W Nowym Jorku było kilka bardzo różnych grup Polaków. Była na przykład tak zwana “stara Polonia”, potomkowie tych górali, którzy wywędrowali do „Hameryki” za chlebem w XIX wieku i do chwili obecnej pielęgnowali polski język i tradycję, choć i język, i tradycja się w ciągu tych stu lat dziwacznie zdegenerowały.
Symbolem “tej “starej Polonii” był na pewno Mały Władzio, czyli Walter Jagiełło, Polak, urodzony w roku 1930 już w Ameryce. Śpiewał polską muzykę etniczną, ale zasłynął polkami, które choć, jak wiadomo, są muzyką czeską, kojarzyły się jednak słuchaczom z Polską. Od lat 60 mały Władzio znany był też w Polsce, a jego polki, podobnie jak całą muzykę, której się słuchało, nagrywano na pocztówki dźwiękowe.
Powojenni przybysze kręcili nosami na starą Polonię i jej upodobanie do sentymentalizmu i folkloru. „Ci od Małego Władzia” mówili o starych „ci powojenni”. Byli to ci, którzy dostali się tu już po wojnie i to w bardzo różny sposób, czasem nader spektakularny. Jednym z najbardziej znanych „powojennych” był Józef Światło, współpracownik peerelowskiej bezpieki, ale w więszości nie byli to ludzie znani, raczej tacy, którym się „udało”, marynarze, który zeszli ze statku, jacyś komunistyczni ekonomiści, którzy do Ameryki przylecieli służbowo, żeby za dolary kupić części do statków, co to je potem, jako nasz największy hit eksportowy, za ruble sprzedawaliśmy do Związku Sowieckiego. Byli artyści, aktorzy, piosenkarze, muzycy. Byli uciekinierzy pomarcowi, wcale niekoniecznie wszyscy Żydzi, byli wreszcie solidarnościowcy. Ci zresztą też nie byli grupą jednorodną, dzielili się na tych, którzy z pierwszym podmuchem wolności w kraju wyjechali od razu i potem opowiadali, że mieli wrócić, ale zatrzymał ich stan wojenny. I byli ci, którzy, jak Stefan, przeżyli upadek Solidarności w Polsce i przyjechali jako „prawdziwi” wygnańcy polityczni, czasem wręcz, podobnie jak ci „marcowi”, z paszportem w jedną stronę.
Das Gefühl, dass ich von den Tod umgeben bin. Ich bekam es im Alter von 8 Jahren. Es war Anfang des neuen Schuljahres; ein richtiger indian summer; damals wurde ein Kind regelrecht und systematisch von seinen Vater zu Tode geprügelt und die Kinder auf dem, von den Linden und Pappeln umsäumten,Hof waren die stummen Zeugen dieser Ungeheuerlichkeit. Das Gefühl einer Hilflosigkeit und vollkommenen Ausgeliefertseins; nie empfand ich die Stille, die nach den letzten Schlägen und Gestöhne eines gemärterten Gleichaltrigen, als eine Dunstwolke die sich ausbreitete und auch die Nebengassen erreichte und sogar die Straßenbahnen und Autos auf der nah gelegener Hauptstraße schienen wie verschwunden – Stille, Leere, nichts bewegte sich. Die Zeit blieb stehen und ich fiel in Ohnmacht, die ich bis heute spüre.
Ameryka w czasach, gdy przyjechali tam Basia i Stefan, i kilkadziesiąt tysięcy innych Polaków, była wielkim bogatym krajem, który w ciągu pięciu wieków swego istnienia wzbogacił się, wymordowawszy Indian, sprowadzając niewolników z Afryki i wykorzystując katorżniczą pracę milionów biedaków z Europy. Kto to przetrwał, kto sobie poradził, kto nie dostrzegł faktu, że jego dobrobyt to potrójnie krwawe pieniądze, ten mógł zostać bogaty i szczęśliwy. Reszta się nie liczyła.
Stefan stał koło pomnika Netherlands Memorial Flagstaff, upamiętniającego powstanie Nowego Amsterdamu, osady która była pramatką Nowego Jorku. Peter Minuit (1580-1638), trzeci gubernator Nowej Holandii, w roku 1626 kupił wyspę Manhattan od Indian Lenape. W ich języku wyspa nazywała się Manna Hata (Wyspa Wielu Wzgórz). Indianie sprzedali ją za szklane paciorki, o wartości 60 guldenów holenderskich, czyli 24 dolarów. Na pomniku przedstawiona była ta właśnie scena – przekazanie paciorków. Pomnik był podarunkiem od Holandii dla miasta Nowy Jork, został ufundowany w roku 1926 w trzysetlecie tej transakcji. Z punktu widzenia Indian była to procedura bez znaczenia. Europejczycy uważali posiadanie ziemi za oznakę bogactwa, władzy i prestiżu. Dokonując operacji kupna – sprzedaży opierali się na prawie europejskim i myśleli, że stali się tym samym legalnymi właścicielami tego kawałka gruntu. Indianie natomiast wierzyli, że ziemia, powietrze i woda należą do wszystkich i na zawsze, i nikt nie może ich nikomu zabrać. Amerykanie być może wykorzystali naiwność Indian, ale jednak, z ich własnego punktu widzenia, osiedlili się tu jak najbardziej legalnie.
Wylądował na lotnisku La Guardia 1 czerwca 1984 roku rano. Z okien samolotu przy bezchmurnym niebie widział Statuę Wolności, ruch statków po rzece Hudson, panoramę metropolii. Widział też Rikers Island, a niewykluczone, że nawet Hart Island, ale jeśli nawet, to obie mu zaledwie mignęły. I w końcu nic o nich nie wiedział i nie miał wiedzieć.
