Gwiazda Dawida (reblog)

Przekraczając granice

Ostatniego dnia pobytu w Warszawie wybrałem się do dwóch miejsc, które przekazują informacje o tej części naszej historii, o której niby wiemy, a która tak naprawdę owiana jest dla wielu z nas tajemnicą.

(…) ruszyłem wzdłuż ulicy Emilii Plater, na której końcu znajduje się 44-piętrowy budynek Cosmopolitan. Ale to nie on był celem mojej wędrówki, a znajdująca się na jego tyłach, jakby schowana Synagoga imienia Małżonków Rywki i Zalmana Nożyków. Świątynia ta jest jedyną czynną przedwojenną synagogą w Warszawie. Nabożeństwa odbywają się w niej codziennie, choć ja niestety miałem pecha i nie udało mi się dostać do środka.

Została ona wybudowana na przełomie XIX i XX wieku i w większości przypadków służyła bogatym żydom. Spytacie czemu bogatym, powód jest prozaiczny, otóż za możliwość uczestniczenia w nabożeństwach trzeba było płacić. Co prawda były też specjalne spotkania dla tych, których nie było stać na opłaty, ale odbywały się one nieregularnie i stosunkowo rzadko.

II wojna światowa obeszła się z budynkiem dość łagodnie, dzięki temu, że urządzono w nim stajnie, nie został zbytnio zniszczony, co pozwoliło już w lipcu 1945 roku przeprowadzić w nim pierwsze nabożeństwo. Później bywało różnie, aż do 1983 roku, od kiedy to synagoga działa już nieprzerwanie.

Pomiędzy budynkiem Cosmopolitan a synagogą ustawiono kilkanaście tablic informacyjnych, z których można dowiedzieć się sporo o kulturze, religii i obyczajach żydów. Bo niby dużo wiemy, ale… no właśnie gdy zacząłem czytać okazało się, jak wiele cennych informacji umyka nam gdzieś bokiem.

Chociażby takie, że w alfabecie hebrajskim, każda litera jest równocześnie jakąś cyfrą bądź liczbą, że w języku polskim często używane są słowa zapożyczone z jidysz (np. ciuch, machlojka, czy plajta). Wyczytałem też dlaczego żydzi noszą pejsy i brody. Wyjaśniono również w sposób przystępny co oznacza koszerny. Raczej wszyscy z nas wiedzą czym jest Tora lub menora, ale pewnie większe problemy byłyby gdybym spytał Was o znaczenie takich słów jak szofar albo kipa.

Gdy już zapoznałem się z tablicami i popodziwiałem świątynię z zewnątrz, ruszyłem, aby zobaczyć główny punkt mojego tego dniowego programu zwiedzania. Było nim otwarte dla zwiedzających w 2013 roku Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN.

Duży nowoczesny budynek mieści w swoich trzewiach ponad tysiącletnią historię żydów na terenach Polski. Wydarzenia historyczne przeplatają się z różnymi podaniami ludowymi, ot chociażby z tym jak to prześladowani na zachodzie Europy żydzi udali się w podróż w poszukiwaniu bardziej przyjaznego miejsca do osiedlenia trafili w końcu na nasze ziemie i gdzie ponoć usłyszeli głos z nieba mówiące Po-lin, co w tłumaczeniu na polski oznacza „tutaj odpoczniesz”.

Poza wielowiekową historią polskich żydów w muzeum tym znaleźć można też wiele informacji dotyczących ich kultury, jak na przykład tych dotyczących ceremonii ślubnej. Czy wiecie, że bogobojne żydówki goliły sobie głowy i nosiły peruki, lub czepce? Ja tego nie wiedziałem.

Takich „smaczków” można znaleźć w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN dużo więcej, dlatego uważam, że jest to jedno z ciekawszych miejsc jakie można odwiedzić w Warszawie. A jeśli ciekawi Was czemu wybudowano je właśnie w naszej stolicy to niewątpliwie zaważyło o tym również to, że przed II wojną światową, gdy jeszcze nie istniało państwo Izrael, Warszawa była drugim po Nowym Jorku miastem pod względem mieszkającej w nim populacji wyznania mojżeszowego.

A oto liczne historie i informacje, na które trafiłem w muzeum.

This slideshow requires JavaScript.

Reblog: “Bardzo chciałbym zapomnieć” 5

Ten tekst został napisany specjalnie dla nas, ale zanim pojawił się tu w kolejny czwartek, autor już dawno opublikował go i u siebie. A więc jednak reblog.

Przekraczając granice

wpis z 12 czerwca 2017 roku

Rok po

Minął już ponad rok od czasu mojej niefortunnej przygody w Maroko, rany fizyczne się zabliźniły, moja psychika też wraca do normy. Dzięki pracy z psychologiem oraz dużej pomocy przyjaciół i rodziny, wraca mi też pamięć. Oczywiście są w niej jeszcze spore luki, a informacje które pojawiają się w mojej głowie, są dość chaotyczne i czasami trudno umiejscowić je w czasie.

Ostatnio, dzięki pytaniom, jakie do mnie trafiły, zacząłem się zastanawiać nad tym, co ta ubiegłoroczna historia zmieniła w moim życiu. Czy doszedłem do jakiś odkrywczych wniosków?

Po pierwsze niewątpliwie przez sito zostały przepuszczone moje znajomości, przyjaźnie i stosunki rodzinne. Kilka z nich zweryfikowało się in plus, były też niestety i takie, które mocno rozczarowały i doprowadziły wręcz do zerwania stosunków.

Po drugie, nie mniej ważne, stoczyłem walkę z samym sobą, ze swoim wewnętrznym strachem, oporami i uprzedzeniami. Zaistniała sytuacja wzmocniła mnie, pozwoliła mi spojrzeć na siebie jako ważny element tworzący i kształtujący otaczający nas wszechświat.

Dzięki marokańskiej historii wiem, że życie nie jest nam dane po to, abyśmy tylko gromadzili, czy ciągle gonili króliczka. Życie jest darem, który powinniśmy wykorzystać, aby spełniać swoje marzenia (trochę zdrowego egoizmu jest jak najbardziej wskazane). Moim są podróże, poznawanie nowych miejsc, ludzi i historii.

