Pomnik / Denkmal (Reblog)

EMS: I ja tu jestem wymieniona. Tak o mnie będą kiedyś pisać: “Ta, wzmiankowana tu i tam.” / Auch ich bin hier erwähnt. So werde ich vielleicht mal in gemeinsamer Erinnerunng funktionieren, als “die, die hie und da erwähnt wurde”.

Krzysztof Ruchniewicz

Drogie Koleżanki, Drodzy Koledzy,

bardzo się cieszę z ostatniej decyzji Bundestagu w sprawie „Pomnika-Polskiego”.

Postanowiłem przypomnieć sobie moje nieoficjalne próby ruszenia sprawy z miejsca. Być może część z Was przypomina sobie mój apel z … 2016 roku. Niestety, wtedy moja inicjatywa nie spotkała się z wielkim poparciem. Pamiętam, że odradzono mi. Uznano, jest jeszcze za wcześnie itd. Nawiązałem wtedy kontakt z F. Mausbachem (lub on ze mną). Wywiązała się ciekawa korespondencja. Przekonałem go, by przejął inicjatywę i by odtąd była to tylko niemiecka inicjatywa. Do listu dołączam mój tekst z 2016 roku i kopię listu p. Mausbacha.

Świetnie, że wreszcie udało się podjąć decyzję o stworzeniu takiego miejsca pamięci, dopełnia ono mapę pamięci, która tworzy się w stolicy Niemiec.

Serdecznie pozdrawiam

Krzysztof

Liebe Kolleginnen und Kollegen,

Ich bin sehr erfreut über die jüngste Entscheidung des Bundestages zum “Polen-Denkmal”.

Ich beschloss, mich an meine inoffiziellen Versuche zu erinnern, die Angelegenheit voranzubringen. Vielleicht erinnern sich einige von Ihnen an meinen Appell von … 2016.
Leider stieß meine Initiative damals nicht auf große Unterstützung.

Ich erinnere mich, dass ich entmutigt war. Es wurde gesagt, es ist noch zu früh und so weiter. Ich nahm Kontakt mit F. Mausbach auf (oder er suchte den Kontakt mit mir). Es gab eine interessante Korrespondenz. Ich überzeugte ihn, die Initiative zu ergreifen, und von da an würde es nur noch ein deutsches Projekt sein. Ich füge dem Brief meinen Text von 2016 und eine Kopie des Briefes von Herrn Mausbach bei.

Es ist großartig, dass die Entscheidung zur Schaffung eines solchen Gedenk- und Erinnerungsortes endlich gefallen ist, sie vervollständigt die Landkarte der Erinnerung, die in der deutschen Hauptstadt entsteht.

Ich grüße herzlich

Krzysztof

PolendenkmalProjekt   PolendenkmalInitiative

 

Reblog z dyskusją. Pomnik polskich ofiar wojny w Berlinie

Krzysztof Ruchniewicz

Reblog  Po co jeszcze jeden pomnik w Berlinie?

Czy w Berlinie powinien powstać jeszcze jeden pomnik poświęcony ofiarom II wojny światowej? Chodzi o obywateli polskich, którzy cierpieli i ginęli podczas ostatniej wojny z rąk niemieckiego okupanta. Czy można poświęcić tylko jednej grupie narodowej (lub państwowej) osobny pomnik? Co z innymi pomysłami upamiętnienia, które pojawiły się już wcześniej? Czy nie powinno się postawić pomnika wszystkim ofiarom niemieckiej agresji w krajach Europy Środkowo-Wschodniej?

Niechęć do pomników?

To prawda, że po 1945 roku w podzielonych Niemczech niechętnie stawiano pomniki ofiarom nazizmu z krajów okupowanych. Pewnego rodzaju wyjątkiem jest pomnik „Polskiego Żołnierza i Niemieckiego Antyfaszysty“, który odsłonięto w 1972 roku w Berlinie Friedrichshain1. Nie jest on jednak związany z upamiętnieniem ofiar nazizmu, a raczej oporu przeciw nim. Dzisiaj pomnik ten jest jedynie świadkiem historii i przykładem dawnej polityki historycznej. Także przebudowa niczego nie zmieni, bo jego symboliczne przesłanie jest jasno określone.

W połowie listopada 2017 roku grupa ponad 80 niemieckich osobistości wystąpiła z nowym / starym pomysłem budowy pomnika poświęconego zamordowanym polskim obywatelom, który miałby stanąć w centrum Berlina. Apel wystosowano do nowego Bundestagu2, trwa obecnie dyskusja na ten temat. W mediach przypomniano, że istnieje już inna inicjatywa upamiętnienia ofiar nazistowskiej okupacji Wschodu3, a pomnik ofiar holokaustu obejmuje także dużą część polskich ofiar4. Każda z tych propozycji jest ważna i godna podkreślenia, jednak moim zdaniem nie oddaje specyfiki problemu.

Vernichtungskrieg

Atak Niemiec hitlerowskich na Polskę w 1939 r., pierwszą ofiarę nowej wojny światowej, różnił się od dotychczasowych konfliktów. Od pierwszego dnia była to wojna zbrodnicza5. Celem była likwidacja polskich elit oraz podporządkowanie reszty społeczeństwa. Symbolem barbarzyństwa jest niewielkie miasto Wieluń, leżące wtedy na pograniczu polsko-niemieckim, które zniszczono niemal całkowicie z powietrza. Następne miesiące stały pod znakiem celowej eksterminacji (egzekucje w Lasach Piaśnickich na Pomorzu, podwarszawskich miejscowościach Wawer i Palmiry) i niszczenia polskiego majątku.

Rozpoczęto szeroko zakrojone przesiedlenia, które trwały całą wojnę. Do pracy przymusowej skierowano miliony obywateli polskich, także w obozach koncentracyjnych. Mimo istnienia silnego oporu, Niemcom udało się dokonać licznych akcji pacyfikacyjnych, mordów na ludności cywilnej. Siłą zdławiono powstanie w getcie w 1943 r., rozpaczliwą walkę resztki polskich Żydów, a w 1944 r. powstanie warszawskie. Podczas jego trwania wymordowano ponad 150 tys. cywilnych mieszkańców.

Zbrodnie ZSRR

Straty z rąk niemieckich nie były przy tym jedynymi. Dwa tygodnie po napaści niemieckiej do wojny przyłączył się ZSRR, który na ziemiach wschodnich Polski rozpoczął – podobnie jak wcześniej Niemcy – politykę eksterminacji i represji, która trwała do czerwca 1941 r. Aresztowania i deportacje objęły ok. 500 tys. osób. Symbolem zbrodni jest Katyń. Tam wiosną 1940 r. zabito strzałem w tył głowy kilka tysięcy Polaków. Stanowili oni część z 22 tysięcy oficerów i cywilów, o których rozstrzelaniu zadecydowało wtedy kierownictwo radzieckie. Warto pamiętać o zmieniającej się roli ZSRR w czasie wojny, w tym właśnie o latach współpracy między Hitlerem a Stalinem w 1939-1941 r.6

Propozycja budowy pomnika poświęconego polskim ofiarom niemieckiej okupacji w centrum Berlina odpowiada skali i znaczeniu w polskiej historii lat II wojny. W wyniku niemieckiego terroru prawie 6 mln. obywateli polskich straciło życie, w tym ok. 3 mln Żydów. Od początku ziemie polskie były laboratorium zbrodni na Żydach i Słowianach, którego „osiągnięcia” zastosowano po napaści na ZSRR.

Pomysłodawcy (wzniesienia nowego pomnika w Berlin – przyp. red. ) jako miejsce lokalizacji pomnika wskazują Askanischer Platz przed ruinami Anhalter Bahnhof. Przypomnijmy, że właśnie tu w 1940 r., okresie niemiecko-radzieckiego współdziałania, spotkali się Joachim von Ribbentrop i Wiaczesław Mołotow. Upamiętnienie polskich ofiar może poszerzyć wiedzę o przebiegu okupacji niemieckiemu społeczeństwu. Często bowiem ogranicza się ona do ofiar Zagłady, a pomija polskich obywateli innych narodowości i wyznania7.