Miał za sobą długi lot, z przesiadkami we Frankfurcie nad Menem i w Amsterdamie. Całą noc nie spał, czuł się brudny i wymięty, choć stewardessy w ostatnim obchodzie po pokładzie zamiast oferować przekąski, jedzenie lub drinki, rozdawały mokre, gorące chusty, które wyciągały drewnianymi szczypcami z metalowych pojemników. Wydaje się, że wszyscy pasażerowie wiedzieli, do czego służą te parujące szmaty. Tylko Stefan nie wiedział i włożył narożnik chusty do ust, myśląc, że to może inny sposób podawania napojów. Na szczęście dyskretny rzut oka na boki pouczył go, co to jest – ręczniki do wycierania twarzy, karku i rąk, po to by wyjść na lotnisko nieco odświeżonym.
Tym niemniej był zmęczony, szary na twarzy i wymięty, zewnętrznie i wewnętrznie. Miał na sobie jedyny garnitur, jaki posiadał – brązowy, sztruksowy, używany, kupiony w Berlinie w sklepie z ciuchami z drugiej ręki. Włożył go, bo garnitur nie mieścił się w walizce i Stefan nie wymyślił dla tych dwóch sztuk odzieży, marynarki i spodni, innego sposobu transportu. Już o 10 rano na lotnisku było gorąco i Stefan pocił się niemiłosiernie w bawełnianej beżowej koszulce polo i ciemnym grubym garniturze. Przechodząc przez halę lotniska zobaczył swoje odbicie w szybie sklepu z elegancką damską bielizną. Na tle białych manekinów w koronkowych majtkach i stanikach wydawał się sobie ciężki, zwalisty, ciemny i ponury.
Ten odcinek już kiedyś był TU na blogu publikowany, ale teraz pojawia się nie jako wybrany fragment prozy “na temat”, tylko jako część powieści. Są zmiany. Na przykład bohater ma inaczej na imię.
Jaworze (1981)
Gdy wprowadzono stan wojenny, Stefan przesiedział się najpierw w areszcie na Białej we Wrzeszczu, a potem w więzieniu na Kurkowej w Gdańsku i dopiero po przesłuchaniach, z których nic dla władzy ciekawego nie wynikało, został internowany. Z przesłuchań nic nie wynikało, bo skądinąnd okazało się, że wcale nie jest tak dobrze rozpracowany, jakby się można było domyślać i władza nie umiała go do końca przyporządkować. Próbowano mu udowodnić, czy raczej wziąć go na spytki, żeby się dwiedzieć, czy dałoby mu się udowodnić coś więcej niż działalność związkową. Na przełomie roku 1981 i 1982 władzy bardzo by się przydało wykrycie małej, nieważnej i niegroźnej komórki rzeczywiście antypaństwowej, takiej, która planowała obalenie ustroju. Komórka powinna była być mała, żeby nie trzeba było świecić oczyma przed Wielkim Bratem i żeby nie okazało się, że to go jednak zmusza do interwencji zbrojnej. No, ale powinna była być, tak, żeby można było zrobić proces pokazowy. Była już wprawdzie wersja, że Ewa Kubasiewicz planowała taki zbrojny zamach, ale przydałoby się jeszcze jedno ognisko zapalne, tak żeby lud uwierzył, że generałowie naprawdę musieli zbrojnie interweniować. Z jakiegoś powodu Stefan został uznany za świetny materiał na pokazówkę. Ponieważ jego rodzice przyjaźnili się ze słynną samotną żeglarką, Teresą Remiszewską, połączono ich osoby w jedną wydumaną komórkę anarchistyczną. Oboje mieli skrycie knuć obalenie ustroju za pośrednictwem kontaktów, jakie w świecie nawiązywali, czy mogli byli nawiązywać, żeglarze. Ponieważ jednak tak nie było, Stefan, który oczywiście znał Remiszewską, ale nigdy z nią nic nie „knuł”, mógł swobodnie i właściwie nawet beztrosko na każde zadane mu pytanie odpowiadać „nie” lub „nie wiem”.
Z zadumą wspominam swój pobyt na Wyspie Ślepych. Nigdy bym się tam zapewne nie zjawił, gdyby nie znajomość z Marine, która była jedną z matek-założycielek Narodu. Właściwie, wszystko ruszyło kiedy upubliczniła swój słynny «Manifest». Dzieło to, bez dwóch zdań filozoficzne, ukształtowało nową wizję tego, czym jest niewidzenie:
Z okazji Chanuki, historia alternatywna miejsca, które naprawdę powstało…
Miranda wstawała późno. W sieci zdecentralizowanych komun można ułożyć sobie życie takie, jakiego się pragnie. Nigdy nie lubiła wstawać wcześnie – nie dołączyła jednak do nocnej komuny. W nocy woli być sama. Pracuje nad wyglądem kolumn w nowej synagodze. Każda komuna posiada przynajmniej jeden taki budynek – nieważne czy religijny, czy świecki. Synagogi świeckie spełniają dwojaką rolę placu i ratusza, religijne zaś przyzwalają dodatkowo na modlitwy. Granica między tym co ziemskie, a tym co boskie jest nawet bardziej rozmyta – w większości świeckich synagog odprawiane są rytuały inspirowane dawnymi ceremoniami religijnymi. Odnoszą się one jednak do wspólnoty, zamiast do B-ga.
