O how shall I warble myself for the dead one there I loved?
And how shall I deck my song for the large sweet soul that has gone?
And what shall my perfume be for the grave of him I love?

Sea-winds blown from east and west,
Blown from the Eastern sea and blown from the Western sea, till there on the prairies meeting,
These and with these and the breath of my chant,
I’ll perfume the grave of him I love.

11
O what shall I hang on the chamber walls?
And what shall the pictures be that I hang on the walls,
To adorn the burial-house of him I love?

Pictures of growing spring and farms and homes,
With the Fourth-month eve at sundown, and the gray smoke lucid and bright,
With floods of the yellow gold of the gorgeous, indolent, sinking sun, burning, expanding the air,
With the fresh sweet herbage under foot, and the pale green leaves of the trees prolific,
In the distance the flowing glaze, the breast of the river, with a wind-dapple here and there,
With ranging hills on the banks, with many a line against the sky, and shadows,
And the city at hand with dwellings so dense, and stacks of chimneys,
And all the scenes of life and the workshops, and the workmen homeward returning.

12
Lo, body and soul—this land,
My own Manhattan with spires, and the sparkling and hurrying tides, and the ships,
The varied and ample land, the South and the North in the light, Ohio’s shores and flashing Missouri,
And ever the far-spreading prairies cover’d with grass and corn.

Lo, the most excellent sun so calm and haughty,
The violet and purple morn with just-felt breezes,
The gentle soft-born measureless light,
The miracle spreading bathing all, the fulfill’d noon,
The coming eve delicious, the welcome night and the stars,
Over my cities shining all, enveloping man and land.

13
Sing on, sing on you gray-brown bird,
Sing from the swamps, the recesses, pour your chant from the bushes,
Limitless out of the dusk, out of the cedars and pines.

Sing on dearest brother, warble your reedy song,
Loud human song, with voice of uttermost woe.

O liquid and free and tender!
O wild and loose to my soul—O wondrous singer!
You only I hear—yet the star holds me, (but will soon depart,)
Yet the lilac with mastering odor holds me.

14
Now while I sat in the day and look’d forth,
In the close of the day with its light and the fields of spring, and the farmers preparing their crops,
In the large unconscious scenery of my land with its lakes and forests,
In the heavenly aerial beauty, (after the perturb’d winds and the storms,)
Under the arching heavens of the afternoon swift passing, and the voices of children and women,
The many-moving sea-tides, and I saw the ships how they sail’d,
And the summer approaching with richness, and the fields all busy with labor,
And the infinite separate houses, how they all went on, each with its meals and minutia of daily usages,
And the streets how their throbbings throbb’d, and the cities pent—lo, then and there,
Falling upon them all and among them all, enveloping me with the rest,
Appear’d the cloud, appear’d the long black trail,
And I knew death, its thought, and the sacred knowledge of death.

Then with the knowledge of death as walking one side of me,
And the thought of death close-walking the other side of me,
And I in the middle as with companions, and as holding the hands of companions,
I fled forth to the hiding receiving night that talks not,
Down to the shores of the water, the path by the swamp in the dimness,
To the solemn shadowy cedars and ghostly pines so still.

And the singer so shy to the rest receiv’d me,
The gray-brown bird I know receiv’d us comrades three,
And he sang the carol of death, and a verse for him I love.

From deep secluded recesses,
From the fragrant cedars and the ghostly pines so still,
Came the carol of the bird.

And the charm of the carol rapt me,
As I held as if by their hands my comrades in the night,
And the voice of my spirit tallied the song of the bird.

Come lovely and soothing death,
Undulate round the world, serenely arriving, arriving,
In the day, in the night, to all, to each,
Sooner or later delicate death.

Prais’d be the fathomless universe,
For life and joy, and for objects and knowledge curious,
And for love, sweet love—but praise! praise! praise!
For the sure-enwinding arms of cool-enfolding death.

Dark mother always gliding near with soft feet,
Have none chanted for thee a chant of fullest welcome?
Then I chant it for thee, I glorify thee above all,
I bring thee a song that when thou must indeed come, come unfalteringly.

Approach strong deliveress,
When it is so, when thou hast taken them I joyously sing the dead,
Lost in the loving floating ocean of thee,
Laved in the flood of thy bliss O death.

From me to thee glad serenades,
Dances for thee I propose saluting thee, adornments and feastings for thee,
And the sights of the open landscape and the high-spread sky are fitting,
And life and the fields, and the huge and thoughtful night.

The night in silence under many a star,
The ocean shore and the husky whispering wave whose voice I know,
And the soul turning to thee O vast and well-veil’d death,
And the body gratefully nestling close to thee.

Over the tree-tops I float thee a song,
Over the rising and sinking waves, over the myriad fields and the prairies wide,
Over the dense-pack’d cities all and the teeming wharves and ways,
I float this carol with joy, with joy to thee O death.

15
To the tally of my soul,
Loud and strong kept up the gray-brown bird,
With pure deliberate notes spreading filling the night.

Loud in the pines and cedars dim,
Clear in the freshness moist and the swamp-perfume,
And I with my comrades there in the night.

While my sight that was bound in my eyes unclosed,
As to long panoramas of visions.

And I saw askant the armies,
I saw as in noiseless dreams hundreds of battle-flags,
Borne through the smoke of the battles and pierc’d with missiles I saw them,
And carried hither and yon through the smoke, and torn and bloody,
And at last but a few shreds left on the staffs, (and all in silence,)
And the staffs all splinter’d and broken.

I saw battle-corpses, myriads of them,
And the white skeletons of young men, I saw them,
I saw the debris and debris of all the slain soldiers of the war,
But I saw they were not as was thought,
They themselves were fully at rest, they suffer’d not,
The living remain’d and suffer’d, the mother suffer’d,
And the wife and the child and the musing comrade suffer’d,
And the armies that remain’d suffer’d.

16
Passing the visions, passing the night,
Passing, unloosing the hold of my comrades’ hands,
Passing the song of the hermit bird and the tallying song of my soul,
Victorious song, death’s outlet song, yet varying ever-altering song,
As low and wailing, yet clear the notes, rising and falling, flooding the night,
Sadly sinking and fainting, as warning and warning, and yet again bursting with joy,
Covering the earth and filling the spread of the heaven,
As that powerful psalm in the night I heard from recesses,
Passing, I leave thee lilac with heart-shaped leaves,
I leave thee there in the door-yard, blooming, returning with spring.

I cease from my song for thee,
From my gaze on thee in the west, fronting the west, communing with thee,
O comrade lustrous with silver face in the night.

Yet each to keep and all, retrievements out of the night,
The song, the wondrous chant of the gray-brown bird,
And the tallying chant, the echo arous’d in my soul,
With the lustrous and drooping star with the countenance full of woe,
With the holders holding my hand nearing the call of the bird,
Comrades mine and I in the midst, and their memory ever to keep, for the dead I loved so well,
For the sweetest, wisest soul of all my days and lands—and this for his dear sake,
Lilac and star and bird twined with the chant of my soul,
There in the fragrant pines and the cedars dusk and dim.


Autora wiersza rozpoznaję jednak wcale nie po bzie, lecz po… słowie “kapitan”, które pojawi się w tytule następnego wiersza na tej samej stronie.

