Wspomnienia o Maryli 30

Magdalena Ciechomska

Adwent oznacza oczekiwanie. W pierwszej kolejności – na święta Bożego Narodzenia. To jest to radosne oczekiwanie, którego klimat przejęła komercja, to świąteczne, gwarne jarmarki, gdzie popija się grzane wino, to wszechobecne „Mikołaje” w czerwonych kapotach i czapkach, Last Christmas i Jingle Bells. Nasz polski Adwent, ten prawdziwy, który pamiętam z dzieciństwa, jest zupełnie inny. Jego rozpoczęcie poprzedza czytanie liturgiczne fragmentów Apokalipsy św. Jana, przywołujące motyw końca świata. Potem robi się coraz zimniej i coraz ciemniej, coraz wcześniej zapada noc. Adwentowa liturgia katolicka podkreśla oczekiwanie na przyjście Pana – Maranatha. Chodzi o Paruzję, powtórne przyjście przy końcu czasów. Grudzień to także koniec kalendarza, zamknięcie, podsumowanie, uświadomienie sobie, że znów minął rok, koło czasu się obróciło. Nasz Adwent jest w istocie apokaliptyczny, jest uświadamianiem sobie nieuchronności końca ziemskiego życia, otwiera się na wieczność. Nadchodzące święta z całą swoja magią, ciepłem i słodyczą zdają się jakąś obroną, schronieniem przed grozą przemijania. Zapalamy gwiazdę betlejemską i lampki na choince, jakbyśmy chcieli zapomnieć, że czarne niebo nad nami to w rzeczywistości bezlitosna otchłań Wszechświata. Wolimy wypełnić ją postaciami aniołów śpiewających „Gloria”. A przecież natura sama w tych ostatnich miesiącach roku przypomina o śmierci. Od Zaduszek przechodzimy ku Bożemu Narodzeniu, żeby w Wigilię patrzeć na puste miejsca przy stole. Z roku na rok coraz bardziej te święta narodzin Boga dla nas stają się świętami nieobecnych. I te życzenia powtarzane przy łamaniu opłatkiem: „żebyśmy się znów za rok spotkali wszyscy przy tym stole”. Pamiętam wyraz twarzy Maryli i jej znaczące spojrzenie, kiwnięcie głową, gdy w ostatnią, spędzoną z nią Wigilię wypowiedzieliśmy te słowa. W tym momencie poczuliśmy ich wagę i znaczenie. Nie wiedzieliśmy, że za rok nie będzie już z nami Maryli, ale świadomość jej choroby sprawiła, że zabrzmiały jak zaklęcie, jak modlitwa.

Wciąż mamy nadzieję, że cykliczność czasu świętego pozwoli nam za rok wrócić w to samo miejsce. Ale i tak będziemy myśleć o naszych zmarłych. O tym, że z czymś nie zdążyliśmy, czegoś nie udało się dopilnować. Że odeszli za wcześnie, nie w porę, niepotrzebnie. Jakby to od nas, od naszej czujności zależało ich trwanie, jakbyśmy usiłowali w magiczny sposób zatrzymać ich przy sobie. Dlatego nasz prawdziwy Adwent podszyty jest niepokojem, obawą, co przyniosą kolejne, zimowe miesiące. Zanim z nadzieją powitamy Nowy Rok, spoglądamy za siebie, w ten, który właśnie przemija. W ciemności Adwentu błądzą duchy naszych zmarłych. A my czekamy na powrót światła z nadzieją, że tym razem przetrwamy wszyscy.

Wspomnienia o Maryli 29

Magdalena Ciechomska

Początek Adwentu to czas przygotowań do Świąt Bożego Narodzenia. Już od października ustalaliśmy z Marylą, jakie prezenty kupimy każdemu z członków rodziny. Musiały to być rzeczy potrzebne danej osobie, czasem bardzo, ale to bardzo praktyczne. Ktoś potrzebował nowego parasola, cioci przydałyby się ciepłe skarpety i bielizna. Maryla lubiła takie prezenty. Raz zamówiła sobie na Gwiazdkę drewnianą stolnicę, innym razem dostała nową wycieraczkę pod drzwi. Co roku prosiła o kalendarz katolicki z zaznaczonymi wszystkimi świętami kościelnymi. Oczywiście, do tych praktycznych prezentów dodawaliśmy każdemu jakieś sympatyczne drobiazgi w charakterze niespodzianki. Były to przeważnie słodycze, kosmetyki. Ja często kupowałam Maryli kolczyki. Oprócz prezentów uzgadniałyśmy plany kulinarne. Prowadziłyśmy konsultacje telefoniczne na temat zakupów i ustalenia, kto co ugotuje bądź upiecze. Oczywiście był stały zestaw dań oraz ciast, ale Maryla co roku znajdowała jakiś nowy przepis na ciasto, często egzotyczny. Robiłyśmy listę zakupów, zapisywałam, co muszę kupić ja, co Maryla kupi w Berlinie.