Były lata 50. Stefan, Staszelis, Kelus, Lifszes, Antek, Mariusz, Andrzej, Piotrek, Marek, koledzy z klasy albo z roku, i wszyscy inni późniejsi opozycjoniści byli dzieciakami i chodzili jeszcze do przedszkola, albo właśnie szli do pierwszej klasy, gdy 5 marca 1953 roku umarł Stalin.
A było tak, że gdy Stalin umarł, przechodnie na ulicy, robotnicy w fabrykach, tramwajarze i kolejarze, tara bum, tara bam, wróg nie wydrze pieśni nam, pielęgniarki i stróże, dzieci w szkołach i przedszkolach, jednym słowem — wszyscy przez minutę musieli stać cicho i nieruchomo. Tak, również w przedszkolach, wszystkich przedszkolach całego wschodnioeuropejskiego świata, a więc także na Oruni i we Wrzeszczu, dzieci odprawiają minutę ciszy. Stefan i Basia też. Dla Stefana to był początek świadomego życia jako on, Stefan. Przez minutę świat stoi nieruchomo i to by było na tyle, jak mawiał niezapomniany profesor mniemanologii stosowanej, Jan Tadeusz Stanisławski. Wielki przełom w powojennej historii Europy widziany od dołu. Oboje to zapamiętali. Dla Basi było to jej pierwsze wspomnienie w ogóle. Panie przedszkolanki i panie kucharki płakały. Dzieci też. Dorośli zapewne sądzili, że łzy będą dowodem socjalistycznego patriotyzmu i wspólnoty narodów, zjednoczonych wspólnymi ideałami równości i sprawiedliwości. Dzieci nie wiedziały, co o tym sądzić, bo nigdy przedtem nie widziały, żeby dorośli płakali.
Stefan wrócił z przedszkola, w domu była ciocia mamy, Karusia. Marek też już wrócił ze szkoły do domu. Karusia pracowała, tak to się wówczas nazywało, na pół etatu i czasami była w domu, gdy Stefan i Marek wracali z przedszkola i szkoły. Wtedy nie musieli sami sobie odgrzewać obiadu, zresztą wtedy nawet mama nie przygotowała obiadu wieczorem, tylko Karusia gotowała. Chłopcy bardzo lubili te dni, kiedy obiad robiła Karusia. Pozwalała im rozmawiać przy stole, nie musieli trzymać łokci przy sobie, nawet chyba nie pilnowała, w którą stronę przechylają talerz, zjadając resztki zupy.
Karusia podawała im akurat obiad, jak Marek powiedział to, co i Stefana nurtowało od kilku godzin.
– Znałaś Stalina?, zapytał Marek.
Karusia zatrzymała się z patelnią pomiędzy piecykiem a stołem.
– Nie znałam, odpowiedziała krótko. – A mama i tata znali?, uzupełnił pytanie Stefan. – Też nie. – A pani Hela z przedszkola? I pani kucharka? – Też na pewno nie. – To dlaczego wszyscy płakali?, zapytał Marek, nie zastanawiając się nad tym, że Karusia jednak nie płakała, i mama i tata też nie.
Karusia nałożyła im kotlety i surówkę z marchwi. Ziemniaki stały w misce na stole. Zjedli, nie dowiedziawszy się, dlaczego w przedszkolu i w szkole „wszyscy płakali”.
Po obiedzie Karusia wyjęła z kredensu torebkę suszonych moreli. Wyszli na podwórko. Karusia poczęstowała morelami wszystkie dzieci i dwie matki, które siedziały, jak zwykle, z tyłu za domem, na ławeczce pod cisem.
Karusia dosiadła się do nich i podsunęła torebkę pani Wójcikowej z parteru i pani Zacharowicz z suteryny. Sięgnęły nieśmiało, bo nieczęsto zdarzało się, żeby ci z pierwszego piętra w ogóle się z nimi komunikowali. Kobiety z pierwszego niemal nigdy nie siadały z nimi na ławeczce. Karusia jednak usiadła.
– Umarł Stalin, powiedziała. Warto, żeby dzieci to zapamiętały.
W latach 50. suszone morele były wyszukanym delikatesem.
Ciekawe, że Basia też pamiętała śmierć Stalina, mimo iż przecież nie dostała od nikogo żadnych moreli. I była młodsza.
Słynna była w Gdańsku opowieść o panu Załuskim, szewcu domokrążnym, który reperował też buty Szarzyńskich. Szewc Załuski był nadzwyczajną osobistością. Był duży, gruby, a nawet potężny, prawdziwy niedźwiedź kresowy, o wspaniałym basie. W ciągu dnia zajmował się prozaicznym łataniem butów, wędrował przy tym od domu do domu, odbierając lub przynosząc buty, wieczorem natomiast śpiewał w Chórze Opery i Filharmonii Bałtyckiej w Gdańsku.
Jest rok 1953 w Gdańsku. Basia ma cztery lata, Stefan sześć.
W Filharmonii odbywają się właśnie próby Dziewiątej Symfonii Beethovena. Wśród śpiewaków zrodził się zwyczaj witania się słowami słynnego Finału (dziś hymnu zjednoczonej Europy).
Marzec.
6 marca, bo wtedy właśnie prasa ogłosiła śmierć Józefa Wassirionowicza. Śmierć Ukochanego Wodza pogrążyła w żałobie wierne ludy socjalistyczne. Ale można było przecież nie kupić gazety. Nie każdy kupował. Nie każdy dostał. Takie były czasy.
Pan Załuski wsiada do tramwaju.
Kolega z chóru stoi już na tylnej platformie.