Upamiętniać i przypominać

Wzniesienie pomnika jest potrzebne dla relacji polsko-niemieckich. Jak widać, wojna mimo upływu czasu odgrywa w nich nadal znaczącą rolę. Obiekt powinien jednak wyrażać dwie rzeczy, upamiętniać i przypominać. Po 1945 roku, w warunkach głębokich podziałów i wrogości, znalazły się w Polsce i Niemczech osoby, które mimo wszystko dążyły do nawiązania dialogu i pojednania. Ten aspekt powinen być także obecny w przestrzeni publicznej. Do dzisiaj w Niemczech nie ma miejsca pamięci, które byłoby poświęcone takim osobom. A przecież nie chodzi tylko o przypominanie zbrodni i ofiar, ale także o znaki pamięci, dające nadzieje i umacniające wiarę, że możliwy jest pokojowy, przyjazny byt narodów-sąsiadów. Mimo ciężaru historii, nie jesteśmy przecież skazani na konflikt.


Kochani Czytelnicy, przypisy do tekstu Krzysztofa Ruchniewicza znajdziecie na samym końcu tego wpisu. Na razie jeszcze sobie z autorem podyskutuję. Przeczytałam bowiem zreblogowany tu tekst z bardzo mieszanymi uczuciami. I to co najmniej z dwóch powodów.

Po pierwsze nie lubię pomników i to z tak wielu powodów, że nie sposób ich wszystkich tu przytoczyć. Generalnie jestem zdania, że – oczywiście, musimy pamiętać, o tym co było, aby uczcić tych, których uczcić trzeba i przypomnieć o winie tych, których winy nie daje się zmazać. Ale znacznie ważniejsze wydaje mi się Pojednanie, a najważniejsze jest to, co dzieje się teraz i co zdarzy się w przyszłości. Najważniejsze jest to, że po 250 latach wrogości przez ostatnie 25 lat docieraliśmy krok po kroku do normalności. Zaczęło się od przebaczenia, poprzez likwidowanie uprzedzeń i resentymentów, po współpracę partnerską i dobrosąsiedzką, a zakończyło się przyjaźnią.

I groza mnie ogarnia na myśl, że możemy to wszystko zaprzepaścić wskutek politycznych przepychanek polsko-niemieckich, w których polska strona atakuje stronę niemiecką, a te posunięcia polityki zagranicznej są jednocześnie kolejnym sposobem zniewalania własnego wyborcy w kraju – bo podsuwają mu wroga zewnętrznego, rozdrapując jednocześnie ledwo co zaleczone rany i obiecując za to gratyfikację finansową. Oczywiście od wroga.    

Ale, po drugie, równie straszne mi się wydaje, że polityka niemiecka, która dokładnie wie, co się teraz w Polsce dzieje, zamiast twardo stanąć po stronie najważniejszych wartości europejskich – demokracji, tolerancji, otwartości i poczucia odpowiedzialności, podsuwa politykom polskim kąsek na ułagodzenie ich zajadłej i zapiekłej antyniemieckości. Po co? Bo Niemcy pragmatycznie już dawno rozpoznali, co my Polacy z przerażeniem przełknęliśmy dopiero 10 stycznia – że w Polsce nie ma żadnej opozycji, co oznacza, że sprawująca obecnie władzę formacja polityczna będzie rządziła przez najbliższych 10, 15 a może nawet 20 lat. I że w związku z tym trzeba z nią ustalić nowy model stosunków. Zaaranżować się!
PiS też to zresztą wie, stąd aktualna rekonstrukcja rządu, w której usunięto tych polityków, którzy najgorzej zapisali się w Niemczech i w Europie.

Obie strony porządnie odrobiły lekcję i mogą sobie teraz spokojnie spoglądać w przyszłość. A widomym znakiem odrobionych lekcji będzie pomnik na placu Askańskim w Berlinie. Pomnik postawiony ofiarom koszmarnej wojny w ponad 70 lat po jej zakończeniu. Czy to nie jest ironiczny grymas Historii? I naigrywanie się z ofiar?

Wolałabym, żebyśmy jakoś uhonorowali Pojednanie, List Biskupów, Bartoszewskiego, Mazowieckiego, żebyśmy postawili pomnik Bartoszewskiemu albo nazwali w Berlinie szkołę jego imieniem (to sugestie Krzysztofa Ruchniewicza i bardzo mi się podobają), żebyśmy zorganizowali więcej wyjazdów szkolnych dla młodzieży z Polski do Niemiec i z Niemiec do Polski, żebyśmy w każdej polskiej wiosce, w każdym miasteczku i w każdej dzielnicy w dużych miastach zorganizowali warsztaty demokracji i tolerancji… W takim kontekście ów pomnik wydaje mi się zorganizowanym z przyczyn merkantylnych czołobitnym pokłonem przed konserwatywnym antyeuropejskim nacjonalistycznym opartym na poczuciu krzywdy i tylko krzywdy pseudopatriotyzmem polskim.

PS.

Nie chcę dociekać, czy projekt nowego pomnika w Berlinie jest naprawdę inicjatywą oddolną grupy Niemców, którzy “tylko” znaleźli wsparcie ze strony polityków, bo szczerze powiem – nie wierzę w to. Uważam tę niemiecką narrację za element ugłaskiwania z kolei własnych wyborców. 


Przypisy do artykułu Krzysztofa Ruchniewicza:

  1. Zob. Rafał Żytyniec, „Pomniki polityczne ‘czerwonego Berlina’”, w: Siedlisko. Dziedzictwo kulturowe i tożsamość społeczności na Ziemiach Zachodnich i Północnych, nr 4/2007, s. 24-30; tenże, „Symbol myśli i czynu najlepszych sił obu narodów“ czy „historia polskiej walki z faszyzmem“? Pomnik Polskiego Żołnierza i Niemieckiego Antyfaszysty w Berlinie-Friedrichhain (1965-1989), w: Historie wzajemnych oddziaływań, pod red. Roberta Traby, Berlin-Warszawa 2014, s. 125-172.
  2. Zob. Bartosz T. Wieliński, Niemcy chcą postawić pomnik Polakom zamordowanym podczas drugiej wojny światowej, „Gazeta Wyborcza“, 7.11.2017
  3. Zob. Peter Jahn, Erinnern! Aber woran?, „Die Zeit“, 22.11.2017.  
  4. Przykładowo zob. Gabrielle Lesser, Ein Museum der Okkupation tut not, „Jüdische Allgemeine“, 23.11.2017. Stefan Lehnstaedt, Ein Denkmal nur für polnische NS-Opfer? Das wäre ein falsches Signal, „TAZ“, 7.12.2017.
  5. Ostatnio: Jochen Böhler, Zbrodnie Wehrmachtu w Polsce. Wrzesień 1939. Wojna totalna, Kraków 2009.
  6. Zob. Sławomir Dębski, Między Berlinem a Moskwą. Stosunki niemiecko-sowieckie 1939-1941, wyd. II poprawione, Warszawa 2007.
  7. Zob. Katarzyna Woniak, Niemiecka okupacja Polski w niemieckich podręcznikach szkolnych, w: „Fikcyjna rzeczywistość“. Codzienność, światy przeżywane i pamięć niemieckiej okupacji w Polsce, pod red. Roberta Traby, Katarzyny Woniak i Anny Wolff-Powęskiej, Warszawa-Berlin 2016, s. 281-307.

Reblog: 1917

Krzysztof Ruchniewicz

Przewrót

Pod takim tytułem otwarto 18 października b.r. w Berlinie w Deutsches Historisches Museum wystawę, która upamiętnia 100 rocznicę rosyjskich rewolucji: obalenia caratu i przewrotu bolszewickiego w Rosji. Wydarzenia te zostały ukazane w tzw. długim trwaniu, które obejmuje nie tylko ich przyczyny, przebieg, ale i ich bezpośrednie oraz długofalowe skutki. Wystawę zrobiono z dużym rozmachem, zgromadzono setki ciekawych eksponatów, zadbano o różne grupy zwiedzających (także młodzież i dzieci). Poruszono również polskie wątki.

Wystawę “Rewolucja 1917. Rosja i Europa“ prezentuje berlińskie Deutsches Historisches Museum. Będzie dostępna dla zwiedzających do 15 kwietnia 2018 r. Wprowadzeniem do niej są odtwarzane na ekranach wypowiedzi 10 osobistości z Niemiec i Rosji na temat dzisiejszego znaczenia tamtych wydarzeń. Następnie w w kolejnych salach tematycznych widz zapoznaje się z podstawowymi faktami, ale i niejednokrotnie z zapomnianymi czy pomijanymi powiązaniami między sytuacja w Rosji a wypadkami w Europie.