O Captain! My Captain

O Captain! my Captain! our fearful trip is done;
The ship has weather’d every rack, the prize we sought is won;
The port is near, the bells I hear, the people all exulting,
While follow eyes the steady keel, the vessel grim and daring:
But O heart! heart! heart!
O the bleeding drops of red,
Where on the deck my Captain lies,
Fallen cold and dead.

O Captain! my Captain! rise up and hear the bells;
Rise up—for you the flag is flung—for you the bugle trills;
For you bouquets and ribbon’d wreaths—for you the shores a-crowding;
For you they call, the swaying mass, their eager faces turning;
Here Captain! dear father!
This arm beneath your head;
It is some dream that on the deck,
You’ve fallen cold and dead.

My Captain does not answer, his lips are pale and still;
My father does not feel my arm, he has no pulse nor will;
The ship is anchor’d safe and sound, its voyage closed and done;
From fearful trip, the victor ship, comes in with object won;
Exult, O shores, and ring, O bells!
But I, with mournful tread,
Walk the deck my Captain lies,
Fallen cold and dead.

Oba wiersze są lamentem na cześć Abrahama Lincolna, zamordowanego 14 kwietnia 1865 roku, w porze kiedy kwitną bzy. Piszę do A, że podoba mi się słowo “kapitan”, ale nie piszę, że jest dla mnie ważne. Nawet nie wiem, czy on wie, dlaczego jest ważne – że to mój Ojciec, i że tak jak o Mamie wszyscy mówili Artist lub Artysta, tak o Ojcu – Kapitan lub Captain. O Captain! My Captain! A właśnie o nim pisałam…

W odpowiedzi dowiaduję się, że owszem, jestem uważną czytelniczką, a jakbym zauważyła coś jeszcze, to żebym dała znać. Nie zawracam sobie tym głowy. Takie sobie komplementy. Wszyscy, my, którzy zajmujemy się książkami, jesteśmy uważnymi ich czytelnikami. Zresztą, o czym tu pisać? Oczywiście zauważyłam zasuszone kwiatki bzu, oczywiście je pamiętam, bo miesiąc temu A pokazał mi je świeżo zerwane, być może w jednym z ogrodów na mojej wiecznie kwitnącej ulicy. Mamy tu kwiaty, które kwitną jeszcze w grudniu i takie, które już w grudniu zakwitają.

Dopiero po kilku godzinach pojawią się następne skojarzenia. Walt Whitman! Wiersze po angielsku! Oczywiście!

15 kwietnia. Wczoraj A, który zebrał i zasuszył fioletowe kwiatki i włożył je do zielonej książki, tam, gdzie Whitman pisze o bzie, miał urodziny. Nie było mnie jednak.
15 kwietnia zostanę więc zaproszona na ciasto urodzinowe, upieczone przez solenizanta. Prezent dałam mu już przed wyjazdem – wiersze Lorki w tłumaczeniu Mamy, zakupione przez moją siostrę i sprowadzone w skomplikowany sposób z Gdańska do Berlina. Ale jednak jak się idzie na urodziny, to nie można iść z pustymi rękoma. Rozglądam się po mieszkaniu
i widzę zieloną książkę. Nie powinno jej tu być, ale jest. Nie została odłożona na półkę przez kolegę, który wczoraj dokonał dorocznego i dogłębnego odkurzania książek. Whitman nie wrócił tam, skąd się pojawił – na półkę, gdzie stoją książki po angielsku ze zbiorów Mamy. I już nie wróci, bo zabieram go zamiast prezentu. Lorca Mamy, Whitman Mamy, kwiatki bzu. Nawet śmierć obecna w obu wierszach Whitmana towarzyszyła nam, żywym, tego dnia, bo po herbacie i cieście z lodami poszliśmy na cmentarz, na grób zmarłego przed miesiącem kolegi dziennikarza.


A gdy już to wszystko napiszę, to nagle dojrzę misterną, baratarystyczną sieć pułapek, jaką na mnie zarzucił A. Bo tego dnia rano (jest 21 maja), przy dzbanku herbaty na balkonie, rozmawiamy o Don Kichocie. Już jakiś czas temu A zapytał mnie, dlaczego właściwie tak mnie interesuje Don Kichot? Odpowiedziałam wtedy, że nie wiem, że tak się zdarzyło i że jest to zapewne zasłużona kara za to, iż przez wiele lat nie lubiłam tej książki i nie chciało mi się jej czytać. Teraz wracam do tego pytania i mówię, że lubię rozmyślać o wędrówkach motywów w kulturze – w końcu jestem archeolożką i etnolożką, a to zawody, które tym się zajmują. A poza tym lubię, jak rzeczywistość przeplata się z kulturą – lubię usłyszeć w autobusie, od przypadkowo siedzącego obok mnie pasażera, odpowiedź na pytanie, które zadał sobie i mnie bohater czytanej wczoraj powieści.

Tym razem, rzecz się jeszcze komplikuje, bo tę powieść, po raz kolejny oczywiście, czytał A. I wieczorem przysłał mi nie tylko wiersz Whitmana, ale i tę karteczkę. Właśnie skończył lekturę.
– Po cóż iść za tropem tego, co się już skończyło?
– Bo tak, odpowiedział mi dziś żebrak w metrze.

Berlin, 22 maja 2019

PS 1. znaleziony tego dnia na FB u Danusi:

Ponieważ “To był maj / pachniała Saska Kępa / szalonym, zielonym bzem”… ponieważ 175 lat temu, 22 maja, urodziła się Mary Cassatt, amerykańska malarka i graficzka tworząca we Francji, impresjonistka, autorka wielu obrazów inspirowanych prozą Henry’ego Jamesa… “Lilacs in a Window” (Bez w oknie), 1879 r., Metropolitan Museum of Art (The Met), Nowy Jork:

PS 2. Pisałam ten wpis przez kilka tygodni. W międzyczasie, 31 maja, minęła dwusetna rocznica urodzin poety. Z tej okazji różne instytucje przypominają jego wiersze. Np berliński festiwal poezji, który 19 czerwca zaprasza do Kulturbrauerei na rozmowy o whitmanowskich źdźbłach trawy. Wszystko się łączy ze wszystkim.

Und es ist gut so!

Barataria 108 Pan Kiehot

Po polsku poniżej

Günter Grass

Pan Kiehote

Ich sag es immer, Polen sind begabt.
Sind zu begabt, wozu begabt,
begabt mit Händen, Küssen mit dem Mund,
begabt auch darin: Schwermut, Kavallerie;
kam Don Quichotte, ein hochbegabter Pole,
der stand bei Kutno auf dem Hügel,
hielt hinter sich das Abendrot

und senkte die weißrotbegabte Lanze
und ritt den unbegabten Tieren,
die auf Motore angewiesen,
direkt ins Feldgrau, in die Flanke …
Da brach begabt, da küßten unbegabt
– ich weiß nicht, war’n es Schafe Mühlen
Panzer

die küßten Pan Kiehot die Hände,
der schämte sich, errötete begabt;
mir fällt kein Wort ein – Polen sind begabt.

