W “Skrzydłach” o logice, kotach i innych sprawach

logika-iluKto by pomyślał, że kot, harcerstwo, Sokrates i tolerancja zmieszczą się pod wspólnymi skrzydłami.

Zachowana pisownia oryginału.

Karolina Lubliner-Mianowska (Bukowa Jagoda)

Logiczne rozważania pozjazdowe

Zanim zaczniemy zastanawiać się nad wynikami Walnego Zjazdu, pozwólcie mi przypomnieć parę zasad logiki, gdyż jest to wiedza, z którą naogół należy być w zgodzie. Każdy rzeczownik jest to, mówiąc logicznie, termin, czyli nazwa, która oznacza coś istniejącego, Każda taka nazwa posiada swoją treść i swój zakres. Cóż to znaczy? Treść terminu jest to ogół cech które posiada objekt tym terminem oznaczony. Zakres terminu jest to wszystko, co może być tym terminem nazwane, inaczej mówiąc, objęte. Dla wyjaśnienia weźmy za przykład wyraz ,,kot”. W treści tego terminu mieści się to, że jest to zwierzę ssące, drapieżne, z rodziny kotów, hodowane po domach, okryte miękką szerścią, o wypukłych oczach z pionową źrenicą, słowem, zespół cech, który tyczy się każdego bez wyjątku kota. W zakresie tego terminu mieszczą się wszystkie możliwe koty z całego świata.

Istnieje ciekawa zależność między treścią a zakresem terminu. Sprobójmy rozszerzyć treść terminu, czyli dodać do niej jeszcze jakieś określenie, naprzykład powiedzmy „biały kot“ (dorzućmy ,,białość“ do poprzedniej treści kota). Natychmiast usuwają się z zakresu terminu „kot” wszystkie koty szare, czarne, bure i łaciate, a zostają tylko białe. Zakres terminu zmniejszył się znacznie. Dorzucam nowe określenie: „dorosły” do terminu „biały kot” i z poprzedniego zakresu piskiem uciekają mniejsze i większe kocięta. Dodaję jeszcze: „który żyje w Polsce”. Zakres zmniejszył się tak bardzo, że od biedy Główny Urząd Statystyczny mógłby nam powiedzieć ściśle, ile jest takich kotów. Jedynie wtedy, gdy nowe określenie nie dodaje istotnej cechy do treści terminu, lecz jest tylko powtórzeniem dawnych, zakres może pozostać nie zmieniony.

https://ewamaria2013texts.files.wordpress.com/2015/02/kotzesrodborowa1.jpg

Karusia w latach 30 z kotką Gryzeldą / Gryzelda – niewykluczone, że gdy Karusia pisała ten tekst, Gryzelda siedziała jej na kolanach i dlatego przykładem logicznego definiowania stał się kot 🙂

To niezmienne prawo logiczne zastosować można do wszystkiego, co istnieje i do wszystkiego, o czem myślimy.

Już antyczny mędrzec, Sokrates, wiedział, jak niezmiernie trudno jest dać ścisłą definicje jakiego bądź pojęcia, lub nawet realnie istniejącej rzeczy. Bo taka definicja musi mieć i treść i zakres dokładnie taki, jak to co chcemy zdefiniować, czyli określić. Kto ma ochotę, niech się zabawi w definicję choćby tak prostego obiektu jak stół, a zobaczy jak to trudno. Mnie szkoda na to czasu, bo muszę te logiczne rozważania przymierzyć do spraw zjazdowych.

Wielu działaczom harcerskim od lat już odbiera spokój brak ścisłej definicji harcerstwa. Dlatego też na każdym zjeździe. dostajemy do przegłosowania nowe jakieś określenie, które ma poprzednie definicje wesprzeć, a mimo to definicji odpowiadającej prawdzie jakoś nie widać. Zadanie istotnie jest bardzo trudne. Bo tworzyć nowy związek to nic łatwiejszego, określi się słowami pewną treść, a wtedy członkami związku będą ci tylko, których obejmie zakres podanego pojęcia.

Ale dziś sprawa jest trudniejsza. Harcerstwo posiada pewien zakres, bo obejmuje liczne rzesze młodzieży ożywionej ideą harcerstwa i pewną ilość ludzi dorosłych, współpracujących z tą młodzieżą. Każdy więc, kto chce tworzyć definicję harcerstwa, musi dbać o to, żeby i treść i zakres tej definicji odpowiadały istniejącemu stanowi rzeczy. Słyszymy także i o tem, że wartoby rozszerzyć zakres działania harcerstwa. Mówią nam: „weźcie w swoje szeregi młodzież robotniczą, nie zapominajcie i o wsi”. „Dobrze, powiadamy, ale nie zdołamy rozszerzyć swego zakresu, jeśli równocześnie zwolennicy definicji harcerstwa będą ścieśniali ten zakres przez dodawanie nowych określeń do tej definicji.

Naprzykład, proponuje ktoś definicję: „Harcerstwo jest związkiem polskiej młodzieży chrześcijańskiej”. Piękna definicja, powie Komendantka Chorągwi Wileńskiej, ale co ja zrobię z litwinkami, które należą do polskich drużyn w Wilnie, co pocznę z karaimkami w Trockiej drużynie? Biedaczki, przez nadmierny zapał do tworzenia definicji, znaleźć się mają teraz poza zakresem Związku! Nie chcę już mnożyć przykładów tych “definicyjnych” kłopotów, spotyka się z niemi niewątpliwie każda chorągiew. Zwłaszcza, że zwolennicy definicji nie mówią nam, czy w każdym przypadku patrzeć mamy w metrykę dziecka, czy w jego duszę…

O tę sprawę najbardziej zasadniczą nikt się na Zjeździe Walnym nie troszczył. I nic dziwnego, bo stosunek instruktorów do tego, co się dzieje na zjazdach jest więcej niż obojętny. “Cóż mi za różnica, uchwalić to, czy owo – ja swojej pracy od tego nie zmienię”. Czasem tylko na komisjach w szczuplejszem gronie padają zdania, wyjaśnienia, argumenty.

Na plenum wszystkie zdania zostają głęboko ukryte, panuje nastrój, który mówi dobitnie, że zabierać głosu i tak nie warto, że głosowanie jest formalnością, lub wyrazem owczego pędu, a nie wyrazem zrozumienia danego zagadnienia. Nie pierwszy to raz przeżyliśmy zjazd w takim nastroju, ale mamy nadzieję, że nieodwołalnie ostatni! lnstruktorki nieobyte jeszcze z praktykami zjazdowemi odnosiły wrażenie, że na zjeździe dzieje się coś „poza nami” – poza organizacją, poza gronami instruktorskiem. Nie było to tylko bezpodstawne wrażenie: wnioski definicyjne nie są wyrazem woli ogółu, ani nawet większości instruktorskiej. Bo ci, którzy pracują czynnie z młodzieżą, nie mogą dążyć do obwarowania tej pracy szańcami statutów, regulaminów i definicyj. Nam pracuje się lepiej bez definicji, która może nam ręce wiązać, nam nie potrzebny jest szyld, ani nalepka oznaczająca treść harcerstwa, bo treść tę mamy w sobie, w naszej pracy.

Jasnem jest dla nas, że giętkość ram organizacji, swoboda działania, a co ważniejsze, swoboda myślenia wewnątrz niej, jest nieodzownym warunkiem podniesienia wartości pracy. Bo nie trzeba dowodzić, że poziom pracy najbardziej zależy od jakości doboru grona instruktorskiego. Ale często zapomina się o tem, że jednostki wybitne, z silną indywidualnością, ceniące wolność osobistą swoich myśli, nie znoszą więzów definicji. Razi je przygniatający naszą ideologję ciężar wyrazów, których treść nie jest jednoznaczna i odchodzą wtedy od nas, żeby bezimiennie służyć idei harcerskiej na innych placówkach. Sam fakt przechodzenia sił instruktorskich do innych środowisk, jest zjawiskiem dodatniem i opierać mu się nie należy, ale nie wolno pozwolić, by te opuszczały nas dlatego, że w harcerstwie zrobiło się dla nich za ciasno.

Stoimy w przededniu tworzenia nowego statutu Związku. Dlatego narzuca się nieodparcie wezwanie do tych, którzy go będą współtworzyli: określcie treść związku tak niewielką liczbą wyrazów, żeby się w nim pomieściła przynajmniej ta młodzież, którą mamy dziś w drużynach, jeśli zawcześnie jeszcze na szersze otwarcie bram.

Z harcerskich “Skrzydeł”

Przypominam, że “Skrzydła” były miesięcznikiem harcerek polskich, wydawanym w latach 1930-1939 w Warszawie. Jedną z redaktorek tego czasopisma była moja cioteczna babka, harcmistrzyni RP, Karolina Lubliner-Mianowska, która swoje teksty podpisywała Karolina Lublinerówna lub Bukowa Jagoda. Tego leśnego pseudonimu Karusia (bo tak ją zawsze w domu nazywałyśmy) używała pisząc teksty o ochronie przyrody, stał się on też potem jej pseudonimem okupacyjnym.

