Wielkanoc na pustyni i w Berlinie

Jacek Slaski

Mail do całej rodziny, niedziela wielkanocna o 6:42

Przesyłamy ucałowania i najlepsze życzenia wielkanocne z Sylvaine Ranch niedaleko miasteczka pustynnego Dolan Springs, Arizona, w połowie drogi między Grand Canyon i Las Vegas. Mamy nasz koszyczek wielkanocny i właśnie wróciliśmy z kościoła katolickiego Our Lady of the Desert, w którym afrykański ksiądz przez dwie godziny prowadził mszę wielkanocną po angielsku i hiszpańsku, a na koniec poświęcił nasz koszyczek. Tak to jest!
Całujemy

Jacek i Anton

Continue reading “Wielkanoc na pustyni i w Berlinie”

Biała Indianka w namiocie pod sekwojami

Ewa Maria Slaska

Gdy byłam małą dziewczynką, bardzo lubiłam kłaść się wieczorem do łóżka. Nie, wcale nie lubiłam spać, ale dorośli nie musieli tego wiedzieć. Lubiłam przykryć się kocem wraz głową, co mi zapewniało małą własną prywatną przestrzeń, w której to ja byłam wszechwładną panią. W tym ciemnym namiocie z koca opowiadałam sobie wspaniałe historie o mnie samej, ale gdzie i kiedy indziej. Tych narracji było wiele, niekiedy trwały przez wiele tygodni, zmieniały się głównie pod wpływem lektur. Zapamiętałam najlepiej dwie moje nocne opowieści – obie zaczerpnęły ideę z pewnych książek, ale też całkowicie ją przetworzyły na mój własny użytek.

Continue reading “Biała Indianka w namiocie pod sekwojami”

Don Kichot udomowiony

Nazbierało się po domu donkichotowych drobiazgów i trzeba je udostępnić publiczności.

Będą filmy (no, nie przesadzajmy – filmiki) i muzyka, której posłuchamy oglądając filmiki. Ale najpierw jeszcze Mrożek, Sławomir z książeczki wydanej 30 lat temu, a zatytułowanej najprościej jak można: Rysunki (Oficyna Literacka, Kraków 1990). Rysunki odkrył i przysłał Wiadomo Kto czyli Arkadiusz Łuba.

Don Kichot po polsku. Obok Hamlet, ale zostawiłam ich obu, to w końcu bracia, i duch ich łączy, i epoka ta sama. Warto o tym pomyśleć, że czas złota, walki, odkryć geograficznych, podbojów i królów, wydał też takich jak oni, niedopasowanych fantastów. W średniowieczu, jeśli udało im się uniknąć wypraw blisko i daleko i nie poginęli w krucjatach, zostawali trubadurami na dworach opuszczonych przez mężów-rycerzy pięknych dam, którym śpiewali o miłości. Dlatego po niemiecku nazwano ich Minnesänger, ci co opiewają miłość, Minne. Podobno zresztą byli stale na haju, tak jak zapewne cała ludność Europy, bo wszyscy jedli zboże zatrute sporyszem, z którego (jak wiemy) można uzyskać LSD.
W renesansie, kiedy zaczynał się już prawdziwy podbój świata, a nie jakieś średniowieczne wyprawy łupieżcze, Minnesängerzy zniknęli, ale świat nie może tylko produkować i ujarzmiać, świat potrzebuje również tych, co myślą, marzą i miłują. Tak pojawili się neurotycy i już nie zniknęli. Póki wy (my?) zajmujecie się czynieniem sobie ziemi poddaną, oni (my?), oddając się szaleństwu, sprawiają, że sztuczny świat sztucznych ludzi w ogóle jest zdolny do istnienia. Bo może nie wiecie o tym, ale jak to kiedyś w wierszu, dawno temu, napisał Leszek Szaruga: jeśli nie będzie poetów, nie będziecie umieli nawet wywieźć śmieci. Dziś, po 30 latach, wiemy że tak jest, za mało zwracaliśmy (zwracaliście) uwagi na szaleńców i nawet nie umiemy wywieźć śmieci.

 


KLICK (Tu jest cała płyta w streamingu)

Meditaciones Sobre el Quijote
na gitarze gra Giuliano Belotti
muzyka Francisco Fleta Polo, Erik Marchelie, Peter Toth. 

14. Sancho Panza na wyspie Barataria, komp. Fleta Polo


Filmiki nakręcili Konrad i Anton, używając aplikacji StopMotion z WhatsAppa. Obiektu, będącego ewidentnie Don Kichotem, dostarczył Wiadomo Kto.

