30 lat temu upadł Mur Berliński (9)

Joanna Trümner

Mur w literaturze

W kilka dni po postawieniu muru ruszył cały aparat propagandy, w enerdowskim radiu non stop grano propagandowe piosenki, gloryfikujące państwo wschodnioniemieckie. Jedną z najbardziej znanych skomponował 11.08.1961 roku, czyli na dwa dni przed postawieniem muru, Siegfried Matthus. Nazywała się Pieśń o pokoju 1961.

Im andren Teil des Landes gilt noch des Krieges Wort,
die Glut des Weltenbrandes klingt dort noch immer fort.
Geteilt sind Land und Leute, der Frieden ist geteilt.
Wenn wir den Frieden heilen, wird auch das Land geheilt.

(W tamtej części kraju wciąż jeszcze trwa wojna
A żar rozpętanego na świecie pożaru ciągle się tli
Kraj i ludzie podzieleni, podzielony jest pokój
Ratujmy pokój, by uzdrowić ten kraj)

Propagandą zajęły się wszystkie środki masowego przekazu, prasa, radio i telewizja. W kampanię włączyły się dobrowolnie teatry, również dobrowolnie wsparli ją pisarze. W Berliner Ensamble, teatrze, który do tej pory znany był z krytycznej refleksji, grano kilka scen w konwencji brechtowskich inscenizacji. Historie o trzynastym opowiadały o zbudowaniu muru jako gwarancji pokoju.

Słynne oświadczenie przewodniczącego państwa, Waltera Ulbrichta, wygłoszone podczas międzynarodowej konferencji prasowej 15 czerwca 1961 r. w Berlinie Wschodnim

Większość enerdowskich intelektualistów była zresztą zdania, że wydarzenia z 13 sierpnia 1961 były nieuniknione i że od tego „punktu zero” społeczeństwo NRD może dzięki zamkniętym granicom zacząć budować wolne i demokratyczne państwo. Duża część społeczeństwa przekonana była o tym, że po postawieniu muru i zniesieniu czarnego rynku (kurs marki zachodniej, tzw. D-Mark do marki NRD wynosił w kilka miesięcy przed postawieniem muru 1:6) gospodarka socjalistyczna zacznie kwitnąć i państwo osiągnie stabilizację gospodarczą, zaś w chwili jej osiągnięcia mur zniknie sam, ponieważ nie będzie dłużej politycznie potrzebny.

Ogólnie można powiedzieć, że zarówno na wschodzie Niemiec jak i na Zachodzie mur nie należał do priorytetowych tematów literatury. Na Zachodzie związane było to z faktem, że wielu pisarzy miało bardzo lewicowe poglądy. Z kolei twórcy z NRD, lojalni wobec władz, nie pisali o murze w ogóle lub też przedstawiali go zgodnie z panującą propagandą. W roku 1969 w Wydawnictwie Wojskowym ukazała się antologia Zielone race, zbiór opowiadań i wierszy członków “kolektywów literackich Wojsk Ochrony Pogranicza”. Ukazują one mieszkańców obsypujących kwiatami czołgi ryglujące granicę z Zachodem, a słupy podtrzymujące drut kolczasty “stoją wyprężone niczym żołnierze”.

Nie można zresztą powiedzieć, żeby postawienie muru pociągnęło za sobą wielką falę protestów – zarówno po wschodniej jak i zachodniej stronie. Na Zachodzie Amerykanie krótko zaprezentowali swoją siłę militarną, złożyli kilka not protestacyjnych i pogodzili się z faktami. Wieczorem, 13 sierpnia 1961 ówczesny Burmistrz Berlina Willy Brandt powiedział przed budynkiem Izby Poselskiej: „Senat Berlina wyraża wobec całego świata protest przeciwko niezgodnych z prawem i nieludzkim przedsięwzięciom ludzi dzielących Niemcy, opresorom Berlina Wschodniego i zagrażających Berlinowi Zachodniemu”.

Zachodnioniemieccy pisarze Günter Grass i trochę zapomniany Wolfdietrich Schnurre napisali list odtwarty do najbardziej znanej autorki enerdowskiej, laureatki wielu renomowanych nagród i wyróżnień, Anny Seghers, nawołując ją do protestu przeciwko postawieniu „antyfaszystowskiego muru ochronnego”. Na ten list odpowiedział pisarz Stephan Hermlin, oficjalnie negując zarzuty zachodnioniemieckich kolegów.

Literatura obydwu państw przedstawiała mur w odmienny sposób. Uwe Johnson opowiada w wydanej w Zachodnich Niemczech w 1965 r. powieści Zwei Ansichten (Dwa punkty widzenia) historię udanej ucieczki pary kochanków, nawiązując do historii Romea i Julii. Christa Wolf, jedna z najbardziej znanych enerdowskich pisarek, publikuje w 1963 roku opowiadanie Der geteilte Himmel (Podzielone niebo), w którym ani razu nie wspomina muru, jedynie na początku powieści napisze i „sierpniowych dniach roku 1961”. Również jej powieść jest historią miłości, miłości bez happy endu. Jej kochankowie rozstają się. Tak samo jak w polskim współczesnym filmie Zimna wojna – Manfred decyduje się na ucieczkę na Zachód, Rita zostaje w socjalistycznej ojczyźnie. Niebo staje się symbolem podziału obydwu państw niemieckich na Wschód i Zachód.

“Früher suchten sich Liebespaare vor der Trennung einen Stern, an dem sich abends ihre Blicke treffen konnten. Was sollen wir uns suchen?” “Den Himmel wenigstens können sie nicht zerteilen”, sagte Manfred spöttisch. “Den Himmel? Dieses ganze Gewölbe von Hoffnung und Sehnsucht, von Liebe und Trauer?” “Doch”, sagte sie leise. “Der Himmel teilt sich zuallererst.”

„Dawniej pary miłosne szukały gwiazdy, na której wieczorem mogłyby się spotkać ich spojrzenia. Czego my mamy sobie poszukać?” „Nieba nie mogą podzielić”, powiedział Manfred ironicznie. „Nieba? Całego tego firmamentu z nadziei i pragnień, miłości i smutku?“ „A jednak”, powiedziała cicho. „Niebo podzieli się jako pierwsze.”

Scena z filmu „Podzielone niebo”, 1964
Temat muru podejmowali autorzy, którzy prędzej lub później popadali w konflikt z reżimem i po długim czekaniu na paszport emigrowali na Zachód, bo tylko tam mogli publikować. O murze w literaturze enerdowskiej nie pisało się wcale lub też w sposób domyślny, zakamuflowany, tak by cenzura nie zabroniła wydania utworu. Do mistrzów kamuflażu należeli m. in. Günther Kunert, Klaus Schlesinger i Heiner Müller.

