Przekraczając granice
“Myślał indyk o niedzieli…”
Wpis z 29 marca 2016 roku
Pora na zakończenie mojej „pamiętliwej” marokańskiej historii, która choć czasami brzmi jak skrócony scenariusz filmu, to jednak dla mnie była prawdziwym horrorem, choć dzięki niej dowiedziałem się ilu wspaniałych ludzi jest moimi przyjaciółmi i znajomymi. Ale żeby nie przeciągać, przechodzę do relacji.
I nastała sobota, dzień w którym miałem opuścić Maroko i polecieć do Berlina, skąd mieli mnie odebrać przyjaciele i zawieźć do Polski. Wstałem skoro świt, pakować nie było co, więc po prysznicu udałem się do restauracji na śniadanie. Byłem pierwszy, nawet jeszcze nie wszystko zostało powykładane na szwedzki stół. Wziąłem płatki owocowe i zalałem je mlekiem, potem wypiłem sok pomarańczowy i już byłem gotowy do drogi. Przez następne trzydzieści minut chodziłem po pokoju jak dziki lew (a właściwie lwica, lwy są podobno bardzo leniwe) w klatce, w końcu zadzwonił telefon – podstawiono dla mnie taksówkę i przyszła moja opiekunka.
Jak ja się cieszyłem, po wymeldowaniu mnie z hotelu wsiedliśmy do taksówki i ruszyliśmy w kierunku lotniska, znajdującego się poza miastem. Po około 30 minutach jazdy, które upłynęły mi na ciekawej rozmowie z moja opiekunką, stanęliśmy przed lotniskowym wejściem. W Agadirze pierwsze bramki bezpieczeństwa są już na wejściu do budynku, ale to raczej takie lipne zabezpieczenie. Gdy przez nie przechodziłem miałem scyzoryk i dużą metalową sprzączkę od paska, wiec odezwał się sygnał, ale nikt nie zwrócił na to uwagi.
W związku z tym, że nie rozpoczęto jeszcze odprawy, usiedliśmy przy kawiarnianym stoliku i wypiliśmy kawę, kontynuując rozmowę. Po chwili konwersacji mogliśmy już ruszyć po wyczekiwany przeze mnie stempel wyjazdowy na karcie pokładowej, którą miałem już wydrukowaną i ściskałem kurczowo w ręce.
I w tym właśnie momencie sprawdziło się przysłowie „Myślał indyk o niedzieli, a w sobotę łeb mu ścieli”, gdy podeszliśmy do pani, która z pięknym uśmiechem miała mnie odprawić, ta spojrzała na bielejący na mojej głowie bandaż i zapytała, czy mam pozwolenie od lekarza na lot samolotem (no jakże bym mógł mieć, skoro konsul stwierdziła, że nie będzie potrzebne). Po próbach wyjaśnienia podejmowanych przez moja opiekunkę, skierowano nas do szefa rzeczonej pani, który również kategorycznie odmówił wpuszczenia mnie na pokład samolotu bez zaświadczenia lekarskiego, na nic zdała się również jego rozmowa z Konsul RP, powiedział nie i koniec.
Całe powietrze ze mnie uszło, myślałem że tam padnę – fatum jakieś czy co. Dobrze, że miałem kogoś, kto mnie pocieszył na miejscu i dodał otuchy. Jeden telefon i nasza rządowa przedstawicielka poprosiła moja opiekunkę, by wróciła ze mną do hotelu, a ona postara się załatwić lekarza na cito. Szybko ruszyliśmy na postój i dogadaliśmy się z taksówkarzem co do ceny (200 dh). W połowie trasy, gdy byliśmy już na dwujezdniowej drodze przedzielonej pasem zieleni, w torebce mojej opiekunki odezwał się telefon. Dzwoniła pani Konsul RP z pytaniem, czy jeszcze jesteśmy na lotnisku, gdy usłyszała, że nie, poprosiła byśmy zawrócili, bo najprawdopodobniej jakiś lekarz podjedzie tam do nas. Zapaliło się jakieś zielone światełko w mojej głowie. Kierowca nie widział problemu stanął na środku drogi, a potem nie namyślając się długo, zawrócił przez pas zieleni i już jechaliśmy z powrotem. Gdy wpadliśmy na halę lotniska usiedliśmy i czekaliśmy na obiecanego lekarza. Jakież było nasze zdziwienie, gdy po kilkunastu minutach zadzwoniła znowu pani Konsul RP i stwierdziła, że musimy jednak jechać do hotelu, gdzie będzie na nas czekać sekretarka konsula honorowego i zaprowadzi mnie do lekarza, który wyda stosowne zaświadczenie. W dalszym ciągu mieliśmy jeszcze czas, choć kurczył się on nieustannie.