– O radości, iskro Bogów!, niesie się po wagonie donośny głos pana Załuskiego, kwiecie Elizejskich Pól… – Święta, na twym świętym progu…, powinien odśpiewać kolega, ale już do tego nie dojdzie.
Mężczyzna w białym trenczu staje przed panem Załuskim, szybko podnosi do góry kołnierz płaszcza i natychmiast go opuszcza (wiadomo, co to oznacza, tam pod klapą miał odznakę — oznakę swej władzy).
– I dlaczegóż to się Pan TAK raduje?, pyta mężczyzna z odznaką-oznaką.
Tak to, w areszcie śledczym ubecji, pan Załuski dowiedział się, że Stalin umarł.
A Stefan dostał naprawione wiosenne sandałki dwa tygodnie później. Oczywiście to nie było jego stare obuwie, od zeszłego roku przecież znacznie urósł, tylko używane buciki po jakimś kuzynie. Tata mógł być lekarzem, a mama redaktorką, ale braki w sklepach były równe dla wszystkich. Mówiło się, że partyjne fisze wysokiego szczebla nie odczuwały żadnych braków, bo zaopatrywały się w specjalnych sklepach. Nazywało się je „sklepy za żółtymi firankami”, ale może to były tylko legendy, nazwane później miejskimi. Nie warto sobie było tym zawracać głowy.
– Martwiliśmy się, powiedziała pani Szarzyńska, witając pana Załuskiego, gdy wreszcie znowu się pojawił. – Ach, odpowiedział radośnie, w Sowietach zarobiłbym 15 lat łagru, a tu głupie dwa tygodnie w areszcie. Jak dobrze, że jesteśmy w Polsce!
***
O radości, iskro Bogów!, kwiecie Elizejskich Pól Święta, na twym świętym progu staje nasz natchniony chór Jasność twoja wszystko zaćmi złączy, co rozdzielił los. Wszyscy ludzie będą braćmi tam, gdzie twój przemówi głos.
Patrz, patrz: wielkie słońce światem biegnie, sypiąc złote skry, jak zwycięzca, jak bohater – biegnij, bracie, tak i ty. Radość tryska z piersi ziemi, radość pije cały świat. Dziś wchodzimy, wstępujemy na radości złoty ślad.
Tekst Schillera, tego od Zbójców, tłumaczył Konstanty Ildefons Gałczyński, którego jako słynna lewaczka muszę tu przypomnieć, bo dziś prawaki mogą nas opluć albo zlinczować za cytowanie jego poezji, a co dopiero za zachwyty, ale jednak… jednak jestem przekonana, że nie byłoby naszego pokolenia, romantycznego, zapatrzonego w piękne ideały, uduchowionego, gdyby nie on, władca nocy czerwcowych i zimowych urojeń. To dzięki niemu byliśmy szczupli, wierzyliśmy w prawdziwą miłość i patrzyliśmy w gwiazdy, tak jak dzięki Agnieszce Osieckiej byliśmy autoironiczni, zdystansowani i osobni.
Gdy poszukałam w styczniu roku 2022 tego tekstu w sieci, okazało się, że życie współczesne dopisało mu trzecią zwrotkę.
Wolność w sercu, w naszym śpiewie, ona w splocie ludzkich rąk. Kiedy Polska jest w potrzebie, do Komisji wznosim głos. Wstańcie, ludzie, wstańcie wszędzie, kiedy jeszcze na to czas Niech Europa nie odpuszcza niechaj broni sądów bram!
Ciekawe, ale podczas wojny Putina z Ukrainą nie pojawiła się kolejna zwrotka. A przecież oda opowiada o wielkim marzeniu, w którym Ukraina też chce mieć udział. To pieśń o solidarności ludzi, a nie o tchórzostwie polityków, napisał dziennikarz.
Wszyscy marzyliśmy o wolności, nie wiedzieliśmy jednak, że są dwie.
Eli Kargol
Rozdział II: Zimna wojna (1945-1989)
Stefan dobrze pamiętał swój strach przed wojną. Pewnie odziedziczył go po mamie, która była Żydówką i ukrywała się przed Niemcami (Stefan jako dziecko tego nie wiedział, ale to jeszcze nie znaczy, że jeśli nie wiesz, to nie dziedziczysz czyjegoś strachu. Dziedziczysz.). Mógł to zresztą równie dobrze być strach taty, który już jako nastolatek był żołnierzem AK. Oboje rodzice po wojnie ukrywali swoją tożsamość i z lękiem myśleli o wojnie. I tej, co minęła, i tej, co w każdej chwili mogła nadejść. Tak straszyło radio i tak straszyła prasa, a przede wszystkim nie kończące się przemówienia na akademiach, zebraniach zakładowych, w harcówkach i na wieczornicach. Na razie wojna była zimna i Stefan wiedział, że codziennie wieczorem w radio podawano jej postępy. Najbardziej niebezpieczne były oczywiście zimne fronty przesuwające się ze Wschodu na Zachód. Stefan chował się wtedy pod stołem nakrytym obrusem i czekał, licząc na to, że zimne fronty przeminą. Czasem się modlił, bo na lekcji religii dowiedział się, że dobry Pan Bóg wysłuchuje modlitw dzieci. Jego kolega z klasy, Leszek, pomodlił się o rower i nie dostał, ale Stefan myślał, że Leszek może za mało się modlił i że pewnie trzeba się modlić długo, bo do nieba jest daleko. Modlił się długo i chyba pomogło, bo zimny front cały czas się przesuwał, czasem nawet padał śnieg, ale jednak wojny nie było.