Ważnym zwrotem w literaturze NRD było pozbawienie obywatelstwa barda i poety Wolfa Biermanna w r. 1976, co pociągnęło za sobą falę protestów i opuszczenie państwa przez wielu wybitnych ludzi sztuki. Wolf Biermann urodził się w Hamburgu. Jako szesnastoletni chłopiec, wiosną 1953 r., kierowany idealizmem „emigrował” do NRD. Już w tydzień po przyjeździe miał pierwsze wątpliwości, co do słuszności swojej decyzji. Podczas zebrania uczniów w prowizorycznej auli w restauracji Fortschritt (Postęp) uczniowie jego szkoły zobowiązani zostali przez organizację młodzieżową do potępienia kościoła ewangelickiego. Biermann opowiada o tym, jak szczupła, blada dziewczynka oświadczyła po cichu: „Ja z kościoła nie wystąpię”. Pociągnęło to za sobą głośną krytykę i pogróżki sekretarki szkolnego oddziału FDJ. Biermann stanął w obronie dziewczyny i oświadczył: „Jestem komunnistą… jestem przeciwko kościołowi… religia jest opium dla ludu…, ale to, co się tutaj dzieje nie jest komunizmem… Mój ojciec nie po to umarł, by teraz upokarzać tę dziewczynę”. (Jego ojciec był komunistycznym robotnikiem w jednej ze stoczni w Hamburgu, ponadto był Żydem i walczył w ruchu oporu przeciwko narodowym socjalistom, zmarł w r. 1943 w obozie koncentracyjnym w Auschwitz).

Wolf Biermann

Biermann, podobnie zresztą jak wielu opozycjonistów, którzy wierzyli w socjalizm, ale chcieli pozbawić ten system niesprawiedliwości i nierówności społecznej, borykał się przez cały okres pobytu w NRD z zakazami wykonywania zawodu, stałą obserwacją przez agentów Stasi i cenzurą. Mimo to nie opuścił swojej nowej ojczyzny dobrowolnie. Jesienią 1976 został zaproszony przez zachodnioniemieckie związki zawodowe IG Metall na serię koncertów po Republice Federalnej Niemiec. Władze wyraziły na ten wyjazd zgodę. Podczas koncertu w Kolonii 13 listopada, podczas którego Biermann krytykuje stosunki panujące w NRD, piosenkarz otrzymuje informację, że został pozbawiony obywatelstwa tego państwa i że decyzję spowodował fakt, iż „rażąc nie wypełniał obowiązków obywatelskich”. W ten sposób władze SED pozbyły się problemu jakim był ten „wróg socjalizmu“.

Z biegiem lat temat muru przestał pojawiać się w literaturze, stał się niezmienną częścię rzeczywistości tego miasta. Na Zachodzie w latach 80 chętnie pokazywano koloryt Kreuzberga, jaki w dużej mierze tworzy jego położenie tuż przy murze. Kreuzberg był enklawą dla młodych ludzi z całego świata, żyjących z dnia na dzień, celebrujących jedną niekończącą się party. Dosyć typowa jest dla tej dzielnicy scena, która rozegrała się w zabawnej powieści Svena Regenera Pan Lehmann w noc 9 listopada 1989 r. Pan Lehmann spędza noc w barze, ulubionej knajpie na Kreuzbergu, kiedy dowiaduje się, że Mur został otwarty. „O, cholera“, mówi zwięźle, a kumpel stojący obok niego powtarza: „O, cholera“. Scena ta mówi więcej niż liczące kilka stron opisy radujących się tłumów przy Bramie Brandenburskiej.

Ciekawe aspekty pojawiają się w opowiadaniu Petera Schneidera Der Mauerspringer, (Muroskoczek) z roku 1982. Są to historie przekraczania muru z Zachodu na Wschód motywowane nudą lub chęcią przeżycia przygody. Nie była to jednak tylko fikcja literacka. W ciągu 28 lat istnienia muru odnotowano ponad 400 tego typu przypadków, wiele osób odniosło rany, co najmniej pięć poniosło śmierć i zostało tym samym uznanym przez historyków za ofiary muru. Bestseller Schneidera zawiera sentencję, która do dzisiaj nie straciła nic na swojej aktualności: „Zburzenie muru w głowie będzie trwało dłużej, niż jakakolwiek firma rozbiórkowa potrzebować będzie do wyburzenia realnego, widzialnego muru“.

Cdn.

30 lat temu upadł Mur Berliński (7)

Joanna Trümner (tekst) & Ela Kargol (zdjęcia)

Marienfelde (odcinek 2)

Dwa pierwsze etapy przyjmowania uchodźców w obozie były obowiązkowe. Po wstępnym badaniu przez lekarza oraz przesłuchaniu przez alianckie służby wywiadowcze, uchodźców kierowano do tzw. punktu sprawdzania zakresu kompetencji. Przesiedleńców i azylantów kierowano tutaj do innych, odpowiedzialnych za ich sprawy instytucji.

Czwartym etapem przyjmowania uchodźców była Służba Socjalna Senatu Berlina, gdzie uchodźcy otrzymywali bony stołówkowe i bilety na przejazd środkami komunikacji miejskiej. Służba pomagała również przy zakupie ubrań i innych niezbędnych przedmiotów oraz informowała o przysługujących uchodźcom świadczeniach socjalnych. Była też odpowiedzialna za wskazanie obozu, w którym mieli zamieszkać.

Piąta stacja w procedurze przyjmowania uchodźców to meldunek policyjny. Nie chodziło jednak o prosty meldunek, lecz o sprawdzenie w dostępnych (niekompletnych) księgach niekaralności danej osoby.

Szóstym etapem było tzw. „badanie wstępne” (Vorprüfung A) i dopiero tu można było w końcu złożyć wniosek o wystawienie pozwolenia na pobyt na terenie Republiki Federalnej oraz Berlina Zachodniego. Wniosek, który w latach 50 liczył kilka stron, z biegiem czasu został zredukowany do kilku punktów.

Nie miałem innego wyjścia, musiałem uciekać.

Po „badaniu wstępnym” następowało dokładniejsze badanie przez pracowników zachodnioniemieckiej służby wywiadowczej (Bundesverfassungsschutz i Bundesnachrichtendienst) tzw. Vorprüfung B. W przesłuchaniach uczestniczyli również pracownicy Ministerstwa ds. Stosunków Wewnątrzniemieckich (w latach 1949-1969 nosiło ono nazwę Ministerstwa Spraw Ogólnoniemieckich). Ta faza przyjmowania uchodźców służyła zbieraniu informacji o Niemieckiej Republice Demokratycznej oraz demaskowaniu potencjalnych szpiegów.