Dziś kolejny tekst Bukowej Jagody, wzruszający i nadal aktualny. Czuje się, że to nie jest tekst programowy, lecz własny, pisany z głębokiej potrzeby serca.

wspolzycie-z-przyroda

Współżycie z przyrodą

Obóz drużyny Y-ej przed tygodniem rozłożył namioty w lesie pod wsią ***. Właśnie skończono co ważniejsze pionierskie roboty. Jutro wycieczka dwudniowa, sumiennie przygotowana. „Czy aby nie zacznie lać?”- niepokoi się drużynowa. Przy wieczerzy badamy stan nieba. Gęste baranki biało-sine i jaskrawa zorza zachodu. Czy to wróży deszcz, czy pogodę? Przemyślna wywiadowczyni idzie po radę do sąsiada gospodarza, skąd się mleko przynosi. Dowiaduje się, że pogoda pewna, tylko wiatr. Jakoż w nocy klaszczą nam płótna namiotów, a warta zbiera po krzakach fruwające ścierki. Dziwimy się po cichu mądrości gospodarza i uczymy się od niego w ciągu całego pobytu.

W życiu obozowym jesteśmy zależne od przyrody więcej niż rolnik. Jesteśmy zależne jak pierwotni ludzie, gotowiśmy czcić boga-słońce i błagać darami wiatry, żeby deszczów nam nie zsyłały. Poznajemy dokładnie twardość, kruchość i spoistość różnych drzew, kiedy obrabiamy je z trudem na małą siekierką na sprzęt obozowy, czy na opał. Poznajemy rodzaj gleby i podglebia kopiąc doły, budując stoły i piwnicę. Wiemy, gdzie znaleźć otoczaki, gdzie czysty, biały píasek, a gdzie czerwono-żółty orsztyn, z którego się usypuje wielką lilję na środku stołu.

orsztyn czyli rudawiec

Wiemy, gdzie znaleźć kwiaty trwałe i suche lub barwne owoce, któremi stroimy kapliczkę i tablicę rozkazów, wiemy też których roślin rwać nie warto, bo prędko schną.

W kąpieli poznajemy nieznośne wodorosty czepiające się nóg podczas pływania i różne twory wodne, które bez skutku próbujemy łapać. Taką to normalną drogę zbliżenia z przyrodą przechodzi każda obozująca drużyna, najczęściej wcale o tem nie myśląc.

Wartoby do tych cennych momentów praktycznych poznawania przyrody dodać jeszcze jedną największą wartość – ś w i a d o m o ś ć. Zauważmy więc, jaka to gleba sprzyja naszym ziemnym robotom, a jaka je utrudnia. Zauważmy, gdzie rosną najszybciej więdnące kwiaty, a gdzie trwalsze – domyślmy się, dlaczego tak się różnią. Prowadząc ćwiczenia i gry harcerskie można nawiązać częściej ów konieczny kontakt z przyrodą. Naznaczyć zbiórkę drużyny przy krzaku kruszyny, który rośnie pod jarzębiną na wschód od obozu – niech zastęp szuka teraz właściwego punktu. Wyznaczyć trop śladem berberysowych jagód, nie pokazawszy ich wprzód. To właściwie już ćwiczenia przyrodnicze zastępów, choć nikt ich za takie nie uważa. A jeśli jeszcze na wszelkich obozach „szumiący dąb gawędy” nosić będzie swe właściwe miano wierzby czy topoli – to powiemy, że obozy młodszych drużyn dostatecznie poznają przyrodę.

W starszych drużynach, obozujących trzeci, czwarty czy piąty raz – prace przyrodnicze mogą być traktowane jako pewna specjalizacja zamiłowanych w tym kierunku zastępów.

Morszczyn (Fucus vesciculosus)

I tu zaznaczyć muszę – prowadźmy te prace w porozumieniu z ludźmi, którzy się na tem znają, np. z nauczycielami przyrody. Zastęp harcerski prowadzący w obozie ćwiczenia przyrodnicze, może przywieźć jesienią do swojej szkoły zbiory i materiały, z których korzystać będzie wiele klas, a które zdobywać jest zazwyczaj trudno. Przypomnę tu o morszczynach z Wvbrzeża morskiego i szyszkach jodeł, świerków i modrzewi, skamienielinach i skałach z Gór Świętokrzyskich. W zapale robienia zbiorów i pomocy naukowych nie zapomnijmy o najważniejszym obowiązku „ochrony przyrody”. Przed wyjazdem drużyny powinna zdobyć wiadomości, czy w okolicy niema rezerwatów, czy nie spotykają się tam rośliny lub zwierzęta podległe ochronie. Zebranie tych informacyj nie przedstawia szczególnych trudności, znajdziemy je w licznych a niedrogich wydawnictwach „Państwowej Rady Ochrony Przyrody”

Drużyna harcerska może całej okolicy dawać przykład szanowania przyrody, może ideę ochrony przyrody propagować czynnie. Zaczniemy od łatwych zadań, nie zrywać i nie kupować żadnych roślin podlegających ochronie, np. szarotek w Tatrach; nie zostawiać napisów na drzewach, murach i skałach, zacierać, jeśli się uda, napisy zostawione przez innych. Obowiązek pozostawienia w porządku terenu obozowiska szczęściem wszedł już w krew harcerską, ale, jak dotąd, nie uczymy tej cnoty innych, przechodzimy obojętnie obok śmieci rozrzuconych przez „cywilów“. Sądzę, że obóz wędrowny przechodzący np. przez Hel, mógłby znaleźć godzinkę czasu na wyzbieranie śmieci z lasu helskiego, który jako ogrodzony, zaśmiecony jest tylko przy drogach, ale za to bardzo dokładnie! Takie zbieranie śmieci, wykonane przez harcerzy gromadnie, hucznie a wesoło, niejednemu gościowi helskiemu otworzy oczy na ten rażący dowód braku kultury.

Cośkolwiek możemy zrobić i w sprawie ochrony drzew. Wiele drzew starych i pięknych otaczają opieką właściciele lub leśnictwa. Wiem, że drużyny odniosą się do nich z należytym szacunkiem, ale to nie wszystko, czego żąda od nas polska przyroda.

W dalekich wioskach Wileńszczyzny czy Wołynía spotkamy może parusetletnie drzewa, o które nikt szczególnie nie dba. Zwrócimy wtedy uwagę miejscowych władz na te skarby, postaramy się, by je otoczono opieką. A na odjezdnem zawiesimy na pniu staruszka naszą kapliczkę obozową z brzozowych patyków, co wcale dobrze, choć nieurzędowo, ochrania drzewo przed ścięciem.

Najgorętszem mojem życzeniem jest, aby jesienią czasopismo „Ochrona Przyrody” zamieściło w swej kronice szereg wzmianek mówiących o tem, jak to drużyny harcerskie swoją pracą wakacyjną przyczyniły się do szerzenia w społeczeństwie pięknej idei ochrony przyrody.

Bukowa Jagoda

Ze “Skrzydłami” w Nowy Rok

Już tydzień temu pisałam tu o gazecie harcerek “Skrzydła”, wydawanej w latach 1930-1939, gdzie jedną z redaktorek była moja (ukochana) cioteczna babcia, Karolina Lubliner-Mianowska (Karusia). Dziś noworoczne życzenia harcerskie sprzed 86 lat i podpisany pseudonimem Bukowa Jagoda tekst, jaki Karusia opublikowała w (naj)pierwszym numerze tego miesięcznika.

nowyrok1930-zyczenia

Karolina Lubliner-Mianowska (Bukowa Jagoda)

Zapomniany obowiązek.

Minęła jesień, mamy już poza sobą okres składania sprawozdań z akcji obozowej i okres płacenia długów. (Myślę tu nietylko o długach materjalnych, ale i ciążących na nas długach wdzięczności). Komenda Chorągwi, Oddział, Główna Kwatera otrzymały już żądane raporty, księgi, rachunki. Nie zapomniałyśmy o gościnnych właścicielach terenu, o miłych sąsiadach z Wiejskiego Koła Młodzieży, ani o opiekunach z rodzinnego miasta. Sprawdźmy rachunki jeszcze raz, czy już nikomu więcej nie zawdzięczamy obozowych korzyści i radości? Przypomnieć sobie trzeba, że pozostali jeszcze w ukryciu bezimienni dobroczyńcy, którym nie poślemy ani fotografji na pamiątkę, ani punktualnego sprawozdania, ani nawet miłego listu, ale którym zawdzięczamy bardzo, bardzo wiele.

Bo czyż nic nie jesteśmy winne sosnowym borom za udzielenie nam gościny i cienia i wieczornego szumu drzew? a potokowi za wodę czystą i zdrową i za nieustanną wesołą z nami rozmowę? a wszystkim mieszkańcom lasu skrzydlatym i kosmatym i sześcionogim i kwitnącym – za miłe nieocenione towarzystwo?

nowyrok1930-il1

Jeśli sądzimy, że przyroda nic od nas żądać nie może, że niepotrzebna jej ani wdzięczność nasza, ani pomoc, jesteśmy w błędzie. Dziś na całym świecie przyroda wymaga opieki i ochrony, gdyż dopiero pod koniec ubiegłego stulecia w Ameryce, a w początku bieżącego w Europie spostrzeżono się, że działalność gospodarcza człowieka zniszczy niedługo resztę naturalnego piękna naszej ziemi, jeśli się jej w pewnych wypadkach nie powstrzyma. W tym celu rządy wszystkich państw wydają ustawy, które otaczają opieką ginące rośliny lub zwierzęta, bądź też wyłączają z użytkowania poszczególne tereny, bezcenne ze względu na ich piękno.

nowyrok1930-il2

Ale wszelkie prawa są niewystarczające, jeśli ludność ich nie zna lub nie rozumie, a więc nie przestrzega. Dlatego też powstawać muszą organizacje społeczne, które zajmują się szerzeniem idei ochrony przyrody, dążą do tego, aby każdy obywatel umiał szanować piękno ojczystego kraju. W Polsce dopiero od dwu lat mamy podobną organizację, jest nią Liga Ochrony Przyrody. Liga O.P. jest jednem z tych towarzystw, których cele harmonizują tak dalece z naszemi hasłami, że stała współpraca naszych chorągwi i drużyn staje się tu koniecznością. Zajrzyjmy więc do statutu Ligi O. P. „Liga budzić będzie słowem i pismem zainteresowanie i szerzyć miłość dla cech swoistych poszczególnych części ziemi ojczystej – zaś harcerka miłuje przyrodę. „Liga przyczyniać się będzie do poznania pod względem przyrodniczym poszczególnych części tej ziemi” – zaś harcerka stara się poznać przyrodę. Widzimy, że nie ma różnic zasadniczych w treści tych wskazań. Dla wielu ludzi cele „ochrony przyrody” są niezrozumiałe, obce, dalekie. Dla nas zawsze pozostaną bliskie i drogie, pamiętamy bowiem, jak wiele zawdzięczamy przyrodzie; współżycie z nią jest nieodzowną częścią naszej pracy wiosennej i letniej, jest źródłem nowych sił i poważnym czynnikiem kształcenia charakteru.

