Wspomnienia z lat 50. i 60. – kolejny fragment z przygotowywanej do wydania ksiązki: Jacek Krenz „Latem w Jastarni”
Zimowy kontrapunkt
Pewnej zimy, wiedzeni nostalgią, wybraliśmy się z Michałem Ozdowskim do Jastarni. Gdy pociąg wjeżdżał na półwysep, odnieśliśmy wrażenie, że to statek uwięziony na zamarzniętym morzu. Zatoka i podmokłe łąki pokryte były lodem. Jakby wszystko usnęło, ścięte mrozem. Unieruchomione. Gdy wysiedliśmy w Jastarni, zobaczyliśmy chaty przycupnięte pod śniegiem i nisko ścielące się dymy z kominów ponad nimi. Wilgotny wiatr znad sztormowego morza pokrył szyby lodowymi kwiatami. Pusto, tu i ówdzie ktoś przemykał, opatulony. Wszystko pozamykane, stragany pozabijane deskami. Jedynie kino „Żeglarz” ciągle działało i restauracja „Meduza” na Portowej, gdzie rozgrzaliśmy się szklankami gorącej herbaty, wzmocnionej wysokoprocentową wkładką. Znaleźliśmy jakiś nocleg. Zimno. W nieprzeniknionej czerni nocy za oknem tylko pełgające gdzieniegdzie pojedyncze światełka.
Zima to był trudny czas dla rybaków. Mniejsze łodzie wyciągano na brzeg, kutry z zamarzniętego portu przeprowadzano na stałe do Helu. Praca bowiem nie ustawała. Co wieczór rybacy jechali do Helu pociągiem, skąd o świcie wypływali na połów. Koło południa, po rozładowaniu ładunku, wracali do domu na obiad i krótki odpoczynek, by na noc znów wyruszyć w drogę. Na brzegu zwały spiętrzonej sztormem morskiej wody, skute lodem. W mroźnej ciszy nawet morze przestawało falować, oddychać. Tylko krzyk mew i sygnały buczka mgłowego brzmiały niczym obietnica letniego ożywienia, które kiedyś przecież nadejdzie.
Granat zachmurzonego nieba, antracytowa tafla zatoki i sine z zimna wszechobecne morze. Mocny kontrast z bielą śniegu, żadnych półtonów – gotowy krajobraz do niemal monochromatycznej akwareli, tak różnej od swojej kolorowej wakacyjnej wersji…
Podczas wakacji, po drugim roku studiów, we wrześniu z grupą Koła Plastycznego im. prof. Adama Gerżabka przyjechaliśmy do Jastarni na plener malarski. Byli Regina i Jacek Czapiewscy, Ewa Andrzejewska, Arkadiusz Bor, Mariola Czarnecka, Danka Giełdon, Włodek Jaroszewski, Jurek Kaczorowski, Rysiek Pawłowski, Leon Rugień, Ela Szalewska, Krysia Żuławska.
Użyczono nam bezpłatnie noclegu w pustych po sezonie pawilonach na terenie portu. Obiady jedliśmy w drewnianym przedwojennym budynku ośrodka żeglarskiego, w świetlicy z półkolistą oszkloną ścianą z widokiem na wejście do portu. Śniadania i kolacje przygotowywaliśmy sami na prowizorycznym stole ustawionym na zewnątrz, bo wrześniowa pogoda dopisała, było słonecznie i bezwietrznie.
Na zakup prowiantu dostaliśmy pieniądze od rektora, były dyżury i pamiętam, że nasze śniadania i kolacje były zawsze niezwykle malarskie, bo prześcigaliśmy się w pomysłach, dekorując stół np. gałązkami jarzębiny czy liśćmi dzikiego wina.
Pewnego dnia Dana Giełdon i Krysia Żuławska zostały w swoim domku, ponieważ postanowiły wzajemnie namalować swoje akty. Ktoś tam je podglądał, chyba był to…, zresztą on pewnie sam to pamięta najlepiej, jak również to, że dziewczyny, jak się zorientowały, to kocami i prześcieradłami zasłoniły okno. No, ale wtedy zrobiło im się za ciemno i akty skończyły się na niczym.
Malowaliśmy jednak głównie pejzaże, i głównie w porcie, gdzie było dużo interesujących tematów. Odwiedzili nas nasi profesorowie malarstwa, Anna Fiszer i Władysław Lam, którzy ocenili nasze postępy i udzielili korekt, tak jak zwykle robili to podczas zajęć na uczelni. Wystawę poplenerową urządziliśmy na roboczo w parku naprzeciw Urzędu. Wstęgę przecinał Przewodniczący Rady Narodowej, Henryk Kolubiński. Było sporo zwiedzających, głównie miejscowych, ale wśród gości była też Ewa Demarczyk w modnym wówczas spodniumie w kolorze zieleni, którą jedna z koleżanek nazwała burgundzką, ale pewnie chodziło jej o zieleń butelkową.
Pożegnalny bankiet odbył się w bardzo oryginalnej scenerii remontowanego kadłuba kutra, podpartego na brzegu drewnianymi drągami służącymi do stawiania żaków na węgorze. Wysmołowane zęzy stanowiły atrakcyjne tło dla obrazów i wesoło zakrapianej libacji.
Nasze obrazy zostały zaprezentowane również w Hallu Politechniki, wernisaż odbył się 21 lutego 1969 roku. W katalogu wystawy Dziekan Wydziału Architektury, Mieczysław Kochanowski, napisał:
Najważniejsze jest to, że bezpośrednie – choć na moment – dotknięcie sztuki czyni ją bliską na całe życie, że dodana do życia barwa, tak dosłownie jak i w przenośni, pozostaje na zawsze jako pryzmat, przez który patrzeć się będzie na świat.
Do dzisiaj jest to, przynajmniej dla mnie, zawsze aktualna dewiza, pozwalająca łączyć profesję architektoniczną ze sztuką, z malarstwem. Tego też staram się uczyć studentów.