Może ją odmodlił i dlatego nigdy nie nadeszła. W każdym razie kiedyś przestał się jej bać. W wojnę grało się na podwórku i może to był sposób na odczarowanie strachu. Wszystkie święte i straszne sprawy stają się z czasem coraz mniej święte i coraz mniej straszne, aż docierają do pokoi dziecinnych i na podwórka. Wołało się „wywołuję wojnę, wojnę…”, na przykład z Koreą albo z Francją, i można było Korei albo Francji odebrać spory kęs ich stanu posiadania.
Ale wojna, a w każdym razie przygotowania do niej, w PRL nie omijały żadnego mężczyzny. Na studiach przez trzy lata studenci chodzili na zajęcia w Studium Wojskowym, dziewczyny tylko na teorię, chłopcy jednak raz na tydzień zakładali mundur i szli na ćwiczenia z musztry, szkolenie ogniowe albo na poligon, gdzie kazano im się czołgać, forsować przeszkody, nacierać tyralierą na wroga i strzelać z kałasznikowów. Po studiach zaś i tak podlegali obowiązkowi służby wojskowej, choć tylko na rok, podczas gdy ich koledzy z podwórek, ci, którzy nie poszli jak oni do liceum, tylko do technikum albo zawodówki, po skończonej szkole mieli do odsłużenia dwa lata, a jeśli trafili do marynarki wojennej – nawet trzy. Byli z Gdańska, powołanie do marynarki wcale nie było rzadkie. Przymusowe wcielenia do służby wojskowej były też formą represji, na przykład za udział w protestach w marcu 1968 roku. Wielu kolegów Stefana powołano do wojska po Marcu, niektórzy nawet trafili do kompanii karnej.
Przy okazji trzeba wyjaśnić, jak to było z pisownią miesięcy w języku polsko-peerelowskim. Bo miesiące jak to miesiące nazywały się styczeń, luty, marzec, kwiecień i tak dalej, ale po ważnych zamieszkach politycznych zaczynało się je przy specjalnych okazjach pisać z wielkiej litery. Były to w kolejności chronologicznej – Czerwiec i Październik 1956, Marzec 1968, Grudzień 1970, Sierpień 1980. Trudno powiedzieć, jakie reguły tu rządziły, bo niektóre zamieszki w ogóle nie doczekały się wzmianki i zniknęły z pamięci społecznej – na przykład niezliczone wręcz protesty robotnic z zakładów włókienniczych w Łodzi. Z kolei inne bunty robotnicze zostały nazwane nie tylko od czasu, ale i od miasta – jak Poznań 1956 czy Radom 1976, lub od wydarzenia, które nie potrzebowało ani miejsca ani daty – na przykład Strajki, które oznaczały ten sam Sierpień 1980 roku. Podobnie było ze stanem wyjątkowym, który został obwieszczony 13 grudnia 1981 roku. Ten akt przemocy politycznej w języku potocznym nigdy nie nazywał się stan wyjątkowy czy nadzwyczajny, ale zawsze tylko i wyłącznie Stan Wojenny. Dla porządku należy być może przypomnieć, że oficjalnie był to zawsze tylko stan nadzwyczajny, a nie stan wojenny. Zdaje się zresztą, że Konstytucja PRL-u nie przewidywała w ogóle czegoś takiego jak stan wojenny. Stan wyjątkowy przewidywała najwyraźniej każda polska konstytucja, dlatego bez problemu można było jesienią 2021 roku wprowadzić stan wyjątkowy na granicy białorusko-polskiej, gdy Białoruś ściągała uciekinierów z Azji i krajów arabskich, po to by ich wepchnąć na teren Polski, czyli Unii Europejskiej.
Ciekawe były też nazwy, jakie ludzie nadawali poszczególnym sytuacjom. Czasem nazywano je wydarzeniami, niekiedy były to zamieszki i rozruchy, jak na przykład w Czerwcu, niekiedy wypadki – jak w Marcu, niekiedy protesty – jak w Grudniu i w Sierpniu, czasem nawet zryw, jak w roku 2021 ktoś z ekipy rządzącej określił Powstanie Wielkopolskie. Skoro już wybiegliśmy tak daleko w przyszłość, to może przypomnę, że odzyskanie suwerenności przez Polskę w roku 1989 zaczęło się od Obrad Okrągłego Stołu i zostało zrealizowane po Pierwszych (częściowo) Wolnych Wyborach. To były już zupełnie inne nazwy, bardzo dokładne i starannie ułożone tak, żeby niczego nie pominąć. Polszczyzna zaczęła właśnie nasiąkać wpływami z Zachodu i wszystko musiało być nazywane nie tylko bardzo dokładnie, ale też z troską o zachowanie poprawności politycznej. To wtedy w Warszawie pojawiła się ulica „Bitwy Warszawskiej 1920 roku”. W PRL-u język funkcjonował znacznie swobodniej i nikt się nie przejmował żadną poprawnością, a ulica nazywałaby się, gdyby to było dopuszczalne, ulicą „Cudu nad Wisłą”. Ważne było, że można się było ze sobą porozumieć, korzystając ze wspólnych kodów.
Tylko bardzo nieliczne nazwy, które zapisały się w pamięci Polaków w PRL, dotyczyły spraw, które zdarzyły się poza granicami kraju. Do czasu wybuchu 24 lutego 2022 roku wojny ukraińskiej, nazywanej Wojną Putina, były tylko dwa takie zdarzenia – Budapeszt 1956 i Praska Wiosna 1968. Młodzi i starsi chłopcy, których wcielono do wojska po Marcu, jeśli mieli pecha, w sierpniu 1968 roku poszli „wyzwalać” Pragę czyli krwawo tłumić Praską Wiosnę.