Chyba tylko ja wiem, ile wysiłku psychicznego kosztowało mnie przełamanie się i wyruszanie w kolejne podróże, które odbywałem w ostatnim czasie. Na początku bałem się sam wyjść z domu, potem był pierwszy wyjazd z miasta, pierwszy nocleg w hostelu, wyjazd zagraniczny, gdzie wszyscy mówią w obcym języku. Nie wiem czy dałbym sobie z tym wszystkim sam radę, na szczęście miałem pomoc w postaci terapeuty i, co nie mniej ważne, przyjaciół.

Już na początku ubiegłego millenium jeden z największych filozofów i poetów – Horacy, użył sentencji, która mimo upływu około tysiąca lat nadal się sprawdza i jak najbardziej pasuje do życia (choć w dzisiejszych czasach wielu o niej zapomina, lub źle ją interpretuje).

Carpe diem – oddaje sens egzystencji, nie odkładajcie wszystkich pragnień i radości na później, moja historia pokazuje, że tak naprawdę nie możemy być pewni tego co nas spotka za parę chwil (i to niezależnie od tego jak dokładnie prowadzone byłyby nasze terminarze). Nauczcie się łapać radość z tego co nas otacza, z tych ulotnych chwil, które potrafią znikać tak szybko jak przelatujący koło nas piękny motyl. Bo w ogólnym rozrachunku nie ważne jest jak duże mamy konto, iloma samochodami jeździmy, czy jak dobrze zaopatrzona jest nasza szafa. Prawdziwym kolorytem życia są bowiem nasze przeżycia i ludzie, których spotykamy na swojej drodze.

Reblog: “Bardzo chciałbym zapomnieć” 4

Przekraczając granice

Amnezyjne podsumowanie

wpis z 17 kwietnia 2016 roku

Teksty dotyczące utraty pamięci i pierwszych dni po tym zdarzeniu zakończyłem w momencie wylotu do kraju.

A jak sytuacja wygląda teraz, po pewnym już czasie? Jak pewnie się domyślacie, pierwsze tygodnie upłynęły mi na ciągłych wizytach u lekarzy. Wiele pytań, skanów, prześwietleń i badań krwi.

Moje ciało powoli już wraca do normy, rany fizyczne pogoiły się (zostały jedynie blizny), wyniki krwi na początku odbiegające od normy, teraz do niej już wracają, jednym słowem fizycznie czuję się już znacznie lepiej.

No dobra, a co z pamięcią i psychiką, spytacie? Czy wróciła mi już pamięć?

Niestety pamięć jako taka na razie mi jeszcze nie wróciła, wracają, jak to określili lekarze, tak zwane automatyzmy. Co to dokładnie oznacza? Nauczyłem się ponownie, jak obsługiwać telefon czy komputer (zajęło mi to w sumie kilka dni, ale to wróciło), idę w dobrym kierunku, choć nie wiem, dlaczego go obrałem itp. Moje ręce, nogi i inne części ciała przypomniały sobie, co należy robić w danych sytuacjach, nawet tych bardziej skomplikowanych. Choć, nie ukrywajmy, daleko im jeszcze do doskonałości, ale przynajmniej widać już poprawę.

badanie 1

Lekarze są zgodni, wyniki badań i postępy, które czynię dobrze rokują na przyszłość. Pamięć powinna mi wrócić w przeciągu kilku miesięcy. Fajnie, ale to jednak mi nie wystarcza, ja chciałbym, aby wróciła JUŻ. Wygląda na to, że w tej sprawie jestem niecierpliwy jak małe dziecko, które chce dostać zabawkę lub wyjść na dwór.

Dzięki pomocy przyjaciół, znajomych i rodziny zaczynam powoli składać swoje „stare” życie w całość, ale, jakby nie było, to jest to ich wizja mojego życia. Czy takie właśnie było? Czy ja je tak widziałem i odczuwałem? Tego nie wiem, pozostaje to dla mnie cały czas zagadką i pewnie nic się nie zmieni do czasu, aż odzyskam „swoje” wspomnienia.
Lekarze studzą moje nadzieje z tym związane i twierdzą, że to będą kolejne, pojawiające się w różnej kolejności, skrawki, które będę układał niczym wielkie życiowe puzzle. Nic nie stanie się tak naraz, jak za dotknięciem różdżki. Co więcej, mogą pozostać jakieś fragmenty, które będą dla mnie długo, lub nawet na zawsze okryte mgłą zapomnienia.

Podobno najważniejsze jest teraz dla mnie unikanie stresu. Łatwo się mówi, spróbujcie się nie stresować, gdy z prawie czterdziestu trzech przeżytych lat pamiętacie tylko dwa miesiące i gdy co niektórzy naciskają, żebyście przypomnieli sobie dokładnie jakąś rzecz, bo to ważne. Cholera, przecież wiem, że to ważne i co z tego, jak w głowie mam pustkę.

No dobrze, tyle o pamięci. Słyszę też często pytania, jak się z tym czuję psychicznie. No cóż, tu bywa różnie, są lepsze i gorsze dni, chwile radości i chwile zwątpienia. Całe szczęście, że stanowczo w moim życiu przeważają ludzie mi przychylni, którzy już dużo mi pomogli, podtrzymali na duchu i na bieżąco dalej to robią. Trafiło mi się gdzieś takie stwierdzenie „Prawdziwym bogactwem człowieka, są jego przyjaciele” (nie jestem pewien, czy dokładnie to zacytowałem, ale sens był właśnie taki), dziś mogę się pod nim podpisać obiema rękami. Gdyby nie oni, mój stan psychiczny byłby dużo gorszy.