Nastroju wystawie dodała też poetycka fraza Jacka Czapiewskiego:
Byliśmy w Jastarni we wrześniu, kiedy rybacy zostali wolni i sami. Złote flądry stały w oknach pensjonatu: Gwiazda Morza, Adria – tak się nazywały. Kto chciał, szedł do portu. Wracały flotylle: kutry, jachty szampańskie. Śpiew transatlantyku. Fauna była przyjazna: zziębnięte meduzy, bałtyckie ogiery. Słodka była flora. Pośrodku półwyspu rozpięto sieć: wiatr skakał na jedną to na drugą stronę. Raz o sztormie nocą poszliśmy nad morze.> Stanęliśmy na plaży o rozprutym boku. To był skraj wszystkiego. Po godzinach milczenia w ciemności i grzmocie usłyszeliśmy głos świata.
Prof. Anna Fiszer, pisząc w Katalogu wystawy w Salonie Klubu MPiK w Gdyni, bardzo trafnie sformułowała to, co próbuję uzyskać w malarstwie:
Jacek Krenz poszukuje w dynamicznych, pełnych ekspresji obrazach, wyrazu dla swych doznań w zetknięciu z człowiekiem i przyrodą. Usiłuje dotrzeć do istoty, do głównego nurtu zjawiska. Realizuje to przy pomocy silnych kontrastów form i kierunków oraz dużych płaszczyzn koloru, zróżnicowanych w walorze i temperaturze. Ta transpozycja rzeczywistości staje się często romantyczna i nastrojowa.
Ciągle mam w pamięci ostatnią kąpiel wtedy, we wrześniu, w nagrzanym przez lato morzu, którego powierzchnia była tak gładka, że prawie bez fal. Zwykle wskakiwałem z pluskiem do morza, ale tym razem wszedłem zanurzając się spokojnie, stopniowo, układając się do żabki, aż poczułem na szyi wyraźną granicę dwóch żywiołów. Czuję ją do dzisiaj.
Goodbye Yellow Brick Road…
Pożegnanie pleneru okazało się także momentem kończącym czas jastarnieńskich beztroskich wakacji, które – gdyby je dodać – złożyłyby się na niemal cztery lata mojego wczesnego życia. Potem zdarzały mi się jeszcze krótkie, jednodniowe sentymentalne odwiedziny miejsc i przyjaciół. Ale były to już tylko odwiedziny.
Kasię przywiozłem do Jastarni w drugim dniu naszej znajomości. Czar tej krainy podziałał, jesteśmy szczęśliwi razem przez całe życie.
I może właśnie dlatego, w 1966 roku, po zdanej w Poznaniu maturze postanowiliśmy z Michałem Ozdowskim, że będziemy studiować w Gdańsku. Przyjechaliśmy na Wybrzeże w początku maja i zamieszkaliśmy u jego wujostwa, państwa Sokolnickich, w Oliwie. Początkowo moja wieloletnia fascynacja morzem podpowiadała mi studia w Wyższej Szkole Morskiej. Jednak, gdy stanęliśmy urzeczeni przed wspaniałą fasadą Politechniki Gdańskiej, której architektura podążała za stylem flamandzkiego renesansu, zdecydowałem się przyłączyć do Michała i zdawać razem z nim na Politechnikę. On na Budowę Okrętów, ja na Architekturę.
Jacek Krenz, Politechnika Gdańska, akwarele
Zacząłem kurs przygotowawczy z rysunku u pana Kostka Maciejewskiego w Oliwie. Po egzaminie z rysunku pojechałem do Jastarni na krótki odpoczynek przed egzaminem z matematyki.
Pewnego dnia zauważyłem wchodzącego na plażę pana o charakterystycznej postawie i siwiźnie. Rozpoznałem w nim profesora ze zdawanego dopiero co egzaminu. Podszedłem, a on od razu, że zdałem! Niesamowite, profesor Zygmunt Schmidt zapamiętał mnie, choć było tam kilkaset osób! Był sekretarzem komisji egzaminacyjnej i skojarzył mnie, może dlatego że byłem wysoko na liście.
Egzamin wstępny z matematyki zdawaliśmy ze spokojem, bo byliśmy po kursie przygotowawczym prowadzonym w poznańskim NOT. Wróciliśmy do Jastarni, by po tygodniu pojechać zobaczyć listę wyników. Piotr Wilkuszewski, lokalny zabijaka, który akurat wyszedł na przepustkę z wejherowskiego zakładu odosobnienia, zaoferował, że pojedzie z nami i jak k…., będzie źle, to ich k…. zaje….
Każda miejscowość ma swojego oryginała, wybijającego się ponad przeciętność. Tu był nim Piotr, chociaż nie w pozytywną stronę. Z twarzą pooraną szramami po licznych bójkach, wysoki i zamaszysty o nieokiełznanym temperamencie ładującym go nieustannie w kłopoty, w swoisty sposób wyrażał sympatię do mnie: podnosił mnie wysoko, i obróciwszy do góry nogami energicznie mną potrząsał. Nie mogliśmy mu odmówić jazdy z nami do Gdańska, ale ustaliliśmy, że lepiej będzie, jak zaczeka na nas przed gmachem Politechniki. Na szczęście, zdałem, dzięki czemu udało się uniknąć kryminalnych kłopotów.
Okazało się wkrótce, że jastarnieński wątek kryminalny jednak dopadł i mnie. Jesienią przyszło do mnie, na adres dziekanatu Wydziału Architektury, wezwanie do stawienia się w komisariacie w Pucku. Przesłuchiwano mnie w sprawie posiadania pistoletu. Okazało się, że jeden z moich jastarniańskich koleżków na bakier z prawem, na pytanie milicji, gdzie ukrył pistolet, powiedział, że dał takiemu jednemu letnikowi z Poznania. Wydawało mu się, że nie znajdą, kto to. Sprawa się wyjaśniła po pewnym czasie, gdy poszukiwany pistolet odnaleziono na dnie basenu portowego. Bywają niekorzystne następstwa przejrzystej wody, to znaczy, niekorzystne dla inkryminowanego, bo ja szczęśliwie zostałem oczyszczony z podejrzenia o nielegalne posiadanie broni…
Do dziś piękno architektury naszej Politechniki działa na mnie równie mocno, a nawet po latach mocniej w miarę poznawania ukrytych symbolicznych znaczeń płaskorzeźb fasady, które mogłem codziennie podziwiać, początkowo jako student, a teraz jako profesor tej uczelni.