Zwykle Maryla przyjeżdżała na jakiś tydzień wcześniej, bo jeszcze musiała pojechać do Grójca po ciocię, a poza tym chciała choć raz pójść na Roraty. W naszej warszawskiej parafii te uroczyste msze adwentowe poświęcone Maryi odbywają się zawsze tradycyjnie o 6 rano. Trzeba wstać przed piątą, z domu wychodzi się w ciemność. Maryla zawsze zabierała lampion z zapaloną wewnątrz świeczką. Jeśli udało się wstać i wyjść odpowiednio wcześniej, do kościoła szło się piechotą, w sumie niedaleko, jakieś 20 minut. Gdy zamarudziło się dłużej, albo gdy padał deszcz, trzeba było podjechać autobusem, a lampion zapalało się później. Im bliżej kościoła, tym więcej widziałyśmy podobnych postaci z migocącymi w ciemności lampkami. Koniecznie trzeba było być wcześniej, przynajmniej dziesięć minut przed rozpoczęciem mszy, żeby wejść z mroku nocy w mrok nieoświetlonego kościoła, rozpraszany tylko niewielkimi płomykami lampionów. Ta chwila i potem śpiew Rorate coeli, były dla Maryli znakiem wejścia w czas świąteczny.

Po powrocie do domu, po ogrzaniu się i śniadaniu, zabierała się do prac kuchennych. Wstawiała ciasto do piekarnika, a potem robiła porządki. Bardzo lubiła dekorować swoje mieszkanie na piętrze. Choinkę wysoką do sufitu, kupowaliśmy kilka dni przed Wigilią, ustawialiśmy u nas, na dole. Ubierana była w Wigilię, od rana. U siebie Maryla umieszczała w różnych miejscach stroiki, bukiety gałęzi świerkowych, na których zawieszała najmniejsze bombki, jakiś niewielki sznur lampek choinkowych, gwiazdę jako abażur lampy pod sufitem. Krzątała się tak przez cały dzień, z przerwami na posiłki, jednocześnie słuchając muzyki z radia lub z płyt. Ja robiłam swoje na dole, ona – na górze. Od czasu do czasu przemieszczałyśmy się z góry na dół w poszukiwaniu jakiejś łyżki, miski, blachy do ciasta, przyprawy… Wieczorem obie padałyśmy ze zmęczenia. Maryla, która jako feministka zasadniczo sprzeciwiała się zamykaniu kobiet w kręgu prac domowych, tę przedświąteczną harówkę traktowała jak rytuał, twierdziła, że jest to dla niej integralna część samych świąt, że w ten sposób wchodzi w czas i klimat Bożego Narodzenia. Walcząca feministka w tym czasie przyjmowała rolę tradycyjnej pani domu i sprawiało jej to niewątpliwie wielką przyjemność.

Pamiętam jedną z naszych rozmów, na temat pracy kobiet prowadzących dom w dziewiętnastym wieku. Maryla mówiła wtedy, że praca tych gospodyń domowych była w istocie bardzo kreatywna. Nie ułatwiała jej znana nam dziś automatyzacja, nie było półproduktów upraszczających przygotowanie posiłków. Kobiety nie tylko samodzielnie smażyły konfitury, kandyzowały owoce, robiły marynaty , gotowały i piekły. Często były też wytwórczyniami płótna, przypraw, chemicznych środków czystości. Prace domowe mogły dawać im więcej satysfakcji i poczucia sprawstwa niż współczesnym kobietom, często znajdującym się pod presją reklam i czysto konsumpcyjnych oczekiwań. Myślę, że w wirze tych przedświątecznych przygotowań obie realizowałyśmy się w takiej kobiecej kreatywności.

Wspomnienia o Maryli 28

Magdalena Ciechomska

Życie każdego człowieka ma początek i koniec. Nasz czas przebiega linearnie, od punktu narodzin do punktu śmierci. Śmierć zamyka każdą pojedynczą, indywidualną historię. Wiadomo, że nie będzie już dalszego ciągu, rzeczy pozostaną takie, jakie były, już nie można dokonać korekty. Śmierć równocześnie zatrzymuje zdarzenia w czasie i unieważnia wszelkie pytania, jakie jeszcze chcielibyśmy zadać. Nie pozostawia innych możliwości poza tym, co już się dokonało.

Pisząc te wspomnienia staram się umieszczać je w cyklu pór roku. Po pierwsze, dlatego że ten cykliczny rytm czasu, zgodny z rytmem natury, nazwałabym żeńskim, kobiecym. Odsyła do mitów agrarnych, ulubionej symboliki Maryli i mojej też. Po drugie, ten czas, przedstawiany graficznie w kształcie koła, powtarzający cykl agrarny jesiennego siewu, zimowego snu w głębi ziemi, wiosennego kiełkowania, letniego rozkwitu i jesiennego obumierania, jakoś ewokuje trwanie, niezmienność, wieczność. Staram się umieścić Marylę w tym rocznym cyklu, w zamkniętym kole zatrzymać kadr z jakimś zdarzeniem, rozmową, gestem. Chronologia trzydziestu kilku lat, które dane było nam spędzić razem, staje się bez znaczenia.