Ostatnie wydarzenia zweryfikowały tez listę osób mi bliskich, czasami na korzyść, a czasami wręcz odwrotnie. Świat potrafi zaskakiwać, ale to dobrze, gdyby tak nie było, nasze życie byłoby monotonne i mdłe jak niedoprawiona potrawa.

badanie 2

Na tym kończę to krótkie amnezyjne podsumowanie i wskakuję w buty, lekarze doradzają mi dużo wychodzenia z domu i spacerów ulicami miasta, które powinienem znać jak własną kieszeń, bo przeżyłem w nim połowę swojego życia, a niestety tak nie jest. Plusem tego powtórnego odkrywania jest jednak na pewno to, że podczas tych wypadów oczyszczam umysł i po powrocie mogę go katować, po raz kolejny, obrazami utrwalonymi na fotografiach, filmach i opowiadaniach z mojego życia. Mój mózg musi teraz pracować na podwójnych obrotach, nie mogę dać mu zapaść w niebyt rozkosznej laby. Ciągłe pobudzanie tej szarej masy przyczyni się podobno do szybszego powrotu pamięci, tak aby pytanie „A pamiętasz jak…?” nie było już koszmarem.

Dopisek po roku za tydzień

Reblog: “Bardzo chciałbym zapomnieć” 3

Przekraczając granice

“Myślał indyk o niedzieli…”

Wpis z 29 marca 2016 roku

Pora na zakończenie mojej „pamiętliwej” marokańskiej historii, która choć czasami brzmi jak skrócony scenariusz filmu, to jednak dla mnie była prawdziwym horrorem, choć dzięki niej dowiedziałem się ilu wspaniałych ludzi jest moimi przyjaciółmi i znajomymi. Ale żeby nie przeciągać, przechodzę do relacji.

I nastała sobota, dzień w którym miałem opuścić Maroko i polecieć do Berlina, skąd mieli mnie odebrać przyjaciele i zawieźć do Polski. Wstałem skoro świt, pakować nie było co, więc po prysznicu udałem się do restauracji na śniadanie. Byłem pierwszy, nawet jeszcze nie wszystko zostało powykładane na szwedzki stół. Wziąłem płatki owocowe i zalałem je mlekiem, potem wypiłem sok pomarańczowy i już byłem gotowy do drogi. Przez następne trzydzieści minut chodziłem po pokoju jak dziki lew (a właściwie lwica, lwy są podobno bardzo leniwe) w klatce, w końcu zadzwonił telefon – podstawiono dla mnie taksówkę i przyszła moja opiekunka.

Jak ja się cieszyłem, po wymeldowaniu mnie z hotelu wsiedliśmy do taksówki i ruszyliśmy w kierunku lotniska, znajdującego się poza miastem. Po około 30 minutach jazdy, które upłynęły mi na ciekawej rozmowie z moja opiekunką, stanęliśmy przed lotniskowym wejściem. W Agadirze pierwsze bramki bezpieczeństwa są już na wejściu do budynku, ale to raczej takie lipne zabezpieczenie. Gdy przez nie przechodziłem miałem scyzoryk i dużą metalową sprzączkę od paska, wiec odezwał się sygnał, ale nikt nie zwrócił na to uwagi.

W związku z tym, że nie rozpoczęto jeszcze odprawy, usiedliśmy przy kawiarnianym stoliku i wypiliśmy kawę, kontynuując rozmowę. Po chwili konwersacji mogliśmy już ruszyć po wyczekiwany przeze mnie stempel wyjazdowy na karcie pokładowej, którą miałem już wydrukowaną i ściskałem kurczowo w ręce.

I w tym właśnie momencie sprawdziło się przysłowie „Myślał indyk o niedzieli, a w sobotę łeb mu ścieli”, gdy podeszliśmy do pani, która z pięknym uśmiechem miała mnie odprawić, ta spojrzała na bielejący na mojej głowie bandaż i zapytała, czy mam pozwolenie od lekarza na lot samolotem (no jakże bym mógł mieć, skoro konsul stwierdziła, że nie będzie potrzebne). Po próbach wyjaśnienia podejmowanych przez moja opiekunkę, skierowano nas do szefa rzeczonej pani, który również kategorycznie odmówił wpuszczenia mnie na pokład samolotu bez zaświadczenia lekarskiego, na nic zdała się również jego rozmowa z Konsul RP, powiedział nie i koniec.

Całe powietrze ze mnie uszło, myślałem że tam padnę – fatum jakieś czy co. Dobrze, że miałem kogoś, kto mnie pocieszył na miejscu i dodał otuchy. Jeden telefon i nasza rządowa przedstawicielka poprosiła moja opiekunkę, by wróciła ze mną do hotelu, a ona postara się załatwić lekarza na cito. Szybko ruszyliśmy na postój i dogadaliśmy się z taksówkarzem co do ceny (200 dh). W połowie trasy, gdy byliśmy już na dwujezdniowej drodze przedzielonej pasem zieleni, w torebce mojej opiekunki odezwał się telefon. Dzwoniła pani Konsul RP z pytaniem, czy jeszcze jesteśmy na lotnisku, gdy usłyszała, że nie, poprosiła byśmy zawrócili, bo najprawdopodobniej jakiś lekarz podjedzie tam do nas. Zapaliło się jakieś zielone światełko w mojej głowie. Kierowca nie widział problemu stanął na środku drogi, a potem nie namyślając się długo, zawrócił przez pas zieleni i już jechaliśmy z powrotem. Gdy wpadliśmy na halę lotniska usiedliśmy i czekaliśmy na obiecanego lekarza. Jakież było nasze zdziwienie, gdy po kilkunastu minutach zadzwoniła znowu pani Konsul RP i stwierdziła, że musimy jednak jechać do hotelu, gdzie będzie na nas czekać sekretarka konsula honorowego i zaprowadzi mnie do lekarza, który wyda stosowne zaświadczenie. W dalszym ciągu mieliśmy jeszcze czas, choć kurczył się on nieustannie.

glowa

Po dojechaniu na miejsce, udaliśmy się z miłą sekretarką (przypominam, że znała tylko arabski i francuski) do prywatnego gabinetu neurologa, na którego musieliśmy poczekać około 30 minut ponieważ… kończył operację w pobliskim szpitalu. Gdy już dotarł na miejsce, wydał mi skierowanie na tomograf, prawie biegiem udaliśmy się do pobliskiej kliniki, prowadzonej przez przyjaciela rzeczonego neurologa, gdzie bez kolejki dostałem się do pomieszczenia, w którym mój mózg miał zostać prześwietlony. Kiedy zostałem już wygodnie ułożony, usztywniono mi głowę i zacząłem powoli wjeżdżać do wielkiej plastikowej rolki (tak mi się to skojarzyło wtedy), zacząłem się śmiać, bo pomyślałem sobie, że pewnie zaraz wszystko się popsuje i badanie się odwlecze i nie zdążę na samolot. No cóż mam chyba jakieś zdolności paranormalne, czyżbym był jasnowidzem?