W 1964 zaczęliśmy jeździć na koncerty do Non Stopu w Sopocie. W pierwszym Non Stopie, mieszczącym się przy samej plaży, pomiędzy ul. Drzymały 10 i Traugutta, pod rozpiętym dachem grał do tańca zespół Pięciolinie, potem przemieniony na Czerwone Gitary. Seweryn Krajewski śpiewał Nad morzem, Bernard Dornowski Kiedy jestem sam, Krzysztof Klenczon Taka jak ty, Jerzy Kosela Maturę, na perkusji bębnił Jerzy Skrzypczyk. Był też koncert Czesława Niemena.
Nad morzem, Czerwone Gitary
Gdy świeci nad morzem słońce, Patrzysz się w dal. Nie zwracasz uwagi, Że ktoś z tyłu jest sam.
Wiatr rozwiał Twe włosy, Groźne fale biją o brzeg, A Ty wciąż ze swymi myślami Jesteś gdzieś – hen.
I słychać szum morza, Zachód słońca ginie wśród fal A Ty wciąż nie zwracasz uwagi, Że ja stoję sam.
Jakie były Twe myśli? Trudno zgadnąć ich bieg, A nie chciałbym pytać, By nie spłoszyć chwili tej.
I długo wpatrzony stałem W Ciebie, zamyśloną wciąż, I nie mogłem przerwać Myśli Twoich, marzeń Twych.
I długo wpatrzony stałem W Ciebie, zamyśloną wciąż, I nie chciałem przerwać Myśli Twoich…
Rok przed maturą wybrałem się do Jastarni, wyprzedzając mamę i braci o dwa tygodnie. Razem z Krzysztofem, wówczas moim najbliższym kompanem, przyjechaliśmy pociągiem do Gdyni, potem statkiem „Panna Wodna” do Jastarni. Zamieszkałem u pani Wandy przy ulicy Szkolnej. Za wikt i opierunek pomagałem samotnej wdowie rąbać drewno na opał.
Do Sopotu dostawaliśmy się na różne sposoby: autostopem, pociągiem towarowym, ale najprzyjemniej było dopłynąć do Gdyni statkiem żeglugi przybrzeżnej, a stamtąd dalej kolejką SKM do Sopotu. Powrót był trudny, bo trzeba było opuścić Non Stop przed końcem koncertu, by zdążyć na ostatni pociąg. Nie zawsze się to udawało, więc dojeżdżaliśmy kolejką elektryczną do Redy, a potem pieszo, ale zawsze udawało się nam, przynajmniej na część tej trasy, złapać autostop. W przeciwnym razie mielibyśmy 40 km marszu do pokonania, chociaż nawet z podwózką zwykle lądowaliśmy w domu o świcie i do pokoju dostawaliśmy się przez okno z największą ostrożnością, żeby nie obudzić mamy.
Pewnego razu zostaliśmy w Sopocie w Domu Turysty na noc i na drugi dzień pojechaliśmy zwiedzić gdańską starówkę. Gotycka architektura zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Zwiedzając kościół Św. Ducha znaleźliśmy tajemne wejście na wieżę. W dzienniku, który wtedy prowadziłem, znalazłem zdanie, że to było „moje największe przeżycie estetyczne w dotychczasowym życiu. Wszystkiego nie zwiedziłem, muszę tu przyjechać”.
Dom Zdrojowy wybudowany został z inicjatywy Klemensa Kohnke, wg projektu inżyniera Lange z Wejherowa. Powstał tuż przed wybuchem II wojny w stylu modernistycznym z mocno przeszkloną fasadą i szerokim gzymsem. Otwarto go na sezon letni 1939.
Do budynku, pięknie wkomponowanego w wydmowe wzniesienie porosłe lasem sosnowym i dzikimi różami, prowadziły schody z klinkieru, strome od strony plaży i łagodne, tarasowe z drugiej. Na parterze była restauracja i krąg taneczny. Półkoliste schody za orkiestrą prowadziły na piętro do kawiarni. Był tam barek, sala brydżowa i balkon z widokiem na morze. Krąg taneczny był także na zewnątrz. Dalej, na skraju skarpy opadającej w kierunku plaży, była metalowa barierka, na której lubiliśmy przesiadywać, bo roztaczał się z niej szeroki widok na plażę i morze.
Na ławeczce spotkać można było często panią wróżącą z kart. Była to obdarzona niezwykłym talentem przewidywania przyszłych losów, pochodząca z ukraińskich kresów Zofia Rosińska.
Na fajfy często szliśmy prosto z plaży i lokowaliśmy się na piętrze przy stolikach wokół kręgu otwierającego widok na zespół i pary tańczące na parkiecie poniżej. Tańczyliśmy jive’a i rocka z obrotami, przerzucaniem i przeciąganiem między nogami, twista i let’s kiss. Na parkiecie prym wodził Krzysztof ze znakomicie tańczącą aktorką Ewą Wiśniewską. Czasem atmosfera stawała się napięta, gdy pojawiała się banda Ryśka i Wojtka. Pilnowali, by nie zabierać im panien do tańca. Pewnego razu wyprowadził ich nawet milicjant, by młodzież mogła się swobodnie bawić. Ale i tak, wypuszczeni z komisariatu, zaraz wrócili.
Na dancing trzeba było kupić bilet z tzw. konsumpcją. Nasza paczka zwykle wchodziła przeciskając się przez okienko toalety w piwnicy, a dalej przez kuchnię i kręconymi metalowymi schodkami na parter i piętro. Wieczorni spacerowicze mogli obserwować tańczące pary przez duże francuskie okna.
Po dancingu, nad ranem, chodziliśmy do piekarni na świeże bułeczki prosto z pieca, które piekarz podawał nam przez okno.
Częściej jednak spotykaliśmy się w większym gronie w koszach na plaży i śpiewali przy dźwiękach gitary i butelce „bełta” z dużym W, wypisanym patykiem na naklejce.
Dom Zdrojowy, piękny przykład architektury modernistycznej, rozebrano niestety w 2001 roku; na jego miejscu wybudowano luksusowy hotel. Podobny los spotkał kawiarnię „Palomę” w Juracie, drugie ulubione miejsce naszych tańców. Zniknęła żółta klinkierowa nawierzchnia ulic i chodników. Tamten świat przestał istnieć. Dlatego postanowiłem spisać to wspomnienie, by nie zatarł się całkowicie.