Barataria 84 Babcia i wnuczek – opowieść 2

Pierwsza była tydzień temu i napisał ją Gałczyński. Teraz my…

czyli Bóg i Franz w limuzynie

Tekst i zdjęcia Anton Lee Slaski
spisała i opatrzyła komentarzami Ewa Maria Slaska


Bawiliśmy się na skwerku w sklep. Była to nasza ulubiona zabawa, kiedy Antoś był mały, a teraz ją sobie przypomnieliśmy.

Anton jest sprzedawcą, ja kupuję. Czasem kupuję samolot, czasem ołówki i farby, tym razem chciałam kupić białe i niebieskie filiżanki do herbaty. I spodeczki – niebieskie do białych filiżanek, białe do niebieskich. Talerzyki, dzbanek, półmisek do ciasta, miseczki do lodów. Łyżeczki i widelczyki. Okazało się jednak, że goście przyjdą też na obiad – kupiłam więc talerze głębokie i płytkie, kilka półmisków i misek, kieliszki do wina i szklanki do wody.

Okazało się, że w sklepie mają pyszne ciasto, kupiłam więc, zamiast piec. Mieli też dobre lody. Kupiłam owoce i sałatę, kotlety i kluski. Zapytałam o zupy, bo jak już to już – nic nie będę gotowała. Okazało się, że mają ogórkową i pomidorową i potrafią ją zapakować do wspólnego garnka, oddzielając jednakże od siebie obie zupy pionową przegródką.

Towarów było coraz więcej i sprzedawca zawołał Franza, żeby mi to wszystko zapakował w pudełka i obwiązał niebieskimi wstążkami. Poprosiłam, żeby doczepił do pudeł kółka i rączki, no bo jak ja się zabiorę do autobusu z taką ilością paczek. Przyjechał autobus, ale nie mogliśmy jeszcze wsiąść, bo Franz nie zdążył wszystkiego spakować.

Okazało się zresztą, że przecież muszę kupić jeszcze miski dla kota i masę smakołyków (kot jest bardzo wybredny). Biedny Franz zwijał się jak w ukropie. Przyjechał autobus, ale machnęliśmy na niego ręką. Miałam za dużo paczek. Franz poszedł po limuzynę.

Płaciłam, płaciłam i płaciłam. Ale towar był zaiste pierwszorzędny.

Gdy wsiedliśmy wreszcie do trzeciego lub czwartego z kolei żółtego autobusu, była to już fioletowa limuzyna, którą moje bambetle wypełniły niemal w całości. Siedzieliśmy z Franzem z tyłu za kierowcą.

Chyba właśnie wtedy znana nam od lat i od dawna traktowana z przymrużeniem oka zabawa zmieniła się w urządzanie świata. Demiurgiem-wykonawcą był Franz czyli mój wnuk Antoś. Okazało się, że ma firmę złożoną z fachowców, znających się na każdej pracy. Ja już nie byłam babcią – Franz naradzał się z Bogiem, jak urządzić świat, żeby był jak najlepszy. Zaczęło się od porządków w domu, do którego wieźliśmy zakupy. Firma Franza umyła podłogi, okna, ściany i dachy, wysprzątała strychy i piwnice, posadziła kwiaty na balkonach, zamiotła alejki wokół domów. Wszystko zostało odmalowane. Franz zarządził, żeby stare i zbyt brudne domy wymienić na nowe. Posprzątane zostało całe miasto, cały kraj, morze, oceany. Nareszcie nie było już plastiku. Firma Franza wymyśliła nihilator, który zamieniał śmieci w tlen, powietrze stawało się więc też coraz lepsze. Nie było już żadnych urządzeń pracujących na węgiel czy ropę naftową – wszystko zastąpiła energia wiatru, słońca i fal (nie na próżno dziecko od lat jeździ  z mamą do duńskiego centrum energii odnawialnych). Bóg płacił Franzowi za każde wykonane zadanie, ale naprawdę się opłacało, bo świat był coraz lepszy, czystszy i przyjemniejszy. Piękny.

Jednym z ciekawszych pomysłów w procesie odnawiania świata było wysłanie 8 miliardów mieszkańców na sąsiednią planetę, po to by raz wreszcie posprzątać ten cały bałagan, jaki ludzie zrobili na Ziemi. Uporano się z tym bardzo szybko – pach pach, wszyscy wrócili na Ziemię i mogli nareszcie żyć długo i szczęśliwie.