Stefana to jednak wtedy ominęło, nie został wcielony do wojska po Marcu i nie musiał tłumić rewolucji w Pradze, ale i tak dostał za swoje, tyle że dopiero w rok później.
O służbie wojskowej po studiach śpiewał Jan Krzysztof Kelus. Gdy do wojska szedł Jacek Staszelis, tak po studiach, na rok, nie na front. Kelus studiował socjologię, tworzył nieprawomyślne piosenki i hodował pszczoły, Staszelis był matematykiem, taternikiem, narciarzem i żeglarzem. W piosence Staszelis występował jednak jako fizyk (fizyk przez rok był żołnierzem), bo, jak wyjaśnił Kelus, fizyk ma dwie sylaby, a matematyk cztery, nie da się więc śpiewać o matematykach.
– No, powiedział Stefan, rozumiem, czyli informatyk też odpada. To ja się, stary, przenoszę na Budowę Okrętów. Ale to oczywiście w niczym nie pomogło, inżynier bowiem miał i tak trzy sylaby. Poza tym to nie było piosenkowe słowo – inżynier. Stefan znał i Kelusa, i Staszelisa. Kelusa, bo był “kuzynem kuzynki siostry bratanka wujka Henia, tego od cioci Zosi”, a Staszelisa, bo obaj studiowali matematykę na Uniwersytecie Warszawskim. Staszelis był o dwa lata młodszy od Stefana, ale tych, co studiowali matematykę, a zwłasza informatykę, było w owym czasie niewielu i wszyscy się znali. Zresztą sami faceci. Albo prawie sami. O jednej z dziewczyn, która z nimi studiowała i była naprawdę zdolna, Stefan myślał, że musi mieć masę testosteronu, bo miała mocno owłosione nogi. I że to z uwagi na ten testosteron taka była z niej zdolna informatyczka. W czasach gdy Stefan to myślał, takie myśli były czymś normalnym, dopiero kilkadziesiąt lat później trzeba się było ich wstydzić. Może zresztą i wtedy trzeba się było wstydzić, ale Stefan i tak nikomu nie mówił, co myśli. W każdym razie dopóki nie poznał Basi. Jej mówił wszystko. Potem się okazało, że ona jemu wcale nie zawsze wszystko, ale na początku Basia jemu też mówiła wszystko. Z Kelusem, gdy studiował w Warszawie, chodzili na rajdy po mazowieckich mokradłach i piachach. Czasem w Puszczy Kampinoskiej spotykali łosie i to było zawsze niezwykłe. Łosie wyglądały przedpotopowo.
Stefan i Jacek Staszelis zostali aresztowani w sprawie „taterników”, przemycających przez Tatry do Polski wydawnictwa paryskiej “Kultury” – w drugą stronę przenoszono dokumentację wydarzeń marcowych i opracowania o sytuacji społeczno-politycznej w Polsce. W marcu 1968 roku (był to właściwie już Marzec) obaj cudem uniknęli wyroków, ale ich drogi się rozeszły, bo Stefan wrócił do Gdańska i zmienił kierunek studiów. W czasach przedkomputerowych był to najlepszy sposób uniknięcia represji – trzeba było pojechać do innego miasta i tam zacząć studiować coś zupełnie innego. Jeszcze w maju Stefan i Jacek redagowali i drukowali na powielaczu ulotki ostrzegające przed interwencją wojsk sprzymierzonych w Czechosłowacji. Obaj sprowadzali z Paryża przez Czechosłowację polską prasę nielegalną, publikacje paryskiej Kultury i Zeszytów Historycznych, dlatego bacznie obserwowali nie tylko wydarzenia praskiej wiosny, ale też, na ile się dało, ruchy wojsk na granicy obu bratnich krajów.
W ówczesnej praktyce opozycyjnej wydawnictwa niezależne z Zachodu, a przede wszystkim z Paryża, były podstawowym instrumentem „walki z Komuną”. Sam Giedroyc, legendarny założyciel paryskiej Kultury i Instytutu Literackiego w Paryżu, uważał przemycanie jego, zakazanych w Polsce, wydawnictw w realiach pomarcowych za działalność niemal straceńczą. I jak zwykle miał rację. Przynajmniej na razie.