Kultowe Kino „Żeglarz” nadal istnieje, prowadzone przez rodzinę pasjonatów, dzięki którym oparło się wszechobecnym multipleksowym trendom
Kino było ważnym miejscem naszych wakacyjnych przeżyć i wzruszeń, poszerzającym naszą wyobraźnię o świat poza codziennością. Westerny przenosiły nas w rozległe prerie, skaliste wąwozy Dzikiego Zachodu, gdzie honor przeciwstawiał się złu. Stawaliśmy się odważnymi kowbojami i Indianami. W wakacyjnym repertuarze były głównie westerny (Rio Bravo, 15:10 do Yumy, Człowiek, który zabił Liberty Valance’a, Siedmiu wspaniałych, czeski pastisz Lemoniadowy Joe) i francuskie filmy przygodowe z Delonem i Belmondem (Trzech muszkieterów, Człowiek z Rio). Oglądaliśmy je po kilka razy, już bez kupowania biletów, kiedy udawało nam się wślizgnąć przez kotarę zasłaniającą drzwi wyjściowe, otwarte dla koniecznej wentylacji sali. Czasem czekaliśmy na odpowiedni moment w toalecie, do której drzwi były obok ekranu. Nad drzwiami widniała sentencja: Godziny, lata płyną, lecz cóż, wiecznie młode jest kino.
Chłopaki wchodzili czasem z butelkami, powiedzmy, że była to oranżada albo lemoniada, które po opróżnieniu turlały się z rumorem po drewnianej pochyłej podłodze ku ekranowi. Jedna z naszych dziewczyn dorównywała im lżejszym kalibrem, puszczając piłeczkę ping-pongową w ślad za butelkami.
Filmy znaliśmy na pamięć, po wielokrotnym ich obejrzeniu, więcej uwagi poświęcaliśmy grom towarzyskim.
Muzyka
Przy stacji benzynowej stał drewniany barak, pełniący rolę świetlicy zwanej „Tancbudą”. Koncert „Czerwono-Czarnych” w 1962, w roku ich debiutu, zgromadził tłumnie całą wakacyjną młodzież. Karin Stanek śpiewała swoje przeboje: Malowana lala, Autostop i Chłopiec z gitarą. Śpiewali też Michaj Burano, Katarzyna Sobczyk i chyba Helena Majdaniec. Było głośno i duszno, a taki ścisk, że gdy udało mi się wspiąć, by zobaczyć scenę, przestałem już dotykać stopami podłogi, utrzymywany wyżej przez widzów wokół mnie. Nowa, niezwykle dynamiczna muzyka rockowa, big-beatowa porwała wszystkich. Tak bardzo odbiegała od sączonych całymi dniami z głośników radiowęzła śpiewów Tercetu Egzotycznego, ze wzruszającym Niebo skąpi suchej ziemi kropli deszczu, Marii Koterbskiej Karuzeli, na zmianę z włoskimi przebojami Marin Marino Mariniego, Mamma son tanto felice Robertina Loretti czy Questa piccolissima serenada, którą śpiewał Teddy Reno.
Nieco lepszy repertuar niż z radiowęzła grał zespół pana Monety do tańca na five’ach i dancingach w Domu Zdrojowym.
Czerwono-Czarni na Festiwalu Piosenki w Sopocie 1964
Karin Stanek śpiewała:
Tato, kup mi dżinsy-spodnie, Tato, będzie mi wygodnie, Tato, wszyscy mają dżinsy, Kup je mi!
Prośba ta wyrażała marzenia tysięcy polskich nastolatków o spodniach-symbolu zachodniego stylu życia, ale była trudna do spełnienia. Były wprawdzie podobne spodnie z tak zwanego „teksasu”, lecz to nie było to! Cudem zdobyte oryginalne dżinsy rozpruliśmy z braćmi na części, a mama wykorzystała krój do uszycia nam dżinsów z płótna żaglowego. Farbowaliśmy je na różne odcienie niebieskiego. Płótno zdobywaliśmy od rybaków, którzy kupowali je na przydział do łodzi. Koledzy wypraszali takie dżinsy u naszej mamy i trudno jej było sprostać zamówieniom, tylu było chętnych. Założyliśmy z braćmi zespół big beatowy w składzie trzech braci Krenzów + Leszek Weres (trzy gitary i perkusja) i nazwaliśmy go „Blue Jeans”.
Pewnego razu wsiedliśmy do stojącego na stacji pociągu towarowego, który po chwili ruszył w kierunku Redy. We Władysławowie pociąg zwalniał na ostrym zakręcie na południe i wtedy z łatwością wyskoczyliśmy. Poszliśmy w kilka par na five do „Domu Rybaka”. Atrakcję stanowiła tam fontanna z figurą rybaka ustawiona na środku kręgu tanecznego. Mocno to jednak odbiegało od ulubionej atmosfery naszych tańców w Jastarni.
Wracaliśmy po północy autostopem ciężarówką z otwartą paką. Usadowiliśmy się pośród jakichś metalowych urządzeń i śpiewaliśmy wesoło przez całą drogę. Nazajutrz nie było już nam tak wesoło, gdy okazało się, że dziewczyny pobrudziły sobie sukienki czarnymi smarami, a pranie wtedy nie było takie proste.
Słoneczne dni spędzamy na plaży. Wylegujemy się w grajdołach – powieści, opowieści, dowcipy przeplatają się leniwie. Gadamy, czytamy, gramy w karty. Co pewien czas wskakujemy do zimnego zwykle Bałtyku. Najwięcej zabawy jest ze skakaniem na sztormowe fale, trzeba jednak uważać, by cofając się, nie wciągnęły w głąb. Nie lada wyczynem było dopłynięcie przy sporych falach na oddaloną od brzegu mieliznę, bo tuż przed nią silny prąd odpychał, utrudniając wejście na łachę piasku.