Zanim dojechaliśmy do domu, Franz przeżył kolejną przemianę. Przestał mianowicie kasować od Boga pieniądze za każdy przedmiot i wszelką pracę. Zresztą Bóg nie miał już z czego płacić, bo wszystko, co miał, przeszło na własność Franza. Ale Franz przestał właśnie być handlarzem, który ustanowił cennik na wszystko. Teraz stał się Wykonawcą Szczęścia. Każdy człowiek na Ziemi dostał od Franza pieniądze, żeby już nikt nie był biedny ani głodny. Naukowcy wymyślili dla ludzi obrączki i bransoletki, a dla zwierzaków obroże usuwające wszystkie choroby. Gdy ktoś był zły, na przykład bił dzieci, szedł na zabieg hipnozy usytuowany na innej planecie (na Marsie) i już nawet nie pamiętał, że był kiedyś zły. Odbywało się to w specjalnych domach, gdzie w pięknych pomieszczeniach wszystko, co było odrażające, brudne i złe  stawało się piękne…

Cały świat stał się piękny i taki zostanie już na zawsze.

Na zdjęciach – Franz i Bóg w limuzynie. Rozmawiają o kolejnych metodach poprawiania świata.

Uwaga adminki.

Już kiedyś babcia i wnuczek bawili się w historię o dobrej królowej, pomagającej ludziom, którzy musieli uciekać przez Białe Góry z kraju, w którym była wojna. Ale, choć staram się nie tworzyć za wnuka jego zabaw, tylko podążać w nich za nim, przyznaję, że opowiadałam mu czasem o mojej pracy z uciekinierami… Tamta zabawa wzruszyła mnie, ale nie wzbudziła zdumienia.

Zabawa w utopię zdumiała mnie natomiast w najwyższym stopniu, bo choć od półtora roku zajmuję się Baratarią czyli nieistniejącym dystopijnym państwem, rządzonym przez sprawiedliwego władcę, wydaje mi się, że nigdy o tym nie rozmawialiśmy z Antosiem. Teraz musiałam mu jednak powiedzieć, że to, co stworzył, pasuje do tego, czym się zajmuję i o czym piszę. Spytałam, czy mogę zapisać i opublikować na blogu historię o Franzu, który rozmawia z Bogiem w limuzynie i którzy razem urządzają świat. Powiedziałam też, że piszę książkę o doskonałych państwach, jakie zostały wymyślone przez ostatnie sześć tysiącleci.

Ciekawe, że zanim nie powiedziałam tego głośno w berlińskim autobusie, wcale nie wiedziałam, że piszę książkę…

Ale słowo się rzekło…

Jeszcze jedna uwaga: zauważmy, że cała historia zaczęła się od dwóch biało-niebieskich filiżanek do herbaty. To czysty Zen. Zacznij gdziekolwiek, a ogarniesz cały świat.

I uwaga trzecia: wszystko w swoim czasie. Babcia i wnuczek urządzili świat wtedy, gdy babcia jako autorka opowieści o Baratarii, dzięki Mietkowi W., dotarła wreszcie do oryginału czyli sztuki Gałczyńskiego. Babcia i wnuczek czyli noc cudów.

Wyalienowani z rozentuzjazmowanego tłumu, babcia i wnuczek, oboje w żółtych butach, podczas wielkiego wernisażu. Zajmujemy się sprawamy wyższymi, choć siedzimy najniżej.

Ucieczka do Krainy Minionków

Auf Deutsch: wirschaffenes

Ewa Maria Slaska w imieniu Antona

Zabawy dziecięce

Tytuł pożyczyłam, oczywiście, od Pietera Bruegla Starszego. Rok był 1560. Od czasów starożytnych nikt nie malował dzieci. A on tak. Tak:

Dziś jednak historia całkiem współczesna o zabawach dziecięcych. Z zeszłego tygodnia. Bawimy się z wnukiem, co się odbywa według pewnego, od kilku miesięcy nie zmienianego schematu. Dostaję do ręki jakąś zabawkę wraz z informacją, czy jest ona „dobra” czy „zła”, i z pewną instrukcją wyjściową. Mam na przykład dwie pandy (pandy są “dobre”) i zadanie, by zbudować dla nich dom (to zabawa z tygodnia, gdy prasa podała, że zoo w Berlinie zakupi w Chinach nowe pandy; dla tych, co nie wiedzą informacja, że Berlin miał przez wiele lat dwie pandy, Yan Yan i Bao Bao, które kiedyś niestety zdechły – Yan Yan w roku 2007, Bao Bao w pięć lat później). Proponuję różne wersje domu, gaj bambusowy, namiot z koca, pudełko po butach, a pan reżyser decyduje, czy moje propozycje mu się podobają czy nie. Zaakceptowany domek dla pand okazał się pudełeczkiem-łóżeczkiem ustawionym koło doniczki z bambusami, a pod lampą, żeby misiom było ciepło. Wokół zamieszkały różne inne zwierzęta, krokodyle, delfiny, rekin, słoń, które przypłynęły do zoo arką…