1960

Blechtrommel

Oh, du irrsinnige Kavallerie! – Auf Pferden nach Blaubeeren süchtig. Mit Lanzen, weißrot bewimpelt. Schwadronen Schwermut und Tradition. Attacken aus Bilderbüchern. Über Felder bei Lodz und Kutno. Modlin, die Festung entsetzend. Oh, so begabt galoppierend. Immer auf Abendrot wartend. Erst dann greift die Kavallerie an, wenn Vorder- und Hintergrund prächtig, denn malerisch ist die Schlacht, der Tod ein Modell für die Maler, auf Standbein und Spielbein stehend, dann stürzend, Blaubeeren naschend, die Hagebutten, sie kollern und platzen, ergeben den Juckreiz, ohne den springt die Kavallerie nicht. Ulanen, es juckt sie schon wieder, sie wenden, wo Strohmieten stehen – auch das gibt ein Bild –, ihre Pferde und sammeln sich hinter einem, in Spanien er Don Quijote heißt, doch der, Pan Kiehot ist sein Name, ein reingebürtiger Pole von traurig edler Gestalt, der allen seinen Ulanen den Handkuss beibrachte zu Pferde, so dass sie nun immer wieder dem Tod – als wär’ der ’ne Dame – die Hände anständig küssen, doch vorher sammeln sie sich, die Abendröte im Rücken – denn Stimmung heißt ihre Reserve –, die deutschen Panzer von vorne, die Hengste aus den Gestüten der Krupp von Bohlen und Halbach, was Edleres ward nie geritten. Doch jener, halb spanisch, halb polnisch, ins Sterben verstiegene Ritter – begabt Pan Kiehot, zu begabt! –, der senkt die Lanze bewimpelt, weißrot lädt zum Handkuss Euch ein, und ruft, daß die Abendröte, weißrot klappern Störche auf Dächern, daß Kirschen die Kerne ausspucken, ruft er der Kavallerie zu: ›Ihr edlen Polen zu Pferde, das sind keine stählernen Panzer, sind Windmühlen nur oder Schafe, ich lade zum Handkuß Euch ein!‹ Und also ritten Schwadronen dem Stahl in die feldgraue Flanke und gaben der Abendröte noch etwas mehr rötlichen Schein. – Man mag Oskar diesen Schlussreim verzeihen und gleichfalls das Poemhafte dieser Feldschlachtbeschreibung. Es wäre vielleicht richtiger, führte ich die Verlustzahlen der polnischen Kavallerie auf und gäbe hier eine Statistik, die eindringlich trocken des sogenannten Polenfeldzuges gedächte. Auf Verlangen aber könnte ich hier ein Sternchen machen, eine Fußnote ankündigen und das Poem dennoch stehen lassen.

1959

Fragment Blaszanego bębenka o kampanii wrześniowej po polsku: szalona kawaleria


Wiersz został sześć razy przetłumaczony na polski; tłumaczyli go Jan Koprowski, Krzysztof Karasek, Bolesław Fac, Zdzisław Jaskuła, Wojciech Woźniak
i Ryszard Sobieszczański;  Blaszany bębenek został przetłumaczony tylko raz – przez Sławomira Błauta. Jan Trepczyk przetłumaczył oba teksty na kaszubski.
Günter Grass i polski Pan Kichot to praca zbiorowa pod red. Marii Janion.

Wiersz Pan Kiehote w kilku przekładach ukazał się pod redakcją Bolesława Faca w tomie Günter Grass, Wiersze wybrane, wydanym przez Wydawnictwo Morskie w roku 1986. Dwa wiersze (ale inne) w tym tomie zostały przetłumaczone przez moją Mamę, Irenę Kuran-Bogucką, która dopisała też pod jednym z tłumaczeń wiersza Die Polnische FahnePolski sztandar, swoją własną wersję tłumaczenia.

W dedykacji Mama napisała, że daje mi tę książkę
z mieszanymi uczuciami, ale że ona osobiście jest odpowiedzialna zaledwie za 3% pomieszczonych tu wierszy.

Pan Kichot

Ciągle to mówię: Polacy są zdolni,
nazbyt zdolni, do czego zdolni,
o zdolnych rękach, ustach do całowania,
zdolni także w melancholii, w kawalerii.

Przyszedł Pan Kichot, bardzo zdolny Polak,
stanął pod Kutnem na wzgórzu,
za sobą zorzę wieczorną zatrzymał,
opuścił biało-czerwoną-utalentowaną lancę,
runął przeciw niezdolnym zwierzętom,
skazanym na motory w szarość mundurów
z flanki…

Załamał się talent, cwałowały niezdolnie
– nie wiem: owce, młyny czy tanki –
całowały ręce pana Kichota,
który się wstydził, rumienił z talentem…

Nie znajduję innego słowa: Polacy są zdolni.

Przełożył Jan Koprowski

***

Pan Kichot

Ja mówię zawsze: Polacy są tak zdolni,
za bardzo zdolni, do czego zdolni,
talent mają w rękach, całują ustami,
zdolni także w tym: konnica, melancholia;
szedł Don Quichotte, ten bardzo zdolny Polak,
pod Kutnem stanął na wzgórzu,
za sobą miał wieczorne zorze,
i zniżył biało-czerwoną zdolną lancę,
i jechał na niezdolne bestie,
skazane na motory,
prosto w feldgrau, od flanki…

Tam załamał się zdolnie, cwałowali nieudolnie
– nie wiem, były to owce, młyny czołgi –
całują panu Kichotowi dłonie,
ten wstydził się, zaczerwienił się zdolnie…

nic mi innego nie wpada do głowy: Polacy są tak zdolni.

Przełożył Bolesław Fac

***

Pan Kichot

Zawsze to mówiłem: Polacy są zręczni,
są zbyt zręczni, zręczni w czym,
zręczni w rękach, całują – jak wszyscy – ustami,
zręczni też w smutku i w kawalerii:
zjawił się Don Quichotte, pewien arcyzręczny Polak,
stanął na wzgórzu, pod Kutnem,
za sobą miał zachód słońca,
i pochylił zręczną biało-czerwoną lancę,
i ruszył galopem naprzeciw tępym zwierzętom,
i na bezmyślne motory,
wprost w szarość polnych mundurów, na skrzydło…

I spadł zręcznie z konia, niezręcznie zaczęły go całować
– nie wiadomo już kto, owce, wiatrak czy czołg –
całowały panu Kichotowi ręce,
ten się zawstydził, zręcznie spłonił…

nie mam na to słów: Polacy są zręczni.