Lata 60 to już czas licealny. Beztroskie zabawy, figle i przekomarzania ustępują teraz poważniejszym rozmowom o książkach, filmach, o sztuce. Czytaliśmy też prasę, która wtedy była naprawdę ciekawa: „Świat Młodych”, „Poznaj Świat”, „Szpilki” z felietonami Toeplitza i rysunkami Mai Berezowskiej, „Forum” z fragmentami artykułów ze świata, no i „Przekrój” z komiksowym Panem Filutkiem i krzyżówką na ostatniej stronie. Z poważniejszych tygodników kupowało się „Kulisy”, „Film” i „Kulturę”. Należałem wtedy do Kółka Historii Sztuki w poznańskim Zamku. Mieliśmy więc z Iwoną wspólne zainteresowania, zwłaszcza że szykowała się na studia na Wydziale Historii Sztuki na Jagiellonce. Zachwycaliśmy się Barbarzyńcą w ogrodzie Herberta, malarstwem Jacka Malczewskiego. Lubiłem szczególnie jego Krajobraz z Tobiaszem, gdzie wyłaniająca się zza wzgórza wąska linia szczytu dachu zapowiadała ukryty świat. Obraz W tumanie, z grupą wirujących postaci na spokojnym tle melancholijnego pejzażu, za każdym razem odsłaniał coś nowego, czego wcześniej jakby nie dostrzegłem. Byłem poruszony, gdy Iwona zapoznała mnie ze Swietłaną i Jolą Malczewskimi, które podobno były jakoś z malarzem (malarzami, bo był przecież i Rafał) spokrewnione.
W gorszą pogodę graliśmy w karty w sali brydżowej Domu Zdrojowego. Spotykaliśmy się w kawiarni „Cichy Kącik” na rozmowy przy kieliszku wermutu Istra Bitter Sherry.
Odwiedzali mnie też wtedy moi szkolni koledzy. Do najbliższego mi przyjaciela Michała Ozdowskiego, dołączyli Romek Gabryel, Paweł Moś i Włodek Kaftański. Zmienił się zestaw naszych lektur. Czytaliśmy Salingera Buszującego w zbożu i Fanny i Zoe, i oczywiście Hemingwaya Ruchome święto, Pożegnanie z bronią i Za rzekę w cień drzew. Odkryciem okazał się też T.S. Eliot. Mama Krzysztofa, Krystyna Starczewska, wiedząc o moich zainteresowaniach, pożyczyła mi biografię Suzanne Valadon, o której tak czule pisał jej syn, Maurice Utrillo:
Tak się zwie moja matka, równie piękna jak dobra, szlachetna i miła, wszelkie ma zalety, jakie tylko są, i jeszcze Bóg talentu natchnienie jej zsyła.
Pierwsze radio tranzystorowe przywiózł kolega Jurka, niejaki Mądry, po pobycie w Anglii. Mógłby też nazywać się Majętny, bo przyjechał wspaniałym motorem Victoria, równie czerwonym i opływowym w kształtach jak jego radio, które chętnie nam pożyczał. To dzięki niemu mogliśmy wysłuchać patetycznego Koncertu e-moll na fortepian i smyczki (Malédiction) Franciszka Liszta, który na sztormowej plaży brzmiał szczególnie wspaniale.
Z moim bratem Jurkiem i Krzysztofem chodziliśmy rysować i malować morskie tematy w porcie. Braliśmy od Jurka radio tranzystorowe, by słuchać muzycznego Radia Luksemburg ze słynną listą Top Twenty. Na pierwszym miejscu zwykle wtedy byli Beatelsi, za nimi Roy Orbison z Pretty Woman, The Animals, The Shadows, Dave Clark Five, Bob Dylan, The Kinks… Jeszcze w czasie roku szkolnego udało mi się zaprenumerować „The New Musical Express”. Przed wakacjami przekierowałem prenumeratę na adres w Jastarni, dzięki czemu mieliśmy najświeższe wiadomości z muzycznego świata.
Raz po raz jakimś cudem udawało nam się wykorzystać jakąś szczelinę w żelaznej kurtynie, oddzielającej nasz zgrzebny świat od tego kolorowego, zachodniego, który jakoś zupełnie nie kojarzył nam się ze „zgnilizną”, jak usiłowała nam to wmówić propaganda. Trafiały do nas takie atrakcje jak: para dżinsów cudem zdobyte gdzieś chyba przez Jurka, czerwone obiekty Mądrego czy wspomniany „The New Musical Express”. O ofercie darmowej prenumeraty tego tygodnika muzycznego dowiedziałem się z Radia Luxemburg; przychodził pocztą regularnie, wysyłany gdzieś ze Szkocji. W konsulacie amerykańskim w Poznaniu, jak się cierpliwie wyczekało, można było dostać egzemplarz czasopisma „Ameryka”, z pocztówką gramofonową w środku.
Jurek
Do wędkowania musieliśmy się przygotować dzień wcześniej, kopiąc robaki na łące. Wbijało się łopatę i poruszało, tak by wypłoszyć gąsienice na wierzch. Okonie i płocie najlepiej brały przy kamieniach portowego falochronu. Wędkarzom można wierzyć lub nie, ale raz zdarzyło mi się złowić całe wiadro ryb w ciągu godziny. Była wspaniała uczta, bo świeże ryby zaraz po złowieniu smakują najlepiej.
Koło południa ubieraliśmy się i schodziliśmy z plaży do miasta na lody, na smażoną rybę, no i żeby kupić bilet do kina na wieczorny seans. Pensjonat „Oaza” serwował najlepsze na świecie panierowane filety z dorsza. Ponoć polegało to na całonocnym moczeniu ich w mleku. Dla ochłody sprzedawano na ulicy, z saturatora na kółkach, wodę z sokiem, serwowaną w szklankach, ledwie spłukiwanych i mało higienicznych.
Gdy dołączały do nas dziewczyny, spacerowaliśmy do oddalonej o dwa kilometry Juraty. Na kilka sposobów: wygodnie szosą, w słońcu plażą, torami lub leśną ścieżką. Można było oczywiście jechać pociągiem lub autobusem, ale woleliśmy pieszo. Celem była położona wśród drzew kawiarenka „Paloma” z okrągłą salą taneczną.