Gdy myślę o wiośnie, przypominam sobie pierwszą komunię syna. Razem z Marylą przygotowywałyśmy obiad dla gości w naszym domu na Mokotowie. Na stołach ustawionych w podkowę rozkładałyśmy białe, wykrochmalone obrusy, a na nich, między nakryciami stawiałyśmy bukieciki biało-zielonych narcyzów zerwanych świeżo w ogrodzie. Było ciepło, goście wyszli do ogrodu, w którym biel kwitnących drzew w pełnym słońcu wyraźnie odcinała się od soczystej, wiosennej zieleni.

Wspomnienia lata to szereg obrazów ze wspólnych wakacji, schronisko w Pieninach, gdzie jedliśmy naleśniki z jagodami, park zdrojowy w Rymanowie, spacer po Kazimierzu Dolnym i parku w Nałęczowie, popołudnie na działce u cioci w Mogielnicy.

Jesień zaczynała się od zapachu powideł, które Maryla robiła w brytfannie, w piekarniku, a kończyła się z początkiem Adwentu i świątecznych przygotowań. Zima – to wspólnie spędzone Boże Narodzenie… Początek nowego roku i czas do lutego, niekiedy Maryla przyjeżdżała na tłusty czwartek, była więc poranna wyprawa po pączki, którymi obżeraliśmy się do końca dnia. Potem był Wielki Post i przygotowania do świąt wielkanocnych. I znów wspólne pieczenie, gotowanie, malowanie jajek , liturgia Triduum Paschalnego, Rezurekcja, wiosenne święto Zmartwychwstania.

Planowanie kolejnych świąt, powtarzalność tych samych czynności, przygotowanie tych samych przysmaków, to był rytuał podkreślający trwanie; jesteśmy, żyjemy, za miesiąc, za pół roku, za rok znów będą święta.

Tak sobie myślę, że Maryla dlatego przyjechała na Boże Narodzenie w grudniu 2018, gdy tylko jako tako doszła do siebie po operacji, ponieważ dawało jej to poczucie tego trwania, poczucie, że wszystko wraca do normy, bo może upiec ciasto na święta , jak co roku, a więc nic się nie zmienia, żyjemy dalej.

I w naszych rozmowach telefonicznych, w lutym 2019, i w tej ostatniej, 24 marca, przed południem, Maryla za każdym razem wspominała, że chciałaby przyjechać na Wielkanoc do Warszawy. Może to powtarzanie – będą znów święta – znaczyło dla niej: będę żyła?

Wspomnienia o Maryli 27

Magdalena Ciechomska

Z takiej perspektywy

Ostatnio dużo rozmyślam nad tym, jak Maryla czułaby się w Polsce dziś, co myślałaby, albo jak przeżywałaby to wszystko, co obecnie dzieje się w kraju. Oczywistym jest, że wydarzenia polityczne byłyby tu najważniejsze.

Maryla zawsze, odkąd pamiętam, interesowała się polityką. Świadoma tego, że przed polityką uciec się nie da, aktywnie uczestniczyła w tym, co było dla niej priorytetem. Przede wszystkim działalność w organizacjach feministycznych, budowanie kobiecej współpracy polsko-niemieckiej. Rok temu, podczas protestów Strajku Kobiet na pewno przypięłaby „piorun”. Mimo stałego pobytu w Berlinie, zawsze pozostała obywatelką Polski. Uczestniczyła w każdych wyborach – i tych do parlamentu, i prezydenckich. Przed każdym świętem państwowym dzwoniła do nas, żeby przypomnieć o wywieszeniu flagi. Było to dla niej bardzo ważne, jak sama mówiła, pamiętała czasy, gdy flagi narodowej nie wolno było wywieszać, co sprawiało, że była ona symbolem sprzeciwu i walki o suwerenność. Traktowała akt wywieszenia flagi jak symboliczny znak życia w wolnym kraju.

Dotkliwie odczuwała w Polsce brak społeczeństwa obywatelskiego, cieszyły ja wszelkie jego, nawet najdrobniejsze przejawy, doceniała na przykład fakt powstawania Rodzin Radia Maryja. Podobały jej się jako oddolnie tworzone organizacje samopomocy, mimo tego, że jako osoba wierząca, absolutnie nie zgadzała się ani z odmianą dewocyjnej religijności rozpowszechnianej przez toruńską radiostację, ani tym bardziej nie akceptowała jej upolitycznienia. Często jednak słuchała audycji w Radiu Maryja, lubiła niektóre nabożeństwa, interesowały ją też audycje z udziałem słuchaczy, poruszające różne sprawy życia codziennego, problemy tzw. zwykłych ludzi.