Przełożył Krzysztof Karasek

***

Pan Kichot

Powtarzam ciągle: mają dar Polacy,
Nawet nadmierny. W czym im się nie darzy,
mają dar w rękach i dar całowania,
i nie na darmo: smutki, kawaleria;
przydarzył się Don Quichotte, wielce wydarzony Polak,
stanął pod Kutnem na wzgórzu,
w odwodzie miał wieczorną zorzę,
pochylił lancę obdarzoną bielą i czerwienią,
i runął na te niezdarzone zwierzęta,
zdane na motory,
w polu szarym od mundurów, na skrzydło…

Przedarł się i niezdarnie całowały
– nie wiem, czy owce wiatraki czołgi –
całowały ręce panu Kichotowi,
on zawstydził się, poczerwieniał…

darujcie, brak mi słów – mają dar Polacy

Przełożył Zdzisław Jaskuła

***
Pan Kichot

Jȏ to wiedno gȏdóm: Polȏszepochwȏtny,
Są za pochwȏtny, do czego pochwȏtny,
pochwȏtny rękama, kuszkanim gębą,
pochwȏtny też w jiscenim, kawaleriji:
przëszed Don Quichotte, baro pochwȏtny Polȏch,
ten ustanął kol Kutna,
slȏde se trzimȏł wieczorną gornię,
i zniżeł biȏło-czerzwiony bogatą lancę,
i nëkoł nym niepochwȏtnym zwiérzętȏm,
co le na motore spuszczony,
prosto w szari uniforme, we flankę

Tej pochwȏtne zmȏłk, tej niepochwȏtno kuszkałe,
jȏ nie wiém, bëłe to owce, młine, tanczi
kuszkałe Panowi Kichotowi ręce,
nen sę sromȏł zażȏleł, pochwȏtno,

nie pȏdȏ niżódnoowo: Polȏsze są pochwȏtny.

Przełożył na kaszubski Jan Trepczyk


A treaz jeszcze ja, Ewa Maria Slaska

Pan Kiehot

Zawsze to mówię, Polacy są cwani.
Cwani tak, że wszystko wycwanią,
ręce mają cwane, gęby cwane całują,
cwane smutasy cwałują na kawaleryjskich koniach;
Nadciągnął Don Quichotte, cwane Polaczysko,
stanął na wzgórzu pod Kutnem,
a za nim czerwieniał zachód słońca,
zniżył cwaną biało-czerwoną lancę
i pognał ku zwierzętom, co nie były cwane,
lecz zdane tylko ciężko na swe motory,
pognał z flanki na te szare jak pole mundury…

Cwane cwałowanie, a tu całkiem niecwane całowanie
u rąk – owce, a może wiatraki to,
a może nawet czołgi,
zawstydził się Pan Kichot, ręce schował,
na licu pokraśniał – cwanie,
nie ma co gadać: Polacy są cwani

Berlin, luty 2019


Maria Janion i skupieni wokół niej badacze w cytowanej powyżej książce wcale nie za wiele zajmują się Don Kichotem, no ale coś tam się przecież udaje znaleźć.

Maria Janion, Bardzo zdolny Pan Kichot (str. 72-74)

Don Kichot to postać mityczna, którą Grass umieścił w samym centrum swojego obrazu polskości. Don Quichotte, ten bardzo zdolny, rodowity Polak o smutnej i szlachetnej postaci. Zdolny, co oznacza podziw dla wierności ideałom, nawet gdy przeczy im cała rzeczywistość, zdolny, ale jednocześnie szlachetny maniak, na poły Hiszpan, na poły Polak, zbłąkany w umieraniu rycerz. Pani profesor dodaje jeszcze, że Grass nie znosi niemieckiego idealizmu, podziwia jednak polski. Bo niemiecki idealizm jest filozoficzny, heglowski, wydumany i uczony, polski tymczasem, naznaczony romantycznym kultem indywidualności, oryginalny i malowniczy. Zdaniem Grassa piękno śmierci to najwspanialsza cecha tych zdolnych Polaków, no ale w końcu tylko śmierć jest nieśmiertelna.

Do postaci Don Kichota nawiązuje jeszcze Wacław B. Maksymowicz, jeden z uczniów i asystentów Marii Janion, w rozdziale Polskie oko Güntera Grassa (str 248). Kim jest Oskar?, pyta Maksymowicz i odpowiada: Jest okiem Grassa zostawionym w Gdańsku, jego szczególnym gdańskim sposobem postrzegania świata, przy czym z czasem słowo gdański przestanie oznaczać miasto Gdańsk, a stanie się synonimem polskości, a niemiecki pisarz postrzegając świat przez pryzmat słowa “gdański” dostrzeże, że wszystko jest polskie, nawet Don Kichot.

Niezła sztuka (reblog czyli reklama)

na Facebooku piszą o sobie:

Jesteśmy fundacją, której misją jest edukowanie i upowszechnianie sztuki, chcemy zainteresować tą dziedziną jak najszerszą publiczność wg zasady „sztuka dla każdego – od amatora do konesera”

Tworzymy modę na polską sztukę, wydobywamy z zapomnienia wspaniałych artystów, promujemy polskie muzea, które są skarbnicą tego, co jest najlepsze w polskim dziedzictwie. To wszystko pozwala naszym odbiorcom inspirować się przez sztukę.

Ich mottem jest cytat z Einsteina:

Wiara, Nauka i Sztuka to gałęzie tego samego drzewa. Wszystkie te dążenia skierowane są ku temu, aby uszlachetnić życie człowieka, wydobyć go ze sfery czysto fizycznej egzystencji i poprowadzić ku wolności.

Mają siedzibę w Warszawie. Jeśli chcecie to nich napisać to TU.

Obrazy, które mnie u nich zaineresowały i zlinkowałam je z tym wpisem zniknęły. Pokażę inne, które są moją “niezłą sztuką”…
Na przykład moja Mama Irena Kuran-Bogucka, graficzka i tłumaczka poezji hiszpańskiej na polski.

Dwie rocznice

Ewa Maria Slaska

Zawsze te same dwie rocznice, Mama i Lorca, Lorca i Mama…

Irena Kuran-Bogucka
urodziła się 5 maja 1925 roku w Warszawie, zmarła 21 sierpnia 1995 roku w Kartuzach, w wyniku wypadku samochodowego.

Wikipedia podaje krótko: polska graficzka, tłumaczka poezji.

I tak rzeczywiście było. Najpierw była graficzką, potem tłumaczką. W międzyczasie było jak to w życiu, życie, miłość, śmierć, to mija, ale to, że tworzyła, że była, jak mówili przyjaciele, artystą, nie mija…

Z Federikiem Garcíą Lorką łączył ją związek, o którym my, rodzina, myśleliśmy, że jest silniejszy niż jej związek z nami. Może był jej dajmonionem, może ona była jego duchową siostrą – skąd my możemy to wiedzieć. Storzyła dwa czarno-białe cykle grafik do jego poezji, godzinami słuchała Paco Ibaneza, który śpiewał jego poezję, aż uznała, że polskie tłumaczenia Lorki nie dadzą się tak zaśpiewać. I wtedy nauczyła się hiszpańskiego – po to, by móc tłumaczyć jego wiersze. Nauczyła się, przetłumaczyła, wydała kilka książek z jego poezją…

Cóż więc dziwnego, że odeszła w rocznicę jego śmierci. W dokumentach jest data o dwa dni późniejsza, to te dni, które współczesna medycyna wyrwała śmierci, dni, kiedy leżała na oddziale intensywnej terapii, podtrzymywana przy życiu maszynami do podtrzymywania życia. Nic te maszyny nie pomogły, była silniejsza, odeszła do swego duchowego brata wtedy, kiedy i jego zmuszono do odejścia…

Irena Kuran-Bogucka, Mężatka niewierna, Federika Garcíi Lorki

Umarli w tym samym czasie i opłakujemy ich razem.

