Überrachy

Kolejne opowiadanie o paczkach, jakie dostawaliśmy w Polsce podczas stanu wojennego. Autor, Leszek Pękalski, słynny gdański fotografik, nie nadesłał go na konkurs, tylko  na moją prośbę napisał je teraz, zainspirowany tekstami naszych autorów.

Jesienią 1981 roku pojechałem na saksy do RFN. Najpierw przez miesiąc zbierałem winogrona w Rheinpfalzu, a potem wylądowałem we Frankfurcie nad Menem, gdzie moja przyjaciółka, niemiecka fotoreporterka Erika Sulzer-Kleinemeier, załatwiła mi pracę w biurze architektonicznym, w charakterze człowieka do wszystkiego. Sprzątałem piwnicę z zalegających tam gratów, grabiłem w ogrodzie liście na kompost, skuwałem tynki w mansardzie (przy okazji, w zapale, nieco ją nadmiernie zdemolowałem), kserowałem jakieś albumy, no, słowem wszystko. Dostałem pokoik dwa piętra nad biurem, które mieściło się w dużej kamienicy na Westendzie tudzież klucz do biura, żebym mógł korzystać z łazienki i robić sobie śniadania i kolacje. Lunche jadałem wspólnie z całym personelem biura przy dużym stole i muszę przyznać, że traktowany byłem – wtedy dla mnie zaskakujące – jak członek zespołu, a nie jak robol z zapóźnionego kraju.

Jeden z architektów siedzących przy tym stole zachowywał się zwykle dość głośno – ot tak mniej więcej, jak przeciętny Polak wyobraża sobie Prusaka: butny, arogancki, hałaśliwy, niezbyt sympatyczny, blondyn o czerwonej twarzy. Zdarzyło się któregoś wieczoru, że, gdy zszedłem do biura zrobić sobie kolację, ów Niemiec był tam jeszcze, widać kończył jakąś zaległą robotę. Dwóch mężczyzn w dużym, pustym biurze – zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że pochodzi ze Świebodzina, przed wojną Schwiebus. Mieszkał tam aż do 1947 roku, kiedy to całej rodzinie kazano się wynosić. Nie pojmuje, dlaczego, bo nigdy nikt z jego rodziny żadnemu Polakowi nie zrobił krzywdy. Wysłuchałem ze współczuciem, powiedziałem, że go rozumiem, bo mojej rodzinie też kazano się wynosić ze Lwowa, ale że on z kolei powinien zaakceptować fakt, iż po tym wszystkim, co zaszło między Polakami i Niemcami podczas ostatniej wojny, woleliśmy zostać we własnym domu sami. Pokiwał głową….

Miałem być w Niemczech do świąt Bożego Narodzenia, ale czułem się zmęczony, tęskniłem do rodziny. Wróciłem 4 grudnia. 13 zaczął się stan wojenny. Do dziś się zastanawiam, co bym był zrobił, gdyby zastało  mnie to we Frankfurcie – pewnie nie byłbym tu, gdzie teraz jestem, ale to już inna historia…

Gdzieś na początku stycznia dostaliśmy paczkę z RFN – „Absender” Winfried Gladis, Braunfels. W środku żywność, jakiś proszek do prania, kosmetyki… Kto to u diabła jest Winfried Gladis?! Dopiero po chwili przypomniałem sobie, że to ów „Prusak”, z którym raz rozmawiałem późnym wieczorem w pustym biurze we Frankfurcie. Skąd wziął mój adres? Pewnie zostawiłem w biurze, albo skontaktował się z Eriką…

Potem zaczęły przychodzić dalsze paczki – mniej więcej co dwa tygodnie. Czasem żywność, czasem „Haushaltsmittel”, kiedy indziej odzież dziecięca. Widać skądś wiedział, że mamy dwójkę dzieci, wtedy sześciolatka-chłopca i roczną dziewczynkę. Ciuszki były używane, ale w bardzo dobrym stanie i nieskazitelnie czyste. Zawsze też było wśród nich coś zupełnie nowego, prosto ze sklepu i jakieś drobne zabawki dla dzieci. Rozpakowywanie tych przesyłek było świętem, szczególnie dzieci asystowały przy tym pełne emocji. Największym powodzeniem cieszyły się, jak to one nazywały, „überrachy” (Überraschung), czekoladowe jajka z niespodzianką w środku – małą, plastikową zabawką do składania. Dziś można to kupić w każdym nieomal sklepie, wtedy był to ewenement – no i powiew szerokiego świata…

Chcąc się jakoś zrewanżować za te wszystkie dobra, napisałem do Winfrieda, czy jest może coś, w czym mógłbym mu być pożyteczny lub czym mógłbym mu sprawić przyjemność. Odpowiedział, że chętnie przyjąłby jakieś foldery turystyczne lub inne wydawnictwa dotyczące jego „Schwiebus”. Wątpiąc, czy coś takiego w ogóle znajdę, wolałem spakować się – i wybrałem w podróż. Chodziłem po tym Świebodzinie przez bodaj trzy dni i fotografowałem wszystko, co wydało mi się godne uwagi, przede wszystkim oczywiście to, co pamiętało czasy niemieckie. Jako rzetelny dokumentalista uwieczniłem na zdjęciach i to, co piękne, i to, co nie bardzo – m.in. totalnie zdewastowane poniemieckie cmentarze i ogólnie dość smętny, typowo PRL-owski obraz prowincjonalnego miasteczka. Wróciłem do domu, wywołałem materiał, zrobiłem porządne powiększenia, oddałem introligatorowi do oprawy i wysłałem. Poniewczasie sądzę, że chyba jednak trochę przesadziłem z tym uczciwym obrazem, bo odzew nie był nadmiernie entuzjastyczny – chyba zgoła żaden… No, ale zrobiłem, co było w mojej mocy.

Paczki stopniowo przychodziły coraz rzadziej, ale zawsze piękne i przemyślane – jak się potem okazało, stała za tym żona Winfrieda, Ute. W 1987 roku udało mi się wreszcie wybrać do Niemiec, do mojego brata, który od lata 1981 roku mieszka w Hanowerze. Postanowiliśmy pojechać do Braunfels i rzeczywiście spędziliśmy tam, goszczeni po królewsku, dwa bardzo miłe dni. Ogólnie ciepłej atmosfery nie zepsuł mi nawet fakt, ze w pokoju pana domu wisiała na ścianie wielka mapa Niemiec… z granicami z 1938 roku. No, ja też lubię sobie wyobrażać, że Lwów jest znowu polski, choć absolutnie nie myślę go szablą odbierać…

Potem byłem tam jeszcze raz, a później kontakt się urwał. Stale sobie obiecuję, że napiszę albo zadzwonię, a czas ucieka. Może kiedyś…