Po dojechaniu na miejsce, udaliśmy się z miłą sekretarką (przypominam, że znała tylko arabski i francuski) do prywatnego gabinetu neurologa, na którego musieliśmy poczekać około 30 minut ponieważ… kończył operację w pobliskim szpitalu. Gdy już dotarł na miejsce, wydał mi skierowanie na tomograf, prawie biegiem udaliśmy się do pobliskiej kliniki, prowadzonej przez przyjaciela rzeczonego neurologa, gdzie bez kolejki dostałem się do pomieszczenia, w którym mój mózg miał zostać prześwietlony. Kiedy zostałem już wygodnie ułożony, usztywniono mi głowę i zacząłem powoli wjeżdżać do wielkiej plastikowej rolki (tak mi się to skojarzyło wtedy), zacząłem się śmiać, bo pomyślałem sobie, że pewnie zaraz wszystko się popsuje i badanie się odwlecze i nie zdążę na samolot. No cóż mam chyba jakieś zdolności paranormalne, czyżbym był jasnowidzem?
Urządzenie co prawda działało bez zarzutu, ale zanim otrzymaliśmy kliszę z przekrojami mojej głowy, a potem zaświadczenie o braku przeciwwskazań do podróży lotniczych, do mojego odlotu zostały dwie minuty. Nie było już więc sensu jechać na lotnisko. Choć starałem się robić dobrą minę, w środku mnie wszystko się gotowało, byłem zły i zrezygnowany zarazem. Poza tym zostałem znowu bez pieniędzy – badania w prywatnych klinikach nie należą do tanich, choć podobno i tak policzyli mi stawki minimalne. Neurolog wypisał mi też receptę na leki i zdjął bandaż, stwierdzając, że wystarczą plasterki ściągające, które… mam sobie kupić razem z lekami w aptece. K…a, za co pomyślałem, całe szczęście, że była przy mnie moja opiekunka, która miała anielską cierpliwość i ogromną przebojowość. Wyłuszczyła cały problem sekretarce konsula honorowego i wprost wymusiła na niej, żeby ta zapłaciła za potrzebne medykamenty, jednocześnie skontaktowała się z panią Konsul RP, aby załatwić sprawę mojego dalszego pobytu w Maroko, do chwili kolejnego, bliżej nie określonego jeszcze w czasie wylotu do Polski.
Po kilkunastu minutach wszystko było jasne, leki wykupione, a ja wróciłem do tego samego hotelu, choć pokój dostałem inny. Personel witał mnie jak stałego bywalca, a wszyscy się wesoło uśmiechali. Po pewnym czasie dowiedziałem się, że spędzę tu kolejne trzy dni (dzięki dla przyjaciół w biurze turystycznym, którzy tak ekspresowo załatwili mi bilet lotniczy), a moja rodzina po raz kolejny przeleje pieniądze. No dobra, dotrą w poniedziałek, a jedyne ciuchy założyłem w piątek, już myślałem w sposób cywilizowany, więc zauważyłem ten problem. Okazało się, że moja opiekunka jest niezastąpiona, sama udała się na miejscowy targ, gdzie, za własne pieniądze, zakupiła mi bieliznę, oraz koszulkę (oczywiście wcześniej spytała o rozmiar). Gdy je przyniosła nawet pozwoliła sobie na mały żarcik, twierdząc, że nie wiedziała jaki kolor lubię, więc kupiła wszystko różowe, niech będzie pomyślałem, wstydliwy nie jestem, więc może być róż. Okazało się jednak, że różu tam nigdzie nie było, koszulka była czarna i pasowała idealnie, reszta też była w porządku.
Pozostałe do wylotu dni spędziłem na spotkaniach i spacerach z moją opiekunką, dzięki temu poznałem Agadir i trochę odpocząłem psychicznie. Brak pamięci był nawet jednego z tych dni powodem śmiesznej sytuacji. Gdy wyszedłem do lobby na spotkanie opiekunki okazało się, że wszystko udekorowane jest na czerwono, a na szybach porozwieszane były serca – jak pewnie już się domyślacie były to walentynki. Po krótkiej rozmowie doszliśmy do wniosku, że to również trochę moje święto, ponieważ święty Walenty jest też patronem… chorych umysłowo (a jakby nie było, amnezja dotyczy też umysłu). Dzień przed wylotem dowiedziałem się, że moja opiekunka niestety nie będzie mogła ze mną pojechać na lotnisko i towarzyszyć mi będzie sekretarka konsula honorowego.