Irena Kuran-Bogucka, Płaczki (Ballada o hiszpańskiej żandarmerii) Federika Garcíi Lorki

Federico García Lorca, urodził się 5 czerwca 1898 roku w Fuente Vaqueros w prowincji Granada, zginął zamordowany przez frankistów 19 sierpnia 1936 w Viznar koło Granady. Hiszpański poeta i autor sztuk teatralnych. Krótko, reszta to tylko rozpisanie na lata poezji i teatru… W polskiej Wikipedii nie ma strony o nim, czy to możliwe. Odsyłam więc czytelnika na razie do Wikipedii angielskiej, ale myślę, że będę musiała to nadrobić. Gdyby Mama żyła w czasach Wikipedii, to ona by to zrobiła, ale Mamy już nie ma, są dwie rocznice…

W tym roku te sierpniowe dni zostały wzmocnione, bo właśnie niedawno w wytwórni płytowej Soliton w Sopocie ukazała się płyta Jarosława Chojnackiego, Horyzont zdarzeń. Poezja śpiewana, ta polska specjalność, której nie ma w żadnym innym języku, bo nie ma jej w żadnej innej kulturze, nawet u Rosjan jest inna.  17 utworów. Krzysztof Karasek, Adam Asnyk, Grażyna Małkowska, on sam – Jarosław Chojnacki, Krzysztof Cezary Buszman, Jerzy Andrzej Masłowski, Wojciech Fułek, Marek Samselski, Dzidka Muzolf, Marek Grala, Wojciech Kass, Aleksander Szaganow. I on, Federiko García Lorca, w tłumaczeniu Ireny Kuran-Boguckiej. Pieśń jesienna.

Nieśmiertelni są tylko bogowie, śpiewa Chojnacki słowami Wojciecha Fułka w piosence Pociągi we mgle. Tak, bogowie są nieśmiertelni, a oni oboje nie byli bogami – byli duchami, których hiszpanie określają słowem dajmonion.

Dziękuję Jarosławowi Chojnackiemu, że pozwolił mi w tym roku lepiej przetrwać ten sierpniowy tydzień…

Piękna płyta, moi drodzy, poszukajcie, kupcie, posłuchajcie…

Zaklinanie deszczu 3

Ewa Maria Slaska

Trwa straszne lato i od dwóch dni próbuję i ja na swój sposób sprawić, by upały ustąpiły i przyszły deszcze. Deszcz miały wywołać pobożne supliki, modlitwy do Boga Mocnego a Nieśmiertelnego, poezja, afrykańskie obrzędy i ofiary. Dziś przypomnę fragment powieści Roberta Gravesa, który się usamodzielnił i stał się opowieścią mojej Mamy, Ireny Kuran-Boguckiej, o tym jak się sprowadza deszcz i w ogóle… Zwłaszcza w ogóle.

Ojciec Gwa-Gwa
historia opowiedziana przez Klaudiusza w książce Klaudiusz i Messalina, opowiadana (z lubością) przez Mamę

42 r. n.e.

Objąłem po raz drugi konsulat w marcu, to znaczy na Nowy Rok, zrzekłem się jednak urzędu po dwóch miesiącach na rzecz senatora, któremu z kolei ten zaszczyt przypadł. Miałem zbyt dużo zajęcia, aby zawracać sobie głowę szablonowym urzędowaniem, którym był obarczony konsul. W tym samym roku urodziła mi się córka Oktawia, wybuchło powstanie Winicjana i Skryboniana i przyłączyłem do cesarstwa nową prowincję, Maroko. Opowiem najpierw pokrótce o tym, co zaszło w Maroku. Otóż Marokańczycy znów urządzili powstanie pod wodzą Salaba, który już w poprzedniej wojnie wykazał wielkie zdolności strategiczne. Komendant sił rzymskich, Paulin, daremnie przeszedł cały kraj aż po Atlas. Nieprzyjaciel unikał bitwy w otwartym polu, lecz atakując z zasadzki lub po nocach, zadał naszym wojskom ciężkie straty. Wkrótce okres dowództwa się skończył i Paulin musiał wracać do Rzymu. Miejsce jego zajął niejaki Hosidiusz Geta, któremu zapowiedziałem przed wyjazdem: niech za żadną cenę nie dopuści, by Salab stał się drugim Takfarinasem. (Takfarinas był to Numidyjczyk, dzięki któremu trzej wodzowie rzymscy otrzymali wieniec wawrzynowy; pozwalał bowiem zawsze rozbić swe wojska w pozornie decydującej bitwie, ale zaledwie Rzymianie odeszli, wypływał nagle na czele na nowo zebranej armii; dopiero czwarty wódz położył kres temu bałaganowi; wziął Takfarinasa do niewoli i kazał go stracić.)

– Nie zadowalaj się częściowymi sukcesami – upominałem Getę. – Wyszukaj główne siły Salaba, zgnieć je, a jego samego zabij albo weź do niewoli. Nie ustawaj w pościgu, choćby zbiegł w głąb lądu do kraju, którego mieszkańcom, jak opowiadają, wyrastają głowy z pachwiny. Rozpoznasz go tam z łatwością, gdyż będzie miał głowę na innym miejscu. Nie chcę ci narzucać swoich poglądów na prowadzenie tej kampanii – dodałem – ale posłuchaj dobrej rady. Nie podporządkowuj się ślepo sztywnym zasadom i regulaminom, jak za czasów Augusta generał Eliusz Gallus, który wyruszył na podbój Arabii, jakby chodziło o drugą Italię lub Niemcy. Zamiast zaopatrzyć ludzi w miechy na wodę i dodatkowe porcje zboża, obładował ich przepisowym rynsztunkiem saperskim i ciężką zbroją, a nawet zabrał ze sobą cały park maszyn oblężniczych. Kiedy ludzie dostawszy kolki zaczęli przegotowywać kiepską studzienną wodę, aby uczynić ją zdrowszą do picia, Eliusz krzyczał z oburzeniem: “Co to?! Przegotowana woda?! Porządny żołnierz rzymski nie gotuje wody! A to co znowu? Suchy gnój do rozpalenia ogniska? Niesłychane! Żołnierz rzymski zbiera chrust na ognisko albo się obchodzi bez ognia.” W ten sposób stracił większą część swej armii. Środkowe Maroko to teren niebezpieczny. Dostosuj taktykę i ekwipunek ludzi do właściwości kraju.

Geta wziął moje rady dosłownie do serca. Pędził Salaba z jednego krańca Maroka na drugi, dwukrotnie rozbijając jego siły, i niewiele brakowało, a byłby go za drugim razem wziął do niewoli. Salab uciekł w góry Atlasu, przeszedł na drugą stronę, gdzie rozciągała się nie zbadana pustynia, i rozkazawszy swym ludziom, żeby bronili przełęczy, udał się po posiłki do sprzymierzonych koczowniczych plemion. Geta pozostawił oddział swych wojsk przy przełęczy i z co śmielszymi ludźmi przedarł się drugą, trudniejszą, leżącą o kilka mil dalej, i trzymając się wiernie moich wskazówek ruszył w trop za Salabem. Wziął z sobą tyle wody, ile muły i ludzie mogli udźwignąć, a ekwipunek zmniejszył do minimum. Liczył, że po drodze znajdzie przynajmniej trochę wody. Ale uszedł dwieście mil śladem Salaba wijącym się po pustynnym piachu i nie napotkał nic prócz samotnego krzaka cierni. Wody zaczęło braknąć i ludziom ubywało sił. Geta skrywał obawę, ale zrozumiał, że nawet gdyby zrezygnował z ujęcia Salaba i natychmiast rozpoczął odwrót, nie wystarczy mu wody. Atlas był odległy o setki mil i tylko cud boży mógł zbawić wojsko rzymskie.