Ale jeśli umiemy wykorzystać piękno przyrody dla naszych celów, umiejmy spłacić zaciągnięty wobec niej dług. Drużyny nasze nie zawsze pamiętają o tym obowiązku. Wiem, że zdarzają się jeszcze wypadki nieposzanowania przyrody, masowego zrywania roślin, rycia napisów na skałach i.t.p. A często patrzymy obojętnie, gdy szpecą przyrodę inni, nie objaśniając niszczycieli, którzy nie zawsze uświadamiają sobie wyrządzoną szkodę. Musimy więc, pamiętając o przybywających nam co rok nowych zastępach i nowych kierowniczkach pracy, w odpowiednich gawędach przypomnieć drużynom jaki być powinien stosunek harcerek do przyrody.

nowyrok1930-il3

Na razie rzucam tych parę myśli, zawsze aktualnych. W przyszłości pismo nasze poświęci trochę miejsca sprawom ochrony przyrody, a więc w porze przedwiosennej pomówimy bliżej o zachowaniu się drużyn na wycieczkach podmiejskich, a przed sezonem letnim o tem, co dobrego mogą zrobić, a czego złego uniknąć nasze obozy. Teraz zaś jeszcze zimową porą drużyny harcerskie mogą zgłosić się do Ligi Ochrony Przyrody, jako tak zwani członkowie związkowi. Drużyna, która postanowi wejść do Ligi, zawiadamia zarząd Ligi pisemnie, podając ilość swoich członków oraz opłaca za każdą harcerkę 30 groszy rocznie. (Tak, 30 groszy, nie więcej!) Wzamian drużyna zostaje członkiem związkowym Ligi, oraz otrzymuje dla każdej z druhen znaczek z żubrem, który nalepia się na legitymację harcerską. Dodać trzeba, że z takich groszowych składek Liga Ochrony Przyrody uzbiera tysiące złotych, które przeznaczy przede wszystkim na wykup z rąk prywatnych właścicieli tych skrawków ziemi naszej, które ze względu na ich piękno i wartość przyrodniczą trzeba zachować nietkniętemi. Teraz najbliższym projektem Ligi jest wykup resztek pierwotnego stepu na Podolu. Musimy i my pomóc w zrealizowaniu tego projektu. Drużynom, które zechcą zgłosić się do Ligi, podaję jej adres: Warszawa, Aleje Ujazdowskie 6/8. Druhny, które życzyłyby sobie podania innych informacyj w sprawach ochrony przyrody, proszę o przysłanie swych żądań i zapytań do redakcji “Skrzydeł”.

PS 1. Czytelnik znajdzie na tym blogu więcej wpisów Karoliny Lubliner-Mianowskiej (Bukowej Jagody), w tym również o sprawach ochrony przyrody i troski o las, który Karusia najbardziej kochała. Są ludzie gór i ludzie morza, mawiała, a ja jestem człowiekiem lasu. Gdy to piszę, przypominam sobie niezliczone leśne wycieczki z Karusią, które stanowiły ważny element mojego dzieciństwa i dorastania, podobnie zresztą jak wielokilometrowe wędrówki plażą, które były specjalnością rodziców, a zwłaszcza ojca.

PS 2. W Wikipedii czytamy: Liga Ochrony przyrody jest najstarszą organizacją ekologiczną w kraju – powstała 9 stycznia 1928. Godłem stowarzyszenia jest stylizowany żubr z nazwą organizacji. Liga jako organizacja ogólnokrajowa została założona z inicjatywy Państwowej Rady Ochrony Przyrody. Zjazd organizacyjny odbył się 9 stycznia 1928. Pierwszym prezesem wybrano prof. Józefa Mroziewicza. W lidze działali wówczas naukowcy i działacze tacy jak: Aleksander Janowski, Władysław Szafer, Walery Goetel, Jan Gwalbert Pawlikowski, Bolesław Hryniewiecki i Mieczysław Limanowski. Na pamiątkę tego wydarzeniu, co roku 9 stycznia, obchodzi się w Polsce Dzień Ligi Ochrony Przyrody. II wojna światowa przerwała działalność ligi, ale stowarzyszenie odrodziło się już 17 lipca 1945 w Łodzi. Pierwszym prezesem po wojnie był prof. Edward Potęga.

PS 3. I może jeszcze jeden przypis. W roku 2016 sprawa ochrony lasów pojawiła się na pierwszych stronach gazet, gdy rząd Beaty Szydło podjął decyzję o wycince drzew w Puszczy Białowieskiej.  Wydawałoby się, że Liga Ochrony Przyrody powinna się temu zdecydowanie sprzeciwić. Niestety. Oto pismo LOP w tej sprawie z 22 października 2016 roku.

Myślę, że Karusia byłaby zrozpaczona.

PS 4. Żubry zresztą też pójdą na odstrzał. Na razie te z Puszczy Boreckiej. Prasa podała… Szczęśliwego Nowego Roku, zanim wszyscy pójdziemy na odstrzał!

Wigilia i Pasterka

Nadesłaliście mi tyle materiałów na święta (dziękuję!), że nie mam wyjścia, już wczoraj połączyłam teksty Romana Brodowskiego ze zdjęciami Krysi Koziewicz, dziś natomiast najpierw “z życia wzięta” jak najbardziej aktualna proza Basi Kowalskiej, potem harcerski tekst o Pasterce sprzed prawie 80 lat, a na zakończenie jeszcze ja się troszeczkę wymądrzam. No tak! Wszystkiego najlepszego i Happy Chanukka!

Basia Kowalska

Przy wigilijnym stole

przy-wigilijnym-stole-1-docx

25.11

Co?! Mamo! Zaprosiłaś Stefana z Magdą i z ciocią? Będzie Paweł i Kacper..? Paweł, Kacper, ciocia są w porządku – ale oni! Do tego te dzieci! Trójka dzieci! No litości… A dlaczego oni nie jadą do rodziców Magdy do tych Kozich Głów czy gdzieś?! No tak – nie chce im się. Wiadomo, upakować troje dzieci w samochodzie, parę godzin tłuc się tym samochodem, tam się gnieść – u rodziców, w ciasnocie dzień i noc, to wygodniej się wprosić do nas! Nie zaprosili nas na chrzciny ale na Wigilię to bardzo chętnie przyjdą… Tak, oczywiście, że ich nie lubię. Tak, właśnie dlatego, że są taką wspaniałą zakochaną w sobie rodziną, a ja jestem rozwiedziona. Tak, zazdroszczę im tego, że oni mają trójkę dzieci a ja nie mam żadnych. Tak, wkurza mnie to, że Magda ma męża a ja nie.

27.11

Co to za rodzina! Stefan nie chciał mi pomóc ze sholowaniem samochodu, gdy go o to prosiłam. „Ja mam żonę i dzieci, którymi muszę się zająć, ale wykup sobie na przyszłość assistance” – tyle od niego usłyszałam. …A pamiętam jak z ojcem holowaliśmy naszym maluchem – malucha wujka, w którym Stefan siedział jako mały brzdąc. Jechaliśmy przez całą Warszawę. Sznurek zerwał się dwa razy, trzeba było wiązać. Mróz był i czołgi na ulicach, a my spieszyliśmy się, by wrócić do domu przed 22. Przyjechaliśmy 10 minut po. Mama była mocno zdenerwowana. Jakoś nam nie przyszło do głowy powiedzieć: „sorry – twój problem”.