Zasiadaliśmy na pufach przy okrągłych stoliczkach z pucharami lodów, a z czasem przy kieliszkach wina. Atrakcją była grająca szafa z aktualnymi przebojami. Cliff Richards śpiewał The Young Ones, Paul Anka You are My Destiny, Roy Orbison Pretty Woman, “The Shadows” grali romantyczne Themes for Young Lovers i Apache, a “The Tornados” swój instrumentalny przebój Telstar.
O godzinie piątej po południu rozpoczynały się potańcówki, zwane odpowiednio five’ami. Wejście ułatwiała nam zaprzyjaźniona kelnerka Ela, córka naszej gospodyni. W towarzystwie zwykle był ktoś, kto grał na gitarze. Z Ryśkiem Ambroziewiczem śpiewaliśmy Meksykanę, gdzie sprawy damsko-męskie układały się bardzo prosto i dla nas zrozumiale:
Piękne życie spędzają kowboje, A ich miłość jest piękna jak kwiat. Rzucę lasso i serce jest moje, Porwę dziewczę i pojadę w świat.
Może mnie kochasz, piękna dziewczyno, Może lasso połączy serca dwa. Wiatr upaja jak szampan i wino, Dzika miłość po stepie nas gna.
Morze, plaża, ryby w zatoce, wakacyjne przyjaźnie, tańce. Pierwsze poruszenia serca, zakochania, spacery z trzymaniem się za ręce lub obejmując się wzajemnie za biodra. Obok domu, gdzie mieszkaliśmy, był zasobny dom pana Hermana, rybaka z dużym kutrem, szkunerem. Miał żonę Francuzkę i dwie piękne córki, Françoise i Marie-France. C’est vrai, żałuję, że nie znałem francuskiego, by zrozumieć, co odpowiedziała mi Françoise na pytanie: Czy mnie kochasz?
Pierwsze niewinne miłości: Żywia, Elżbieta, Iwona, Kasia, Marysia… Z Elżbietą odbywaliśmy długie spacery brzegiem morza. Była nastoletnią łyżwiarką i opowiadała mi o obozach kondycyjnych. Zimą, podczas szkolnej wycieczki do stolicy, wyrwałem się z klasowej grupy i z tzw. bełtem, czyli butelką najtańszego wina, ukrytą w kieszeni kurtki poszedłem ją odwiedzić na Saskiej Kępie i powspominać lato.
Podtrzymaniem letnich przyjaźni był też Sylwester w Zakopanem w 1963 roku. Zaraz po Świętach dostałem list od Krzysztofa z serdecznym spontanicznym zaproszeniem:
Przyjechała Kaśka i Krystyna, Pżryjerzdrzaj na pewno. Spanie masz ó mnie, rzarcie takrze!
Kolorytu zaproszeniu dodawała autorska ortografia listu. Po marcu 1968 roku Kasia Forbert już do Jastarni nie przyjechała. I tak, nawet tutaj doświadczyliśmy wpływu polityki.
Iwona z kolei lubiła recytować Pchłę Szachrajkę Brzechwy, wierszowaną opowieść o sprytnych postępkach pewnej pchły. Recytowała też zabawny wiersz Gałczyńskiego Strasna zaba w wersji dla sepleniących, który do dziś znam na pamięć:
Pewna pani na Marsałkowskiej kupowała synkę z groskiem w towazystwie swego męza, ponurego draba; wychodzą ze sklepu, pani w sloch, w ksyk i w lament: – Męzu, och, och! popats, popats, jaka strasna zaba!
Mąz był wyzsy uzędnik, psetarł mgłę w okulaze i mowi: – Zecywiście cos skace po trotuaze! cy to zaba, cy tez nie, w kazdym razie ja tym zainteresuję się; zaraz zadzwonię do Cesława, a Cesław niech zadzwoni do Symona – nie wypada, zeby Warsawa była na „takie coś” narazona. Wspólnym wysiłkiem ządu i społecenstwa pozbyliśmy się zabiego bezeceństwa.
Biedna żaba! Dlaczego więc Iwonka nie mogła mi wybaczyć, że rozdeptałem żuczka? Na jej: „O! Popatrz, żuczek”, machinalnie rozgniotłem go butem. Dopiero po 40 latach uzyskałem oficjalne wybaczenie na piśmie. Przyjaźnimy się serdecznie i odwiedzamy z rodzinami do dziś, chociaż podejrzewam, że mimo wszystko ciągle chowa skrywaną urazę, nie doceniając być może rycerskiej intencji obrony swojej damy. Z radością możemy myśleć, że ta nasza młodzieńcza przyjaźń przeszła na pokolenie naszych dzieci i trwa nadal. Pomimo żuczka.
Zdarzyło się, że dwaj bracia, tj. Jurek i ja “chodziliśmy” w Jastarni z dwiema siostrami: Zosią i Marysią Biegańskimi. Mama ich była pianistką, a ojciec dyrektorem Wydawnictw Artystycznych i Filmowych. Mieszkali w fińskim domku w pięknej zielonej dzielnicy Jazdów w centrum Warszawy. Zdałem wtedy na Wydział Architektury Politechniki Gdańskiej. Kierowany jednak porywem serca, postanowiłem przenieść się do Warszawy, by być blisko Marysi. Stało się to możliwe dzięki jej wujkowi, ówczesnemu dziekanowi warszawskiego Wydziału Architektury, który – dzięki mojej wysokiej ocenie z egzaminu wstępnego – stwierdził, że „nie widzi przeszkód”. Gdy nadeszła jesień okazało się jednak, że letnie miłości nie zawsze utrzymują się poza wakacjami. Pozostałem na studiach w Gdańsku, Marysia poszła na malarstwo do warszawskiej ASP. Nasze drogi się rozeszły, przestaliśmy jeździć na wakacje do Jastarni i straciliśmy kontakt.
Lubiłem towarzystwo tutejszych chłopaków: Romka i Edka Soleckich, Piotra Wilkuszewskiego, Henia Selina, Henia Oksa, Ryśka Ambroziewicza, Staszka Rybarczyka, Bogdana, Franka i innych. Uczyliśmy się od nich języka kaszubskiego, często mało cenzuralnych zwrotów, nie nadających się do cytowania tutaj, ale do dziś potrafię trochę kaszëbsczim jãzëkem godac. Była to przydatna umiejętność. Wiedziałem, na przykład, że należy czym prędzej uciekać, gdy wchodząc w szkodę słyszeliśmy: Të diôble, jak jô ce chyce, to utopse.