W czasie posuchy w Rzymie umiemy skłonić bogów do zesłania deszczu. W świątyni Marsa poza murami miasta przechowuje się czarny kamień, zdobyty swego czasu na Etruskach, a zwany Dżdżysty. W uroczystej procesji, śpiewając zaklęcia i składając ofiary, przynosimy kamień do miasta i obchodzimy z nim miejsca, skąd czerpiemy wodę. Zawsze potem spada deszcz, chyba że nastąpi jakaś pomyłka w rytuale, co często się zdarza. Geta jednak nie posiadając Dżdżystego Kamienia był zupełnie zdany na łaskę losu. Koczownicy, przyzwyczajeni obchodzić się bez wody po kilka dni i ponadto doskonale znający okolicę, zaczęli otaczać siły rzymskie. Ofiarą ich padali maruderzy, którym od gorąca pomieszały się zmysły.

Obrabowanych i zabitych lub ciężko pokaleczonych zostawiano na piasku pustyni.

Geta miał ordynansa Murzyna, który pochodził z tych właśnie okolic, a później sprzedano go do Maroka. Chłopak nie pamiętał już wprawdzie, gdzie znajduje się najbliższa woda, gdyż porwano go jeszcze dzieckiem, poradził jednak Gecie, aby pomodlił się do Ojca Gwa-Gwa. Na pytanie, kim jest ten Ojciec Gwa-Gwa, wyjaśnił, że to bóg pustyni, który w czasie suszy zsyła deszcz.

Cesarz kazał mi dostosowywać taktykę do okolicy – przypomniał sobie Geta. – Powiedz mi, jak trzeba się zwracać do tego Ojca Gwa-Gwa, a pójdę za twoją radą. – Ordynans wyjaśnił, że trzeba zakopać w piasku aż po szyjkę dzbanek napełniony piwem i wypowiedzieć przy tym słowa: “Ojcze Gwa-Gwa, ofiarujemy ci piwo.” Następnie żołnierze muszą wszystkie naczynia do picia napełnić wodą, zostawiając jej w miechach tyle, żeby zamaczać palce i strząsnąć po kilka kropel na ziemię. Wszyscy potem piją, tańczą, śpiewają pieśni na cześć Ojca Gwa-Gwa i kropią wodą piasek, aż wypiją wszystko do ostatniej kropli. Sam Geta przez ten czas musi śpiewać: “Jak kropimy ziemię tą wodą, tak niech nas skropi deszcz. Wypiliśmy ostatnią kroplę, Ojcze. Nic nam nie pozostało. Dlaczegoś tak nam uczynił? Pij piwo, Ojcze Gwa-Gwa, a siknij w zamian deszczem, bo pomrą dzieci twoje.” Trzeba pamiętać, że piwo jest bardzo skutecznym środkiem moczopędnym. Na deszcz plemiona pustynne mają podobny pogląd jak pierwotni Grecy, którzy, kiedy padało, mówili, że to Zeus opróżnia pęcherz. (Nawet to samo słowo z różnym tylko rodzajnikiem oznacza u Greków niebo i nocnik.) Nomadzi uważają, że ofiarowując ich bogu piwo zachęca się go do oddania moczu w postaci deszczu. Pryskanie wodą podobnie jak przy naszych ofiarach oczyszczalnych ma mu przypominać, jak deszcz pada, na wypadek gdyby o tym zapomniał.

Zrozpaczony Geta zebrał swoją chwiejącą się na nogach armię i zapytał, czy który nie ma przypadkiem piwa. Na szczęście oddział posiłkowy Niemców, którzy przekładają piwo nad wodę, miał jeszcze w bukłaku parę zaoszczędzonych kwaterek. Geta rozkazał przynieść bukłak, rozdzielił resztę wody na równe porcje, a piwo zostawił dla Ojca Gwa-Gwa. Wojsko tańczyło, piło wodę, kropiło nią naokoło, a tymczasem Geta odmawiał formułę inwokacyjną. Na Ojcu Gwa-Gwa (którego imię oznacza po prostu wodę) hołd złożony przez tak wielką liczbę obcych przybyszów wywarł widocznie jak najlepsze wrażenie; niebo zasnuły nagle ciemne chmury i lunęło jak z cebra. Trzy dni trwała ulewa zamieniając każde zagłębienie w studzienkę pełną wody. Armia była uratowana. Nomadzi, biorąc rzęsisty deszcz za niewątpliwy dowód łaski Ojca Gwa-Gwa w stosunku do Rzymian, wyleźli z kryjówek i pokornie prosili o zawarcie z nimi przymierza. Geta jednak zażądał najpierw wydania Salaba. Wnet przyprowadzono wodza w pętach do obozu. Między Getą a nomadami nastąpiła wymiana darów i zawarto pokój. Następnie Geta wyruszył z powrotem w stronę gór. Tu zaskoczył ludzi Salaba, pozostawionych na straży przełęczy, i część wybiwszy, część wziąwszy do niewoli, zniósł cały oddział. Reszta sił marokańskich widząc, że wódz ich w pętach wraca do Tangeru, poddała się bez walki. Tak to niecała kwarta piwa ocaliła życie z górą dwu tysiącom Rzymian i przysporzyła Rzymowi nową prowincję. Ojcu Gwa-Gwa kazałem na pustyni za górami, gdzie panował, wystawić ołtarz, a Maroko, podzielone na dwie prowincje – zachodnią ze stolicą w Tangerze i wschodnią ze stolicą w Cezarei – miało mu składać roczną daninę ze stu kozich skór i najlepszego piwa. Getę wynagrodziłem triumfalnymi odznakami.

Piękna opowieść, którą znam od zawsze, bo Mama stosowała ją do guseł… monetarnych. Gdy byłam dzieckiem i młodą panną, żyłam w rodzinie, która nigdy nie miała pieniędzy (potem zresztą też). Rodzice wyznawali chwalebną zasadę, że nie należy zabiegać o kasę, bo to psuje charakter, a człowiek opętany masą towarową (tak to określali) przestaje interesować się sprawami duszy, umysłu i ducha, co jest naganne. Byliśmy więc chlubnie wolni od drobnomieszczańskiego skrzętnego zabiegania o dostatek, a to oznaczało, że naprawdę nie było pieniędzy i chyba zawsze trzeba było pod koniec miesiąca pożyczać od kogoś sto złotych do pierwszego. Pamiętajmy, że było to w czasach tzw. Komuny i nic takiego jak debet bankowy nie istniało. Nie było zatem pieniędzy – było to tak oczywiste, że w ogóle mi nie przeszkadzało. Myślałam, że tak jest zawsze i wszędzie. Czasem jednak bywało gorzej niż zwykle, a ratunkiem w tej sytuacji mógł być jedynie jakiś niespodziewany nabywca grafik Mamy, bo na pensję Taty nie było co liczyć – ta i tak nie starczała nigdy do pierwszego. Gdy więc zdarzała się posucha finansowa gorsza niż zwykle, Mama prosiła o pomoc ojca Gwa-Gwa. Ponieważ chodziło o pieniądze a nie deszcz, wypijanie i wylewanie ostatnich napitków zastępowała wydawaniem ostatnich pieniędzy. Szła jak pijak (to jej określenie) do księgarni i kupowała książki. I wtedy ojciec Gwa-Gwa sikał deszczem pieniędzy i naprawdę przysyłał jakiegoś nabywcę grafiki…