Urządzenie co prawda działało bez zarzutu, ale zanim otrzymaliśmy kliszę z przekrojami mojej głowy, a potem zaświadczenie o braku przeciwwskazań do podróży lotniczych, do mojego odlotu zostały dwie minuty. Nie było już więc sensu jechać na lotnisko. Choć starałem się robić dobrą minę, w środku mnie wszystko się gotowało, byłem zły i zrezygnowany zarazem. Poza tym zostałem znowu bez pieniędzy – badania w prywatnych klinikach nie należą do tanich, choć podobno i tak policzyli mi stawki minimalne. Neurolog wypisał mi też receptę na leki i zdjął bandaż, stwierdzając, że wystarczą plasterki ściągające, które… mam sobie kupić razem z lekami w aptece. K…a, za co pomyślałem, całe szczęście, że była przy mnie moja opiekunka, która miała anielską cierpliwość i ogromną przebojowość. Wyłuszczyła cały problem sekretarce konsula honorowego i wprost wymusiła na niej, żeby ta zapłaciła za potrzebne medykamenty, jednocześnie skontaktowała się z panią Konsul RP, aby załatwić sprawę mojego dalszego pobytu w Maroko, do chwili kolejnego, bliżej nie określonego jeszcze w czasie wylotu do Polski.

Po kilkunastu minutach wszystko było jasne, leki wykupione, a ja wróciłem do tego samego hotelu, choć pokój dostałem inny. Personel witał mnie jak stałego bywalca, a wszyscy się wesoło uśmiechali. Po pewnym czasie dowiedziałem się, że spędzę tu kolejne trzy dni (dzięki dla przyjaciół w biurze turystycznym, którzy tak ekspresowo załatwili mi bilet lotniczy), a moja rodzina po raz kolejny przeleje pieniądze. No dobra, dotrą w poniedziałek, a jedyne ciuchy założyłem w piątek, już myślałem w sposób cywilizowany, więc zauważyłem ten problem. Okazało się, że moja opiekunka jest niezastąpiona, sama udała się na miejscowy targ, gdzie, za własne pieniądze, zakupiła mi bieliznę, oraz koszulkę (oczywiście wcześniej spytała o rozmiar). Gdy je przyniosła nawet pozwoliła sobie na mały żarcik, twierdząc, że nie wiedziała jaki kolor lubię, więc kupiła wszystko różowe, niech będzie pomyślałem, wstydliwy nie jestem, więc może być róż. Okazało się jednak, że różu tam nigdzie nie było, koszulka była czarna i pasowała idealnie, reszta też była w porządku.

Pozostałe do wylotu dni spędziłem na spotkaniach i spacerach z moją opiekunką, dzięki temu poznałem Agadir i trochę odpocząłem psychicznie. Brak pamięci był nawet jednego z tych dni powodem śmiesznej sytuacji. Gdy wyszedłem do lobby na spotkanie opiekunki okazało się, że wszystko udekorowane jest na czerwono, a na szybach porozwieszane były serca – jak pewnie już się domyślacie były to walentynki. Po krótkiej rozmowie doszliśmy do wniosku, że to również trochę moje święto, ponieważ święty Walenty jest też patronem… chorych umysłowo (a jakby nie było, amnezja dotyczy też umysłu). Dzień przed wylotem dowiedziałem się, że moja opiekunka niestety nie będzie mogła ze mną pojechać na lotnisko i towarzyszyć mi będzie sekretarka konsula honorowego.

I tak nadszedł wtorek, dzień kolejnego mojego wylotu. Myślicie, że było łatwo? Chyba już wiecie, że tak nie mogło być, ale nie będę Was trzymał w niepewności do kolejnego dnia.

Rano odjechałem taksówką z hotelu żegnany przez uśmiechnięty personel, towarzyszyła mi oczywiście znana już sekretarka konsula honorowego. Kobieta miła, uśmiechnięta, z którą niestety nie mogłem porozmawiać, gdyż mój zasób słów francuskich to: bonjour, bonsoir, d’accord, oui, oraz, i tu Was zadziwię, la paille (skąd to wiem nie mam bladego pojęcia).

Pierwsze moje zdziwienie nastąpiło, gdy taksówka zatrzymała się nagle na środku drogi, a pani sekretarka otworzyła drzwi i wysiadła (pomyślałem sobie – może straciłem pamięć, ale to na pewno nie jest lotnisko), okazało się, że chciała się przesiąść na przednie siedzenie, bo raziło ją słońce. OK, myślę, jedziemy dalej, będzie dobrze, hmm… źle może nie było, ale taksówka znów się zatrzymała, a pani sekretarka znowu wysiadła, co jest grane pomyślałem – przecież nie ma już gdzie się przesiąść. Za chwilę wszystko było jednak jasne, kobieta wyskoczyła na chwilę zrobić… zakupy w pobliskim sklepie.

Gdy już dotarliśmy na lotnisko i podeszliśmy do stanowiska odprawy, pokazałem wydrukowaną kartę pokładową, wraz z zaświadczeniem od lekarza i… okazało się, że pani to nie wystarczy, musimy udać się do jej szefa. Cholera, scenariusz znowu się powtarza, to pierwsze, co przyszło mi na myśl. U szefowej wywiązała się zażarta rozmowa miedzy nią a sekretarką, która nagle została odsunięta, a mnie spytano po angielsku, czy sobie sam poradzę w samolocie – a tu cię mam pomyślałem – oczywiście, że sobie poradzę. Szefowa myślała, że będzie przebiegła i spytała, jaki jest mój ostateczny cel podróży – odpowiedziałem z uśmiechem, że Polska, na to ona z triumfującym wyrazem twarzy – a samolot leci przecież do Berlina, to ja na to – z Berlina odbiorą mnie przyjaciele. Chwilę pomyślała i kazała nam wyjść z gabinetu i udała się do innych drzwi, po chwili dowiedziałem się, że kontaktowała się z kapitanem samolotu, czy ten pozwoli mi wejść na pokład. Na moje szczęście wyraził zgodę.