W ósmej stacji, tzw. Terminstelle, uciekinierzy otrzymywali informację, kiedy mają się stawić przed komisją orzekającą o przyjęciu lub odrzuceniu wniosku o przyznanie prawa pobytu na terenie RFN.

Następna, dziewiąta, stacja oznaczała ponowne badanie lekarskie, włącznie ze zrobieniem zdjęć rentgenowskich. W przypadku wykrycia gruźlicy, chorych przenoszono do szpitala, zawieszając na okres leczenia decyzję w sprawie ich przyjęcia przez Republikę Federalną.

Najważniejszą stacją po przesłuchaniu przez służby alianckie było przesłuchanie przez trzyosobową komisję, członków największych w tamtym czasie partii, reprezentowanych w parlamencie niemieckim czyli Bundestagu: CDU, SPD i FDP. Komisja analizowała wszystkie zebrane na temat uciekiniera informacje, włącznie z referencjami (o ile takie były). Po zapoznaniu się z dokumentami i intensywnym przesłuchaniu, członkowie komisji podejmowali decyzję o przyjęciu lub odrzuceniu wniosku.

W przypadku decyzji pozytywnej w kolejnym etapie przyjmowania uciekinierów (tzw. Ländereinweisung) zapadała decyzja, do którego kraju związkowego zostanie skierowany. Istniały tzw. kwoty przyjmowania uchodźców, kierujące się wielkością, liczbą mieszkańców i potencjałem gospodarczym kraju związkowego. W Berlinie Zachodnim mogły pozostać osoby, które mogły udokumentować miejsce pracy lub studiów albo powiązania rodzinne. Przy rozdzielaniu uciekających na poszczególne kraje związkowe starano się uwzględnić ich życzenia. Osoby, które zostały uznane za „przesiedleńców”, otrzymywały inny (lepszy niż osoby ubiegające się o azyl) rodzaj dofinansowania oraz rekompensaty za pozostawione dobra, a ich prawa do renty oraz świadectwa dotyczące wykształcenia poddane zostały dokładnej analizie i częściowo uznane. „Przesiedleńcy” docierali do przydzielonych im krajów związkowych RFN drogą powietrzną, ponieważ w przypadku wkroczenia na teren NRD groziło im więzienie.

Przerażające są dla mnie oficjalne liczby na temat przyjmowania pierwszych uciekinierów z NRD. W pierwszych latach istnienia obozu, do połowy lat pięćdziesiątych, prawie dwie trzecie wniosków o przyjęcie w Niemieckiej Republice Federalnej zostało odrzuconych. Dopiero tzw. „Cud Gospodarczy” (Wirtschaftswunder) w drugiej połowie lat 50 spowodował duże zapotrzebowanie na siłę roboczą i poluzował warunki przyjmowania uciekinierów. Od połowy lat 50 odrzucano już tylko jeden procent wniosków, a nowi obywatele RFN szybko integrowali się i jako wysoko wykwalifikowana siła robocza przyczynili się w znacznej mierze do gospodarczej odbudowy kraju.

Po budowie muru tłumy uciekinierów z NRD przestały masowo przybywać do Marienfelde. Nie oznacza to wcale, że obywatele NRD pogodzili się ze swoim losem. Do upadku muru w enerdowskich więzieniach znalazło się 87 tysięcy obywateli NRD, którzy w latach 1961-1989 podjęli próbę ucieczki na Zachód lub też byli w oczach ernerdowskiego reżimu osobami „niepewnymi” politycznie. Ludzie ci stali się w miarę czasu podmiotem handlu wymiennego: wymiany ludzi na towar. W zależności od tego, jakie deficyty wykazywał rynek NRD, za uciekinierów płacono produktami spożywczymi lub ropą naftową. Wykupywanie ludzi było formą pozyskiwania dewiz. Przez zachodnią granicę do NRD trafiły dobra wartości ponad 3 miliardów marek, co stanowiło “równowartość” prawie 34 tysięcy osób. Wśród nich większość stanowili ludzie, którzy nie chcieli żyć w reżimie, NRD dosyć chętnie dorzucała do „kontyngentów” więźniów politycznych kryminalistów, ludzi, których chętnie się pozbyła.

Znajomy, który miał odsiedzieć czteroletni wyrok za działalność na szkodę państwa enerdowskiego, a został wykupiony przez rząd RFN w roku 1977, odpowiadał mi o tym, jak go odtransportowano do Berlina: w jego dziesięcioosobowej grupie wysłanej z Berlina Wschodniego do Marienfelde było trzech kryminalistów i z dużą pewnością pracownik Stasi (służb bezpieczeństwa), przemycony na Zachód w celach służbowych. Wszystkie reżimy chętnie pozbywały się ludzi nie stanowiących zbyt wielkiej wartości, recydywiści przyjeżdali również w grupach zwolnionych internowanych z Polski. W ten sposób w takiej grupie znajdowali się zarówno ludzie, którzy chcieli za wszelką cenę opuścić swój kraj, jak i osoby, których kraj chętnie się pozbył. Przewodnik po obozie opowiada, że pani kanclerz Merkel chciała swego czasu wyjechać do Republiki Federalnej, a stamtąd do Stanów.

Wystawa w Marienfelde opowiada o wszelkich aspektach ucieczek, również o kwitnącym zawodzie „pomocnika w ucieczkach”. Do tej pory była to dla mnie niemiecka wersja Robin Hooda, który poświęca swoje życie dla wolności innych, jak ów wspomniany już znajomy, który zaraz po przyjeździe do Berlina założył Komitet Samopomocy byłych obywatyli NRD. Ta organizacja zajmowała się nie tylko pomocą osobom, które dopiero co przyjechały do obcego państwa, Komitet pośredniczył w kontaktach z ludźmi organizującymi ucieczki. Mimo lewicowych poglądów uczestniczył on i organizował wiele akcji przeciwko dyktaturze komunistycznej, w tym przeciwko stanowi wojennemu w Polsce. „Robin Hoodem” była również legenda Berlina Zachodniego, założyciel muzeum Checkpoint Charlie, dr Rainer Hildebrandt, Muzeum, które dzisiaj jest jedną z największych atrakcji turystycznych Berlina. Dom Hildebrandta w Nikolassee stał się przytułkiem dla ludzi prześladowanych, a założony przez niego Komitet przeciwko Nieludzkiemu Traktowaniu zbierał latami informacje o więźniach politycznych Bloku Wschodniego i pomagał ludziom w ucieczkach. Życiowe motto Hildebrandta, „nie robienie niczego jest morderstwem”, uczyniło z niego wroga numer 1 w NRD. Trzy razy władze tego państwa próbowały go porwać.