I tak nadszedł wtorek, dzień kolejnego mojego wylotu. Myślicie, że było łatwo? Chyba już wiecie, że tak nie mogło być, ale nie będę Was trzymał w niepewności do kolejnego dnia.
Rano odjechałem taksówką z hotelu żegnany przez uśmiechnięty personel, towarzyszyła mi oczywiście znana już sekretarka konsula honorowego. Kobieta miła, uśmiechnięta, z którą niestety nie mogłem porozmawiać, gdyż mój zasób słów francuskich to: bonjour, bonsoir, d’accord, oui, oraz, i tu Was zadziwię, la paille (skąd to wiem nie mam bladego pojęcia).
Pierwsze moje zdziwienie nastąpiło, gdy taksówka zatrzymała się nagle na środku drogi, a pani sekretarka otworzyła drzwi i wysiadła (pomyślałem sobie – może straciłem pamięć, ale to na pewno nie jest lotnisko), okazało się, że chciała się przesiąść na przednie siedzenie, bo raziło ją słońce. OK, myślę, jedziemy dalej, będzie dobrze, hmm… źle może nie było, ale taksówka znów się zatrzymała, a pani sekretarka znowu wysiadła, co jest grane pomyślałem – przecież nie ma już gdzie się przesiąść. Za chwilę wszystko było jednak jasne, kobieta wyskoczyła na chwilę zrobić… zakupy w pobliskim sklepie.
Gdy już dotarliśmy na lotnisko i podeszliśmy do stanowiska odprawy, pokazałem wydrukowaną kartę pokładową, wraz z zaświadczeniem od lekarza i… okazało się, że pani to nie wystarczy, musimy udać się do jej szefa. Cholera, scenariusz znowu się powtarza, to pierwsze, co przyszło mi na myśl. U szefowej wywiązała się zażarta rozmowa miedzy nią a sekretarką, która nagle została odsunięta, a mnie spytano po angielsku, czy sobie sam poradzę w samolocie – a tu cię mam pomyślałem – oczywiście, że sobie poradzę. Szefowa myślała, że będzie przebiegła i spytała, jaki jest mój ostateczny cel podróży – odpowiedziałem z uśmiechem, że Polska, na to ona z triumfującym wyrazem twarzy – a samolot leci przecież do Berlina, to ja na to – z Berlina odbiorą mnie przyjaciele. Chwilę pomyślała i kazała nam wyjść z gabinetu i udała się do innych drzwi, po chwili dowiedziałem się, że kontaktowała się z kapitanem samolotu, czy ten pozwoli mi wejść na pokład. Na moje szczęście wyraził zgodę.
Reszta to był już pikuś, kolejne dwie bramki, strasznie przyglądający mi się pogranicznik (no tak w paszporcie byłem gładko ogolony, a przed nim stał facet z pokaźnym zarostem na twarzy) i już czekałem na samolot.
Lot minął mi spokojnie, a przyjaciele czekali już na mnie z utęsknieniem.
***
W jednym z komentarzy pod wpisem autor napisał: Lekarze są dobrej myśli, więc i ja jestem przepełniony nadzieją, że wszystko wróci. Strach już mi minął, czasami wkrada się jeszcze zwątpienie i zdezorientowanie, ale walczę z tym, a dzięki pomocy przyjaciół, znajomych, a czasami i osób postronnych, składam swoją przeszłość do kupy.
Jedno wiem, na pewno zdarzenie, które mnie spotkało nie zabiło we mnie pasji do podróży, gdy słyszę relacje znajomych, gdy przeglądam mojego bloga oraz wykonane przeze mnie zdjęcia, twierdzę, że świat jest piękny i warto go poznawać. Ja teraz robię to na nowo, na razie poznaję miasto, w którym się wychowałem, potem, gdy już przejdę proces rekonwalescencji (a więc raczej w przyszłym roku) mam zamiar odwiedzić miejsca, które podobno bardzo lubiłem – Włochy i Paryż.
Ważne jest też dla mnie to, że wiem, że wokół mnie jest wiele życzliwych osób, które kibicują mi w powrocie do zdrowia, dodaje to naprawdę dużo siły.
Za tydzień – podsumowania, sprzed roku i po roku…