Reszta to był już pikuś, kolejne dwie bramki, strasznie przyglądający mi się pogranicznik (no tak w paszporcie byłem gładko ogolony, a przed nim stał facet z pokaźnym zarostem na twarzy) i już czekałem na samolot.

Lot minął mi spokojnie, a przyjaciele czekali już na mnie z utęsknieniem.

***
W jednym z komentarzy pod wpisem autor napisał: Lekarze są dobrej myśli, więc i ja jestem przepełniony nadzieją, że wszystko wróci. Strach już mi minął, czasami wkrada się jeszcze zwątpienie i zdezorientowanie, ale walczę z tym, a dzięki pomocy przyjaciół, znajomych, a czasami i osób postronnych, składam swoją przeszłość do kupy.
Jedno wiem, na pewno zdarzenie, które mnie spotkało nie zabiło we mnie pasji do podróży, gdy słyszę relacje znajomych, gdy przeglądam mojego bloga oraz wykonane przeze mnie zdjęcia, twierdzę, że świat jest piękny i warto go poznawać. Ja teraz robię to na nowo, na razie poznaję miasto, w którym się wychowałem, potem, gdy już przejdę proces rekonwalescencji (a więc raczej w przyszłym roku) mam zamiar odwiedzić miejsca, które podobno bardzo lubiłem – Włochy i Paryż.
Ważne jest też dla mnie to, że wiem, że wokół mnie jest wiele życzliwych osób, które kibicują mi w powrocie do zdrowia, dodaje to naprawdę dużo siły.

Za tydzień – podsumowania, sprzed roku i po roku…

Reblog: “Bardzo chciałbym zapomnieć” 2

Przekraczając granice

„La mémoire marocaine”

Wpis z 28 marca 2016 roku

W poprzednim wpisie przybliżyłem Wam pierwsze chwile, które pozostały w mojej pamięci, po utracie czterdziestu trzech lat życia. Dzisiaj, tak jak Wam obiecałem, dalszy ciąg mojej marokańskiej historii.

Po tym jak w końcu dowiedziałem się, że już nie powinienem się bać, i że zaraz dotrę do hotel, myślałem, że może być już tylko lepiej i w pewnym sensie tak było. Załadowawszy mnie ponownie do policyjnego busa marokańscy stróże prawa dowieźli mnie w ciągu kilku minut do mieszczącego się w centrum miasta hotelu. Gdy podeszliśmy wszyscy do recepcji nogi pode mną uginały się z powodu wyczerpania, a moi opiekunowie starali się szybko wyłuszczyć sprawę stojącej za kontuarem recepcjonistce. Niestety pojawił się kolejny problem, bo to oni dostali telefoniczne potwierdzenie gwarancji konsulatu, że opłaty za pokój zostaną uiszczone, hotel takiej informacji nie dostał, więc nie można było mnie zameldować. Całą sytuację wyłuszczył mi polskojęzyczny Marokańczyk, zapewniając jednocześnie żebym się nie denerwował, bo oni już wszystko załatwią. Zaprowadził mnie do stojących w hotelowym lobby foteli i powiedział żebym usiadł, bo już na pewno zostanę w tym miejscu, poprosił też obsługę hotelową o butelkę wody, którą mi przyniesiono, a sam wraz z policjantami próbował załatwić sprawę meldunku. Udało im się to po około 30 minutach, w ciągu których zdążyłem już przysnąć, w całkiem wygodnym fotelu i jego słowa o tym, że już mogę iść do pokoju docierały do mnie jak przez mgłę.

15969-NQV61Z

Po wkroczeniu do pokoju, recepcjonistka, która mnie tam zaprowadziła osobiście, powiedziała mi po angielsku, że za chwilę przyniosą mi jeszcze coś do zjedzenia i spytała, czy mam jakieś życzenia. Nie miałem żadnych poza jednym – paść na łóżko i spać. W czasie około 15 minut czekania na posiłek siedziałem na łóżku, prawie bez ruchu, wpatrując się w jeden punkt na ścianie (nic tam nie było, po prostu mój umysł całkowicie się wyłączył). Gdy kelnerka przyniosła mi dość spora pizzę i życzyła smacznego, kiwnąłem tylko głową. Myślicie pewnie, że rzuciłem się zaraz potem na ten zdawałoby się rarytas dla wygłodzonego człowieka, otóż nie, wcale nie odczuwałem głodu, wziąłem do ręki jeden niewielki kawałek i przeżuwając, poczłapałem do łazienki, gdy spojrzałem w lustro, to się przeraziłem, wtedy pierwszy raz zobaczyłem swoją twarz oraz tors, całe w strupach zakrzepłej krwi i dużych ciemnych siniakach (najgorzej wyglądała głowa i brzuch). Nawet nie miałem siły, aby się umyć, zresztą prawdę powiedziawszy, nawet o tym nie pomyślałem, tak jak stałem doczłapałem do łóżka i rozebrany do połowy, w butach, padłem na nie, nawet nie myśląc o wchodzeniu pod kołdrę.