30.11

Szkoda, że moje życie się tak potoczyło… Nie ma przy mnie tych, których kocham… Nie sądziłam, że tak będzie…

02.12

Mamo, poproś ciocię żeby poprosiła Kacpra żeby nie wchodził z ojcem na tematy polityczne. I poproś ojca, żeby nie prowokował Kacpra. Jeśli ty go poprosisz, to on to będzie miał na względzie, jak ja go poproszę to go to tylko rozsierdzi…

04.12

Tyle pieniędzy pójdzie na te Święta… W tym roku zrobię to tak, żeby jak najmniej wydać… Żadnych specjałów… Dla kogo mam się starać?… Dla Stefana? dla Magdy?… jasne… Tylko tak zrobić, żeby stół ładnie wyglądał ale z gotowaniem to się nie wysilać…

10.12

O! pojawiły się już choinki na ulicach. Ciekawe po ile? Jak ma się dzieci to pewnie ale tak dla siebie samej…? Poza tym przytaszczyć ją do domu… …hm …taka choinka to jest dużo ładniejsza niż sztuczna. W zeszłym roku rozstawiłam sztuczną to może w tym roku postawić prawdziwą! Bombki zupełnie inaczej wyglądają jak wiszą na żywych gałązkach. Sztuczna to taka atrapa, plastik, a prawdziwa… pachnie ładnie …

13.12

Może zrobię sałatkę z brokułów, kukurydzy, jajka, fety i świeżego ogórka? O tak, ona jest dobra. Tylko trzeba w ostatniej chwili przed podaniem na stół dodać ogórek i majonez. W przeciwnym razie woda wycieka i się robi nie smaczna. Przepis dostałam od Agnieszki, siostry Adama, zanim się rozwiedliśmy… Lubiłam ją… A może zrobię kutię? – z maku, klusek, miodu, pomarańczy… Zrobiłam 5 lat temu, jak spędzaliśmy Wigilię u teściowej… już świętej pamięci…

16. 12

Barszcz kupię Krakusa ale pierogi to zrobię sama. Moje – nie równają się z kupnymi. A Magda to akurat tak słabo gotuje, że może się ode mnie uczyć! Jak kiedyś upiekła ciasto to na stole stało i stało! I na talerzach zostało u wszystkich! Po prostu było – niejadalne. Nie to co moje wypieki! Znikają od razu! Zrobię rafaello. Podkład z krakersów, krem z mleczka kondensowanego, wiórki kokosowe… Łatwe w przygotowaniu, nie trzeba piec, tylko chłodzić. Zawsze wszystkim smakuje i zawsze w magiczny sposób znika ze stołu… I wszyscy się rozpływają nad tym ciastem – jakie to ono dobre… I mnie chwalą! To jest warte zachodu.

  1. 12

Choinkę kupiłam prawdziwą – 100 zł. A co tam! Raz się żyje! Czy to że nie mam własnej rodziny to znaczy, że nie mogę mieć także choinki takiej jaka mi się podoba! Ubrałam ją jak zwykle pięknie. Nie chcę się chwalić ale w rodzinie to zawsze choinka w moim domu była najładniejsza. I tak trzymać!

  1. 12

Kupię jeszcze drożdże do kulebiaka z kapustą i grzybami.. Przy okazji odbiorę obrus z pralni. Jeszcze zmienię firanki. …Łazienkę, ubikację, kuchnię już posprzątałam, może uda mi się dziś wcześnie położyć, wyśpię się bo zmęczona jestem… Jeszcze przed świętami muszę zapłacić rachunki i pójść do administracji, wyjaśnić sprawę z miejscem na rower w piwnicy. Sąsiad stanął na moim legalnym miejscu i się jeszcze awanturuje. Trzeba to wyjaśnić, nie przeciągać sprawy na Nowy Rok.

23.12

Choinka wygląda przepięknie. Duże bombki wiszą na dole a im wyżej tym mniejsze – to jest szyk! Tata mnie tak uczył ubierać jak byłam mała. Lampki – równomiernie rozmieszczone, i żeby nie było np.: dwóch czerwonych obok siebie, albo dwóch zielonych… Z przodu, wiszą te, które coś przedstawiają – złoty tukan, łabądź, szopka, mikołajek, dzwonek. A z tyłu – te, które są nadgryzione zębem czasu ale mają jakąś wartość sentymentalną, np.: taka, którą babcia kupiła za okupacji.

24.12

Goście poszli. Ale pięknie Antoś zaśpiewał kolędę! I znał wszystkie zwrotki! A jak im smakowało moje ciasto! Ręce im same chodziły do stołu. A jak przy piątej porcji Magda powiedziała maluchom – „dość” – to Martynka się rozpłakała jak bóbr, wyła jak syrena J Fajnie, że Paweł przyjechał z Dubaju. Jako skrzypek w Polsce nie ma co liczyć na pracę. Jemu nie poszło z założeniem rodziny, chociaż bardzo chciał… Kacper mi doradził jak spisać umowę pod wynajem mieszkania – dobrze mieć w rodzinie prawnika, do tego ma świetne poczucie humoru… Ciocia przyniosła pyszne, własnoręcznie robione śliwki w zalewie słodko-kwaśnej i kiszone jabłka, palce lizać… Fajnie, że przyszli…

24.12 – godz. 22.

Pasterka. No, tu to akurat zawsze jest święto. Dusza się raduje. „Bóg się rodzi, moc truchleje…”
(…)

…To przypomina mi wierszyk z dzieciństwa, który kończy się tymi słowami:
„Tyle to trzeba trudu, mozołu – dla sporządzenia jednego stołu”.

przy-wigilijnym-stole-2-docx

Rys. Lutczyn, z książeczki dla dzieci pt.:„Stół” – autorstwa Juliana Tuwima.

Życzę wszystkim aby w Święta Bożego Narodzenia zasiedli do jednego stołu z tymi, których kochają. Życzę wszystkim aby przez kolejny rok, nie tracili zapału, siły i wiary by ten jeden, wspólny stół tworzyć. Życzę wszystkim aby tych, których nie kochają ale przy wspólnym stole, w ten wyjątkowy wieczór – goszczą, bo tak wypada – zaakceptowali takimi jakimi są, puścili w niepamięć to co dzieli, darowali to co boli; nikt nie jest doskonały.

Na pustyni nie ma ludzi, których nie lubimy a przecież nikt by tam nie chciał spędzać świąt.

….Ciiii, Dzieciątko usnęło…

skrzydla1Ewa Maria Slaska

W styczniu 1930 roku ukazał się pierwszy numer gazety harcerek – Skrzydła. Taka data widnieje na okładce. Jednak numer musiał się ukazać co najmniej tydzień wcześniej i musiało to być zaplanowane, bo na pierwszej stronie umieszczony został tekst zatytułowany Na pasterkę.

Są święta, po cygańskiej wigilii chodźmy więc na harcerską Pasterkę.

Być może tekst, który tu cytuję, został napisany przez Karusię czyli moją cioteczną babkę, Karolinę Lubliner-Mianowską. Była ona harcmistrzynią Rzeczypospolitej Polskiej, doktorem biologii, specjalistką briologii czy jak się ta jej dziedzina wiedzy nazywała, którą my w domu nazywaliśmy “mchy i porosty”. Piszę, że tekst o pasterce napisała być może Karusia, a być może nie, bo wiele autorek pisało do Skrzydeł zarówno pod własnym nazwiskiem, jak i pod pseudonimem, a czasami również sygnowały swoje krótsze teksty po prostu literą. Karusia pisywała więc jako Karolina Lublinerówna i jako Bukowa Jagoda, natomiast z podpisami literowymi jest kłopot, bo teksty podpisane K.L. są zapewne jej, ale ten króciutki opis harcerskiej wędrówki na Pasterkę został podpisany tylko literką L, czyli jego autorką mogła być też druhna harcmistrzyni Lewandowska.

pasterka-kl***
Byłam ostatnio w Warszawie i spędziłam dwa dni w Bibliotece Narodowej czytając harcerskie Skrzydła. To piękna lektura i jak sądzę całkowicie zapomniana.  Oto jakimi słowami harcerki rozpoczęły swoją działalność wydawniczą:

Mottem był cytat z Promethidiona Norwida: Słowo jest czynu testamentem.

A przesłanie gazety było jednocześnie tłumaczeniem jej tytułu:

Niech Skrzydła niosą w świat słowa nasze – testament naszego czynu – i niech je rzucają na glebę żyzną. Niech Skrzydła nasze mają moc i treść.

***

W najbliższym czasie opublikuję tu kolejne artykuły Karoliny Lublinerówny i Bukowej Jagody. Już teraz zapowiadam – Bukowa Jagoda pisała o lesie i przyrodzie, ale Karolina, o!  Karolina, pisała między innymi o myśleniu, w tym również o myśleniu logicznym.

Czego i nam wszystkim życzę w ten dzień świąteczny!

***

PS. Jeden numer miesięcznika Skrzydła kosztował 50 groszy.

Święto Lasu

…obchodzone od 1933 roku, najważniejsze święto leśników.

skrzydla-karusia (2)Artykuł pod tym tytułem ukazał się w czasopiśmie Skrzydła napisany przez osobę pod pseudonimem Bukowa Jagoda. Było to czasopismo harcerek, wydawane w latach 1930-1939, a  jego główną redaktorką była Karolina Lubliner-Mianowska czyli Karusia. Na pewno wiele niepodpisanych tekstów redakcyjnych było jej autorstwa, np. interesująca dyskusja, czy pisze się druhna czy druchna (konkluzja była, że druchna!). Czasem Karusia coś publikowała w Skrzydłach, podpisując się albo inicjałami KL, albo właśnie pseudonimem Bukowa Jagoda, co zresztą podczas wojny było też jej pseudonimem konspiracyjnym.  Piękny pseudonim i tajemniczy, bo nie ma przecież bukowych jagód.

Karusia kochała las i wielokrotnie mi powtarzała, że są ludzie gór i ludzie morza, a ona na pewno jest człowiekiem lasu.

Przejęłam to po niej.