Wystawa, która w założeniu ma pokazywać wiele perspektyw i interpretacji, świadomie zrezygnuje z ujęcia linearnego. Na plan pierwszy wysuwają się problemowe duety: zależności między zamiarem a realizację, utopią a rzeczywistością, aż w końcu między akcją i reakcją wewnątrz Rosji, ale także na zewnątrz poprzez pokazanie recepcji komunistycznych idei i przeciwdziałanie im. Autorzy, Julia Franke, Christiane Janke i Arnulf Scriba, podkreślają, że od samego początku nurtom społecznie emancypacyjnym i modernistycznym w sztuce, towarzyszył polityczny dogmatyzm i przemoc w najróżniejszych postaciach, która rozlewała się po obu stronach nowych frontów. Dla nich są to nierozerwalne części narracji o 1917 r. i jego następstwach.

Na początku poznajemy rozwarstwione społeczeństwo rosyjskie przełomu XIX i XX wieku, zróżnicowane ze względu na usytuowanie w społecznej hierarchii , ale i narodowość i wyznanie.

Niewątpliwą atrakcją są ekrany z filmowymi fragmentami sprzed stu lat: sceny z życia codziennego carskiej rodziny, mieszczaństwa i chłopstwa. Różnice i kontrasty w społecznych relacjach pogłębiła dramatycznie I wojna światowa. Początek XX wieku (rewolucja 1905 r.) przyczynił się do politycznego pobudzenia mieszkańców imperium, ale także uwypuklenia zmian w kulturze. Wystawa pokazuje najbardziej znane przykłady rozwoju nowoczesnej sztuki w Rosji tego okresu.

Dużo uwagi poświecono politycznym, społecznym i wojskowym aspektom położenia Rosji, które w konsekwencji doprowadziły do upadku caratu i zmiany systemu. W centrum widzimy wydarzenia rewolucyjne od rewolucji lutowej 1917 roku, przez przewrót październikowy do wieloletniej wojny domowej. W wyniku rewolucji i wojny domowej powstał ZSRR, państwo „nowego człowieka“, będące wielkim społecznym laboratorium. Podstawowym instrumentem polityki wewnętrznej była wszechobecna propaganda oraz terror, tak „demokratyczny”, że obejmujący i cara, i chłopa uznanego za wroga. Zilustrowano to licznymi plakatami i zdjęciami. Podkreślono zmianę roli kobiety, przybliżono nowe rozwiązania w architekturze, oddające rewolucyjny impet tych zmian.

Kolejną część wystawy stanowi opowieść o odbiorze i reakcji na wydarzenia w Rosji. Prezentowana jest cała paleta postaw od akceptacji rewolucyjnych haseł do ich odrzucenia i antyrewolucyjnego terroru. Plany światowej rewolucji znajdowały niemało zwolenników na całym kontynencie, a bolszewicy aktywnie ich wspierali. Strach przed rewolucją stanowił zaś paliwo dla prawicowej radykalizacji. Na przykładzie sześciu państw postanowiono zilustrować różne reakcje na przewrót w Rosji. Wybrano Niemcy, Węgry, Polskę, Włochy, Wielką Brytanię i Francję. Autorzy wystawy słusznie wyszli z założenia, że I wojna światowa i jej skutki nie były uniwersalne dla całej Europy. W wyborze państw kierowano się kryteriami politycznymi (przegrani i zwycięzcy w I wojnie), jak i gospodarczymi (państwa rolnicze i przemysłowe).

Z pewnością umieszczenie przypadku polskiego nie powinno dziwić. Polska skorzystała na rewolucji (nie tylko w Rosji, ale i pozostałych państwach zaborczych), nie zamierzała jednak stać się państwem rewolucyjnym na wzór rosyjski. Polskie dążenia do odzyskania niepodległości przedstawiono poprzez rzeźbę Edwarda Wittiga. Przedstawia ona boginię Nike, która kroczy wsparta przez skrzydlatych geniuszy usosabiających miłość do ojczyzny i męstwo. Odrodzona Polska rodziła się pośród wojny, a jednym z najpotężniejszych zagrożeń, jak przedstawia to wystawa, było dążenie bolszewickiej Rosji do przeniesienia rewolucji na zachód (ilustruje to słynny cytat z M. Tuchaczewskiego). Jednak przyczyny oraz przebieg konfliktu polsko-bolszewickiego można było ukazać w sposób bardziej szczegółowy (bitwa warszawska została wspomniana na marginesie).

Widzowi zaprezentowano przede wszystkim odbicie konfliktu w polskiej propagandzie, podkreślając utożsamianie w niej bolszewizmu z żydowskim zagrożeniem. Zwrócono uwagę na wzrost antysemityzmu, czego przykładem było internowanie żołnierzy pochodzenia żydowskiego (m.in. obóz w Jabłonnej). Przybliżono postać Józefa Piłsudskiego, ale bez podania informacji o jego wcześniejszych związkach z socjalizmem. Zdjęcie członków Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego Polski wykorzystano do poinformowania zwiedzających, że także w Polsce powstała probolszewicka partia. Szkoda że bardziej nie wyeksponowano życiorysów Piłsudskiego i Dzierżyńskiego, by pokazać jak różnymi drogami potoczyły się losy niegdysiejszych polskich socjalistycznych rewolucjonistów, pochodzących ze szlacheckich rodzin.

Silny antybolszewizm był – jak pokazują autorzy wystawy – wiodącą postawą polityczną Europy. Wiązano z nim, nie tylko w Europie Wschodniej, także antysemityzm. To połączenie w późniejszych latach posłużyć miało do legitymizacji przemocy wobec Żydów. Na wystawie zgromadzono liczne plakaty, które wykorzystywały ten motyw.

Wystawę zamyka opowieść o emigrantach z Rosji, ale i do Rosji. Pokazano losy „białych”, w trudnych warunkach budujących nowe życie w różnych państwach europejskich, ale i przypomniano o emigrantach zmierzających w latach 20. do ZSRR, by tam współtworzyć „nowy świat”. Epilogiem wystawy, dość ekscentrycznym, jest rzeźba Alexandra S. Kosolapowa Hero, Leader, God z 2007 r. Pokazuje ona, że po stu latach wydarzenia, które spowodowały tak dramatyczne i przede wszystkim katastrofalne zmiany, są częścią kultury masowej, w której już mało ważne jest, czy dany artefakt wyprodukowany został przez „kapitalistyczny” czy „socjalistyczny” świat. Zwiedzający z Polski, od razu przypomina sobie wykpiwane na sto sposobów hasło „Lenin wiecznie żywy”.

Na osobną uwagę zasługują rozwiązania techniczne, które wykorzystano na wystawie. Jest kierowana do różnych grup odbiorców. Wysokość witryn dostosowano do wymogów osób niepełnosprawnych, pomyślano o udostępnieniu tekstów dla niesłyszących i niewidomych. Tych ostatnich prowadzi specjalna wypukła linia po całej wystawie, teksty są dostępna w brajlu. Wystawę mogą także zwiedzać dzieci. Z myślą o nich przygotowano specjalną, uproszczoną wersję tekstów (wyróżniono je osobną czcionką) oraz puzzle mające za podstawę wybrane obiekty. Wystawa jest dostępna po niemiecku i angielsku. Towarzyszą jej pięknie wydane katalogi, jeden z eksponatami i związanymi z nimi tekstami, drugi z esejami naukowymi.

Zob.

1917 Revolution. Russland und Europa, hrsg. von Julia Franke, Christiane Janke und Arnulf Scriba, Dresden: Sandstein Verlag, 2017, ss. 320;

1917 Revolution. Russland und die Folgen. Essays, hrsg. vom Deutschen Historischen Museum und dem Schweizerischen Nationalmuseum, Dresden: Sandstein Verlag, 2017, ss. 199.

Reblog: Pocałunek Judasza

giotto_-_scrovegni_-_-31-_-_kiss_of_judasKrzysztof Ruchniewicz

Historyczna hipokryzja czy schizofrenia?