Przespałem całą noc, obudziło mnie dopiero natarczywe pukanie do drzwi, gdy je otworzyłem zobaczyłem kelnera, który spytał czy przyjdę do restauracji hotelowej na śniadanie, odpowiedziałem, że wolę zjeść w pokoju. Po chwili otrzymałem sandwicha z tuńczykiem i duża szklankę świeżo wyciśniętego soku pomarańczowego. Sok owszem wypiłem, ale kanapki zjadłem tylko kawałek (tak miałem skurczony żołądek, że każdy kęs podchodził mi pod gardło). Ponownie położyłem się do łóżka, zasłoniwszy uprzednio rolety antywłamaniowe – och, jak mnie raziło wcześniej to słońce. Po chwili otrzymałem telefon, gdy niezbyt pewnym głosem powiedziałem halo, usłyszałem poprawną polszczyznę i kobietę, która poinformowała mnie, że jest konsulem RP. Nie potrafiłem wydusić słowa, do oczu napłynęły mi znowu łzy i zacząłem szlochać. Pani konsul spytała, czy u mnie wszystko dobrze i czy hotel opiekuje się mną należycie. Wydukałem, że owszem hotel jest OK, ale ja nic nie pamiętam i jestem przerażony. Zapewniła mnie, że nie mam się obawiać, bo moi przyjaciele już działają i jak najszybciej załatwią mi powrotny lot do Polski, a moja mama i przyjaciółka zadzwonią do mnie jeszcze tego samego dnia. Powiedziała też, że już wiedzą o mojej amnezji i są w kontakcie z polskimi lekarzami, którzy zaraz po powrocie zajmą się moją głową (to najważniejsze) oraz ogólnym stanem zdrowia. Po tej rozmowie zjadłem drugi kawałek, „wczorajszej” pizzy, a potem w oczekiwaniu na zapowiedziane telefony położyłem się na łóżku. Rozmowa z moją przyjaciółką wywołała u mnie kolejna falę szlochu, która zaczęła się po jej stwierdzeniu „Mam na imię… pewnie teraz mnie nie pamiętasz…”, kolejne zapewnienia, że wszystko będzie dobrze i najprawdopodobniej do Polski polecę za cztery dni, trochę podniosły mnie na duchu. Czekając na telefon od mamy znowu drzemałem, ale zacząłem czuć, że coś mnie kłuje w udo. Gdy mu się przyjrzałem zauważyłem, że coś niewielkiego jest w nie wbite, niewiele myśląc, złapałem to w paznokcie i powoli zacząłem to wyciągać, jakie było moje zdziwienie gdy w końcu w moich palcach znalazł się około 3-4 centymetrowy kolec kaktusa. Zacząłem się więc oglądać, ku mojemu zdziwieniu i przerażeniu odnalazłem takich dziewięć. Pod wieczór zacząłem czuć jakiś smród, cholera, to ja tak śmierdzę, zauważyłem, więc zrzuciłem moje jedyne ciuchy i poczłapałem pod prysznic. Potem ległem nago na łóżku przykrywając się kocem. Cała energia psychiczna, którą dały mi rozmowy telefoniczne, gdzieś się ulotniła, znowu zacząłem szlochać z rozpaczy. Brak jakichkolwiek wspomnień, czy choćby kojarzenia twarzy jest straszny i nikomu go nie życzę (czuje się wtedy dużą dezorientację i strach – tak nie boję się tego przyznać, strasznie się bałem).

W ciągu dwóch następnych dni mój stan psychiczny się nie zmienił, spędzałem je na leżeniu, szlochaniu z rozpaczy i spaniu. Moje ciuchy (przypominam, że były to jedyne, które miałem) pokojówki wzięły do prania, telefony od pani konsul trochę podnosiły mnie na duchu, ale tylko na chwilę.

Na trzeci dzień mojego pobytu w hotelu otrzymałem wyprane ciuchy, a wieczorem zadzwoniła pani konsul i poinformowała mnie, że kolejnego dnia będę miał dwie wizyty. Pierwszą osobą, która mnie miała odwiedzić była sekretarka konsula honorowego, która miała mi przynieść bilet na samolot, zapłacić za hotel, oraz zostawić trochę pieniędzy na taksówkę, czy drobne zakupy. Drugą znajoma moich znajomych, która rezyduje w Agadirze i pracuje w jednym z większych polskich biur turystycznych.

Po przebudzeniu w piątek postanowiłem, że skoro będę miał dwie wizyty (niestety nie wiedziałem o której) to postaram się jakoś wyglądać. Gdy już się odświeżyłem i ubrałem w czyste ciuchy, doszedłem do wniosku, że muszę spróbować wyjść z pokoju (który stał się moją osobistą twierdzą rozpaczy) podszedłem do drzwi i położyłem rękę na klamce, wtedy dopadł mnie irracjonalny strach. Stałem tak jakiś czas, zanim zebrałem się w sobie i wyszedłem na korytarz, aby udać się na śniadanie. W restauracji, stojąc przy szwedzkim bufecie, usłyszałem dobiegający od strony jednego ze stolików język polski. Zagryzłem wargi i postanowiłem podejść do pary, która przy nim siedziała. Przywitałem się i powiedziałem, że jestem polskim turystą, i że straciłem pamięć, chwilę porozmawialiśmy, a na koniec dziewczyna zaproponowała mi, że jak wieczorem wrócą z wycieczki, na którą się wybierali, to spojrzy na moją ranę na głowie i poprawi mi opatrunek (okazało się że jest pielęgniarką), a pamięć mi pewnie wróci i mam się nie przejmować zbytnio. Po śniadaniu psychicznie podbudowany wróciłem do pokoju i czekałem na wizyty. Pierwsza przyszła sekretarka polskiego konsula honorowego i tu spotkało mnie wielkie zdziwienie, kobieta (bardzo zresztą miła) nie znała ani polskiego, ani angielskiego. Dzięki pomocy recepcjonistki udało się jednak dogadać i wszystko załatwiliśmy. Dowiedziałem się też, że prowadziłem blog, w którym opisywałem moje podróże. Recepcjonistka zaproponowała mi, że mogę skorzystać z hotelowego komputera i zobaczyć, co pisałem. Byłem jej wdzięczny, w końcu jakieś źródło zaczepienia, czegoś się o sobie dowiem. Poszedłem za nią do business room-u, gdzie posadziła mnie przed tak samo wielkim, jak starym monitorem (przeraziłem się, jak się to obsługuje, to też uleciało z mojej głowy wraz z pamięcią). Pracownica hotelu wyczuła moje zdenerwowanie i pomogła mi w obsłudze, oraz uruchomiła mojego bloga, z czasem odkryłem, że przeglądanie go nie jest wcale takie trudne, za to bolesne. Po kilkunastu minutach wpatrywania się w migoczące na ekranie zdjęcia z moich wyjazdów, zaczęła mnie boleć głowa. Poznawanie mojej przeszłości zostało jednak przerwane, zostałem poproszony do recepcji, bo dzwoniono do mnie, była to druga osoba, która miała mnie odwiedzić tego dnia – będę na pół godziny stwierdził miły kobiecy głos. Wróciłem szybko do pokoju i poprawiłem bandaż na głowie, rozdarcia na koszulce postarałem się zamaskować i czekałem. Za chwilę rozbrzmiał w moim pokoju dzwonek telefonu i poinformowano mnie, że mam przyjść do lobby.