Bukowa Jagoda

Święto Lasu

Już drugi rok z inicjatywy Związku Leśników Rzeczypospolitej Polskiej w ostatnią niedzielę kwietnia społeczeństwo obchodzi Święto Lasu. W dniu tym leśnicy będą się starali zainteresować ogół, a w szczególności młodzież, wszelkimi sprawami sprawami dotyczącymi lasów. Na odczytach, wycieczkach, pogadankach będzie można dowiedzieć się, czem jest las, jak powstaje, jak żyje, co mu zagraża, czem nas darzy i co winniśmy mu wzamian.

Nie wiem w jakim szopniu poszczególne Komitety Święta Lasu w różnych miejscowościach współpracują z innymi organizacjami, w szczególności zaś z harcerstwem, Ale to wiem, że jak zwykle, gdy robi się coś pięknego i pożytecznego, nie powinno zabraknąś tam naszej pomocy. Zwłaszcza, że my, harcerki, zawdzięczamy lasom i leśnictwu może więcej, niż inni. Nie wyobrażamy sobie przecież obozu w miejscowości bezleśnej. Co roku rozbijamy namioty w cieniu lasów i prowadzimy nasze obozowe “leśne” życie, do którego się przygotowujemy przez cały rok. Znamy też dobrze przychylną zawsze w stosunku do nas postawę władz leśnych, które nie szczędzą pomocy i opieki obozującym drużynom.

Zdarzało się nam słyszeć głosy, że owe dodatkowe święta są zbyteczne, że dość jest świąt kościelnych i narodowych, nie trzeba mnożyć innych. Nie wiem, co o tem myślicie, ja osobiście uważam, że jest to ciekawa i pożyteczna inicjatywa, jeśli przedstawiciele jednego zawodu chcą zapoznać ogół z tem, co robią, jak pracują, jaki jest wynik ich pracy, jaką wartość przedstawia jej warsztat. Zwłaszcza, gdy teren pracy tego zawodu jest tak wszechstronnie piękny, ciekawy i pożyteczny, jak właśnie las.

Udział drużyn w Święto Lasu może pójść w dwu kierunkach. Z jednej strony możemy i powinniśmy zgłosić się do współpracy z działającym najbliżej nas komitetem leśników. Jakie okażą się potrzeby tej pomocy, zależeć będzie od warunków miejscowych, ale napewno będą to prace wykonalne dla drużyny, gdyż Święto Lasu obejmie przedewszystkiem młodzież szkolną.

Z drugiej strony możemy zainteresować Świętem Lasu naszą drużynę i wciągnąć niejako tę sprawę do naszego programu pracy. Przykłady: wycieczka do lasu z szeregiem specjalnie dobranych przyrodniczych leśnych ćwiczeń. Ćwiczenia międzyzbiórkowe zastępów poświącone przyjacielskim przysługom dla drzew i lasów. przygotowanie przedobozowe: odszukanie w książkach, jakie lasy są w tej okolicy, dokąd jedziemy na obóz, czy są tam jakieś lasy szczególnie ciekawe, chronione (rezerwaty), czy są w okolicy rzadkie czy wyjątkowo stare drzewa? Możnaby nawet polecić zastępom takie odszukanie potrzebnych informacji, jako rodzaj zawodów, który zastęp więcej i dokładniej zdoła się dowiedzieć. Rozstrzygnięcie takich zawodów w dniu Święta Lasu będzie ładnym związaniem tej uroczystości z wewnętrzną pracą drużyny.

Warto dodać, że Związek Leśników wydał z okazji Święta Lasu szereg popularnych broszurek, które informują nas o życiu lasu, jego hodowli, pożyteczności i.t.p. Broszurki te są b. tanie (5 gr. sztuka), a cały ich komplet (9 sztuk) oprawiony razem powinien znaleźć się w bibljotece drużyny. Książeczki wysyła Związek Leśników, Warszawa, ul. Żórawia 13.

W majowym numerze Skrzydeł chętnie zamieścimy sprawozdania poszczególnych drużyn i hufców z ich udziału w Święcie Lasu.

skrzydla-karusia (1)

 

W harcerstwie po wojnie bolszewickiej

Z jakiegoś względu Karusia dołączyła do wspomnień z okresu II wojny światowej jeden tekst o tym, co jako harcerka robiła w Warszawie w roku 1920, zaraz po zakończeniu wojny bolszewickiej. Tekst zatytułowany jest Chmielna 26. Warto mieć na uwadze, że Karusia urodziła się w roku 1899  i gdy zajmowała się rozhulaną gromadką chłopaków na Chmielnej – miała lat 21.

I – jak to życie dziwne przypadki zarządza – pod tym samym adresem w kilka lat później brat Karusi, Stefan Lubliner, dziennikarz, prowadził agencję wycinków prasowych, WIP – Warszawską Informację Prasową. Zbierał informacje z gazet zagranicznych, tłumaczył, przepisywał i rozsyłał je do redakcji i urzędów w Warszawie, w tym do Sejmu i MSZ, a także rozsyłał przetłumaczone wiadomości z Polski do korespondentów zagranicznych. Zatrudniał około 10 osób, głównie tłumaczy i maszynistki. Tyle że Karusia zajmowała się chłopakami w oficynie, a Stefan prowadził biuro od frontu.

W sieci znajduje się informacja, że WIP wydawał Sprawy Polityczne i Wiadomości Ukraińskie, opublikował też komunikat specjalny, poświęcony życiu wszystkich stronnictw politycznych w Polsce w latach 1918-1939.

Karolina Lubliner-Mianowska (Karusia)

Karusia16-Chmielna-1-mala Karusia17-Chmielna-2-mala

***

Karusia zajmowała się chłopakami na Chmielnej przez kilka miesięcy, ale jej tekst przypomniał osobę wujecznego Dziadka Stefana i jego biura w domu, którego nie ma, a które mieściło się tam przez lat wiele, może nawet 20. Chmielna, kiedyś ulica w połowie żydowska, pełna małych sklepików, a w połowie elegancka, a potem najsłynniejszy w PRL-u deptak handlowy, przestała istnieć. Na miejscu kamienicy numer 26 mieści się nowy budynek autorstwa Lucjana Rosa. W sieci Chmielna wymieniana jest jako jedna z najdroższych ulic w Polsce, ale jednocześnie miłośnicy Warszawy się skarżą, że ulica jest martwa, nieciekawa, zaniedbana i wszystko tu podupada. Wpisy z tekstami Karusi zakończę więc zupełnie anachronicznym akcentem:

Ballada o Chmielnej

słowa Agnieszka Osiecka, śpiewa Alina Janowska

Ach, co to była za ulica…
Panie, to jeszcze jest ulica.
Niech pan się przejdzie raz po Chmielnej
wieczorem przy świetle księżyca.

Panie, w tej bramie – trzecia z lewej –
koło gnojówki stał cadillac.
Ten facet, co go miał, to świnia,
powinien za to dawno siedzieć,
ale nie będzie siedzieć, panie
pan wie, z kim on dziś jadł śniadanie?

Pan słyszał – Chmielnej ma już nie być,
Chmielnej ma nie być już.

W harcerstwie podczas wojny (5)

To już ostatni odcinek wspomnień Karusi z czasów II wojny. Kolejny nieopublikowany w książce Harcerki. Relacje i wspomnienia. Za tydzień umieszczę tu jeszcze, też zaczerpnięty z Archiwum Akt Nowych w Warszawie, tekst o opiece nad rozbisurmanionymi chłopakami w Warszawie na ulicy Chmielnej 26 tuż po zakończeniu działań wojennych w roku 1920.

A jako przerywnik notatka znaleziona w Przeglądzie Pedagogicznym z lutego 1929 roku.

karusia-wycieczki1 karusia-wycieczki2
Karolina Lubliner-Mianowska (Karusia)

O niektórych naszych dzieciach

M A R E K

Marka zabrałyśmy ze schroniska dla dorosłych uchodźców z Warszawy, które było w jednej z willi Konstancina. Doszły nas bowiem wiadomości, że dziecko jest w bardzo złych warunkach. Istotnie zastałyśmy 3-letniego malca okutanego w szmaty, siedzącego na kolanach babki. Staruszka była tak niedołężna, że nie potrafiła w trudnych warunkach wywalczyć dla dziecka choć trochę ciepłej wody do umycia. Dzieciak był dosłownie zjadany przez wszy. Miejsca znajdujące się w zasięgu rączek były rozdrapane do krwi, a tam, gdzie nie mógł dosięgnąć – wszy siedziały jedna przy drugiej. Oczywiście dokładna kąpiel, ostrzyżenie główki i spalenie całego ubrania było pierwszym zabiegiem naszych młodych opiekunek dzieci. Czym było karmione to dziecko można sobie wyobrazić, skoro pierwszy kubeczek osłodzonej bawarki został przyjęty okrzykami „doble, bajdzo doble”. Marek był na ogół miły, rozmowny i rozgarnięty, tylko bardzo trudno było go nauczyć żeby „wołał” w porę.

W pierwszych dniach maja zgłosiła się po Marka powracająca z Niemiec matka.