Z zainteresowaniem wysłuchałem wywiadu z Martinem Sanderem, niemieckim dziennikarzem, specjalizującym się w sprawach polskich. Często odwiedza on nasze księgarnie, można powiedzieć, że śledzi rynek książki historycznej. Wszak historia to nasza narodowa pasja, nieprawdaż? To, co Polacy czytają (a czyta ich mniejszość…), jest ważne. Sander zauważył, że na półkach polskich księgarni prezentowana jest spora liczba (ponadprzeciętna?) publikacji autorstwa nazistów lub autorów sprzyjających nazizmowi. Ponieważ dysponuję teraz pewną ilością wolnego czasu, rozejrzałem się po ofercie księgarń i wydawnictw, które można zaliczyć do prawicowych lub skrajnie prawicowych. Nie będę wymieniać ich nazw, by nie mieć dylematu robienia reklamy. Ich oferta jest niemała. Znaleźć tam można pozycje bardzo różne: od literatury religijnej po – tak ją określę – antysemicką, ksenofobiczną, antyeuropejską, i – tak, trzeba to powiedzieć – nazistowską. Autorzy stron nie kryją się z tym specjalnie. Mają się nawet za obrońców wolnego słowa i instytucje wspierające swobodne wyrabianie sobie przez czytelników własnego zdania. Brak zdecydowanych działań ze strony państwa, które w końcu powinno przestrzegać zasad konstytucyjnych, powoduje, że istnieje milczące przyzwolenie na tego rodzaju literaturę i jej popularyzację. Stoi to w rażącej opozycji do działań tegoż państwa, które wytrwale tropi używanie tzw. wadliwych kodów pamięci w mediach zagranicznych.

Jak bumerang powraca w dyskusjach na tematy polsko-niemieckie, zwłaszcza po prawej stronie naszego spektrum politycznego, sprawa pokazywanego przed laty niemieckiego miniserialu „Nasze matki, nasi ojcowie“ czy używania (nie jest ważne czy celowo, czy z głupoty) tzw. błędnych kodów pamięci, jakim jest zwrot „polskie obozy koncentracyjne“. I powiedzmy od razu. W obu przypadkach krytyka jest uzasadniona, aczkolwiek rzadko odnosi się do proporcji i kontekstu tych przypadków. Mam nawet wrażenie, że je wyolbrzymia. Ile razy można w końcu przywoływać jeden, nie najlepszy serial? Ile razy można zarzucać Niemcom ów fatalny zwrot, którego o wiele częściej używają np. Amerykanie?

Jednocześnie nie znalazłem – choć może źle szukałem – żadnego słowa oburzenia z powodu druku po polsku wielu publikacji nazistów lub też osób z nimi sympatyzujących. Bez problemu można zakupić opracowania pseudohistoryczne poświęcone dziejom Europy, poszczególnych postaci historycznych, jednostek niemieckiego Wehrmachtu czy SS, publikacje o wydźwięku antysemickim czy ksenofobicznym. Przed kilkoma tygodniami jedna z gazet codziennych podniosła alarm z powodu umieszczenia w czołowych sieciach księgarskich w kraju publikacji jednego z belgijskich nazistów. Publikację wycofano wprawdzie z księgarnianego obiegu, ale bez problemu można ją kupić w internecie. Jej wydawca stwierdził m.in.:

(…) Chęć poznania poglądów ludzi, którzy byli blisko Hitlera. Większość z nich po wojnie Niemców mówi: to nie my, to Hitler. A tak naprawdę może myślą jak Degrell, tylko ze względów osobistych, koniunkturalnych nie mówią o tym głośno? Otóż Degrell ma odwagę mówić. Mało tego, nie uważał, że zrobił coś złego stojąc u boku Hitlera i chciał swojego procesu w Belgii, w której zaocznie skazano go na karę śmierci. Postrzegam go jako głos całego pokolenia Niemców, którzy poparli Hitlera w wyborach i w całej tej wojnie. Otóż nigdy nie zrozumiemy dlaczego nazizm uwiódł całe pokolenie nie tylko Niemców, jak się okazuje, bez wydawania tego typu książek.

Naprawdę bez wynurzeń Degrella wydanych po polsku nie zobaczymy istoty nazizmu?

Po lekturze tego listu zacząłem się zastanawiać, skąd u autora wzięło się to przeświadczenie, że Hitler wszystkich uwiódł i że Degrell może być – jak pisze ów wydawca – „głosem całego pokolenia Niemców“. Warto przypomnieć autorowi, że od końca lat 50. przewaliła się przez Republikę Federalną Niemiec dyskusja o odpowiedzialności Niemców za zbrodnie, nikt dzisiaj przy zdrowych zmysłach nie podważa istnienia tych zbrodni ani Holokaustu, nie wspominając o komorach gazowych w obozach koncentracyjnych. W publikacjach wspomnianego autora, którego tak broni wydawca, śladów tej dyskusji nie ma, do końca swego życia pozostał przy swoich poglądach. Na jakiej podstawie uważa się go za osobę reprezentatywną? Bo stereotyp i osobista niechęć podpowiadają komuś, że każdy Niemiec to tak naprawdę nazista?

I tu warto poruszyć na koniec wątek, który przywołano w obszernej recenzji ostatniej książki Degrella, jaka ukazała się po polsku. Pod koniec jej autor, Michał Gadziński, stwierdził:

Tak rozbudowana prezentacja autora wydaje mi się konieczna. Leon Degrelle nie jest bowiem postacią powszechnie w Polsce znaną, a musimy mieć świadomość, z czyją książką mamy do czynienia. Ktoś mógłby się obruszyć – czy godzi się w Polsce wydawać dzieła nazisty (w rodzinnej Belgii pisma Degrelle’a znalazły się po wojnie na cenzurowanym)? Moim zdaniem jak najbardziej tak. Trudno bowiem poznawać historię uznając z góry część źródeł za niesłuszne. Zresztą skoro w Niemczech publikuje się już opatrzone komentarzem historycznym „Mein Kampf” (i moim zdaniem słusznie), to dlaczego nie wydawać książek Degrelle’a?

Myślę, że autor nie wie o czym mówi. W przypadku „Mein Kampf“, na które się powołuje, chodzi o naukowe wydanie, dzieło szanowanej placówki naukowej, opatrzone licznymi przypisami, objaśnieniami i dodatkowymi tekstami, które pokazują, co się kryje pod podszewką wynurzeń przyszłego wodza III Rzeszy. W publikacji polskiego wydawnictwa nie ma ani wstępu zawodowego historyka, ani naukowych przypisów. Trudno więc mówić w tym przypadku o krytycznym wydaniu książki. Raczej o rzuceniu ekscytującego w opinii wydawcy materiału czytelnikom niekoniecznie przygotowanym do takiej lektury. W innym miejscu ten sam recenzent zdradza swe zafascynowanie Degrellem:

Atrakcyjności książce dodaje fakt tego, że pisana jest w sposób subiektywny z konkretnego punktu widzenia. Mam wrażenie, że większość prac o Wielkiej Wojnie pisana jest z perspektywy państw alianckich. Warto czasem poznać nieco inny punkt widzenia. – i szybciutko zastrzega się – Muszę jednak poczynić zastrzeżenie, że lekturę polecam jedynie osobom obeznanym z faktografią historyczną oraz warsztatem pracy historyka. Nie wszystkie opinie i interpretacje Degrelle’a można brać za dobrą monetę, a niewyrobiony czytelnik łatwo może ulec urokowi jego pasjonującego stylu.

Niemożliwe, naprawdę? A może by tak, idąc podobnym tokiem rozumowania, zacząć przybliżać czytelnikom teksty piewców proletariackiej rewolucji, a nie tylko refleksje miłośników płowowłosych Aryjczyków? Wszak kawał XX w. ukształtowany został przez reżym bolszewików.

Do czego potrzebni są więc historycy, ich prace, cała ta dłubanina po archiwach i bibliotekach? Wystarczy rzucić coś na maszynę drukarską, w pseudowstępie wpisać zdanie na temat możliwego fałszywego odczytania źródła, ale generalnie uznać, że to nie sprawa wydawcy, co i w jakiej formie dostarcza czytelnikowi. I co z tego później wyniknie. Ważne, że jakiś fascynat wyłoży nieco gotówki, by poznać wielkie, przemilczane (przez paskudną poprawność polityczną) źródło. Główkę ma otwartą i często wiedzą nie skażoną (oj, szkolna edukacjo historyczna!) Skoro wszystko można relatywizować (są dwa równorzędne stanowiska, wybierajcie proszę!), to nasza praca staje się bezprzedmiotowa.