Choć wyjeżdżając z kraju, dawała wyraz swojemu rozczarowaniu, powtarzając sparafrazowane słowa Lecha Wałęsy: „Nie o take Polske walczyłam”, to kiedy rozpoczęła się budowa Świątyni Opatrzności Bożej, dziękczynnego wotum za odzyskanie niepodległości, wspierała budowę, dokonując systematycznych wpłat na ten cel. Otrzymała za to oficjalne podziękowanie w postaci okolicznościowego medalu.

Najbardziej cieszyły ją pozytywne zmiany, które dostrzegała podczas każdego kolejnego przyjazdu do kraju. Coraz liczniejsze, ładniejsze, czyste sklepy, coraz lepiej zaopatrzone w dobra konsumpcyjne. Pierwsze przejażdżki warszawskim metrem, gdy pojechałyśmy na bazarek przy Wałbrzyskiej i wróciłyśmy z pełnymi wózkami, zadowolone, że zakupy staja się prawie tak łatwe, jak w Berlinie.

Oczywiście absolutnym przełomem było przyjęcie Polski do Unii Europejskiej. Maryla często powtarzała, że dla Polski najlepsze byłoby jak najściślejsze związanie się z Unią. Dziś pewnie z przerażeniem patrzyłaby na to, co się z Polską stało. Zastanawiam się, czy starczyłoby jej tego poczucia humoru, które pozwalało oceniać nawet najtrudniejszą rzeczywistość z dystansem i pobłażliwym uśmiechem?

Wspomnienia o Maryli 26

Magdalena Ciechomska

Napisane wczoraj

Dziś będzie krótko. Jest 11 listopada, Święto Niepodległości. 103 lata temu Polska odzyskała swój byt jako niepodległe państwo. Dziś przez Warszawę i inne duże miasta Polski przeszły pochody nazywane „Marszem Niepodległości”, organizowane przez stowarzyszenia nazywające się patriotycznymi, a mające wyraźny rys nacjonalistyczny i ksenofobiczny. Pojawiają się na tych marszach akcenty faszystowskie, choć organizatorzy oficjalnie się do nich nie przyznają. W tym roku Marszowi Niepodległości nadano status formalny decyzją szefa Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych.

Pomyślałam sobie, co na to powiedziałaby Maryla, gdyby żyła? Ona, jako była działaczka opozycji antykomunistycznej, internowana, bardzo długo nie chciała starać się o status kombatancki, zwłaszcza gdy widziała polityczną wojnę polsko-polską wznieconą i prowadzoną przez naszych polityków. Wojnę, w której brał udział także IPN. Wreszcie, namówiona przeze mnie, zgłosiła się, otrzymała stosowne dokumenty i pieniężne świadczenie kombatanckie… To było na rok przed jej śmiercią…

I tak sobie myślę, co zrobiłaby dziś z tą legitymacją kombatancką?

Wspomnienia o Maryli 25

Magdalena Ciechomska

„Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą…”

Ten cytat z wiersza księdza Jana Twardowskiego stał się tak popularny chyba dlatego, że jego metafora w genialnym skrócie ujmuje jeden z największych dramatów egzystencjalnych naszego życia. Sein zum Tode, jesteśmy w drodze do nieuchronnego końca, nasz byt ma tylko taki sens, jaki mu zdołamy nadać. Paradoksalnie myśl katolickiego księdza poety staje się bliska ateistycznej filozofii Heideggera. Musimy być czujni. Musimy się spieszyć. Czuwajcie, bo nie znacie dnia ani godziny…

Wiersz Jana Twardowskiego mówi o tym, że kochamy wciąż za mało i zawsze za późno. Kiedy myślimy o naszych zmarłych, zawsze pojawia się to przekonanie, że z czymś nie zdążyliśmy. Gdy staram się przypomnieć sobie moje rozmowy z Marylą, z moim Tatą, z moimi Teściami, zawsze mam poczucie, że nie zostały nigdy dokończone, czegoś ważnego nie dopowiedziano, jakaś myśl pojawiła się na chwilę ale zaraz znikła na zawsze, ktoś zmienił temat, ktoś zażartował, coś przerwało rozmowę. Ważne sprawy wymagają namysłu, pośpiech nie jest tu wskazany. Ale właśnie na te najważniejsze zawsze brakuje czasu.

Maryla często powtarzała, że nie lubi się spieszyć. Mówiła to zwykle, gdy pakowała się przed podróżą. Na pociąg wychodziła z dużym zapasem czasu, zamawiała taksówkę, pamiętam, że gdy odprowadzałam ją na dworzec, przyjeżdżałyśmy tam zwykle na godzinę przed odjazdem pociągu. Tę godzinę wypełniał swoisty rytuał. Najpierw szłyśmy do jednego z dworcowych barków, gdzie zamawiałyśmy koktajle owocowe. Siadałyśmy na wysokich barowych stołkach, był czas, żeby jeszcze pogawędzić, przypomnieć najważniejsze sprawy, jakie należy załatwić w najbliższym czasie, zaplanować następny przyjazd Maryli do Warszawy. Potem szłyśmy do kiosku, gdzie Maryla kupowała kilka najnowszych tygodników. Następnie wsiadała do pociągu relacji Warszawa – Berlin.