Stare Trnowo, grafika Mamy u mnie w kuchni (TU opisałam, jak do mnie dotarła)

Ciąg dalszy opowieści o tym, jak zaklinać deszcz – jutro

Es fügte sich so…

Ewa Maria Slaska

Über die Zufälle

Ab und zu schrieb ich oder meine AutorInnen über Zufälle. Aber das Thema kehrt immer wieder zurück. Die Pragmatiker sagen, man lebe umgeben von sovielen Eindrücken, Items, Menschen, Ideen, Gedanken, Bildern oder Zahlen, dass IMMER irgendetwas zu irgendetwas anderen “passt”. Die Irrationalisten kontern, dass doch jeder von uns selber beweisen kann, dass ab und zu hintern den bizzarren Zufällen ein Sinn steckt, der für uns von Bedeutung ist  oder uns gar in unserem Leben weiter führt und neue Perspektiven öffnet. Es fügt sich, so zu sagen…

Diesmal fügte sich zuerst ein Telefongespräch mit einem Unbekannten.
“Mein Name ist Peter Kleinfeld”, sagte er auf Polnisch mit leichten deutschen Akzent. “Ich habe für sie eine Graphik von ihrer Mutter. Wollen Sie sie haben?”
“Ja”, sagte ich. “Klar will ich sie haben.”
Es war Mitte Dezember.
“Ist wunderbar”, sagte Herr Kleinfeld, “jetzt habe ich aber keine Zeit. Ich melde mich wieder im Januar”.

Er tat es. Wir trafen uns vorgestern, gingen im Fliegersiedlung spazieren, die voller Blumen war. Ich zeigte meinem Gast verwelkte, aber immer noch volle Blumen Sommerrosen,  Herbstaster, blühende Winterjasminsträuche und schon Frühling ansagende Winterlinge. Kaffee habe ich zuhause, wir kauften untwerwegs Milch und Berliner und gingen hoch in meine Wohnung.

Erst dann sah ich mir, was Peter (wir nannten uns noch Frau Slaska und Herr Kleinfeld) mir mitgebracht hat. Es war die alte Graphik meiner Mutter, Irena Kuran-Bogucka, eine der ersten schwarz-weissen grob gehauenen Holzschnitte. Vorher waren die Bilder, die Mama machte, entweder ja schon schwarz-weiss, sie wirkten aber eigentlich grau – es waren Stahlstiche und so wie die Technik es verlangt mit dichten dünnen Linien aufgebaut, oder waren sie schon Holzschnitte, aber immer noch mit sehr dünnen Linien gezeichnet und im weissgesprenkelten Hintergrund leuchtend hlellblau. Von der ersten Technik habe ich eigentlich in Erinnerung nur Mamas Diplomarbeit, ein Bild von ihr im Atelier, wo man diese Stahlstiche fertigte. Die blauen müssten mehrere gewesen sein, ich weiss aber heute nur noch von zwei, ein laubloser Baum in einer Schneelandschaft und die Treppen von Veliko Tarnovo, die älteste und hübscheste Stadt in Gebirgen Bulgariens. Jetzt erkenne ich die Treppen wieder, aber das Bild ist völlig anders, schwarz-weiß, mit breiten Meisel im weichen dicken Lindenbrett gehauen. Ich weiss es nicht, aber durch Wiederholung des Themas in einem anderem Metier komme ich an Gedanke, das es vielleict das erste Mal gewesen ist, dass Mama die neue Technik und neue Arbeitsweise benutzte. Danach sollte sie mindestens zwei Jahrzehnte so gearbeitet haben.

Peter und Ewa (wir dutzen uns schon) und dazwischen, hinter an der Wand das Bild Veliko Trnovo.

Das ist mehr oder weniger diese Strasse:

Es bleibt natürlich zuerst unbeantwortet die Frage, woher Peter das Bild hat? Wir dutzen uns schon und sprechen abwechselnd Deutsch un Polnisch. Peters Polnisch ist erstaunlich gut, obwohl er die Sprache vor halbem Jahrhundert erlernt hat und seitdem selten benutzte. Um sich an das Treffen mit mir vorzubereiten las er vier Tage lang das einzige Polnische, was er zu Hand hatte und dies war ein Polnisches Büchlein: Rozmówki Polsko-Francuskie, eine aus kommunistischen Polen stammende Erfindung, kleine Bücher, die alle Rozmówki hiessen, Gespräche also in verschiedenen Sprachen, kleine Produkte der kommunistischen Buchindustrie, Sprachführer, die allesamt die rauhe Tatsache nicht beachten wollten, dass wir in der Volksrepublik Polen kaum wohin fahren dürften.

Das war in der DDR noch schlimmer. Es war das Jahr 1965, Peter, Geburtsjahr 1939, hat gerade sein Studium der Anglistik und Germanistik an der Humboldt-Universität zu Berlin abgeschlossen und wollte per Anhalter nach Polen. Er kannte dort niemanden und auch die Sprache nicht, dazu noch per Anhalter, etwas was in Polen zu dieser Zeit absolut “in” war und Autostop hiess. Wir hatten sogar ein Lied darüber, gesungen von Karin Stanek, erster polnischen Sängerin, die sich von der Politik gar nichts machte. Jede vor uns wollte so sein wie sie.

Text versprach, dass man per Anhalter in ganz Europa fahren konnte. Es war das Jahr 1963, ob Peter dank Karin Stanek nach Polen kam?
Weiß ich nicht und kann nicht nachfragen. Erst jetzt, als ich das schreibe, stelle ich fest, dass Peter zwar meine Adresse und Telefonnummer kennt, ich aber seine Contacting-Angaben nicht habe. Ich weiss nur, dass er weder Handy noch Internetzugang besitzt und irgendwo in der thüringischen Pampa wohnt. Und ist in Thüringen der Erste im 100-Meter-Lauf in seiner Alters-Klasse. Muss stimmen, fit ist er.

Bevor er nach Polen fuhr, fand man doch irgendein Kontakt dort. Die Familie wohnte in Sommerfeldsiedlung in Kleinmachnow und war, wie viele dort, antroposofisch im Sinne von Rudolf Steiner orientiert  (sind sie eigentlich bis heute). Dort kannte man einen polnischen Mathematik-Professor, Moren, der unter den gleichgesinnten polnischen Gärtner die antroposofischen Kalender verteilte. So kam der Junge unter die polnischen Antroposophen. Der Professor schickte ihn weiter zu Maria Hiszpanska-Neuman, selber Antroposophin, aber dazu noch Grafikerin und obendrein Freundin meiner Mutter. Daher gab es schon in diesem Blog zwei Beiträge über sie: HIER und HIER.