A co z tą historyczną hipokryzją w podejściu do używania tzw. błędnych kodów pamięci poza granicami naszego kraju? Czy tolerując w przestrzeni publicznej takie teksty, ale też symbole, wypowiedzi i, niestety, także czyny, nie podkopujemy sami swojego statusu tych, co to „first to fight”, synów (i córek) „kraju bez Quislinga”? A co, jeśli choć kilku czytelników w pryszczatym wieku pomyśli sobie, no tak, nazista, ale w sumie miał chłop trochę racji… A może przykrycie się patriotyczną kołderką (w sprzedaży w różnych wzorach) zapewni nam spokój sumienia i sen bez koszmarów?

Tekst zilustrowałem fragmentem fresku Giotta z Kaplicy Scrovegnich w Padwie pt. pocałunek Judasza.

Reblog z reblogu: Podróże

Żelazną drogą do Berlina

Ponowne otwarcie połączenia kolejowego Wrocław-Berlin przypomniało mi o jednym z pierwszych artykułów w mojej karierze historyka. Dotyczył wyjazdów Polaków do Berlina na przełomie XIX i XX wieku i został napisany do pracy zbiorowej poświęconej podróżowaniu. Dość skrupulatnie zbieram „owoce“ mej produkcji, ale niestety tego akurat artykułu nie zachowałem. Tekstu w wersji elektronicznej też nie mogłem już znaleźć. Trzeba było udać się więc do biblioteki. I to w dodatku aż w Poznaniu. Za pomoc w odszukaniu tej, jak się okazało, rzadkiej książki, dziękuję pani Agnieszce, bibliotekarce naszego Centrum. Pozwalam sobie udostępnić tekst sprzed 20 już lat w nadziei, że może sięgnie po niego ktoś, kto rozważa wizytę w stolicy Niemiec. Podąży tam po ścieżkach wydeptanych już przez wielu naszych rodaków z różnych generacji.

Rozwój komunikacji pod koniec XIX w., zwłaszcza kolejowej, umożliwił masowy ruch ludności i przewóz towarów. Podróż pociągiem była tańsza i dostępna dla różnych grup społecznych, była wygodniejsza i — co było rzeczą ważną — trwała krócej. Różne były powody, dla których Polacy udawali się do Berlina na przełomie wieków. Jedni szukali w mieście nad Szprewą pracy lub załatwiali „interesa”, inni szukali wiedzy, a jeszcze inni przybywali w celach turystycznych. (Ciekawe, że w wielotomowej encyklopedii Orgelbranda z 1898 r. na próżno szukać hasła „turystyka”).

Z podróży prof. Bronisława Gustawicza do Lubeki, Trawemünde, Kilonii i Hamburga zachował się ciekawy tekst wspomnień, w którym autor tak opisuje potrzebę wyjazdów za granicę:

Cudze chwalicie, swego nie znacie, Sami nie wiecie, co posiadacie. Tak mówi nasz poeta. Piękna w tym dwuwierszu zawarta myśl, ale w piękniejszą jeszcze ubrana szatę! Lecz aby swoje dokładnie znać, trzeba i cudze koniecznie poznać. Stąd wyłania się potrzeba zwiedzania obcych krajów, przebywania wśród obcych wykształconych narodów. Każdy, co wyjeżdża za granicę, nie bezmyślnie, nie dla zabicia czasu i trwonienia pieniędzy, lecz z pewnym wytkniętym celem, żądzą wzbogacenia swej wiedzy, musi odnieść dla siebie w niejednym kierunku wielkie korzyści i wraca do kraju swego, jeżeli już nie bogaty w doświadczenie, to przynajmniej pełen wrażeń, które pozostaną mu na długie lata bardzo miłym wspomnieniem.

Dzisiaj taki sposób podróżowania nazwalibyśmy podróżą studyjną.

Podobny cel podróżowania postawił sobie Emanuel Dworski, który w swych wspomnieniach z podróży, opublikowanych w 1904 r. we Lwowie, tak to scharakteryzował:

Jeżeli podróżowanie może się stać przyzwyczajeniem, które ma swoje źródło w żądzy nowych wrażeń, potęgującej się z czasem aż do nałogu, to ja mam na swe usprawiedliwienie nie tyle upodobanie w nowych wrażeniach, ile cel wytknięty moich podróży. Albo zwiedzam — kontynuował Dworski — muzea i szkoły, albo biorę udział w zjazdach towarzyszy zawodowych, a co widzę i słyszę obok tego, to materiał przygodny.

W podróż studyjną do Berlina udała się także komisja miasta Lwowa, której celem było zbadanie wybranych urządzeń sanitarnych pod względem ich przydatności dla stolicy Galicji. W skład komisji wchodzili: I wiceprezydent miasta, dr Tadeusz Rutkowski, fizyk miejski, dr Wiktor Legieżyński i radni, dr Szczepan Mikołajski, dr Wilhelm Pisek i dr Józef Starzeski. Podczas pobytu w Berlinie komisja zwiedziła miejski zakład higieny, obejrzała zakład badania środków spożywczych, zapoznała się z organizacją i funkcjonowaniem berlińskiego pogotowia ratunkowego, odwiedziła szpital miejski im. Virchowa oraz jeden z przytułków dla bezdomnych.

Jest to jedna z najpiękniejszych instytucji humanitarnych Berlina — pisał autor sprawozdania, dr Szczepan Mikołajski. Wszystko w niej wzorowo urządzone, sale noclegowe, sale jadalne, kąpiele, kuchnie, pralnia, wszędzie jak największa czystość i porządek.

Mając na uwadze problemy finansowe miasta Lwowa, które nie rozporządzało wystarczającymi środkami, aby na wzór Berlina zorganizować pomoc dla bezdomnych, Mikołajski stwierdzał, „że niektóre szczegóły organizacji berlińskiej można będzie i u nas z pożytkiem zastosować”.

Tak szczytne cele podróży, jak zbieranie wrażeń, konfrontowanie opinii o sąsiadach czy podziwianie ich zdobyczy cywilizacyjnych, stawiali przed sobą tylko zamożni podróżnicy. Ubodzy Polacy, przybywając do Berlina, mieli na uwadze raczej praktyczne względy:

„Cel był ten, żeby tam, jako w środowisku przemysłu, w swoim fachu gruntowniej się wydoskonalić i możliwie uciułać trochę grosza, gdyż słyszałem, że zarobki są znacznie wyższe niż gdzie indziej” — tak wyjaśniał powody swego wyjazdu do Berlina Władysław Berkan, w przyszłości znany mistrz nożyc, na razie ubogi aspirant krawiecki.

Niestety, ubodzy polscy podróżnicy — poszukiwacze lepszego życia — rzadko pozostawiali po sobie wspomnienia. Stąd też artykuł ten oparty jest głównie na spuściźnie po zamożniejszych naszych rodakach.

Najwięcej trudu zajmowały same przygotowania do podróży. W interesujących notatkach Bolesława Prusa z podróży do Berlina, którą odbył w dniach od 17 maja do 17 czerwca 1895 r., znajduje się opis w Almanachu Hachette’a, w którym w rubryce pt. „Co należy kłaść do walizki?” można dowiedzieć się o następujących szczegółach:

W walizce Madame’y — cytuję za Prusem — powinno znajdować się: 35 gatunków bielizny, obuwia i odzieży (np. kostium kąpielowy, penivar kąpielowy, gorsety, kapelusz itd.), 28 gatunków przedmiotów tualetowych (np. lustro potrójne, woda kolońska, waselina itd). 34 gatunki przedmiotów różnych (np. szpilki i lampka spirytusowa, książka do nabożeństwa, fotografie męża i dzieci itp.).

W sumie kobieta wybierając się w podróż, zabierała ze sobą ponad 100 przedmiotów. Nie mniejszą liczbę rzeczy zabierał ze sobą w podróż mężczyzna. Jeszcze raz przytoczę fragment Almanachu Ilachette’a:

(…) Do walizki Monsieur’a należy włożyć: 31 gatunków bielizny, obuwia i odzieży (kostiumy do jazdy konnej, welocypedu, tenisa, polowania, fechtunku, pływania, kąpieli i alpinistowskie (…). 31 gatunków przedmiotów tualetowych (np. pumeks, szczoteczka do paznokci, pilniczek do paznokci, kleszczyki do paznokci, puder ryżowy itp.). Wreszcie — 24 gatunki przedmiotów różnych, a między nimi: budzik, kawałek flaneli, nici czarne i białe (…).

Razem mężczyzna winien zabrać ze sobą ok. 100 przedmiotów. Dodatkowo winien uwzględnić w swoim bagażu, według tegoż Almanachu, ok. 15 środków aptekarskich, jak: „kitajkę, bizmut, ołówek antimigrenowy, »mamcze szpilki« itp.”.