Maryla nie lubiła się spieszyć, ale myślała stale o tym, żeby zdążyć na czas. Dotyczyło to zwykle ludzi, bliskich, znajomych. Wynikało chyba z doświadczeń, naszych wspólnych, związanych ze śmiercią rodziców, moich teściów, mojego taty. Wszyscy troje, ja, Tadek, Maryla, mieliśmy poczucie, że z czymś nie zdążyliśmy w porę, nie dopilnowaliśmy, nie nakłoniliśmy do wizyty u lekarza w odpowiednim czasie. I równocześnie poczucie bezradności wobec faktu, że nie byliśmy w stanie podjąć decyzji za kogoś, kto nie chciał zając się poważnie swoim zdrowiem.

Maryla po śmierci rodziców bardzo dbała o kontakty ze znajomymi, zwłaszcza tymi najstarszymi. Zdarzało się, że przypominała sobie o kimś, kogo dawno nie widziała. Mówiła wtedy: Muszę się do niej wybrać, bo może się pewnego dnia okazać, że już nie będzie do kogo. Przez dłuższy czas po śmierci swojej mamy odwiedzała jej znajomą, starszą samotną panią, mieszkającą w pobliżu. Składała jej wizyty do czasu, gdy staruszka zamieszkała w domu opieki, wtedy obowiązek odwiedzin przejął jej krewny.

Pamiętam naszą rozmowę po śmierci cioci, gdy siedzieliśmy w półmroku małej knajpki na grójeckim rynku. Kuzyn namawiał Marylę, żeby nie sprzedawała mieszkania po cioci, ale wynajęła je. Maryla odpowiedziała krótko, że musi sprzedać, bo ma dług wobec pewnej znajomej, osoby w podeszłym wieku. I że musi to zrobić jak najszybciej. Żeby zdążyć.

Na początku marca 2019 roku zadzwoniła do mnie, żeby powiedzieć, że zdążyła spłacić mieszkanie w Berlinie.

Wydaje mi się, że myśl, aby zdążyć na czas, była jedną z najważniejszych w życiu Maryli. Dotyczyło to zarówno relacji z ludźmi jak i jej pracy. Już na szpitalnym łóżku zdążyła dokończyć tłumaczenie filmu Siłaczki.

Wspomnienia o Maryli 24

Magdalena Ciechomska

Zbliża się listopad ze swoją melancholią, miesiąc poświęcony zmarłym, w którym cała przyroda zdaje się powtarzać koheletowe vanitas. Coraz krótsze dni, zaczynające się mglistym porankiem, coraz wcześniej zapadający zmierzch. Próbujemy rozproszyć mrok światełkami cmentarnych zniczy, ożywić kolorem jesiennych chryzantem. Nasi umarli są w tych dniach bardziej obecni. Wierzymy, bądź chcemy wierzyć, że kiedy zmiatamy z ich grobów liście, zapalamy światełka, stawiamy kwiaty, oni kręcą się tuż obok, przyglądają naszej krzątaninie, że to ma dla nich znaczenie. Choć tak naprawdę, te światła i kolory bardziej potrzebne są nam, żywym. Najważniejsza jest pamięć. Także modlitwa. Pamięć trwa dłużej niż świeca, która się wypali, niż kwiaty, które wkrótce zwarzy przymrozek. Niedługo listopadowa szarość przejdzie w ciemność Adwentu. Roratnie lampiony są jak przedłużenie cmentarnych płomyków.

W adwencie chowaliśmy ciocię Oleńkę, najmłodszą siostrę mojej teściowej. Była nam bardzo bliską, a zwłaszcza Maryli, która kupiła dla niej nowe mieszkanie w Grójcu i każdy pobyt w domu, w Warszawie, zaczynała od odwiedzin cioci. Często przywoziła ją do nas. Chcieliśmy, żeby ciocia w końcu zamieszkała z nami na stałe. Coraz bardziej potrzebowała opieki. Jednak wolała być u siebie, zgodnie z zasadą, że „starych drzew się nie przesadza”. W październiku 2017 roku trafiła do szpitala w Grójcu, skąd Tadeusz zabrał ją do nas. Przygotowaliśmy dom i siebie do opieki nad staruszką, która już nie mogła wstać z łóżka. Nie trwało to długo. W listopadzie ciocia zmarła na oddziale geriatrii szpitala wolskiego w Warszawie. W niedzielę rano miałam telefon ze szpitala. Zaraz potem zadzwoniłam do Maryli, do Berlina. Rozpłakała się. Miała nadzieję, że ciocia mimo wszystko będzie jeszcze żyła, nawet nie wstając z łóżka, nawet jeśli będzie wymagała stałej opieki…