W Marienfelde dowiaduję się, że z biegiem czasu zawód „pomocnika w ucieczkach” stał się jedynie sposobem na zarabianie pieniędzy, pozbawionym jakiegokolwiek romantyzmu i ideałów biznesem. W latach 1964/65 ucieczki kosztowały od 3.000 do 7.000 marek zachodnich za osobę, w roku 1967 cena wzrosła do 15.000 marek. Wiele ucieczek kończyło się fiaskiem i wieloletnim pobytem w więzieniu zarówno dla uciekających jak i dla pomocników, im wyższe było ryzyko, tym wyższe były koszty ucieczki.

Wystawa porusza wiele aspektów ucieczek, nawet te najbardziej dramatyczne jak odgórnie narzucone adopcje dzieci, za które odpowiedzialność ponosiła Minister ds. Młodzieży Margot Honecker. (Nota bene pani minister nosiła tytuł doktor honoris causa Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu – tytuł otrzymała 18 stycznia 1974). Dla niej sprawa była jasna: „rodzice opuszczają swoje dzieci”. Pierwszą tego typu publicznie nagłośnioną sprawą była adopcja w rodzinie Grübel. Członkowie tej rodziny próbowali w sierpniu 1973 roku wraz z dwójką trzy- i czteroletnich dzieci uciec do Republiki Federalnej Niemiec. Zostali złapani i skazani na wieloletnie kary więzienia. Rodziców wykupiła Republika Federalna Niemiec, dzieci zostały w NRD i pod koniec 1975 roku zaadoptowało je enerdowskie małżeństwo. Dzieci i rodzice zobaczyli się po siedemnastu latach rozłąki. Historia tej rodziny kończy się happy endem, jednak w wielu przypadkach dzieci nigdy nie poznały swoich biologicznych rodziców.

Wiedzieliśmy, że nikomu nie możemy ufać i nie wolno nikomu “podpaść”. Dieter Dubrow, urodzony w roku 1930, uciekł z NRD w roku 1958.

Wychodząc z budynku obozu, myślę, nie po raz pierwszy, o tym, że mimo wszystkiego, co denerwowało mnie w Polsce Ludowej i co doprowadziło do decyzji o wyjeździe, życie tam było godniejsze od piekła NRD.

Cdn.

30 lat temu upadł Mur Berliński (6)

Joanna Trümner (tekst) / Ela Kargol (zdjęcia)

Obóz w Marienfelde

Część pierwsza

Jest piękne, niedzielne popołudnie, leniwe i pogodne. Czekam na Elę przed kompleksem budynków Obozu Uchodźców w Marienfelde. W jednej części byłego obozu znajduje się dzisiaj muzeum, druga służy dalej jako obóz dla uchodźców. Ludzi, których Republika Federalna przyjęła w ostatnich latach (po roku 2015 i znanym na całym świecie oświadczeniu kanclerz Angeli Merkel: „Damy radę”). W tym przejściowym obozie dla uciekinierów i azylantów z 10 krajów i 19 narodowości, prowadzonym przez organizację Internationaler Bund, przebywa obecnie 700 osób. Prawie połowę stanowią dzieci
do 14 roku życia.

Przyglądam się dzieciom grającym w piłkę na podwórku, w oknach suszą się na wietrze porozwieszane na sznurkach ubrania, na parapetach stoją dziecięce buty. Ten widok jest sielanką. Na pozór nie ma w niej miejsca na kłótnie o dostęp do kuchni, hałas, spory i nieporozumienia, które są regułą tam, gdzie zbyt wiele nieznanych sobie osób zmuszonych jest do mieszkania pod wspólnym dachem. Na pozór stoję przed idyllą. Może jest tu tak beztrosko, ponieważ to miejsce ma długą tradycję udzielania ludziom przejściowego schronienia?

Nigdy nie mieszkałam w obozie w Marienfelde, ale od pierwszego dnia pobytu w Berlinie słyszałam o nim wiele opowiadań. A może i legend? Była mowa o mieszkających tam miesiącami rodzinach, dzieciach, które tam spędziły pierwsze tygodnie życia oraz o przyjaźniach, które trwają do dzisiaj. Wiedziałam, że nieraz tygodniami trwały przesłuchania mieszkańców obozu przez amerykańskie, brytyjskie i francuskie służby wywiadowcze. Wszyscy znali sprawy pasażerów porwanych na lotnisko Tempelhof polskich samolotów, którzy kategorycznie odmawiali powrotu do kraju. O uchodźcach politycznych fali solidarnościowej z lat osiemdziesiątych, którzy bez narzekań znosili ciasnotę, brak prywatności i prowizoryczne warunki w obozie. O tych historiach, zarówno tych prawdziwych jak i tych zmyślonych lub dopowiedzianych, nie wspomina się ani słowem w oficjalnej historii Obozu Uciekinierów w Marienfelde.

Muzeum koncentruje się na ucieczkach ludzi z sektora wschodniego lub byłej NRD, którzy statystycznie stanowili wraz z tzw. przesiedleńcami (Aussiedler) z różnych państw Bloku Wschodniego, w tym też Polskiej Republiki Ludowej, 90% mieszkańców obozu. Uciekinierzy ze wschodniego sektora Niemiec zaczęli napływać do sektorów zachodnich wkrótce po zakończeniu wojny. W roku 1946 sektor zachodni liczył 44 miliony mieszkańców, a sowiecki 18 milionów. Pierwszy obóz dla uchodźców na terenie Berlina Zachodniego, tzw. Notaufnahmestelle, znajdował się w dzielnicy Charlottenburg, na Kuno-Fischer-Straße 8. Dzisiaj przypomina o nim pamiątkowa tablica. Wkrótce po jego założeniu stało się jasne, że miejsce to nie jest w stanie zapewnić warunków do przyjęcia rosnących z dnia na dzień tłumów uciekinierów z Berlina Wschodniego i sektora sowieckiego. Berlin-Marienfelde było ze względu na bliskość lotniska Tempelhof, połączenie S-Bahną i fakt, że dzielnica znajdowała się na terenie amerykańskiego sektor, idealnym miejscem do założenia obozu. Podstawę prawną stanowiła ustawa o przyjmowaniu uchodźców z 1950 r., która potwierdzała obowiązujące w sektorze brytyjskim i amerykańskim przepisy o przyjmowaniu osób z sowieckiej strefy okupacyjnej oraz NRD w „drodze wyjątku“, więc z powodów politycznych, w przypadkach, kiedy zagrożone było ich dobro i życie.