Tak więc kobieta i mężczyzna, udając się w podróż, winni w sumie zabrać ponad 200 przedmiotów. Niektórzy podróżnicy niewiele przejmowali się takimi zaleceniami. Wspomniany tutaj Prus zbagatelizował zupełnie rady Almanachu i udał się w podróż za granicę bez pościeli i jedynie z małą walizką. Podobnie postąpił przyjaciel Prusa dr Gustaw Gebethner, współwłaściciel firmy „Gebethner i Wolf”, z którym pisarz wybrał się w podróż do Berlina.

Sędzia G. — pisał Prus — także nie posiadał owych 100 przedmiotów wymaganych przez prawidła dobrego tonu. Za to miał na głowie powiewną czapeczkę bez daszka, z której w razie potrzeby można było sporządzić kubek wody, rondelek do nelsońskich zrazów, duży pugilares itd.

Możliwe, że zawartość owego pugilaresu w razie potrzeby mogła zastąpić przedmioty zalecane przez wspomniany Almanach. Między godziną 4 i 5 po południu udał się Prus wraz z rodziną i przyjaciółmi na dworzec Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Podróż do Berlina miała trwać ok. 12 godzin. (Dla porównania dzisiaj pociąg potrzebuje na pokonanie tej odległości ok. 8 godzin!). Autor Lalki szczególną uwagę w swoim dzienniku poświęcił opisowi wagonu.

Kilka razy w życiu jeździłem Koleją Warszawsko-Wiedeńską pisał Prus — ale jeszcze wagonami starego typu. Były to budy podzielone na cztery części. Każda część miała zewnątrz swoje własne drzwi, a wewnątrz dwie ławy, na których przez 12 godzin mordowały się cztery pary ludzkich istot nie mogących nawet nóg wyprostować bez wkroczenia w granicę indywidualności swoich sąsiadów.

W porównaniu do tych starych wagonów, nowe „mają również po 4 przedziały, a każdy przedział po dwie czteroosobowe kanapki. Ale przedziały te są otwarte na kurytarzyk, po którym można spacerować”.

Ponadto każdy wagon posiadał umywalnię z lustrem i wodą. Przechodzenie między wagonami nie było zbyt bezpieczne. Brak było bowiem ochrony harmonijkowej między nimi. Tę posiadała już kolej pruska.

Pierwsze godziny podróży minęły Prusowi na rozważaniach o charakterze państwa pruskiego, które w tym miejscu pominę. Polacy z terenów zaboru austriackiego podróżujący do Niemiec, przejeżdżali przez Śląsk. Wielu doznawało wtedy wzburzenia uczuć patriotycznych, obserwując „odwieczną dziedzinę Piastów, zagrabioną przez niemieckich zaborców” (E. Dworski). B. Prus i jego towarzysz przekraczali granicę w Toruniu. Tam przeszli skrupulatną kontrolę celną. Przyjaciel Prusa był zmuszony do zapłacenia cła za przewóz zbyt dużej ilości papierosów. Po krótkim postoju na granicy, który obaj podróżni spędzili w knajpie dworcowej, oddając się browarnianym uciechom, i po kupieniu biletów (bilet kosztował 24 marki) wsiedli do nowego pociągu i wyruszyli w dalszą podróż.

Dla Prusa dużym zaskoczeniem było to, że pociąg ruszył bez „dzwonień” i „gwizdań”. Następnie stwierdził:

Nieszczęśliwy podróżny musi pilnować się tabliczki opiewającej: dokąd? i minuty: o której odchodzi pociąg?.

Cytat ten dowodzi dużej punktualności pociągów pruskich. Także i tym razem Prus opisuje wygląd wagonu. Pozwolę sobie przytoczyć obszerne fragmenty tego opisu:

Nasz wagon jest »nowego typu«, czyli posiada kurytarz, po którym można spacerować tak wygodnie jak po warszawskich, a może i wygodniej. Szyby są wielkie, sklepowe, przez które w tej chwili widać tylko noc.

Prus jechał w przedziale II klasy. Wyposażenie przedziału składało się z lampy gazowej z trzema płomieniami, która paliła się przez cały okres przejazdu i fioletowej zasłony. Ponadto w przedziale znajdowały się wygodne kanapy obite pluszem w kolorze oliwkowym, przy oknie był mały stolik, na którym można było grać w szachy. W kącie stała natomiast spluwaczka, na ścianie wisiało lustro, a przy drzwiach widać było guziczek dzwonka elektrycznego na służbę. Uwagę Prusa zwróciły także napisy informujące podróżnych, aby nie otwierali okien, nie wyrzucali przez nie butelek oraz nie wychylali się. W końcu pytał zdziwiony:

Cóż to znowu za ograniczenie swobody osobistej?

W innym miejscu swego dziennika Prus tak opisał przedziały pozostałych klas:

Obok nas, z jednej strony jest przedział pierwszej klasy z amarantowymi pluszowymi kanapami, a ze strony przeciwnej — trzecia klasa z żółtymi drewnianymi ławkami.

Warto dodać, że istniała także cztwarta klasa w pociągu, którą podróżowała najbiedniejsza część ludności, a więc także polscy wychodźcy. Był to najczęściej zwykły wagon, pozbawiony miejsc siedzących (tzw. wagon bydlęcy). Wiele uwagi poświęcił Prus konduktorowi.

Jest to piękny chłop — pisał Prus — tęgo zbudowany, na gębie czerwony i pyzaty, na głowie szatyn, na reszcie ciała granatowy z metalowymi guzikami tam, gdzie były potrzebne. Może mieć 30-40 lat, a odznacza się zadziwiającym spokojem fizjognomii i całej postaci.

Także i w tym opisie Prus nie stronił od porównań.

Przeciętny konduktor naszych dróg żelaznych — dodawał Prus — wyglądałby przy nim na człowieka mizernego i nerwowego.

Po sprawdzeniu biletów, konduktor zapytał autora dziennika, czy chce siedzieć na tym miejscu, które zajmuje. Uzyskawszy odpowiedź twierdzącą, konduktor zażądał 2 marki opłaty, wydał kwit oraz wysunął numer nad miejscem zajmowanym przez Prusa. Około godz. 6 rano pociąg zaczął zbliżać się do Berlina.

Okolica zmieniła się zupełnie: zamiast pól, drzew, zapachów — występują place, murowane budynki, hałasy i dymy. Plant kolei z obu stron gęsto zabudowany robi chwilami wrażenie, jakbyśmy dojeżdżali do Warszawy od rogatek Jerozolimskich.

Ciekawymi spostrzeżeniami dzielił się z czytelnikiem wspomniany wyżej prof. Gustawicz, który przybył do Berlina przez Galicję i Śląsk.

Wreszcie zbliżamy się do Berlina. Olbrzymia stolica państwa wywiera swój wpływ abstrakcyjny na wiele, wiele kilometrów wokoło, bo okolice Berlina, jako nieurodzajne i błotniste, wcale gęsto nie są zaludnione; ale natomiast jak raz wjedziemy w obręb tego miasta i gdy widzimy, jak pociąg nie zwalniając biegu, dalej pędzi ponad dachami domów, a jak tylko oko sięgnie, wszędzie ulice i ulice, poprzeplatane obszernymi placami, pełne rojów ludzi, wozów, tramwajów elektrycznych, omnibusów konnych, gdy mijamy stacyą za stacyą, a my ciągle w Berlinie, — to nie dziw, że nie przyzwyczajonemu zaczyna się w głowie mącić.

Podobnych zawrotów doznawał tak wielokrotnie przeze mnie już cytowany Prus.

Wtem — co u Pana Boga! (…) Mijamy dziwny most, pod którym (…) chodzą ludzie i jeżdżą dorożki (…) A teraz nasz pociąg toczy się tak blisko domów, że z okien wagonu mogę zaglądnąć w okna mieszkań, ale nie parterowych tylko… leżących na pierwszym piętrze! (…).

Nasi podróżni wysiedli na Dworcu Friedrichstrasse. Obaj przekazali interesujące opisy tego miejsca. Wspólne dla obu tych opisów było podkreślenie ożywionego ruchu na dworcu. Gustawicz pisał:

Oto nasz pociąg wpada w olbrzymie arkady dworca na Friedrichstrasse, a pod kołami dudnią rozległe sklepienia mostu, dookoła zaś hałas, krzyk, zgiełk nie do opisania. Ledwie człowiek zdoła wysiąść z wagonu, a pociąg już rusza i po niewielu sekundach znika na drugim końcu krytej hali, by ustąpić miejsca drugiemu, trzeciemu, dziesiątemu pociągowi.