Gdy tam dotarłem zobaczyłem młodą ładną dziewczynę, która wyciągnęła na powitanie rękę i przedstawiła się. Chwilę porozmawialiśmy, dowiedziałem się, że pojedzie ze mną w sobotę na lotnisko i pomoże w wylocie, bardzo się z tego ucieszyłem. Po pewnym czasie dziewczyna spytała, czy chciałbym się gdzieś przejść z nią – strach ścisnął mi serce, mam wyjść poza hotel? ale jednocześnie zadziałało poczucie wstydu, kurde, człowieku ładna dziewczyna chce z tobą iść na kawę, a ty się boisz. No i oczywiście zgodziłem się, nie żałowałem tego, była bowiem świetną rozmówczynią i moja psychika się rozluźniła, a ja poczułem się pewniej. Umówiliśmy się na poranek kolejnego dnia, bo linie lotnicze zażyczyły sobie stawiennictwa na odprawie cztery godziny przed wylotem. Okazało się, że nie było to jedyne nasze spotkanie tego dnia. Po południu moja opiekunka zadzwoniła i powiedziała, że konsul poprosiła ją, żeby przeszła się jeszcze ze mną na komisariat, aby uzyskać oficjalne potwierdzenie napadu i kradzieży moich rzeczy. Gdy dotarliśmy na policję, potraktowano nas w typowo marokańskim stylu, tzn. miło wysłuchano naszych tłumaczeń i prośby, ale odmówiono przyjęcia jakiegokolwiek zgłoszenia, ponieważ według nich powinniśmy udać się w tej sprawie do Marakeszu (totalna spychologia). Wróciliśmy wiec do hotelu i pożegnaliśmy się. Pielęgniarka, która miała do mnie dotrzeć jednak się nie zjawiła, więc położyłem się spać.

Kolejny dzień miał być dniem mojego powrotu do Polski i spotkań z przyjaciółmi oraz rodziną.

Myślicie, że tak się stało – no cóż niczego w życiu nie można brać za pewnik, ale o tym napiszę jutro.

Czyli, wiecie już, u mnie za tydzień, Adminka

Reblog: “Bardzo chciałbym zapomnieć” 1

Od jakiegoś czasu autor tego wpisu lajkuje różne posty na moim blogu, zajrzałam więc do niego, żeby zobaczyć, cóż ci on za jeden. Poczytałam to i owo, przeskakując z wpisu na wpis, i nagle zdębiałam… Dlaczego? O tym już niech autor sam napisze. Będziemy tę historię czytać jeszcze przez trzy najbliższe czwartki. A może i potem też, po prostu o podróżach i życiu, zobaczymy…

Przekraczając granice

Czy aby na pewno?

Wpis z 27 marca 2016 roku

Wielu z nas często myśli o tym, że chciałoby zapomnieć o jakichś chwilach, zdarzeniach z życia, czy traumach. Ja pewnie też wiele razy tak myślałem, do czasu aż… wyjechałem do Maroko i wybrałem się w góry Atlas, gdzie w wyniku wypadku lub napaści straciłem pamięć. Tak, tak nie pamiętam całego swojego życia, całych 43 lat, aż do momentu opuszczenia szpitala w Marakeszu (obecnie jestem w Polsce pod opieką neurologa i psychologa, którzy są dobrej myśli i twierdzą, że pamięć wróci mi w ciągu kilku miesięcy, choć możliwe, że nie cała).

Ta podróż miała być pewnie kolejną, z której relacjami miałem się z Wami dzielić, i co nawet, z tego co widzę na tym blogu, zacząłem się z tego wywiązywać. No cóż, pech, karma, czy ludzka głupota zniweczyły moje plany.

mozg

Moje „nowe” życie zaczęło się pewnego lutowego wieczora, z chwilą opuszczenia szpitala, gdy całkowicie zdezorientowany, bez bagażu i pieniędzy (130 dh, teoretycznie starcza na przysłowiowe waciki) zacząłem się błąkać po ulicach jednego z piękniejszych marokańskich miast. W wielkim białym bandażu na głowie i twarzy w dużych świeżych strupach krwi, nie budziłem zbytniego zaufania, choć prawdę mówiąc miałem to głęboko gdzieś. Po jakimś bliżej nieokreślonym czasie trafiłem na plac budowy, gdzie znużony schowałem się za krzakami i ułożyłem do snu na betonowej płycie – temperatura kilka stopni powyżej zera nie przerażała mnie, mój umysł przestał pracować, chciałem tylko jednego – spać.

Gdy obudziłem się, zaczęło już szarzeć niebo, zaczynał się nowy dzień – mój pierwszy dzień walki o powrót do kraju i odzyskanie pamięci.