Obóz Uciekinierów w Berlinie-Marienfelde był w chwili otwarcia, w sierpniu 1953 r., prawdziwą sensacją architektoniczną na tamte czasy, kompleksem budynków zbudowanych zgodnie z panującą w latach pięćdziesiątych architekturą, spełniał on ponadto wszystkie wymagania służb informacyjnych USA, Wielkiej Brytanii i Francji. Pomieszczenia i ściany budynku były zabezpieczone przed podsłuchem, cały teren ogrodzony był siatką, ogrodzeniem z prętów i murem, co kilkanaście metrów na ogrodzeniu były zawieszone tablice informujące o zakazie fotografowania.

Po krwawym stłumieniu powstania z 17 czerwca 1953 roku na terenie wielu miast NRD fala uchodźców ze strefy sowieckiej dramatycznie wzrosła. W budynkach przeznaczonych dla 500 uchodźców znajdowało się na początku około 200 mieszkań. 20 września 1956 r. obóz oficjalnie przyjął milionowego uciekiniera. Do roku 1961 roku Marienfelde było ciągle rozbudowywane, w ostatecznej formie obóz składał się z dziesięciu dwupiętrowych budynków, w których oprócz pomieszczeń dla uciekinierów znajdowały się liczne instytucje, np. służby informacyjne USA, Wielkiej Brytanii i Francji, organizacje charytatywne lub też biura ds. socjalnych. W części gospodarczej znajdowała się m. in. kuchnia, która w była w stanie przygotować sześć tysięcy posiłków dziennie.

Nieustanne „przeludnienie” obozu prowadziło do tego, że wielu uciekinierów umieszczano w przejściowych obozach i schroniskach na terenie całego Berlina Zachodniego. W połowie lat 60 było ich około 90, największym z był czynny do 1961 r. ośrodek Czerwonego Krzyża (Volkmar/Colditzstraße), w którym miejsce mogło znaleźć do 4.000 osób.

Po postawieniu muru berlińskiego 13 sierpnia 1961 liczba uciekinierów zmniejszyła się dramatycznie, prawie do zera.

Dzisiaj na terenie obozu znajduje się muzeum ze stałą wystawą opowiadającą chronologicznie historie ucieczek w latach 1949-1989, latach w których około 4 miliony opuściło NRD, z czego milion 350 tysięcy przeszło przez obóz w Marienfelde. Wśród uciekinierów duże grupy stanowili ludzie z wyższym wykształceniem, głównie lekarze, prawnicy i nauczyciele. Byli jednak również chłopi.

Pierwsza część wystawy opowiada o represjach, jakie pociągała za sobą ucieczka z Państwa Robotników i Chłopów. „Zdrajcy socjalizmu” nazwani są z imienia i nazwiska, na plakatach lub artykułach w lokalnych gazetach figurują ich zdjęcia. Język tych publikacji naszpikowany jest propagandą: „ci, którzy nas zdradzili”, „jak złodziej w nocy”, „zdrada klasy robotniczej”. Imię, nazwisko i zdjęcie „zdrajcy” wisiało widocznym miejscu w byłym zakładzie pracy uciekiniera, na porozwieszanych na drzewach plakatach lub w miejscowych gazetach. Poprzez upublicznienie ucieczki piętnowało się nie tylko samego uciekiniera (w nielicznych przypadkach uciekinierki) lecz również jego rodzinę, państwa bloku wschodniego, w tym Niemiecka Republka Demokratyczna, wyznawały bowiem zasadę odpowiedzialność rodziny za wszystkie czyny jej członków.

Masowym ucieczkom z sektora wschodniego władze enerdowskie zapobiegały w pierwszych latach swojego istnienia poprzez akcje wysiedleńcze w ramach których eksmitowano „niepewne politycznie” osoby z okolic granicy wewnątrzniemieckiej w głąb kraju. Najbardziej znaną akcją jest „akcja robactwo” w maju i czerwcu 1952 r.

Republika Federalna Niemiecka nie przyjmowała uciekinierów z sektora wschodniego z otwartymi ramionami. Brakowało dla nich, podobnie zresztą jak dla obywateli RFN-u, zarówno mieszkań jak i miejsc pracy. Pobyt na „Złotym Zachodzie” w wielu przypadkach przemienił się w koszmar i doprowadził do tego, że około 600.000 osób zdecydowało się w pierwszych latach istnienia obozu (1953-1962) na powrót do NRD. Po powrocie stawali się oni natychmiast więźniami „obozów reedukacji socjalistycznej”. Połowa z nich została skazana na kary więzienia od dwóch do ośmiu lat. Zarówno oni jak i ci, którym udało się uniknąć kary wiezięnia i podjąć pracę, byli napiętnowani aż do końca trwania dyktatury SED. „Powracający” byli często werbowani przez enerdowską służbę wywiadowczą, szacuje się, że 1/5 z nich stała się nieoficjalnymi pracownikami Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.

W drugiej części wystawy pokazana jest procedura przyjmowania i rejestrowania uchodźców. Pierwszą ze stacji, przez które musieli przejść uchodźcy, był punkt medyczny, dokładne badanie przez lekarza służyło gównie zapobieganiu epidemiom oraz chorobom, szczególnie gruźlicy.

Następnym, prawdopodobnie najważniejszym etapem tej procedury było przesłuchanie przez służby wywiadowcze Amerykanów, Brytyjczyków i Francuzów. Mimo dokładnych, trwających nieraz tygodniami, przesłuchań, nie udało się wyeliminować 10% agentów Stasi. Jednym z najbardziej znanych mieszkańców obozu był sekretarz Willy’ego Brandta, wschodnioniemiecki szpieg Günter Guillaume, którego wykrycie bezpośrednio spowodowało, że Brandt w 1974 roku podał się do dymisji. Na pewno nie zabrakło wśród przesłuchiwanych również polskich szpiegów. Przesłuchania mogły trwać godzinę lub tygodnie, polegały często na powtarzaniu w nieskończoność tych samych pytań. Przesłuchującymi byli pracownikami alianckich służb wywiadowczych, jak na zimną wojnę przystało, używali oni fałszywych nazwisk i zbierali nowe informacje lub też sprawdzali wiarygodność przesłuchiwanego przez konfrontowanie go z posiadanymi informacjami. Akta z tych przesłuchań w niewielkiej tylko części zostały przekazane władzom niemieckim, wraz z wycofaniem się wojsk alianckich zabrane zostały do Stanów, Wielkiej Brytanii i Francji. Po upublicznieniu dostarczą z pewnością materiału do niejednej fascynującej powieści szpiegowskiej lub filmu.

Cdn.