Wiosną kontakty z Kulturą nawiązał Maciej Kozłowski, absolwent archeologii i dziennikarstwa z Warszawy. Stefan i Staszelis go znali i z rajdów mazowieckich, i z wyjazdów w Tatry. W 1968 roku Kozłowski wyjechał do Norwegii, gdzie pracował jako górnik w kopalni węgla na Spitsbergenie. To się Stefanowi bardzo podobało. Podobali mu się twardzi faceci, którzy lublili, żeby w życiu było trudno i umieli się wziąć z życiem za bary. Podczas wyjazdu do Francji Kozłowski spotkał się z Giedroyciem, który wysłał go do Czechosłowacji. Na początku 1969 roku Kozłowski przeniósł pierwszą paczkę książek Instytutu Literackiego przez granicę czechosłowacko-polską. Takie nielegalne druki w Polsce od czasów rozbiorów nazywały się bibuła. Używane dziś rosyjskie słowo samizdaty w latach 60 nie było jeszcze znane. Bibułę Kozłowski i inni rozprowadzali w środowisku inteligencji krakowskiej i wraszawskiej. Z tekstów przemycanych z kolei przez Kozłowskiego i jego współpracowników do Paryża, powstała publikacja Instytutu Literackiego Wydarzenia marcowe 1968. Miało to konsekwencje. 1 marca 1969 roku Służba Bezpieczeństwa, czyli SB, zatrzymała w Warszawie pracowników naukowych, którzy kopiowali Wydarzenia…, a potem zaczęło się „wyłapywanie” innych osób z sieci Kozłowskiego. W maju złapano grupę przemytników na granicy polsko-czechosłowackiej, w tym również Stefana. Wpadli, bo nie byli wprawnymi przemytnikami. Zostali aresztowani przez czeską Służbę Bezpieczeństwa, która przekazała ich Polakom. Zatrzymanych przewieziono do Warszawy. Esbecja dokonała następnych aresztowań, między innymi zatrzymano też Kelusa. Uwięzionych nazwano „taternikami”. Oskarżano ich o „szkalowanie ustroju i naczelnych organów PRL oraz podważanie socjalistycznych zasad ustrojowych”, „prowadzenie dywersji ideologicznej” i „rozpowszechnianie wrogich ustrojowi PRL publikacji”. Prokuratorzy żądali kar więzienia i je, można to chyba tak określić, otrzymali. Po rewizji wyroki skrócono, a potem w ramach amnestii z okazji 25-lecia Polski Ludowej – zniesiono. Stefan wyszedł latem 1969 roku. Wtedy właśnie postanowił, że weźmie ślub z Basią, do czego przedtem właściwie się nie kwapił.
Nikogo z aresztowanych i uwięzionych kary nie odstraszyły od dalszej działalności. Stefan i Staszelis spotkali się w roku 1973 podczas protestów przeciwko przekształceniu Zrzeszenia Studentów Polskich w Socjalistyczny Związek Studentów Polskich. W 1976 roku Staszelis był jednym z inicjatorów powstania Komitetu Obrony Robotników, a Stefan w roku 1978 przystąpił do Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Kelus, wiadomo, został jednym ze słynnych bardów opozycji. Stefan też grał na gitarze i śpiewał ułożone przez siebie piosenki. Jedna z nich okazała się prorocza.
Nie dorobię się, nie chcę, nie umiem, Nie pokażę, kim jestem, jak jest. Nie znam, nie wiem, niczemu nie umknę, Kiedyś zdechnę pod płotem jak pies.
_____
Wiele elementów tego rozdziału zawdzięczam Zbigniewowi Milewiczowi, a wiele Piotrowi S.
Wszyscy marzyliśmy o wolności, nie wiedzieliśmy jednak, że są dwie.
Eli Kargol
Rozdział I, / cz. 2. Rodzice Stefana (1985)
Rodzice Stefana nie doczekali czasu, kiedy Stefan w Ameryce będzie miał dość pieniędzy, żeby ich zaprosić – zginęli w wypadku samochodowym 20 maja 1985 roku, gdy Stefan i Basia byli już oboje w Nowym Jorku, ale jeszcze marnie im się działo i nie mogli pojechać do Gdańska na pogrzeb. Zresztą były to wciąż jeszcze czasy PRL-u, najprawdopodobniej i tak by nie mogli pojechać.
Rodzice Stefana mieli malucha. Wieczorem oddali samochód do przeglądu, odebrali go rano, podjechali pod dom, zabrali walizki i pojechali do Warszawy. Za Tczewem śruby mocujące koło, czyli tak zwane szpilki, tu akurat te mocujące przednie koło po lewej stronie, których w warsztacie nie dokręcono, odkręcały się powolutku w czasie drogi, aż wypadły jedna po drugiej, koło odpadło, potoczyło się na przeciwny pas, prosto przed maskę wielkiej ciężarówki, którą zarzuciło tak, że wepchnęła malucha Szarzyńskich dachem w dół prosto do rowu. W rowie niestety nie było wody ani trawy, tylko jakieś gruzy i śmieci, które nie zamortyzowały uderzenia, lecz przeciwnie, jeszcze je wzmogły. Dodały też całej tragicznej sprawie, którą samemu naprawdę trudno unieść, okropnego, polskiego symbolicznego posmaku. Zginęli na śmietniku, w każdym razie mama. Zanim bowiem przyjechało pogotowie, mama Stefana już zmarła, tam w tym dole ze śmieciami. Tatę odwieziono do szpitala w Świeciu, gdzie po dziesięciu dniach zaczął wychodzić ze śpiączki i akurat wtedy zakrzep, który się zrobił w prawej nodze, dotarł do serca. To, co rozpoczęły cztery wolniutko odkręcające się śruby, zakończył wolniutko pełzający strzępek krwi.
Ale Stefan i tak wiedział, że w jego rodzinie wszyscy szybko siwieli. Mama już w dniu ślubu była lekko szpakowata, w wieku 50 lat była siwiuteńka, ale chodziła co tydzień czesać się u pana Zygmunta, który raz na miesiąc kładł jej czarną farbę. Stefan nigdy więc nie widział mamy siwej, ona zaś nigdy nie zobaczyła, że i on szybko zaczął siwieć.