Wojtek z Ryśkiem przewodzili bandzie tutejszych chłopaków, która przybywającym na wakacje chłopcom, zwłaszcza tym wywyższającym się swoim stołecznym pochodzeniem, pięścią pomagała przywrócić odpowiednie proporcje zachowania. Często odbywało się to już na dworcu, ledwie wysiedli z pociągu.
Miałem też swoją paczkę znajomych, od lat przyjeżdżających na wakacje nad morzem: Iwona Borysowicz, Marysia Biegańska, Kasia Forbert, Krystyna Zajączkowska, Małgosia Kubiak, Ania Domańska i Tomek Stawiński z Warszawy. Byli też tacy, których dziś pamiętam tylko z imienia lub przezwiska: Danek, Grzybówna, Młynarka, Zarzycki… Każdy z moich braci miał swój odrębny krąg znajomych, ale często trzymaliśmy się razem.
Niektórzy nazywali nas Kanarkami (Jurek Kanarzycho, Wojtek Kanar i ja Kanarek). Do tego Krzysztof Starczewski był jeszcze jakby moim trzecim bratem, młodszym o rok ode mnie.
Przyjeżdżała do Jastarni i Juraty warszawska elita. Pisarze, aktorzy, filmowcy, dziennikarze. Bywały tu Anna Nehrebecka, Małgorzata Braunek, Maja Komorowska, Wojciech Gąssowski, Tadeusz Kubiak (ojciec Małgosi), Wojciech Młynarski, Edward Dziewoński i inni. Mówiło się, że na premierowych pokazach w kinie „Żeglarz” było więcej gwiazd na sali niż na ekranie.
W owym czasie samochodów w Jastarni prawie nie było. Andrzej Badeński, medalista letnich Igrzysk Olimpijskich w 1964 roku, tym bardziej zadawał szyku, pojawiając się w otwartym kabriolecie NSU Prinz. Szliśmy pewnego razu z Krzysztofem, gdy zatrzymał się przy nas, wypytując o urodziwą siostrę Krzysztofa, Beatę. Poczęstował nas wyrostków Chesterfieldami z filtrem, by wydobyć informację, gdzie mógłby ją spotkać. Krzysztof lubił na plaży grać w badmingtona z Wojciechem Młynarskim ze względu na jego niezwykłe poczucie humoru. Błyskotliwe dowcipy zapisywało okoliczne towarzystwo. Krzysztof, czarujący, przystojny, dość wcześnie zakosztował dziewczęcych uroków i przez jedno lato mieszkał nawet z jedną panną ze stolicy, za przyzwoleniem jej ojca, który robił sobie nadzieje, płonne, jak się zresztą okazało, że obrotny młodzieniec wspomoże go w interesach tzw. prywatnej inicjatywy. Po latach Krzysztof przyjechał do Jastarni z dorastającym synem w sentymentalnym nastroju odnajdywać ścieżki dzieciństwa. Krzysztof junior zżymał się, że zaaferowany tata oprowadzał go po jakiś chaszczach.
Kapliczka, dawna szkoła i stodoła – królestwo naszych dziecięcych zabaw. Szkołę i kapliczkę ufundowała Urszula Przebendowska w 1755 r. – rys. J. Krenz
Świat dziecięcych zabaw
Po plaży, po południu toczyły się zabawy i opowieści koło domu pod rozłożystym kasztanowcem białym, który został posadzony w 1897 roku przez Walentego Strucka, mieszkańca Jastarni-Boru; dziś jest pięknym pomnikiem przyrody.
W sąsiedztwie, przy ulicy Rybackiej, jest dawny budynek szkoły, w którym mieszkał dyrektor Alfons Groenwald z rodziną. To on rozpoczynał nauczanie jastarnieńskich dzieci po wojnie, słabo lub wcale nie znających języka polskiego. Przyjaźniliśmy się z jego sympatycznymi córkami Oleńką i Hanią oraz młodszym Tadziem. W stodole, na poddaszu, mieliśmy swoje królestwo, gdzie razem z nimi i moimi braćmi bawiliśmy się całymi dniami, zwłaszcza gdy padał deszcz. Czasem do późna wystawaliśmy z Wojtkiem w warzywniaku pod oknem dziewczyn szykujących się do spania i czas płynął na przekomarzaniach i figlach.
W głębi chata i kasztanowiec, w pierwszej linii letnicy i miejscowi; autor – pierwszy po lewej
Wojtek podkochiwał się w Oleńce. Do sąsiedniej przysadzistej chaty pana Hebla przyjeżdżały z mamą panny Sommerówny, Joanna, Marysia i najmłodsza Elżbieta. Czasem wpadał też ich najstarszy brat Wojtek, którego żona znana była potem z ekranów telewizyjnych, jako Chmurka, prezenterka pogody. Marysia, nazywana przez nas Kajakiem, stała się kolejnym obiektem równie nieszczęśliwych westchnień mojego brata Wojtka.
Przygody
Z najwcześniejszego dzieciństwa pamiętam słoneczne dni na plaży z zabawami na brzegu morza. Brodzenie w przyboju fal, meduzy poruszające się w przejrzystej wówczas toni, małe flądry pływające przy karbowanej powierzchni dna, tamy i zamki z piasku, skrzypiący dźwięk piasku pod stopami. Szczególnie lubiłem przesypywać bialutki piasek z jednej piąstki do drugiej.
W miarę dorastania świat wakacyjnych przygód poszerzał się. Chodziliśmy do portu, gdzie było mnóstwo atrakcji z łowieniem ryb, pływaniem bączkiem, przyglądaniem się przybijającym do nabrzeża statkom żeglugi, jachtom i łodziom rybackim. Szczególny zachwyt budził żaglowiec „Generał Zaruski”, przywodząc marzenia o dalekich morskich podróżach. Z wieżyczek latarni na końcach falochronów, wytyczających tor do portu, obserwowaliśmy to wszystko z góry.
Pewnego poranka w porcie przy pawilonie LOK-u byłem świadkiem dziwnej sceny: na trawniku jakiś mężczyzna leżał z tabliczką z napisem STRAJK. Okazało się, że to kucharz z ośrodka żeglarskiego. Po kilku godzinach przyjechał na rowerze milicjant z Helu i go zwinął.