30 lat temu upadł Mur Berliński (4)

Joanna Trümner, tekst
Ela Kargol, zdjęcia

Ofiary muru

W latach 1961-1989 na Murze zginęło ponad 140 osób. Gedenkstätte Berliner Mauer (Miejsce Pamięci Berlińskiego Muru) dzieli ofiary Muru na trzy kategorie: 101 osób, które zostały zastrzelone, miały wypadek lub popełniły samobójstwo podczas próby przekroczenia muru, 30 osób ze Wschodu i Zachodu oraz jeden radziecki żołnierz, które nie miały zamiaru przekroczenia muru, lecz zostały zastrzelone lub zdarzył się śmiertelny wypadek. Trzecią grupą jest ośmiu enerdowskich żołnierzy służb granicznych zabitych przez dezerterów, kolegów, uciekinierów, osoby pomagające przy ucieczkach lub też policjantów z Zachodniego Berlina. Nie wiemy, ilu z nich zamierzało przedostać się do Berlina Zachodniego. Najbardziej spektakularną była ucieczka 19-letniego żołnierza enerdowskich służb granicznych, Conrada Schumanna, który pochodził z Zschochau w Saksonii i był z zawodu owczarzem. Wczesnym rankiem 12 sierpnia 1961 roku, w dzień przed rozpoczęciem budowy muru, brygada, w której Schumann odbywał obowiązkową służbę wojskową, została przeniesiona z Drezna na granicę sektorów (radzieckiego i francuskiego) do Berlina. W kilka dni później, 15 sierpnia 1961 roku, Schumann jako pierwszy enerdowski żołnierz graniczny uciekł do Berlina Zachodniego. Zdjęcie jego skoku przez drut kolczasty na rogu Bernauer i Ruppiner Straße znane jest na całym świecie jako symbol Zimnej Wojny.


Pilnujący muru żołnierze pochodzili w większości z różnych regionów Niemieckiej Republiki Demokratycznej i odbywali osiemnastomiesięczną obowiązkową służbę wojskową. Nieliczni z nich zdecydowali się na służbę graniczną dobrowolnie. W rozkazie Ministerstwa Obrony NRD z października 1961 roku czytamy, że broń może zostać użyta w celu „zatrzymania osób, które nie przestrzegają nakazów służby granicznej przez to, że nie zatrzymują się na hasło >>Stop – zatrzymać się – służba graniczna<<, po oddaniu strzału ostrzegawczego lub też kiedy wyraźnie usiłują przekroczyć granicę państwową NRD“ i „nie istnieje inna możliwość ich zatrzymania“. System premii i nagród, odpowiednia „obróbka ideologiczna“ oraz typowe dla wielu Niemców nastawienie Befehl ist Befehl (rozkaz to rozkaz) rozwiewały moralne wątpliwości żołnierzy.
Jeszcze gorzej wyglądała sprawa moralności żołnierzy w innych państwach Europy Wschodniej. Około 2.000 obywateli NRD próbowało uciec z „raju robotników i chłopów” przez Bułgarię. Posługiwali się w tym celu fałszymi paszportami, korzystali z pomocy obywateli RFN, czy też przekraczali granicę Bułgarii z Grecją lub Turcją specjalnie spreparowanymi autami. Tylko pięciuset osobom udała się ucieczka. W roku 1993 roku jedna z bułgarskich gazet opublikowała zeznania byłych bułgarskich oficerów służby granicznej, ujawniających sprawę płacenia „premii” za każdego zabitego enerdowskiego uciekiniera. „Premię” wypłacała ambasada NRD w Sofii. W biednej Bułgarii dodatkowy zarobek żołnierzy w wysokości 2000 lewa (wtedy było to w przeliczeniu 1.000 DM) był wielką zachętą do strzelania do uciekinierów.
Wróćmy jednak do historii muru. Na terenie Miejsca Pamięci Berlińskiego Muru powstało „okno pamięci”, które przypomina o wszystkich ofiarach muru. W „okienkach” widać ich portrety, daty urodzin i śmierci. Kilka z nich opatrzonych jest podpisem „NN”. Żołnierzom, którzy zginęli podczas pełnienia służby granicznej przy murze, poświęcona jest tablica informacyjna w odrębnym miejscu.


Historia muru jest historią śmierci, wielu niepotrzebnych, dramatycznych śmierci. Każda z nich byłaby materiałem na dobrą książkę lub film. Pierwszą ofiarą muru była 58-letnia Ida Siekmann. Budowa muru odcięła tą samotnie żyjącą kobietę od siostry mieszkającej o kilka ulic dalej, na terenie Berlina Zachodniego. W kamieniacach granicznych (wśród nich znalazł się dom Idy Siekmann przy Bernauer Straße 48) policja kontrolowała osoby wchodzące do budynku, a wszystkie okna i drzwi wychodzące na zachodnią granicę zostały z czasem zamurowane. 22 sierpnia 1961 Ida Siekmann zdecydowała się na sforsowanie granicy poprzez wyskoczenie z okna swojego mieszkania na trzecim piętrze. Wcześniej wyrzuciła z okna pościel i inne rzeczy, które miały zamortyzować skok. Desperacka próba ucieczki zakończyła się się ciężkimi obrażeniami i śmiercią kobiety w kilka dni później.


Po miesiącu na Bernauer Straße 34 doszło do kolejnej tragedii, najstarsza ofiara muru, osiemdziesięcioletnia (!!!) Olga Segler skoczyła z okna swojego mieszkania na drugim piętrze domu na Bernauer Straße 34 na przygotowaną uprzednio przez zachodnioberlińskich strażaków płachtę ratowniczą. Wskutek skoku odniosła ciężkie obrażenia, które były przyczyną jej śmierci w dzień później. Nie udało jej się dołączyć do córki, która czekała wraz ze strażakami w zachodniej części ulicy.
Skok z okna lub spuszczanie się po linie lub powiązanych prześcieradłach było wkrótce po postawieniu muru najpopularniejszą metodą ucieczki w tej części miasta. W ciągu pierwszych trzech miesięcy ponad 150 osobom udało się w ten sposób uciec do leżącej w sektorze francuskim dzielnicy Wedding.
Ostatnią ofiarą muru był trzydziestotrzyletni Winfried Freudenberg, który 8 marca 1989 roku spadł na ziemię w zachodnioberlińskiej dzielnicy Zehlendorf podczas ucieczki w skonstruowanym prez siebie balonie.
Każda śmierć poniesiona podczas próby przekroczenia muru była tragiczna, nawet jeżeli była ona jedynie wynikiem pijackiej brawury lub braku wyobraźni. Niewątpliwie jedną z najbardziej tragicznych była śmierć piętnastomiesięcznego Holgera H. w styczniu 1973 roku. Rodzice chłopca próbowali przedostać się do Berlina Zachodniego ukryci w ciężarówce znajomego Berlińczyka. Dziecko było chore, miało zapalenie ucha i oskrzeli. Podczas kontroli granicznej na przejściu w Drewitz-Dreilinden Holger zaczął głośno płakać. Kontrola graniczna trwała wieczność, matka próbowała uciszyć dziecko poprzez trzymanie mu ręki na ustach. W ten sposób uniemożliwiła zakatarzonemu Holgerowi normalne oddychanie. Kiedy w końcu rodzina znalazła się w Zachodnim Berlinie, chłopca nie udało się reanimować. Był najmłodszą ofiarą muru.