Pogrzeb wypadł na początku adwentu. Po mszy żałobnej w kościele grójeckiej parafii odprowadziliśmy ciocię Oleńkę na cmentarz w Jazgarzewie, gdzie została pochowana w grobie obok swoich rodziców i starszej siostry, Henryki. Z cmentarza wróciliśmy do Grójca. W małej knajpce na Rynku mieliśmy zamówioną skromną konsolację. Było kilka osób ze znajomych cioci, posiedzieli z nami przy obiedzie. Po ich wyjściu my z Marylą i naszym kuzynem siedzieliśmy jeszcze dość długo, rozmawiając, pijąc herbatę, skubiąc sernik i szarlotkę. Na Rynku zapalały się wieczorne latarnie i kolorowe światełka bożonarodzeniowych dekoracji. Mieszkanie cioci było niedaleko. Wyszliśmy z restauracji i poszliśmy tam, mijając błyszczące od choinkowych lampek stragany na świątecznym kiermaszu. Na drzwiach klatki schodowej wisiała klepsydra. Maryla już podjęła decyzję o sprzedaży tego mieszkania. Mieliśmy świadomość, że jesteśmy tam ostatni raz. Wzięłam do ręki stojącą na kredensie fotografię przedstawiającą młodą ciocię, ładną kobietę, w letniej sukience w kwiaty, z lekko rozwianymi, długimi, ciemnymi włosami i nieśmiałym uśmiechem. Ile mogła mieć wtedy lat? Dwadzieścia, dwadzieścia kilka?

Wracaliśmy do Warszawy autobusem PKS, takim, jakim często ciocia przyjeżdżała do nas, gdy była młodsza. Tadeusz powiedział wtedy, że skończył się czas Grójca, myślę, że w ten sposób żegnał się ostatecznie z dzieciństwem, swoim i Maryli. Także z dzieciństwem naszego syna, któremu ciocia przywoziła słodycze, albo, gdy jechałam z Jankiem do mojej mamy przez Grójec, wychodziła na przystanek PKS, żeby podać Jasiowi paczuszkę łakoci na drogę. Rozmawialiśmy też o zbliżających się świętach Bożego Narodzenia, o tym, że będą to święta bez cioci. Że przybędzie kolejne puste miejsce przy stole.

Maryla zachorowała pół roku później, w marcu 2018. Zdiagnozowano jej raka przełyku. Przygotowując się do operacji i trudnego leczenia, mówiła: „Czuje się tak, jakbym miała przed sobą wysoką i stromą górę, na która muszę wejść.” Ruszyła bez wahania na tę wspinaczkę. Góra ją pokonała.

Maryla nieraz mi się śni. Często w tych snach pojawia się też ciocia Oleńka. Obie milczą. Uśmiechają się tylko.

Wspomnienia o Maryli 23

Magdalena Ciechomska

Jesień coraz bardziej kolorowa, drzewa sypią żółto-czerwonym confetti, niedługo początek listopada – Święta Zmarłych, podzielone na dwa dni: Wszystkich Świętych i Zaduszki. Naturalnie w tym czasie więcej myślimy o bliskich, którzy odeszli, to dlatego, że jedziemy na cmentarz, trzeba uporządkować groby, zapalić znicze, położyć świeżą wiązankę. Coraz więcej wspomnień, tych zaduszkowych, z czasu, kiedy jeszcze przychodziliśmy na cmentarze z kimś, a nie do kogoś. Te polskie Zaduszki maja jedyny w swoim rodzaju, melancholijny, podszyty smutkiem nastrój, poważny, otwierający na eschatologię. Komercyjna, jarmarczna zabawa Halloween wprowadza jakiś dysonans, przełamuje smutek i religijną powagę, pozwala na śmiech, na kpinę ze śmierci, ma zapewne łagodzić lęk egzystencjalny. Według mnie Halloween po prostu nie pasuje do tych naszych świąt. Maryla była innego zdania. Może podobała jej się groteskowość Halloween, może też dlatego że w ogóle lubiła wszelkie poważne rozmowy zamykać żartem. Może w tym jej zwyczaju kryła się jakaś myśl o nietrwałości wszystkiego, może te żarty były rodzajem przypomnienia, że nie warto wszystkiego traktować tak bardzo serio, w końcu nic nie jest wieczne, wszystko się zmienia, a wreszcie kiedyś kończy. Może w tych żartach przejawiała się jej prywatna filozofia, zakładająca konieczność zachowania stoickiego dystansu wobec tego, co nieuchronne. Ten stoicki spokój zachowywała podczas swojej choroby, spokojnie opowiadała o kolejnych etapach leczenia, o tym jak się czuje, co ją czeka. Pojawiała się też myśl o śmierci, lecz bez lęku, jak o czymś, co należy oczywiście uwzględnić, potraktować poważnie, raczej jako pewną ewentualność, no i zadaniowo załatwić odpowiednio wcześniej różne ważne sprawy. To oczywiście nie znaczy, że nie bała się śmierci. Przyjmowała perspektywę eschatologiczną, wierzyła, że nasze istnienie nie kończy się tu, na ziemi. Pamiętam jej refleksje po jakimś pogrzebie, gdy stwierdziła, że patrząc na ciało zmarłego w trumnie, ma wrażenie, że nie jest to cały człowiek tylko jakaś skorupka, jakby kokon poczwarki, z której wyfrunął motyl…