Chodziliśmy do pobliskich bunkrów obronnych z czasów II wojny, najczęściej do tego, który położony był na szczycie wydmowego wzniesienia, z kręgiem dawnego stanowiska ogniowego. Z trudem wdrapywaliśmy się na górę, ale warto było, bo roztaczał się stamtąd widok wokół na morze, zatokę i zalesiony półwysep z latarnią morską, wieżą kościoła i zabudowaniami Jastarni.
Dalej, za Juratą w stronę Helu, wchodziliśmy potajemnie na teren wojskowy, gdzie było mnóstwo jagód, borówek i grzybów, których nikt nie zbierał. Chłopacy z Jastarni zbierali tam nie tylko jagody… Znalezioną amunicję przeciwlotniczą wykorzystywali do ryzykownych zabaw polegających na uruchomieniu zapalnika i wrzuceniu po chwili do zatoki, co wywoływało wysokie gejzery wodne. Był to swoisty sposób łowienia ryb, łączący niebezpieczne z pożytecznym.
W przeciwnym kierunku, w stronę Kuźnicy, chodziliśmy na jeżyny bujnie rosnące po stronie zatoki. Na wydmach przy plaży zachowały się bunkry z grubego betonu. Przez szczeliny strzelnicze można było obserwować morze, a czasem też amatorki szczególnie dokładnego opalania na dzikiej plaży. Heniek nie patrzył, nie musiał, bo dostał od wujka marynarza długopis z obrazkiem kobiety, która przy odpowiednim nachyleniu pokazywała się bez ubrania.
Trochę dalej w kierunku Kuźnicy było wzniesienie na wydmach, zwane Lubekową Górą. Był na niej krzyż upamiętniający morską katastrofę, kiedy zatonął statek. Jeszcze dalej przed samą Kuźnicą znajdował się nowoczesny dom wakacyjny Andrzeja Łapickiego.
Opuszczaliśmy Jastarnię w ostatnie dni sierpnia. Mama dzień wcześniej kupowała bilety. Zdarzyło się raz, że jej niesforne chłopaki poszły pożegnać się z morzem i wrócili pod koniec dnia już po odjeździe pociągu, by w ten sposób przedłużyć pobyt w wakacyjnej krainie.
Wszystkie moje wakacje w dzieciństwie i młodości spędzałem w Jastarni. Rybacka wioska leży na wąskiej kosie piaszczystego lądu pomiędzy morzem a zatoką, midzë wieldzi muerze a mołi muerze, jak mówią tutejsi Kaszubi. Była cudowną krainą przygód i beztroskiej szczęśliwości, choć, jak to w życiu bywa, miała też wątki poważniejsze. Zabudowa rybackich domków skupiała się wzdłuż wyłożonej klinkierem, obsadzonej drzewkami ulicy Żymierskiego (obecnie Księdza Bernarda Sychty). Przy wąskich uliczkach stały chaty z dwuspadowym dachem pokrytym dachówką. Niektóre trochę większe miały na poddaszu facjatkę. Były dwa sklepy spożywcze, jeden wielobranżowy, mięsny i księgarnia. I dwa kioski „Ruch”. W obejściach rybacy sprawiali ryby, suszyli i naprawiali rozpięte na drągach sieci. Psy i koty wypatrywały rzucanych im odpadków, ale większość z nich przeznaczona była do karmienia norek. Fermy norek, ogrodzone pełnymi drewnianymi parkanami, lokalizowane były na obrzeżach. Część ryb trafiała do przydomowych wędzarni. Dym o charakterystycznym smakowitym zapachu unosił się wokoło.
Miejscowość składa się z historycznie ukształtowanych dwóch części: Jastarni Puckiej i Boru. Przybliżoną linię podziału stanowiła ulica Portowa. Prowadziła od stacji kolejowej, mijała kawiarnię „Maleńka”, budynek Urzędu z parkiem naprzeciwko. Zaraz za skrzyżowaniem z główną ulicą po lewej były kioski z pamiątkami wyklejanymi muszelkami, restauracja „Meduza”, a dalej wędzarnia. Po prawej, alejka z ławkami obsadzona drzewkami prowadziła do kina „Żeglarz” i domu wczasowego „Rybak” oraz do małego stylowego domku, który należał do właściciela kawiarni. Dalej, po przecięciu szosy omijającej miejscowość ulica prowadziła wzdłuż budynku koszar WOP-u (Wojsk Ochrony Pogranicza) do portu. Stąd żółte kutry wypływały na połów. W porcie było też nabrzeże żeglugi pasażerskiej, do którego przybijały statki z Gdyni: „Wanda”, „Jadwiga”, „Grażyna”, „Aldona” i największa z nich „Panna Wodna”. Po drugiej stronie basenu portowego było nabrzeże LOK (Ligi Obrony Kraju) z jachtami, mniejszymi kutrami i łodziami rybackimi. Rybacy wypływali stamtąd i z piaszczystych brzegów wczesnym świtem na zatokę w drewnianych łodziach żaglowych lub motorowych. Wracali z ładunkiem w porze obiadu, by sprawić ryby i wyczyścić sieci. W Puckiej części Jastarni jest kościół z charakterystyczną wieżą z hełmem w kolorze zielonkawej patyny miedzi. Ksiądz głosił kazania z ambony o oryginalnym kształcie łodzi na falach. Po niedzielnej mszy wierni szli na kawę lub mrożone kakao do kawiarni „Gwiazda Morza”, dołączali do kolejki po świeże bułeczki maślane w kawiarni „Maleńka” lub szli na pocztę wysłać list lub zamówić rozmowę telefoniczną i czekać na połączenia. Czasem trwało to dość długo, co sprawiało, że poczta stawała się miejscem spotkań. Świat był prosty, kontakty międzyludzkie bezpośrednie (bez RODO), bezkomórkowe. Z perspektywy pobytu tutaj właściwie istniały dwa światy: ten zwykły, pełen rygorów i wymagań, i ten beztroski, wakacyjny. Ich rozdzielność przerywała korespondencja: Przyjedź! Kiedy przyjedziesz? Jest piękna plażowa pogoda!