Prus natomiast pisał:

(…) Sędzia G. (Gustaw Gebethner – K.R.) i ja wysiedliśmy z wagonu i, niby dwa kwiaty, znaleźliśmy się w budynku przypominającym olbrzymią oranżerię. Jest to dworzec kolei miejskiej Friedrichstrasse Bahnhof. (…) Wagony, lokomotywy, podróżni wyglądają tu jakby pod kloszem. Dworzec ma ze 200 kroków długości i ze 60 szerokości, jego zaś podłoga dzieli się na trzy pasy: prawy i lewy — po którym jeżdżą wagony i środkowy — gdzie czekają podróżni.

Warto może wspomnieć, że niektóre pociągi z Polski zatrzymywały się także na Lehrter Bahnhof. Wysiadali z nich liczni wychodźcy polscy udający się przez Hamburg do Ameryki.

W polskim przewodniku po Berlinie z 1913 r. można przeczytać takie rady dla wysiadających podróżnych:

Stanąwszy na dworcu woła się do pociągu tragarza (Gepäktreger), w zielonej bluzie z numerem u czarnej czapki, a zapamiętawszy sobie dobrze numer powierza mu się bagaż. Tragarz ma do żądania od każdej lekkiej sztuki 30 fen., za cięższą 5O fen. Za przeniesienie rzeczy do pobliskiego hotelu trzeba się z nim osobno ułożyć. Chcąc wziąć dorożkę, co przy wielkim natłoku przejezdnych czasami nie jest łatwą rzeczą, trzeba odżałować 25 fen. dodatku do taksy i wziąć od stójkowego (Schutzmanna) u wejścia z dworca blaszkę z numerem jednej z czekających dorożek, do której tragarz nosi bagaż. Kto ma więcej pakunków, może powierzyć ‚Bz Bg’, towarzystwu przewozowemu, które ma swe biura na każdym większym dworcu Berlina i które za małą opłatą podług starej taksy dostarczy rzeczy w krótkim czasie na miejsce przeznaczenia.

Na osobną uwagę zasługuje personel dworca Friedrichstrasse, a zwłaszcza woźni.

Jest tu zawiadowca w czerwonej czapce — pisał Prus — sztywny w karku, jakby połknął repetierowy karabin z bagnetem. Jest tu i jego biuro, drewniany budyneczek przypominający warszawskie »szalety«. Nie widzę jednak ani śladu policji, ani konduktorów, pomimo, że kręci się mnóstwo podróżnych. (…) Idziemy tedy; sędzia z torebeczką, a ja z laseczką (obaj podróżni powierzyli już swoje bagaże tragarzowi — K.R.) i — z biletem kupionym w Toruniu. Wciąż śmiać mi się chce z tutejszych porządków i rozmyślam: czy rzucić bilet na podłogę, czy też zachować go jako dowód, że i ja byłem kiedyś za granicą?

Prus nie wyrzucił biletu i jak się później okazało — postąpił rozważnie.

Na nieszczęście przed schodami — kontynuował opis — stoją niby dwa kojce, a w każdym woźny. Rad nierad, wsuwam się między owe kojce, a tymczasem woźny bardzo grzecznie prosi, ażebym mu oddał bilet… Ciż sami woźni oglądają bilety osób przychodzących tutaj z dołu.

Za nieposiadanie takiego biletu woźni mogli nie wpuścić podróżnego na peron. A korzystający z metra bez biletu byli zmuszani do zapłaty za jazdę, co było połączone z wywołaniem małego skandalu.

Nie zawsze woźni wykonywali swoją pracę sumiennie, często nadużywali swoich uprawnień.

Na tym Bahnhofie (na Lehrter Bahnhof — K.R.) — pisał Ludwik Krzywicki w swoich wspomnieniach — wysiedli także liczni wychodźcy polscy (…). I widzę — od każdego przy wyjściu na górną platformę, gdzie odpowiedni dozorca odbiera bilety, ten żąda od każdego 10 fenigów. Widzę i ja, ale przechodzę nie zaczepiony. Dozorca poznał, że przyjechałem inną klasą i że nie jestem bezbronny. Zapytuję się go, jakim prawem pobiera silbergrosze. W pierwszej chwili mina zakłopotana, a później bezczelna odpowiedź: »Dają mi przez grzeczność«. Przy czym odchodzi polecając odbieranie biletów drugiemu dozorcy. Naturalnie, nikt z dalszych wychodźców nie składał tej daniny (…).

Wielu Polaków przybyłych do Berlina zaskakiwał ogromny ruch na ulicach.

Przemykamy się pod szeroką arkadą wiaduktu — zanotował w dzienniku Prus — po którym w tej chwili przejeżdża pociąg i — znajdujemy się na Friedrichstrasse. Jest to jedna z pierwszorzędnych ulic w Berlinie, charakteryzuje się zaś wielkim ruchem i wielką ciasnotą. W tym miejscu nie jest ona szerszą od naszej Chmielnej ulicy, a ruch na niej no mniej więcej taki, jak u nas na Żabiej.

Nie była to jednak jedyna cecha tych ulic. Inną była ich czystość.

Berlin — pisał Paderewski — był już wtedy dużym miastem, z wielkim parkiem i kilkoma pięknymi budowlami. Najpiękniejszym ze wszystkich był naturalnie zamek królewski. (…) Nie mogę powiedzieć, by miasto było wówczas ładne, ale porządek, czystość na ulicach sprawiały, że odnosiło się jednak wrażenie pewnego piękna. Ulice były tak niezwykle czyste, że wzbudziły podziw.

Dokąd udawali się Polacy w poszukiwaniu noclegów? Jak spędzali pierwsze godziny po przyjeździe do Berlina? Jakimi środkami lokomocji jeździli po mieście? Jak spędzali pierwszy wieczór w Berlinie? Co zwiedzali w dniu następnym? Prus i Gebethner udali się do pobliskiego hotelu. Nie wszystkich jednak było na niego stać.

Pobyt w hotelu berlińskim jest wcale wygodny — informował wspomniany przewodnik po Berlinie — ale na dłuższy dystans za drogi. Naturalnie, kto na jeden lub dwa dni wpadł do Berlina, to mu wszystko jedno, ale kogo interesy, czy kuracja, czy jakie studia zatrzymują dłużej nad Szprewą, ten szuka w Charlottenburgu, lub w pobliżu uniwersytetu pokoju umeblowanego, do którego otrzymuje każdego rana kawusię cieniuchną taką, że Boże zmiłuj się!

Ubodzy podróżnicy skazani byli na znacznie gorsze warunki. Tak opisuje miejsce swych pierwszych po przyjeździe noclegów W. Berkan:

Przed pójściem spać trzeba było kierownikowi gospody oddać zegarek, kosztowności i pieniądze do przechowania, bo nuż mogłoby komu w tak licznem i »doborowem« towarzystwie co zginąć, za co kierownik nie brał odpowiedzialności. »Hotel« nasz znajdował się pod dachem i tworzył jeden wielki »salon«, w którym wszyscy się mieścili. Przespanie się w tym salonie kosztowało od trojaka (10 fen.) do trzech trojaków. (…) Wszyscy musieli jak na komendę o jednej godzinie iść spać. (…) Ci, którzy oszczędniej się urządzali, tj. za trojaka, byli »rewidowani« przez »domowych«. Musieli rozebrać się zupełnie do naga i w tym stroju adamowym do łóżka, raczej na pryczę się kłaść, aby zmniejszyć niebezpieczeństwo udzielenia legowisku »współtowarzyszów« noclegowych.

Po zakwaterowaniu się w hotelu albo na stancji, zmęczeni podróżą, udawali się Polacy na odpoczynek, by — późnym popołudniem — udać się do centrum miasta. Do wybranych miejsc mogli dotrzeć różnymi środkami lokomocji: dorożką, kolejką naziemną i podziemną, tramwajem, omnibusem lub parowcem. Ceny biletów były zróżnicowane. Według taryfy dorożkarskiej z 14 maja 1880 r. za przejazd dorożką pierwszej klasy w obrębie dzielnicy policyjnej (do 15 min) podróżny musiał uiścić opłatę 1 marki za jedną albo dwie osoby, 1,5 marki za trzy albo cztery osoby. (Za przejazd drugą klasą: za jedną albo dwie osoby 60 fen., za trzy albo cztery 1 markę).