Z zaduszkowych wspomnień najwyraźniej pojawia się jedno, sytuacja gdy Maryla i jej mama we Wszystkich Świętych wróciły z cmentarza. Obie bardzo zmarznięte, pogoda tego dnia była fatalna, wiał zimny wiatr, zacinał deszcz ze śniegiem. Ja musiałam zostać w domu z dzieckiem, ale dzień wcześniej zrobiłam obiad, duży gar gołąbków i szarlotkę. Natychmiast zasiedliśmy do stołu, gorące gołąbki, ciasto i herbata stały się najważniejszym wydarzeniem dnia, Maryla stwierdziła, że nie ma lepszego posiłku w takim dniu jak ten. Taki mały, zwyczajny, symboliczny triumf życia nad śmiercią.

Listopadowe święta zmarłych mają swój dalszy ciąg podczas Wigilii Bożego Narodzenia. W czasach pogańskich to właśnie ten dzień poświęcony był duchom zmarłych przodków. Wigilijne potrawy są reliktem dawnych wierzeń i zwyczajów; ziarna zbóż, mak, suszone owoce i grzyby. Nawet dodatkowe nakrycie pierwotnie przeznaczone było nie tyle dla zbłąkanego wędrowca, ile raczej dla duchów tych, którzy już nie mogli osobiście zasiąść przy stole. Przy każdej kolejnej Wigilii Maryla zauważała, że jest nas coraz mniej. Podczas ostatnich świąt przy stole siedzieliśmy we troje z mężem i synem, no i nasza kotka staruszka, która odeszła za tęczowy most trzy miesiące później, w marcu tego roku. Postawiliśmy na stole tyle nakryć, co zawsze. Co drugie miejsce było puste.

Wspomnienia o Maryli (22)

Magdalena Ciechomska

Cisza zapada w przyrodzie jesienią. Odleciały ptaki, ucichły owady. Na to miejsce pojawiają się dwa rodzaje dźwięku, które słyszymy do wiosny: szum wiatru i szmer jesiennego deszczu. To pora, kiedy myślimy częściej o naszych zmarłych bliskich. Pamięć przechowuje pojedyncze obrazy, urywki wspomnień, jakieś kadry zatrzymane w czasie, fragmenty rozmów.

Patrząc w okna pokoju Maryli, przypominam sobie, że nie znosiła krat w oknach. Został jej uraz z czasu internowania. Wiem, że potem, gdy odzyskała wolność, prowadziła bardzo intensywne życie towarzyskie. Wtedy też zaczęła jeździć z Uniwersyteckim Klubem Turystycznym UNIKAT. Na imprezach klubowych panowała atmosfera zabawy i beztroski, na przekór otaczającej nas szarej, ponurej rzeczywistości. To była nasza rzeczywistość alternatywna, częściowo odkryta, częściowo wykreowana. Szukaliśmy niezwykłości, egzotyki. To UNIKAT eksplorował i właściwie odkrył północno-wschodnią Polskę z jej wielokulturowym bogactwem: polskich Tatarów, prawosławnych , Litwinów. Oczywiście, klub miał już wtedy wieloletnią tradycję, był jednym z najstarszych klubów studenckich. Marylę zapamiętano w klubie przede wszystkim jako osobę radosną, lubiącą dobrą zabawę. Trzymała się blisko tych osób, które miały poczucie humoru i chęć do wygłupów. Ale nawet w tym czasie nie zrezygnowała z działalności opozycyjnej. Gdy pierwszy raz przyszłam do domu Ciechomskich, zobaczyłam na biurku Maryli dużą, elektryczną maszynę do pisania. Taka maszyna wskazywała jednoznacznie na rodzaj prowadzonej działalności, mogła być jedynie wypożyczona z podziemnej Solidarności. Zobaczyłam ją przez uchylone drzwi, oczywiście solennie przyrzekłam, że zachowam absolutną dyskrecję.

Początki mojej znajomości z Marylą to właśnie kilka takich obrazów: sylwestrowa impreza UNIKAT-u , wieczorne ognisko na rajdzie Orient w okolicy Kruszynian, spotkanie w Riwierze na projekcji Blaszanego bębenka, seminarium profesor Marii Janion, no i ta maszyna do pisania. Jakby znak firmowy Maryli. Bo potem już zawsze widziałam ją piszącą. Zawsze aktywną, zaangażowaną. I taka była do końca. Do czasu, gdy w berlińskim szpitalu, leząc w łóżku kończyła tłumaczenie na niemiecki filmu Marty Dzido i Piotra Śliwowskiego pt. Siłaczki.