Tym razem miałam wybudować dom z klocków lego. Potem drugi, potem trzeci. Jak się okazało domy stały na wyspie, a wokół reżyser ułożył morze z niebieskich szalików i kocyków. Do brzegu wyspy dobijały po kolei coraz to nowe amfibie. Mieliśmy naprawdę dużą flotę.

ucieczka6

W domach na wyspie zamieszkały różne ludziki lego. Wszystkie były „dobre”. Potem na wyspę napadli „źli”. Byli olbrzymi i pochodzili z innej kategorii lego, takiej, która pozwala konstruować potwory i roboty (dla znawców informacja: lego technics). Był zły zielony Sven (imię jest wspomnieniem po historyjkach o Wickim, małym wikińskim chłopcu), jego kolega – duży zły zielony Sven i jeszcze większy czerwony Sven, też zły.

ucieczka4 Złe Sveny napadły na wyspę i zaczęły burzyć domy. Reżyser zarządził, że „moje” ludziki muszą uciekać, ale niestety wciąż się okazywało, że każda amfibia, którą wzięłam do ręki, nie jest już nasza, bo zajęli ją “źli”. Wreszcie cudem jakimś udało mi się zbudować małą łódkę płaskodenną, zapakować na nią wszystkie moje ludziki i uciec z nimi na morze. Łódka płynęła bardzo niepewnie, było na niej tak ciasno, że wszystkie ludziki musiały stać.

ucieczka1

Dopłynęliśmy do tapczanu przykrytego białą narzutą. Były to Białe Góry, gdzie niestety też czaił się „Zły”. Przebrał się drań, wyglądał jak zwykły ludzik, ale tak naprawdę był „zły” i znowu trzeba było brać nogi za pas i wiosła w dulki. Na szczęście nasza łódka umiała fruwać i dolecieliśmy na szczyt wielkiej góry. „Zły” nas nie dogonił, ale i tak stało się niebezpiecznie, bo to był wulkan i po raz kolejny musieliśmy uciekać przez Białe Góry.

ucieczka3

Chciałam wracać na naszą wyspę, ale okazało się, że jest zrujnowana i nie ma dokąd wracać.

ucieczka5

Wreszcie zobaczyliśmy z daleka spokojny wesoły kraj. Był cały żółto-niebieski. Mieszkały tam minionki i jadły banany. Dopłynęliśmy ostatkiem sił i minionki powiedziały, że możemy zostać. Daliśmy ludzikom banany i położyliśmy je do łóżka.

ucieczka7

Co teraz, zapytałam? Nie wiadomo, odparł reżyser. Zawsze mogą się pojawić jacyś „źli” i zacząć strzelać. A jak trafią, to każdy „dobry” też stanie się „zły” (tak się zdarzyło w jednej z historyjek o smerfach). A co zrobić, żeby nie trafili? To zależy od Królowej.

Okazało się, że musimy opowiedzieć Królowej bajki. Ja mam opowiedzieć „dobrą” bajkę, pan reżyser – „złą”. Jeśli królowej spodoba się moja bajka, to dobrze, ale jeśli wybierze „złą”…

Opowiedziałam w skrócie coś w rodzaju Królowej Śniegu, która mieszkała w Białych Górach, i porwała chłopczyka, dziewczynka go szukała i znalazła, a pomagały jej pszczoły i ptaki. Królowa  podziękowała dziewczynce, przeprosiła chłopczyka i… Chłopczyk natomiast opowiedział o wielkiej czarnej dziurze, gdzie mieszkały czarne wielkie dinozaury (widzieliśmy takiego przed tygodniem w Muzeum Historii Naturalnej, miał na imię Tristan – idźcie zobaczyć). Wielkie dinozaury zjadły wszystkie czarne wrony i wypluły piórka. Tak dużo, że świat stał się cały czarny (tak się zdarzyło w legendach królestwa Chima).

No i co, zapytałam. Którą bajkę wybrała Królowa? Twoją, odparł reżyser. Powiedziała, że ludziki mogą zostać i „damy radę”.

Tak powiedziała: “wir schaffen es”.

ucieczka2