Ze znalezionego w kieszeni moich bojówek paszportu poznałem swoje imię i nazwisko, oraz dowiedziałem się że jestem Polakiem, natomiast w głowie dudniły mi dwa słowa „konsulat” i „Agadir”. Powłócząc nogami (utrata krwi i brak jedzenia i wody), poczłapałem w kierunku, który wskazał mi napotkany po drodze człowiek. Po dość długim marszu, często przerywanym postojami na złapanie oddechu, dotarłem w okolice dworca kolejowego i autobusowego. Jacyś ludzie wskazali mi kasy tego drugiego. Ledwie słyszalnym i drżącym głosem spytałem o cenę biletu do Agadiru, i tu moje pierwsze zdziwienie – 100 dh, opatrzność nade mną czuwała. Kupiłem bilet, mój autobus odjeżdżał za 4 godziny, więc usiadłem na siedzeniu w poczekalni i zapadłem w sen. Nie dane mi jednak było wypocząć, mój niechlujny wygląd, oraz ubranie i buty przesiąknięte zaschniętą krwią przyciągnęły uwagę policjanta, który zaczął coś do mnie mówić. No tak, ale bądź tu człowieku mądry i zrozum arabski, sięgnąłem więc do kieszeni i podałem mu mój bilet, o dziwo wystarczyło, odczepił się. Gdy znowu przysypiałem, ten uparty gość znowu stanął przede mną, grrr – czego on znowu chce, pomyślałem, a on zaczął dawać mi znaki, żebym za nim poszedł, co było robić, wstałem i poszedłem. Wyszliśmy przed budynek, a on zaczyna pokazywać mi moją kieszeń, po raz kolejny wyciągnąłem i pokazałem mu bilet, facet go złapał wyciągnął długopis i zaczął skreślać informacje o godzinie odjazdu i miejscu w autobusie, zawzięcie przy tym mówiąc (oczywiście po arabsku). Za chwilę wziął mnie pod rękę i zaprowadził do stojącego nieopodal autobusu, palcem wskazał na tablicę z kierunkiem jazdy i wepchnął mnie do środka, okazało się, że we wcześniejszym autobusie do Agadiru było jedno miejsce wolne. Idę spać, pomyślałem, i tak też zrobiłem, spałem całą drogę.

Po kilku godzinach jazdy, bynajmniej nie pokrzepiony snem, wraz z innymi ludźmi wyszedłem na płytę dworca w Agadirze. Jako że Maroko jest państwem policyjnym, nie miałem problemu ze znalezieniem policjanta, którego zacząłem wypytywać o konsulat (no dobrze wypytywać to za dużo powiedziane, rzucałem słowami – nic nie pamiętam, gdzie jest polski konsulat, proszę o pomoc). Po konsultacjach ze swoim kolegą, policjant wskazał mi drogę na… komisariat policji. Gdy po około 20 minutach doczłapałem we wskazane miejsce okazało się, że niestety nikt tam nie zna angielskiego, że o polskim już nie wspomnę (Maroko to kraj francuskojęzyczny, a i w tym języku wielu nie potrafi tam rozmawiać). Po kolejnych konsultacjach wsadzono mnie do przejeżdżającej taksówki i podano taksówkarzowi cel podróży, o jak ja się głupi cieszyłem, że zaraz trafię w polskie ręce. Taksówka zatrzymała się pod dużym budynkiem, który okazał się głównym komisariatem policji w Agadirze (kolejne drobniaki opuściły moją kieszeń), tam znowu od początku zacząłem tłumaczyć o co mi chodzi i znowu zostałem odesłany, tym razem na drugą stronę tego budynku, gdzie w końcu ktoś mnie zrozumiał, po 10 minutach oczekiwania dostałem karteczkę z dwoma numerami telefonu i informacją, że w Agadirze nie ma polskiego konsulatu i mam sobie do niego zadzwonić. Dla nich sprawa była załatwiona, nawet nie chciano mi użyczyć telefonu (mój został mi skradziony).

Zrezygnowany wyszedłem na ulicę i nie wiedząc gdzie się udać, zacząłem pierwszy raz tego dnia płakać. I wtedy natknąłem się na wychodzącego z pracy, porządnie i schludnie wyglądającego policjanta, który o dziwo podszedł do mnie i spytał po angielsku, co się stało, gdy wyjaśniłem mu ciągle zalewając się łzami, jaki mam problem, wziął ode mnie kartkę z numerami i wyciągnął swój telefon, niestety się nie dodzwonił, ale nie poddał się. Powiedział mi, że mam iść za nim i wsiedliśmy do jego prywatnego samochodu, po czym pojechał ze mną na posterunek policji turystycznej, gdzie od wejścia zrobił straszną awanturę, po której od razu się mną zajęto. Dostałem małą butelkę wody, a po chwili podjechał policyjny bus do którego przedniej kabiny mnie załadowano, około pół godziny krążyliśmy po mieście, aż w końcu się zatrzymaliśmy. Głowa sama mi już opadała i zaczynał się kolejny etap mojej „wszystkojedności”, poczułem jednak lekkie szturchnięcie, to młody policjant w koszulce z dużym sierpem i młotem okraszonej napisem CCCP, coś mi z uśmiechem pokazywał. Gdy mój wzrok podążył za jego palcem ujrzałem łopoczącą na wietrze flagę, miała barwy biało-czerwone, a na jej środku dumnie prężył pierś orzeł w koronie – znowu poleciały mi łzy, tym razem z radości i ulgi. Niestety po około dwudziestominutowym postoju pod, jak się później okazało, polskim konsulatem honorowym, pojechaliśmy znowu na komisariat policji, gdzie powiedziano mi, że mam się nie denerwować, bo wszystko już będzie OK i zaraz przyjdzie, ktoś znający język polski i zajmie się moją sprawą. „Zaraz” trwało kilka godzin, w czasie których zapadłem w sen. Obudził mnie stojący Marokańczyk, który łamanym polskim (nauczył się go podczas kilkuletniego pobytu w Poznaniu), uspokoił mnie, że wszystko już jest załatwione i zaraz pojedziemy do hotelu, gdzie będę przebywał aż do wylotu do Polski.

Dalszą część mojej marokańskiej historii opiszę jutro, a zapewniam Was, że działo się jeszcze dużo nim wróciłem do kraju.

Ale u mnie nie ma tak dobrze, dalszego ciągu historii dowiecie się za tydzień. Na pociechę zacytuję Wam tu jeden z komntarzy, zamieszczonych pod tym wpisem: Gdyby nie to, że zdarzyło Ci się to naprawdę, można by pomyśleć, że to scenariusz jakiegoś kryminału. Ale jesteś w Polsce, żyjesz, zatem mogę spokojnie poczekać na dalszy ciąg opowieści.
Adminka