M A N I U Ś

Brzdąc miał dopiero kilkanaście miesięcy. Przysłano go do nas razem z jego starszą 6-letnią siostrzyczką. Mała opiekowała się bratem ze wzruszającą troskliwością, a miała przy tym ruchy i gesty dorosłej wieśniaczki, co przy jej wymiarach wyglądało wprost śmiesznie. Ponieważ Maniuś był za mały jak na nasze warunki, zaczęły się staranie o umieszczenie go w rodzinie. Wskazano mi adres w Konstancinie, gdzie podobno ktoś chciał wziąć dziecko. Zastałam w ładnej willi matkę z młodą córką. Obraz wojennego nieszczęścia. Mąż młodej kobiety zginął – nie dopytywałam się w jakich okolicznościach. Maleńki, roczny synek umarł na jakąś infekcyjną chorobę. Młoda matka była zupełnie apatyczna, nie odzywała się ani słowem całkowicie zasklepiona w swojej rozpaczy. Natomiast starsza pani mówiła bez przerwy, miotając się nerwowo po pokoju. Z jej chaotycznej nieco mowy zrozumiałam sytuację. Matka wyobraziła sobie, że obce dziecko zastąpi córce zmarłego synka i pozwoli jej powrócić do życia. Po kilku dniach przyszła do nas, porwała Mańka na ręce, zachwycała się nim głośno. Jednak, skoro poznałam już sytuację tej tragicznej rodziny, postanowiłam twardo nie oddać tam dziecka. Biedna matka łudziła się tylko, że obce dziecko pomogłoby córce. Należało się raczej obawiać, że młoda kobieta znienawidzi dzieciaka za to, że żyje, skoro jej synek musiał umrzeć. Nasze wychowawczynie męczyły się więc czas jakiś z Mańkiem, aż na szczęście odnaleźli się jacyś dalecy krewni, którzy zabrali dzieci do Lublina.

Kordula2

K O R D U L A

Naprawdę nazywała się inaczej – Urszula-Krystyna. Ale druhna Kalina tak ją przezwała, jak tylko przyniesiono nam zawinięte w kocyk półroczne dziecko.

Kordula była urocza. Zdrowiutkie, okrągłe niemowlę o śniadej skórze i czarnych oczkach. Była nieślubnym dzieckiem młodej dziewczyny z inteligenckiego środowiska i przedstawiciela jakiejś obcej nacji. Matka zginęła w powstaniu, a maleńką ktoś przywiózł do Konstancina i tak dostała się do nas. Ogromnie się nam podobała. Miała prześmieszny obronny ruch rączki, kiedy się ją brało na rękę, ruch który robił wrażenie, że chce dać ci po buzi. Więc zaczęłyśmy hodować Kordulę. Trzeba było w tym celu użebrać co dzień choć z pół litra mleka dla Korduli, wyskrobać trochę cukru, nie można wszak było karmić Korduli kartoflanką i kapuśniakiem jak resztę dzieci. Mimo naszych starań okazało się po tygodniu, że Kordula straciła na wadze. Po następnym tygodniu – to samo. Wtedy postanowiłyśmy oddać Kordulę w lepsze warunki. Siostry Szarytki miały duży dom dla podrzutków i sierot w Klarysewie i tam zawiozłyśmy małą. Okazało się jednak, żeśmy dla niej źle zrobiły. Niedługo potem w Klarysewskim domu wybuchła jakaś epidemia i biedna Kordula znalazła się w liczbie tych dzieci, które jej nie przeżyły.

W harcerstwie pod koniec wojny (4)

Klucz-mchy-porostyKarolina Lubliner-Mianowska

Gdy w czasie wojny Karusia zajmowała się ogrodem i szklarniami w Konstancinie, była już doktorem nauk przyrodniczych i autorką  publikacji na pasjonujące tematy – mchy i porosty. Oto jedna z nich, wydana w roku 1935 w Instytucie Popierania Nauki Kasy im. Mianowskiego.

Kolejna praca Karusi na temat mchów i porostów ukazała się nakładem “Naszej Księgarni” Związku Nauczycielstwa Polskiego w roku 1937.

mchy-porosty2jpgNajbardziej zastanawia mnie, że obie te publikacje ukazały się już przed wojną pod podwójnym nazwiskiem, podczas gdy rodzina jest przekonana, że Karusia nigdy nie wyszła za mąż, a Mianowska było pseudonimem konspiracyjnym, zachowanym i po wojnie, co w końcu mogło być zrozumiałe. Dla mnie w każdym razie byłoby bardziej zrozumiałe niż nagłe spojrzenie na jakąś skrywaną skrzętnie tajemnicę rodzinną. Nie pierwszą zresztą i zapewne nie ostatnią.

Druga z publikowanych tu dziś relacji (Opowieść o sardynkach)  nie ukazała się w relacjach harcerek, czyli jest to kolejny zapis li tylko archiwalny.

Wyprawa po zboże

Karusia-zboze-male0Było to w lutym 1945 r. Niemcy cofali się już na zachód i podwarszawskie osiedla były już wolne. Ale skutkiem zmiany waluty, warunki bytu naszego internatu, w którym schroniło się 50 pogubionych warszawskich dzieci, były coraz trudniejsze. Nie miałyśmy nowych pieniędzy, a zapasy żywności były na ukończeniu. W tej sytuacji poszłam po pomoc „komandira” radzieckiej jednostki wojskowej, która stała w jednej z sąsiednich wsi. „Komandir” wysłuchał mojej skargi, pogadał chwilę z towarzyszami, zajrzał w jakieś papierki i w rezultacie dał mi na piśmie zlecenie do gminy Nowo-Iwiczna, żeby wydano nam 10 worków zboża. Z cennym tym papierkiem pognałam do domu i zaraz zaczęłyśmy organizować wyprawę po upragniony chleb. Konia z wozem użyczył nam darmo jeden z gospodarzy spod Skolimowa, więc wziąwszy do pomocy dzielną opiekunkę dzieci Jadzię Kajferowicz, już na drugi dzień o mroźnym świcie wyruszyłyśmy w drogę. Towarzyszyła nam jeszcze choć wbrew naszej woli domowa suka „Pluskwa”. Zwierzę rudobrunatne jak jej imienniczki, było miłe, ale bardzo źle wychowane. Po drodze goniła wszystkie kury po wioskach, za co kilometrami goniły nas soczyste przekleństwa gospodyń.

Karusia-zboze-male1Podróż trwała dobrych kilka godzin, więc zmarznięte na kość stanęłyśmy przed Urzędem Gminy Nowo-Iwiczna. Wójt posłusznie zgodził się zrealizować komandorską kartkę i wskazał, u którego gospodarza mamy dostać żyto. Jeszcze kawałek drogi i wreszcie wchodzimy do ogrzanej izby. Żywimy cichą nadzieję, że może nas czymś poczęstują, bo jakieś jadło perkotało na kominie w garnkach. Ale nie było tak dobrze i trzeba było poprzestać na powąchaniu. Po małej chwili gospodarz zaprowadził nas do stodoły, gdzie istotnie leżało kilkanaście pełnych worów. Z pomocą naszego gospodarza ładują na wóz 10 zawiązanych, pełnych worków. Dziękujemy serdecznie i natychmiast wyruszamy z powrotem. Oczywiście nie do domu, ale prosto do młynarza w Skolimowie, gdzie stajemy już o zmroku. Nasz gospodarz zaczyna się już bardzo śpieszyć do domu. Wobec tego zrzuca worki na ziemię przed młynem, utargowuje od nas „Pluskwę” jako wynagrodzenie za jazdę i znika w ciemnościach razem z Jadzią, którą ma odwieźć do internatu. Zostaję pod młynem sama, z 10 workami żyta i nadzieją na chleb. Po dłuższym czasie zjawia się młynarz, pan Korda, mały pękaty człowieczek. Wnosi z pomocnikiem jeden worek do młyna, rozwiązuje go bierze garść życia, ściska „fachowo” w ręku i nagle odrzuca je z obrzydzeniem, jakby ścisnął kolce. Patrzę na niego i jeszcze nie rozumiem. A młynarz aż podskakuje ze złości i wrzeszczy: „co oni wam dali? Przecież to mokre żyto. W ziemi je chyba trzymali. Ja tego nie mogę wziąć na młyn, to kamienie zatrze. I w ogóle żadnego chleba z tego żyta nie będzie. Ono już porosło.”

Ogarnia mnie czarna rozpacz. Nie będzie chleba dla naszych dzieci. Nadarmo wszystkie starania i trudy. Oszukano nas bezczelnie. Czemu miałyśmy takie zaufanie do tych chłopów, że nie rozwiązałyśmy worków i nie zbadały, co nam dają? Czemu mierzyłyśmy tych ludzi własną miarą? Siedzę na progu młyna i płaczę jak małe dziecko. Młynarz Morda stoi przy mnie i klnie, bo taka jest jego męska reakcja na łajdactwo. Chyba nie ruszę się stąd i nie wrócę do domu. Bo co im powiem? Gdzie obiecany chleb?
Po jakiejś godzinie może przyjechał do młyna jakiś chłop ze swoim zbożem. Młynarz postawił warunek: zmiele mu żyto, jeśli najpierw odwiezie mnie i moje worki do wskazanego miejsca. Ładują na wóz nieszczęsne żyto, a potem i mnie, nieczułą już i oklapłą jak pusty worek.

Przepisała z rękopisu Kary Lublinerówny-Mianowskiej harcmistrzyni ZHP, Emilia Węglarzówna, w styczniu 1964 roku.