Patrzę na twarze ludzi w „oknie pamięci”, w większości uciekinierami byli młodzi ludzie, którzy po prostu chcieli prowadzić szczęśliwsze, lepsze życie. Wśród zdjęć odnajduję dwóch Polaków, których nazwisk nigdy przedtem nie słyszałam: Franciszek Piesik i Czesław Kukuczka. „Przecież nie musieli w ten sposób, mogli po prostu starać się o paszport”, myślę nie znając ich życiorysów.

Piesik wychował się w wielodzietnej rodzinie w wiosce nad Odrą. Na początku lat sześćdziesiątych pływał na barkach. Dwukrotnie przebywał w więzieniu, za pierwszym razem za samodzielne oddalenie się z jednostki wojskowej, następnie za włamanie do baru. Po wyjściu na wolność Piesik zamieszkał w Bydgoszczy i podjął pracę jako spawacz i lakiernik. Ożenił się i miał córkę. Wyglądało na to, że „ustatkował się”. Nie znamy powodu, dla którego zdecydował się na ucieczkę na Zachód. 24-letni Piesik nikomu nie powiedział o swoich planach. 15 października 1967 roku nielegalnie przepłynął łodzią granicę na Odrze. Pomimo pościgu dotarł w okolice Berlina i usiłował przepłynąć odległość 200 – 300 metrów jeziora Nieder Neuendorfer See. Granica między między NRD i Berlinem Zachodnim przebiegała w tym miejscu przez środek jeziora.

Władze zachodnioniemieckie znalazły jego ciało w północnej zatoce jeziora w 11 dni później. Obdukcja nie wykazała żadnych obrażeń, drogi oddechowe Piesika pełne były szlamu. Polska Misja Wojskowa w Berlinie Zachodnim pomogła w identyfikacji jego ciała. Ponieważ polskie władze odmówiły sprowadzenia jego zwłok do Polski, Piesik został pochowany na cmentarzu w Heiligensee, w dzielnicy, do której chciał dotrzeć w październiku 1967 roku. Po kilku latach grób został zlikwidowany, ponieważ nikt nie pokrywał opłat cmentarnych.

pierwszy z lewej Franciszek Piesik

Jeszcze bardziej tajemnicza jest historia ucieczki drugiej polskiej ofiary muru, Czesława Kukuczki, 29 marca 1974 roku. Kukuczka urodził się i dorastał w powiecie limanowskim. Jako siedemnastoletni chłopiec został zwerbowany do pracy przy budowie Nowej Huty. Po krótkim pobycie tam wrócił do domu rozczarowany pracą. Podobnie jak Piesik został skazany na karę pozbawienia wolności, jego skazano za defraudację. Po roku został warunkowo zwolniony z więzienia. I on „ustatkował się” na wolności, ożenił się, miał trójkę dzieci i podjął pracę najpierw na budowie, a następnie jako strażak w Jaworznie, Limanowej i Bielsku-Białej. 3 marca 1974 roku zginął bez śladu. 29 marca 1974 Kukuczka przybył do polskiej ambasady w Berlinie Wschodnim i zażądał od pracownika ambasady i członka berlińskiego oddziału MSZ, aby pozwolono mu o godzinie 15.00 przekroczyć granicę przez przejście na dworcu kolejowym na Friedrichstraße. W przeciwnym przypadku groził zdetonowaniem bomby w polskim centrum informacyjnym przy Karl-Liebknecht-Straße. Jego wspólnik w Berlinie Zachodnim miał zadbać o pokazanie wydarzeń w świecie zachodnim.

Kukuczka zamierzał wyemigrować do rodziny w USA. Opuścił ambasadę z wymaganymi dokumentami przed upływem ulitmatum, podstawiony samochód enerdowskiej służby bepieczeństwa zawiózł go na Friedrichstraße. Podczas próby przejścia przez granicę dostał kulę w plecy od ubranego w ciemny płaszcz i przyciemniane okulary mężczyzny. Zmarł jeszcze tego samego dnia w wyniku odniesionych ran. W niecałe dwa miesiące później wdowa po Kukuczce otrzymała z rąk prokuratora okręgowego urnę z prochami, akt zgonu i osobiste rzeczy po mężu. Pogrzeb kościelny odbył się w Kamienicy, w kręgu najbliższej rodziny. Rodzinie zakazano otwarcie mówić o okolicznościach jego śmierci. Nigdy nie poznamy prawdy o powodach jego ucieczki, historia jego śmierci byłaby z pewnością scenariuszem niezłego filmu sensacyjnego.

Cdn.

Friedensangebot

Joanna Trümner

Ich stolpere und schimpfe – schon wieder liegt Spielzeug mitten im Wohnzimmer. Wie vor über fünfundzwanzig Jahren, als ich stundenlang auf dem Fussboden im Wohnzimmer mit den Zwillingen spielte. Als ich abends weder Kraft noch Lust hatte alles aufzusammeln und aufzuräumen. Als der Fernseher so gut wie nie angemacht wurde und ich nie das Gefühl hatte, alleine zu sein.

Auf dem Balkon steht genauso wie damals ein Planschbecken, teurer und von besserer Qualität als das damalige. Es ist schließlich nur ein Kind, das dort ab und zu planscht. Man muss nicht länger sparen, für die Enkelin kann man sich nur das Beste leisten. Ob die kleine Ela genauso viel Freude daran haben wird, auf dem unbequemen Balkonstuhl zu sitzen und das Gewitter vorbeiziehen zu sehen? Ob sie mir auch eines Tages sagt, dass sie sich dort, auf diesem nie aufgeräumten Balkon mit abblätternder Wandfarbe sicher gefühlt habe. „Wie zu Hause“, wie es einer der Zwillinge einmal sagte während es draußen donnerte und blitzte. Ich weiß nicht mehr, welche meiner Töchter es gesagt hat, ich weiß nur, dass ich das erste Mal seit Langem das Gefühl hatte, etwas im Leben doch richtig gemacht zu haben.