Stefana przez wiele lat nurtowało pytanie, czy te niedokręcone w warsztacie śruby były konsekwencją zwykłego polskiego niechlujstwa, tak jak gruz i śmieci w rowie, czy też ktoś z góry nakazał, aby ich nie dokręcać. Sęp-Szarzyńscy byli bowiem nie tylko rodzicami znanego opozycjonisty, ale sami cieszyli się przyjaźnią i zaufaniem środowisk inteligenckich, tych mniej kościelnych, a bardziej lewicujących (dziś można by ich było określić jako opozycyjnych „agentów wpływów” i „lewaków”), władze mogły więc… Stefan nigdy nie domyślił tej myśli do końca. Zresztą po co? Rozmawiali o tym z Markiem, gdy ten kilka lat później, już w czasach Wolnej Polski, przyjechał do nich do Ameryki. – Moglibyśmy się upomnieć o rehabilitację, powiedział Stefan. – Rodzicom by to już i tak nie pomogło, odpowiedział mu brat. – Nie, ale może by im teraz oddano honor. – Teraz, powiedział Marek, honory robią się coraz bardziej kościelne, nie wiem, czy mama i tata życzyliby sobie takich honorów. Co mieli dostać, to dostali. W podziemnej prasie pisano o ich śmierci i o stracie dla środowiska gdańskiego. Na pogrzeb przyszły tłumy.
Marek powiedział, że to było zresztą bardzo zabawne, bo ubecja nie mogła przepuścić takiej okazji i przysłała kilku tajniaków, żeby stwierdzili, czy na pogrzebie nie pojawią się jacyś ukrywający się wciąż jeszcze koledzy Stefana. Bo było tak, że wielu z tych, którzy zakamuflowali się w czasie stanu wojennego, nie kwapiło się do wychodzenia z ukrycia, gdy stan wojenny najpierw poluzowano, a potem zawieszono. Zdarzało się bowiem dość często, że taki ujawniający się działacz po jakimś czasie bywał wezwany na przesłuchanie i jednak szedł siedzieć. Jak to w Komunie – powód zawsze się znalazł. Ewa, z którą Stefan się znał od dzieciństwa, bo mieszkali w przylegających do siebie willach, napisała nawet powieść na ten temat, Dochodzenie, którą ktoś z podziemnego Komitetu Kultury Polskiej przeszmuglował za granicę i która w roku 1985 ukazała się w paryskiej Kulturze. Stefan kupił ją sobie niedawno w polskiej księgarni w Ottawie. Była to księgarnia prowadzona przez jego kolegę z Warszawy, Andrzeja Lifschesa. Andrzej przysyłał mu katalogi, a Stefan czasem zamawiał u niego książki. Dochodzenie było właśnie o tym, że władza na każdego mogła znaleźć tak zwanego haka, bo każdy gdzieś kiedyś robił lub chociażby raz zrobił coś niepoprawnego politycznie lub zakazanego. Nie działo się tak, bo ludzie byli źli i grzeszni, tylko dlatego że system tak funkcjonował. W PRL-u nie dało się żyć z czystą kartą. Każdy kiedyś wszedł w konflikt z kodeksem i katechizmem.
Tak czy owak, opozycjoniści nie palili się do wychodzenia z ukrycia, ale można było przypuszczać, że pojawią się na pogrzebie ważnych osób. Było więc oczywiste, że ubecja przysłała swoich pracowników. Z kwiatami, żeby nic nie podpadło. Ale coś i tak podpadło, bo agenci ubrali się nieodpowiednio. „Strój służbowy” ubeka pracującego w latach 80. wśród inteligencji i studentów był od kilku lat ustalony. Dżinsy, podniszczone, ale prawdziwe, nie jakieś szariki czy teksasy, koszula w kratę, też niezbyt nowa, mocne buty skórzane typu trapery, w zimne dni kurtka z kapturem lub wciągany przez głowę brezentowy skafander typu kangur z kieszenią z przodu. Strój agentki obejmował długą spódnicę, farbowaną domowym sposobem w białe koła, drewniaki i jakąś, też farbowaną, ale na jednolity kolor, bluzkę. Kilku tak ubranych osobników przyszło na pogrzeb i zapewne według instrukcji, takich właśnie posthippisów mieli również wypatrywać wśród gości. Nikogo nie znaleźli, za to sami zostali natychmiast rozpoznani jako ubecy, bo mężczyźni, z opozycji czy nie, przyszli na uroczystość ubrani w garnitury i pod krawatem, a kobiety miały na sobie czarne suknie za kolana, rajstopy i czółenka na niewysokim, szerokim obcasie.
– Gwiazda, Łopiński i Krementowski też byli, powiedział Marek, i nie zostali rozpoznani. Nie ma to jak kamuflaż dzikusa przebranego za elegancika. Krementowski był bez brody i nawet włosy miał obcięte na jeża, zupełnie jak jego brat. Sam go ledwo poznałem, stwierdził Marek.
Krementowski był podziemnym działaczem Unimoru, Łopiński podziemnym dziennikarzem, Gwiazda jednym z najsłynniejszych „naziemnych” założycieli Solidarności, który właśnie niedawno po raz kolejny wyszedł z więzienia. Po raz kolejny, bo po wprowadzeniu stanu wojennego został zatrzymany od razu 13 grudnia i internowany w Strzebielinku. Wkrótce przeniesiono go do aresztu śledczego na Białołęce, a we wrześniu 1982 roku do jednego z ośrodków dla internowanych. W grudniu internowanie zostało zamienione na areszt, bo Gwiazda otrzymał wreszcie oskarżenie – próbował mianowicie obalić ustrój. Przebywał w areszcie śledczym na Mokotowie. Zwolnienie uzyskał 22 lipca 1984 na mocy amnestii, ale już 16 grudnia tego roku został ponownie aresztowany podczas uroczystości rocznicowych. Został wówczas skazany w dwóch procesach politycznych na kary 3 miesięcy i 2 miesięcy pozbawienia wolności. Zwolniono go 15 maja 1985. Wypadek, w którym zginęli rodzice Stefana, miał miejsce pięć dni później.