Wiosenna wyprawa do Pruszkowa

Było to już w marcu, a więc po wyjściu Niemców. W naszym internacie dla warszawskich dzieci głodno było w dalszym ciągu. Raz dostałyśmy wspaniały dar od Szwedzkiego Czerwonego Krzyża. Była to beczułka borówek, 6 krążków sera i 2 skrzynki sardynek. Podpisałam osobiście oświadczenie, że produkty powyższe zostaną spożyte a nie sprzedane. I oczywiście po powrocie do domu musiałam jednak częściowo nie wypełnić swego zobowiązania. Borówki i ser używaliśmy dla urozmaicenia naszych skromnych posiłków. Ale sardynki. Raz spróbowałam użyć je na chleb. Ale 2 pudełka stanowiły posiłek tylko symboliczny na 50 kilka osób. Natomiast u bogatych ludzi w Konstancinie i okolicy dawano mi za pudełko sardynek kilogram smalcu. A to już stanowiło niezłą okrasę i starczało na dwa dni. Więc prowadziłam handel wymienny tymi sardynkami i jakoś nikt tego przestępstwa nie zauważył.

Karusia-pruszkow1malyAle trzeba było wreszcie zrobić wyprawę do władz R.G.O., żeby wydostać jakieś jeszcze przydziały żywnościowe. Drogę do Pruszkowa opisałam już w poprzednim rozdziale. Teraz szłam tym samym szlakiem, z tą tylko różnicą, że błoto na drogach było jeszcze gorsze. Ponieważ nie miałyśmy ani chleba, ani nowych pieniędzy, wzięłam na drogę zamiast tego kawałek szwedzkiego sera, z nadzieją wymienienia go na chleb. Następną trudnością była sprawa korzystania z kolejek bez pieniędzy. Jeździłam więc „na gapę” tłumacząc konduktorom, że muszę koniecznie pojechać, choć i bez biletu. Tym trybem dobrnęłam dopiero około południa do Pruszkowa – było więc za późno, żeby coś załatwić. Przypomniałam sobie, że w Milanówku mieszka drużynowa warszawska Nina Saska. Miałam jej adres, więc wesolutko, zabłocona i mokra po pas, zapukałam do jej drzwi. Otworzyła mi jej ciotka i powiedziawszy że Nuna wyjechała do Podkowy Leśnej, ale adresu jej nie zna, zatrzasnęła czym prędzej drzwi. Ładna historia. Gdzie tu się podziać w pięknej osadzie Milanówka. Karusia-pruszkow2malyJakiś przechodzień podał mi adres sióstr zakonnych, u których podobno można przenocować. Poszłam. Siostry bardzo wystraszone powiedziały, że im nie wolno brać na nocleg – i dały z kolei adres Czerwonego Krzyża, który jakoby miał schronisko. Tabliczka Cz. Krzyża była owszem na domu, ale schronisko było dopiero w projekcie. Tymczasem było już późno, zupełnie ciemno, a moje przemoczone i zmarznięte nogi nosiły mnie coraz trudniej. Wreszcie spotkałam bryczkę, na której jechali milicjanci. Ucieszyłam się bardzo, gdy mnie zatrzymali i wylegitymowali, bo może oni coś będą wiedzieć o możliwości noclegu. Istotnie, zgarnąwszy z posterunku jeszcze jednego poszukiwacza noclegu, młodzieniec uzbrojony w karabin maszynowy wyruszył z nami w ciemność. Po bezskutecznych próbach w paru miejscach, w jednym, wyraźnie bogatym i eleganckim mieszkaniu, mój opiekun oświadczył gospodarzom, że muszą mnie przenocować bez gadania. Dla ich bezpieczeństwa zabrał mój dowód osobisty, miałam go odebrać rano na posterunku. Usiadłam na krześle w przedpokoju, zbyt zmęczona, żeby ruszyć się z miejsca. „Gościnni” gospodarze po jakimś czasie położyli w kącie eleganckiej jadalni 2 słomianki, na nich jeden dywanik i zaofiarowali to legowisko, bardzo odpowiednie dla domowego pieska. Następnie zasiedli do obfitej kolacji, nie proponując mi nawet szklanki wody. Wyszłam zatem do kuchni i, odbywszy krótką naradę z pomocnicą domową, skorzystałam z tego, że gospodarze zajęci byli jedzeniem, żeby umyć się porządnie w ślicznej, ogrzanej łazience. Było to bardzo potrzebne, bo nogi miałam zabłocone wyżej kolan. Taż sama pomocnica umożliwiła mi rozpuszczenie w szklance wrzątku trochę zupy w proszku, jaki zabrałam z domu. Z chleba i sera nie było już ani śladu. Następnie podłożywszy sobie zwinięty sweter pod głowę, wyciągnęłam się na dywaniku.

Przyznam , że poprzez wszystkie lata wojny i wszystkie wędrówki po kraju nie zdarzyło mi się spotkać z taką stuprocentową obojętnością ze strony ludzi, którzy niewątpliwie mieli pretensje do kultury i inteligencji.

Na drugi dzień odzyskawszy swój dowód na posterunku pojechałam na gapę do Pruszkowa, aby załatwić sprawy naszego domu u władz R.G.O.

W harcerstwie podczas wojny (3)

Karusia2Karolina Lubliner-Mianowska (Karusia)

Wyprawa po koks i wyprawa po ziemniaki

Wyprawa po koks

Było to w styczniu 1945 r. Nasz „internat” dla warszawskich dzieci zostawionych bez opieki podczas powstania, urósł od sierpnia do 50 sztuk. Coraz trudniej było nam wyżywić tę gromadkę. Ofiarność społeczeństwa miejscowego, bardzo żywa w sierpniu i wrześniu 1944 r. do stycznia wygasła już doszczętnie. Karusia-koks-ziemniaki1Żyliśmy wyłącznie ziemniakami i jarzynami, jakie przydzielili nam Niemcy jesienią. Najgorzej jednak wyglądała sprawa opału. Przy największych oszczędnościach wypaliliśmy już zapas koksu jaki był w naszym domu /w Anusi/, oraz z trudem wydostane resztki koksu z „Piasków”. W styczniu koks kończył się ostatecznie, a mrozy zaczynały się na dobre. Poinformowano nas, że są duże zapasy w pobliskiej papierni „Mirków”, ale trzeba mieć od Niemców pozwolenie na otrzymanie stamtąd koksu. Wydostaliśmy drogą skomplikowanych wywiadów adres tego oficera niemieckiego, który był „komercyjnym zarządcą „Mirkowa”; miało się go znaleźć w Zalesiu Górnym. Chociaż więc funkcja „proszenia Niemców” nie należało do przyjemnych obowiązków, jednak nikt prócz mnie nie mógł tego się podjąć, ponieważ tylko ja z całego personelu umiałam po niemiecku. Wczesnym rankiem wybrałam się w pieszą wędrówkę do Zalesia. Drogę wystudiowałam na mapie, więc nie miałam trudności z jej znalezieniem, ale było daleko i krótki zimowy dzień już się kończył, gdy dobrnęłam wreszcie do Zalesia.

Osiedle było dosłownie naszpikowane wojskiem. W laskach i zagajnikach stały armaty, karabiny maszynowe i wozy z amunicją. Wokół kręciło się mnóstwo żołnierzy. Musiałam jednak dopytać się o willę, w której mieszkał komisarz, więc zaczepiłam o to żołnierzy, bo nikogo cywilnego nie było widać na drodze. Oczywiście nie pierwszy, ale któryś z rzędu wskazał mi drogę. Drzwi willi były otwarte. Weszłam do komfortowego lokalu; dywany, kwiaty, lampy, przytulne ciepło. Na dole pilnujący żołnierz objaśnił mnie, w którym pokoju urzęduje poszukiwany oficer. Był to wspaniale urządzony gabinet z biurkiem i głębokimi fotelami. Okno zasłonięte cienką aksamitną storą. Oficer był młody, czyściutki, wylizany. Nie wiem z kolei jakie ja zrobiłam na nim wrażenie. Nosiłam w tym czasie czarny aksamitny płaszcz ze spiczastym kapturem, obszyty srebrnym króliczym futerkiem. Koleżanki twierdziły, że wyglądam w tym jak „żona świętego Mikołaja”. Bez wstępów rozpoczęłam trochę koślawą niemczyzną przemowę do „szanownego komisarza”. Było tam wszystko co potrzeba o niewinnych sierotach, o rurkach centralnego ogrzewania pękających od mrozu i o nieprzebranych zapasach koksu w Mirkowie. Skutek był szybki, ale nieproporcjonalnie mały: dostałam kartkę z poleceniem wydania z magazynu Mirkowa 1 tony koksu.

Karusia-koks-ziemniaki2Było już późno żeby wracać z Mirkowa do domu, przenocowałam więc u Hanki Zawadzkiej w Zalesiu i na drugi dzień po południu wylądowałam w domu. Następnego dnia zaczęłyśmy się rozglądać za środkami przetransportowania owej tony koksu z Mirkowa. Ale wnet okazało się, że starania te są zbędne, a kwitek zacnego oficera nic już nie znaczy: był bowiem już 17 stycznia.