Dorożki I klasy były elegantsze niż II klasy. Dorożkarz I klasy był ubrany w niebieski mundur z kołnierzem ze srebrną lamówką. Taryfa znajdowała się w dorożce. Dorożkarz musiał jechać z prędkością przynajmniej 160 m na minutę. Do kontroli jazdy służył plan miasta, który posiadał każdy dorożkarz. Na tym planie były zaznaczone długości ulic w metrach, które — dla większej przejrzystości — były podzielone na kolorowe pola. Gdy dorożkarz zażądał za przejazd wygórowaną opłatę — a zdarzało się to podobno często — podróżny mógł poprosić o wystawienie rachunku (czasami dorożkarze obniżali wtedy należność), z którym można było udać się do Prezydium Policji Królewskiej, Oddział Komunikacja, i zgłosić nadużycie. Po kilku dniach podróżny otrzymywał z powrotem nadpłacone pieniądze oraz zawiadomienie, że niesumienny dorożkarz został ukarany. O wiele tańsze były ceny biletów w pociągach śródmiejskich.

W pociągach śródmiejskich — pisał Prus — chodzą tylko wagony II klasy po 10 fenigów miejsce i I po 15 fen., jeżeli nie zawodzi mnie pamięć. W każdym razie jest to jazda bardzo tania, szybka i bezpieczna, o ile kiedy jakiemu pociągowi nie przyjdzie fantazja zeskoczyć z wiaduktu na bruk.

Pierwsze kroki kierowali turyści „pod Lipy” i na „Frydrychówkę”, używając określeń epoki. Tam też mogli spotkać tysiące cudzoziemców oglądających okna wystawowe.

„Brat-Polak — pisał autor przewodnika po Berlinie – dostrzega nagle coś, co omal nie wyciska mu łzy rozczulenia w oku… Oto dojrzał napis: »Tu si mówi po polsku!« Jak się tam po polsku mówi — dodawał — to już inna rzecz, ale w każdym razie mówi się i kwita! Najczęściej mówi tylko kupujący, podczas gdy sprzedający rozumie go zaledwie, a w końcu powiada mu »Do swidania!« Ale dobre chęci są!” Wieczorem, po kolacji, podróżni mogli wybrać się albo do teatru, jak to uczynił cytowany już Emanuel Dworski, albo na spacer „pod Lipami”.

Zresztą do teatru — informował przewodnik po Berlinie — nie zawsze chodzi się w Berlinie wieczorem. Inna jest publiczność nad Szprewą, a inna nad Wisłą, nie mówiąc o Pełtawie. Podczas gdy w Warszawie reżyser farsy lęka się wystawienia czteroaktowej sztuki ze względu na to, że w czasie ostatniego aktu część publiczności stale znika z widowni, w Berlinie nawet tragedia może mieć osiem aktów, a nikt temu nie zaoponuje.

W ten sposób mijał pierwszy dzień pobytu w Berlinie. Kolejne były przeznaczane na zwiedzanie zabytków, oglądanie wystaw, spacery po mieście i wizyty w bardzo licznych restauracjach i kawiarniach.

Wykorzystane źródła i opracowania:

W. Berkan, Życiorys własny, Poznań 1924; E. Dworski, Wrażenia i wspomnienia (kartki z podróży), Lwów 1904; B. Gustawicz, Z wycieczki do Lubeki, Trawemundy, Miel i Hamburga. Wspomnienia z 67. zjazdu niemieckich przyrodników i lekarzy, Kraków 1896; W. Kossak, Wspomnienia, wstępem i przypisami opatrzył K. Olszański, Warszawa 1971; J. 1. Kraszewski, Listy do rodziny 1863-1886, cz. 2: Na emigracji, opr. S. Burkot, Wrocław 1993; L. Krzywicki, Wspomnienia, t. 1, Warszawa 1957; S. Orgelbranda Encyklopedia Powszechna z ilustracjami i mapami, t. 2, Warszawa 1898; I. J. Paderewski, Pamiętniki, spisała M. Lawton, Kraków 1967; Plan-Anhang zu Berlin, Leipzig: Karl Baedeker, 1880; B. Prus, Kartki z podróży, t. 2, Warszawa 1950; Przewodnik po Berlinie i okolicy z planem miasta, Berlin 1913; S. Przybyszewski, Moi współcześni. Wśród swoich, Warszawa 1930; A. Rubinstein, Erinnerungen. Die frühen Jahre, Frank-furt/M. 1973; Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich, pod red. F. Sulimirskiego, t. 1, Warszawa 1980; J. Weyssenhoff, Mój pamiętnik literacki, Poznań b.r.; S. Mikołajski, Z wycieczki naukowej komisyj, wysłanej przez Prezydium miasta Lwowa, w celu zbadania pewnych urządzeń sanitarnych. Spostrzeżenia i wrażenia z Gracu, Wiednia, Monachium, Norymbergi, Beyreuthu, Drezna, Berlina, skreślił…, Lwów 1909; T. Szarota, Berlin w oczach Polaków — przyczynek do stereotypu Niemca, w: Mity i stereotypy w dziejach Polski, Warszawa 1991; W. Schivelbusch, Geschichte der Eisenbahnreise. Zur Industrialisierung von Raum und Zeit im 19. Jahrhundert, Frankfurt/M. 1979.

Reblog: Moja walka

Wpis bardzo na czasie. Dla tych, co nie wiedzą – w Niemczech toczy się obecnie dyskusja o wprowadzeniu tej lektury do szkół.

Krzysztof Ruchniewicz

blogaruchniewiczaW czasie poszukiwań polskich tłumaczeń „Mein Kampf“ natrafiłem niewielką publikację wydaną w Polsce podczas okupacji w podziemnej oficynie „Apelu“. Nosi ona tytuł „Słowa i czyny Adolfa Hitlera”. Jedyny zachowany egzemplarz znajduje się w Bibliotece Narodowej. Dzisiaj – dzięki uprzejmości Katarzyny Chimiak – udało mi się do niego dotrzeć. Kopię załączam jako plik pdf.

2016-01-12_broszura-1-von-1-1440x1053

Reakcje po niemieckiej premierze wydania w Niemczech książki A. Hitlera „Mein Kampf“ nie cichną. W mediach ukazały się kolejne artykuły. Wczoraj miałem okazję wysłuchać audycji w polskim radio. Poproszony o komentarz historyk – nie mając egzemplarza publikacji w ręku – powtarzał jedynie doniesienia niemieckiej prasy. Temat polskiego przekładu został pominięty.

Zbierając materiały do wcześniejszego wpisu na temat książki A. Hitlera natrafiłem na dwie broszury wydane w podziemiu podczas wojny. Do jednej z nich, „Słowa i czyny Adolfa Hitlera“ udało mi się dotrzeć. Jedyny znany egzemplarz, który przetrwał wojnę znajduje się w Warszawie w Bibliotece Narodowej.

Broszurka licząca ledwie osiem stron ukazała się w wydawnictwie „Apelu“ w styczniu 1943 r. Nie są znani autorzy tego opracowania. Składa się z kilku części. Są to „Hitler a wojna“, „Hitler jako polityk“, „Francja“, „Rosja“, „Japonia“, „Hitler jako strateg“. W rozdzialikach tych wykorzystano cytaty z „Mein Kampf“ z wydania z 1934 r. oraz fragmenty mów Hitlera. Postanowiłem umieścić tą rzadką broszurę w formacie pdf z możliwością pobrania. Autorzy publikacji tak zakończyli swój skromny wybór:

Zacytowaliśmy tylko nieliczne wyjątki z pism i mów Adolfa Hitlera. Cytaty te wystarczą, aby przekonać się, że jest to łgarz, oszust i krętacz polityczny, który doszedł do władzy w Niemczech, gdyż stał się wyrazicielem zaborczych, żarłocznych i mściwych dążeń większości narodu niemieckiego, narodu, który chciał „wejść na drogę byłych rycerzy zakonnych“, krwawych krzyżaków, morderców tysięcy starców, kobiet i dzieci, podpalaczy setek wsi i osad, wiarołomców i krzywoprzysiężców.

Słowa i czyny Adolfa Hitlera, [Garwolin]: Wydawnictwo „Apelu”, 1943, ss. 8.