Wspomnienia o Maryli (21)

Magdalena Ciechomska

Jesień w pełni, teraz bardzo piękna, kolorowa i słoneczna. Złota polska. Taką jesień lubię najbardziej. Robi się coraz chłodniej, naturalną koleją rzeczy. W sklepach pojawia się coraz więcej zniczy, sztucznych kwiatów na nagrobne wiązanki, na straganach królują wrzosy, suszki, coraz więcej chryzantem. Za niecały miesiąc Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny, te nasze polskie Dziady, najważniejsze, po Bożym Narodzeniu święto w całym roku. Ponieważ wszyscy mamy coraz więcej mogił do odwiedzenia, uporządkowania, przystrojenia, już powoli zaczyna się wędrówka po cmentarzach, również do tych miejsc położonych w odległych zakątkach kraju. Jesień w naturalny sposób przywołuje temat przemijania i śmierci. To pora roku gdy najbardziej odczuwam obecność archetypów. Czas uświadamiania sobie istnienia granic, schyłku, przesilenia, zamknięcia. Czas zwrócenia się ku eschatologii. Dla mnie jest to jednocześnie pora obfitująca w doznania zmysłowe. Bogactwo kolorów, mocnych, nasyconych, intensywne zapachy, ostre, korzenne, jakby płynące z samego wnętrza ziemi, powiedziałabym – chtoniczne. Jesienne warzywa i owoce mają też inny smak niż letnie.

Nasz stary, mokotowski ogród pachniał jesienią liśćmi drzew orzecha włoskiego. Orzechy spadały na ziemię i trzeba było systematycznie je zbierać, żeby zdążyć, zanim zostaną przykryte kolejną warstwą liści. Te liście grabiliśmy i początkowo paliliśmy w ogrodzie, wtedy jeszcze w mieście wolno było to robić. Charakterystyczny był ten zapach jesiennych ognisk, unoszących się ze wszystkich ogrodów. Później, gdy w zamieszkały u nas jeże, zostawialiśmy pryzmy liści i gałęzi dla nich na zimę. Przez wiele lat ogrzewaliśmy dom za pomocą starego, jeszcze przedwojennego pieca koksowego. Był to niewątpliwie zabytek techniki, wyglądem przypominał mały parowozik, wmurowany był w podłogę piwnicy, w wydzielonej kotłowni, obok której znajdowało się pomieszczenie na opał. I działał jeszcze dobre dziesięć lat. Codziennie rano musieliśmy w nim rozpalać. Rozgrzewał się powoli i trzeba było poczekać z godzinę, zanim gorąca woda zacznie krążyć w kaloryferach. Zapach dymu węglowego każdego rana wypełniał kuchnię, z której schodziło się do piwnicy, żeby dorzucić do pieca. Jesienne chłody zawsze były utrapieniem Maryli, z trudem je znosiła. Często się przeziębiała. Narzekała na jesień i zimę w Berlinie, bardziej deszczowe i wilgotne niż w Polsce. Otulała się w wełniane, luźne swetry, pod które mogła założyć kilka warstw, „na cebulkę”. Pamiętam czasy, gdy sama dziergała na drutach te swoje swetry, chusty, szale. Potem zrezygnowała, gdyż intensywna praca przy komputerze zbytnio męczyła jej wzrok. Za to nieraz szyła coś na starym Singerze, do którego domontowano elektryczny silnik. Przeważnie były to przeróbki zasłon lub poszewki na poduszki. Jesienią Maryla odkładała do szafy krótkie spódniczki, które tak chętnie nosiła latem. Przez cała zimę chodziła wyłącznie w spodniach, wtedy nie marzła. Do tego zakładała długie płaszcze lub kurtki sięgające przynajmniej za kolana. Przez pewien czas miała długie, prawie do kostek, sztuczne futro . Zwykle dużo wcześniej niż ja zakładała czapkę lub beret i wełniane rękawiczki.

W domu po wstaniu rano z łózka otulała się w długi, ciepły szlafrok, na nogi naciągała wełniane getry i ciepłe skarpety. W tym stroju i z kubkiem gorącej herbaty w ręku zasiadała do pisania. Początkowo przy maszynie, później przy komputerze. Było to zawsze miejsce, w którym spędzała najwięcej czasu. Z jej pokoju dobiegał stukot klawiatury, a gdy nie pracowała, grające radio lub jakaś muzyka. Tak było również w nowym domu, gdy przyjeżdżała z Berlina. Te dźwięki oznaczały, że Maryla jest w domu. Zawsze miała jakąś pracę do wykonania. Po jej śmierci, wchodząc na górę do jej mieszkania, długo odczuwałam przede wszystkim dojmującą ciszę.