Wyprawa po ziemniaki

W październiku 1944 r. nasz internat dla warszawskich dzieci w Konstancinie otrzymał przydział ziemniaków i jarzyn. Było tego w sumie 1000 kg, ale do odebrania w Szymanowie. Wobec tego że o środki transportu musiałyśmy się starać same, a drogi przez Warszawę i transporty kolejowe były niedostępne, przywiezienie tych ziemniaków z odległości 80 km po bocznych drogach było czystą niemożliwością. Wobec tego wziąwszy cenny kwit do kieszeni wybrałam się do Pruszkowa, żeby wytargować tam zmianę przydziału na składnicę w Piasecznie. Droga do Pruszkowa była w owym czasie dość skomplikowana. Najpierw szło się po południu piechotą do Piaseczna. Stamtąd kolejką podjeżdżało się do stacji Pyry. W Pyrach nocowało się u koleżanki Marysi Z., która miała tam folwarczek. Następnego dnia wczesnym rankiem następowała najważniejsza część podróży, przemarsz piechotą od Pyr do Salomei czyli do linii kolejki elektrycznej. Ten spacer zajmował około 6 godzin, zależnie od stanu dróg. Wtedy były one w stanie nieco mizernym, że mniej więcej w połowie drogi noga ugrzęzła mi tak głęboko w błocie, że wyjęłam ją w skarpetce, a półbucik został wklejony w drogę. Wydobyłam go z trudem, ale okazało się, że tylna część spłaszczyła się tak, że dalszą drogę szłam w jednym pantoflu bez pięty. Karusia-koks-ziemniaki3Wieczorem dobrnęłam do Pruszkowa, gdzie trzeba było znów przenocować, bo za późno już było na urzędy. Pielgrzymka po nich rozpoczęła się nazajutrz rano. Zaczęłam od R.G.O. Tu wytargowałam najpierw parę drewniaków, które zastąpiły mi rozklapane w błocie półbuty. Potem dowiedziałam się, że niestety zmiana adresu otrzymania ziemniaków zależy od przedstawicieli „Herrenvolku”. Poszłam zatem do odnośnego urzędu dyrygującego przydziałem ziemniaków. Wyrecytowałam krótkie ale treściwe przemówienie po niemiecku, na co otrzymałam krótką a treściwą odpowiedź „Alle polnische Weisen können für mich krepieren”. Na razie wyszłam, ale po pół godzinie wróciłam z tą samą przemową. Tym razem otrzymałam wskazówkę: powinnam wyjść od razu za drzwi. Tu nastąpiła dyskusja w tonie coraz gorętszym. W każdym razie oświadczyłam w końcu „nie wyjdę z tego pokoju bez przydziału ziemniaków w Piasecznie”. Pomogło. Nie był to jednak jeszcze koniec „zdobywania ziemniaków”. Po 1,5 dnia trwającej powrotnej pielgrzymce, zaczęłam starania o wozy, któreby ziemniaki z Piaseczna przywiozły. Oczywiście trzeba było znów chodzić do Niemców, bo większość chłopów miała konie zarekwirowane.

Pamiętam szczególnie dobrze wizytę w tej sprawie w szkole gospodarczej w Chyliczkach. Jakiś podoficer niemiecki przyjął mnie tam bardzo życzliwie, powiedział, że mają konie i wozy, wykazał pełne zrozumienie dla konieczności wyżywienia internatu. Ale zanim zdążyłam umówić termin przewozu i odejść, zjawił się jakiś inny Niemiec wyższy szarżą od mego rozmówcy. Ten stanął na baczność, a zapytany wyjaśnił treść mojego życzenia. W odpowiedzi usłyszałam długą litanię wyzwisk pod moim adresem, naszych dzieci, a także uprzejmego rozmówcy podoficera. Było tam jeszcze dużo mówienia o niemieckich rękach przeznaczonych do innych celów niż pomoc dla Polaków. Widząc, że na nic moje starania, zaczęłam po cichu posuwać się ku drzwiom, szczęściem otwartych. Odetchnęłam z ulgą znalazłszy się już za drzwiami. Ale teraz trzeba było wnet znaleźć innych Niemców, do których trzeba będzie iść i prosić o wozy

W harcerstwie podczas wojny (2)

Dalszy ciąg wspomnień Karusi z okresu wojny. Ich publikację rozpoczęłam tydzień temu. Dziś tekst z archiwum, nieopublikowany w relacjach harcerek.
Ciąg dalszy w najbliższy czwartek.

KarusiaKarolina Lubliner-Mianowska (Karusia)

Jak sprzedawałam dzieci

Dom dziecięcy „Piaski” w Konstancinie, prowadzony przez harcerki pod firmą R.G.O., został wysiedlony w końcu lipca 1944 r. Niemcy założyli w tym budynku radiostację. W tym czasie prowadziłam przy owym domu ogród i szklarnię, więc nie pojechałam z naszym domem za Wisłę, ale zostałam, żeby pilnować ogrodu. Z tego pilnowania jednak nic nie wyszło, bo Niemcy obrazili się na nas za to, że wykopałyśmy z ogrodu wczesne ziemniaki. Zrozumieli bystro, że to dlatego, żeby im nie zostawić. Wobec tego, nawrzeszczawszy, że to „eine Schweinerei”, zabronili mi wstępu do ogrodu.

karusia-sprzedawalam-dzieci1Zatem przeniosłam swoją „służbę” do domu małych dzieci w „Anusi”. Kierowniczka tego domu, późniejsza naczelniczka Wiktoria Dewitzowa, przeniosła swoich wychowanków do Zalesia, obawiając się w Konstancinie nalotów. Dom w „Anusi” został pusty, ale została w nim 5 osobowa załoga dla dopilnowania inwentarza i niewielkich zapasów żywności. Już w pierwszych dniach sierpnia 1944 r. zaczęli przychodzić do Konstancina uchodźcy z południowych dzielnic Warszawy, Czerniakowa, Wierzbna, Służewca. Wśród uchodźców trafiały się pogubione, opuszczone dzieci. Zaczęłyśmy je zbierać do naszej pustej „Anusi” i w ciągu sierpnia nagromadziło się tego drobiazgu ponad 30 osóbek w wieku od trzech do 14 lat. Niektóre błąkały się samotnie, inne przyprowadzili sąsiedzi, lub skierowywał do nas urząd gminny. Ponieważ w naszym gospodarstwie nie miałyśmy wcale nabiału, bardzo niechętnie przyjmowałyśmy dzieci poniżej trzech lat, dla których nie było odpowiedniej żywności. karusia-sprzedawalam-dzieci2Władze gminy upoważniły nas wobec tego do oddawania tych małych dzieci na wychowanie do miejscowych rodzin. Jeżeli było stwierdzone, że Rodzice maleństw zginęli w powstaniu, mieliśmy oddawać dzieci na własność. Z takim właśnie zaleceniem przyniesiono nam z gminy 1,5 rocznego Stasia, bardzo uroczego chłopczyka. Przebył u nas około tygodnia, przyczyniając nie mało kłopotu naszej szczupłej załodze. Jednak rozeszła się wieść, że mamy dzieci „do sprzedania”, bo zgłosiła się do nas para młodych wieśniaków z jednej z okolicznych wiosek, z życzeniem zabrania chłopca. W owym gorącym czasie nie było możliwości sprawdzenia, jak to się robi obecnie, jaką opinię mają przyszli Rodzice, czym się trudnią, jak wygląda ich dom itp. Wystarczyło nam, że małżeństwo wyglądało sympatycznie, a młoda kobieta zwierzała się, że nie może mieć własnych dzieci, choć bardzo tego pragnie. Podpisali nam zatem jakiś mało formalny dokument, że biorą na wychowanie Stasia, zostawili swój adres, a nawet wyrazili gotowość… zapłacenia za dziecko. Ale powiedziałam im, że cena na osierocone niemowlęta nie jest jeszcze ustalona, więc obeszło się bez płacenia. Staś bez protestu dał się zabrać przybranej matce.

Ale na tym nie skończyła się historia „sprzedanego” dziecka.

karusia-sprzedawalam-dzieci3W końcu kwietnia, jeszcze przed ostateczną kapitulacją Niemiec, przyszła do nas rodzona matka Stasia. W powstaniu zginął jej mąż, ona sama była wywieziona do Niemiec, szczęściem do dzielnic wschodnich – więc wnet po zajęciu tych terenów przez armię radziecką, wróciła do kraju. Adres Stasia otrzymała w Czerwonym Krzyżu, bo stale przesyłałyśmy tam nazwiska dostarczanych nam dzieci. Oczywiście dałyśmy jej adres przybranych rodziców Stasia i poszła tam nie zwlekając. Tegoż dnia, późnym wieczorem wróciła do nas zrozpaczona. Adres był fałszywy. We wskazanej wiosce nie było ludzi podpisanych na naszym dokumencie. Nie wiedziałyśmy, czy umyślnie podali fałszywy adres, czy zmienili miejsce zamieszkania. Biedna matka postanowiła jednak szukać dalej. Przypuszczałyśmy, że fakt adoptowania dziecka rozchodzi się w formie plotki po okolicznych wsiach, i że drogą rozmów i zwiadów u gadatliwych wieśniaczek uda się odnaleźć Stasia. Przenocowawszy u nas, matka poszła na poszukiwania synka. Szczęściem udało się jej. W jednej wsi baby „słyszały o adoptowanym dziecku” i wskazały matce nowy adres. Nad wieczorem przyszły do nas już obie „matki” razem ze Stasiem, który przez pół roku bardzo urósł i dobrze wyglądał. Musiałyśmy odbyć istny „Sąd Salomona”, z tą różnicą, że rzeczywista matka była niewątpliwa. Przybrana jednak długo nie chciała ustąpić, bo zdążyła się mocno przywiązać do chłopca. Rozpaczała tak, jakby to jej ukradziono rodzone dziecko. Z trudem udało się wreszcie ją pocieszyć i uspokoić. Byłyśmy wszak mimowolnie sprawcami całej historii, chociaż zawinił tu najwięcej niedokładny wywiad gminy.

Przepisała na komputerze: Maria M.