So hat es sich eben gefügt, dass Peter, den man schon in Warschau Piotr nannte und dem man schon einen Spitznamen zugab: Kot Poliglot, zu uns nach Danzig kam. “Kennst du mich? erinnerst du dich an mich?” fragt Piotr. Ich schaue ihn an und sehe nichts Familieres zu dem, was ich 1965 kannte. “Nee”, sag ich. Er war damals 26, ich 16 – ein Generationsunterschied. Er behauptet aber, er kann sich an mich erinnern und an meinen ersten Freund, Zygmunt. Ich entdecke ihn erst, als wir über komischen Sprachfehler sprechen, die jede macht, wenn er die fremde Sprache lernt. Ich erinnere mich an einen jungen Mann aus der DDR, der schon bißl Polnisch sprach und schönes Versprechen produzierte: statt na razie zu sagen, was “bis bald” bedeutet, sagte er zarazie – was im Dativ, Ansteckung ist.

Er kaufte sich tonnenweise Bücher, vor allem englische, die man bei uns im Klub Międzynarodowej Książki i Prasy kaufen konnte, dem Klub der Internationalen Presse-und Buch, aber auch in Antiquariat, und die in der DDR nie und nirgendwo z haben waren, und die Mauer stand schon da, dh. nach Westberlin konnte man schon auch nicht mehr. Als er nach Hause fuhr, packte er seine Reisetasche voll mit den English Books und deckte obendrauf nur sparsam mit der schmutzigen Wäsche. Eine Methode, die wir im Osten damals alle benutzten.

Als er wegfuhr, gab ihm meine Mama ihre Graphik, die ich jetzt, nach mehr als 50 Jahren, bekommen habe. Es fügte sich so…

So weit für heute, zarazie

Traductora

Kinga Szpuler

Conclusiones finales

Para el análisis fueron elegidos doce poemas de unos cientos traducidos al polaco por Irena Kuran-Bogucka. Resultó muy difícil escoger sólo algunos títulos y rechazar el resto. A la hora de seleccionarlos, nos guiamos, en primer lugar, por la importancia o popularidad de la obra determinada. Asimismo, una gran ayuda en este proceso fueron los consejos de las hijas de la traductora, Ewa Maria Slaska y Katarzyna Krenz; sus memorias y opiniones en cuanto al trabajo de su madre constituyeron un apoyo inapreciable. Gracias a su amabilidad logramos el acceso a los archivos privados, apuntes y fotografías de su madre.

También buscamos trabajos de otros traductores polacos para poder comparar sus versiones de poemas con las de Bogucka. Ya en este momento llegó la primera reflexión, o sea, no hay tantas traducciones a la lengua polaca como habíamos pensado. Federico García Lorca y Rafael Alberti son los dos poetas españoles más prestigiosos de la generación del 27 pero en Polonia solo hemos podido conocer una parte limitada de sus creaciones. Sobre todo Alberti está bastante desconocido en nuestro país. Por eso, aún más, tenemos que admirar la decisión de Bogucka de haberse tomado un trabajo tan extenso y presentarle al público amplias antologías de ambos poetas. Después de la lectura detallada de los poemas escogidos vale la pena sacar conclusiones más significativas.

El vocabulario en todas las traducciones es muy rico y vasto, pero también congruente, lo notamos a primera vista. En los comentarios de los poemas Bogucka explica que intentaba usar el lenguaje polaco de la época más semejante en cuanto a la forma de expresión, y conscientemente se concentró en el período de la Joven Polonia. La traductora nació en el año 1925, entonces era natural que se inspirara por los grandes poetas polacos como Bolesław Leśmian, Leopold Staff, Julian Tuwim y muchos más que escribieron en aquel tiempo. Bogucka era una persona muy dedicada a la lectura y de forma natural conocía muchas obras suyas.

En cuanto al lenguaje especializado y a las informaciones vinculadas con un específico contexto histórico o cultural, como por ejemplo: la cultura gitana, el flamenco, la corrida, la Guerra Civil o simplemente las biografías de los poetas, Bogucka estudió detalladamente todo lo que podía. Como en polaco faltaba la literatura adecuada, la traductora se servía de libros en inglés, alemán, italiano o ruso y, evidentemente, en español. Su biblioteca causa una gran impresión. Además, Ewa Maria Slaska, su hija, relata que en los tiempos cuando ella estaba estudiando arqueología y tenía un buen acceso a las informaciones históricas, antropológicas y etnográficas, su madre la importunaba con preguntas de todo tipo, sobre todo por la simbología, mitología, costumbres y fiestas de la Península Ibérica. Bogucka, antes de traducir, quería entender varias dimensiones del texto.

En las antologías publicadas por la traductora, pero también en todos su apuntes que pudimos hojear en su casa, se manifiesta una gran laboriosidad y minuciosidad con las que se dedicaba a la poesía. Siempre buscaba la perfección y ningún elemento de sus traducciones fue utilizado por casualidad. Hay que subrayar que al principio Bogucka no estaba segura si alguna editorial querría publicar el fruto de su trabajo.

Destaca la musicalidad de las traducciones polacas que salieron de su pluma. El ritmo y el sonido del poema crean para la traductora un elemento igualmente importante como el contenido de las palabras. Las versiones polacas merecen ser declamadas en voz alta, particularmente los poemas con una estructura estricta (los versos fijos y las rimas) o los poemas que imiten un elemento de naturaleza, como el agua o el viento. Es un placer observar cómo la traductora solucionó tantos problemas lingüísticos.

Irena Kuran-Bogucka podía ponerse muy bien en el lugar del poeta, y por consiguiente, del sujeto lírico. Desde luego, esto procedía de que elegía a los autores conscientemente, ella se guiaba por su razón, corazón y su buen gusto. En general, buscaba autores con los que tenía algo en común. No es una casualidad que tanto Lorca como Alberti, aparte de escribir poemas, se dedicaban también a las artes plásticas. Las traducciones de Bogucka se distinguen de otras por la intensidad alta de los sentimientos y emociones: nostalgia, amor, dolor, miedo, admiración, tristeza, ironía; hay de todo.

La formación artística de Irena Kuran-Bogucka está presente en sus traducciones. Esto se refiere sobre todo a las descripciones de los paisajes, colores, símbolos, imágenes que ciertamente forman parte de cada texto literario. Sin embargo, en cuanto a los poemas la dificultad de la traducción consiste en su forma breve. El traductor tiene que encontrar las palabras más precisas para reproducir las intenciones del autor tal y como la forma del texto. Al leer los poemas traducidos por Bogucka, tenemos la impresión que podía sentir, oír y visualizarse el contenido del poema, y lo más importante, logró compartirlo todo con los lectores polacos.

Por desgracia, después de la primera edición, las antologías poéticas de Federico García Lorca y Rafael Alberti en la traducción de Irena Kuran-Bogucka no han sido reeditadas. Resulta casi imposible comprarlas de segunda mano, son un mirlo blanco en el mercado de los libros. Es una pena, porque merecen ser leídas también por la nueva generación de los aficionados a la poesía. Ojalá vuelvan a publicarse para que podamos deleitarnos en el futuro de las magníficas traducciones de Irena Kuran-Bogucka.

teczki
En la casa de traductora; los apuntes privados

ksiazki

Biblioteca privada de Irena Kuran-Bogucka

portretmamy

La foto de Irena Kuran-Bogucka hecha por Dariusz Bogucki