Die Nachbarin von Gegenüber, mit deren Tochter mal der eine mal der andere Zwilling befreundet war, erzählte mir einmal, dass sie in unser Wohnzimmer reinschauen kann. Das Gefühl, von dieser immer tratschenden und neugierigen Frau ständig beobachtet zu werden, führte zu einem Fehlkauf, einer fast blickdichten, potthässlichen Gardine, die zum Glück von der Katze kaputt gemacht wurde. Einer Katze, die ich eigentlich nie haben wollte und die „übrigblieb“ als der ältere Zwilling ausgezogen war. „Dann habt ihr etwas Abwechslung“, sagte meine Tochter schnippisch zum Abschied. Vielleicht wollte sie einfach ihr Gewissen beruhigen, das durch die Tatsache uns den neuen „Hausbewohner“ angedreht zu haben aus dem Gleichgewicht geriet? Vielleicht hielt sie unser Leben für komplett monoton und langweilig und wollte uns retten?

Ich konnte mit diesem zwar wunderschönen, dennoch komplett verzogenen Tier lange Zeit nichts anfangen. Die zerkratzte Gardine im Wohnzimmer bedeutete den Beginn unserer „Beziehung“, ein Friedensangebot, auf das ich eingegangen war. Komischerweise denke ich seit diesem „Kratzvorfall“ nicht länger daran, ständig beobachtet zu werden. Vielleicht auch, weil die neugierige Nachbarin von Gegenüber inzwischen weggezogen ist.

Das zerkratzte Sofa und Wände, Löcher in meinen Strumpfhosen erinnern mich ständig daran, dass diese „ungewollte“ Katze seit vier Jahren Teil unserer Lebensgeschichte geworden ist.

Przed 30 laty upadł Mur Berliński (3)

Joanna Trümner, tekst
Ela Kargol, zdjęcia

Lichtenrade –Lichterfelde

O tym odcinku szlaku muru berlińskiego mówi się, że jest pod względem widoków jednym z najpiękniejszych etapów. Spotkałyśmy się na peronie S-Bahn Lichtenrade i ruszamy rowerami w drogę. Zabudowania kończą się dosyć szybko, wjeżdżamy na teren Brandenburgii, do Mahlow.

Pola kukurydzy i zboża, małe grupy drzew, w cieniu których można na chwilę odpocząć, odgłosy ptaków i piękny, słoneczny dzień – wszystko to jest idyllą, niczym nie zakłóconą letnią sielanką. Aż nie chce mi się wierzyć, że w tym miejscu stał mur, a enerdowscy żołnierze strzelali do ludzi próbujących przedostać się do „wolnego świata”. A tymczasem tylko na pierwszym etapie naszej dwunastokilometrowej trasy zgnięły trzy osoby. Wśród nich znajduje się prawdopodobnie ostatnia ofiara muru – czternastoletni Christoph Manuel Bramböck.

W dniu, w którym w Berlinie Wschodnim podpisano umowę regulującą przystąpienie Niemieckiej Republiki Demokratycznej do Niemieckiej Republiki Federalnej, 31 sierpnia 1990 roku, Christoph spotkał się z kolegą w dzielnicy Marienfelde. Zaopatrzeni w niezbędnie do odłupywania fragmentów muru narzędzia chłopcy ruszyli w drogę. Należeli oni do tysięcy tzw. „dzięciołów muru”, którzy wbrew apelom zachodnioniemieckiej policji rozbijali resztki muru na drobniejsze części. „Dzięcioły” robiły to z protestu lub w celach komercyjnych. Nie wiemy, jaka była motywacja Christopha i jego kolegi, może po prostu nudzili się w to słoneczne letnie popołudnie? W miejscu, w którym chłopcy rozbijali mur, był on zbudowany z poziomo umocowanych betonowych plyt. Jedna z nich spadła na Christopha i zabiła go na miejscu. Spoglądam na zdjęcie zaczepnie patrzącego w kamerę czternastolatka na tablicy pamiątkowej i myślę o absurdzie jego śmierci.

Ojcem ruchu „dzięciołów” stał się w latach osiemdziesiątych Kanadyjczyk John Runnings, noszący przydomek „biegacza po murze”. Ten kanadyjski rencista przybył do Berlina Zachodniego wiedziony wewnętrzną potrzebą przemienienia muru w symbol pokoju, wolności i sprawiedliwości. Na początku swojego pobytu w mieście apelował do ludzi z całego świata, żeby przyjeżdżali do Berlina i… sikali na mur (International Pee-in). Akcja zakończyła się niepowodzeniem, mur stał dalej.

Runnings zdecydował się na zmianę metody walki, zaopatrzył się w wielki młot i drabinę. Balansował po wysokim na 3,60 m murze uderzając w niego młotem. Przypominam sobie scenę z telewizji – starszy, siwy mężczyzna w nienajlepszej kondycji fizycznej wali z całej siły wielkim młotem w „koronę” muru. W chwilę później enerdowscy wartownicy ściągają go za nogi na swój teren. Po sześciu tego typu akcjach mur stał dalej, a zniecierpliwione władze NRD wsadziły Runningsa na trzy miesiące do więzięnia. Następnie skazano go na 18 miesięcy w zawieszeniu i profilaktycznie przetransportowano do kanadyjskiej ojczyzny. Latem 1989 Runnings wrócił do Berlina i próbował dokończyć misję rozwalenia muru, tym razem za pomocą auta i skonstruowanego przez siebie czterometrowego pala (są one dzisiaj eksponatami w Muzeum Muru Checkpoint Charlie). Po upadku muru Runnings wrócił do Kanady, gdzie zmarł w 2004 r.

Nasza trasa biegnie dalej wzdłuż pól, mijamy Aleję Wiśni, prezent stacji telewizyjnej TV Asahi Group. Z okazji upadku muru stacja zorganizowała wśród widzów w Japonii zbiórkę pieniędzy na upiększenie pasa granicznego aleją wiśni. Za zebrany milion euro zasadzono w Berlinie i Brandenburgii około 10.000 ozdobnych wiśni, z których tysiąc stoi przy Alei Wiśni na terenie Teltow-Siegridshorst. Patrzę na równo posadzone drzewa i próbuję wyobrazić sobie, jak pięknie wyglądają pod koniec kwietnia, na początku maja. Wtedy zakwitają, a miasto Teltow organizuje w tym miejscu od kilku lat Festyn Kwitnących Wiśni – Hanami Fest.

Nasza trasa dobiega końca, zbliżamy się do Lichterfelde. W miejscu, w którym teraz pasą się konie, znajdował się plac ćwiczeń armii amerykańskej – Parks Range, nazywane przez mieszkańców okolic „miastem duchów”. Ten opustoszały dzisiaj teren o łącznej powierzchni 70 hektarów służył stacjonującej w Berlinie Zachodnim armii amerykańskiej do ćwiczeń polowych. Tzw. Berlińska Brygada armii amerykańskiej pod dowództwem generała Parksa (stąd bierze się nazwa Parks Range) zarekwirowała ten teren po krwawo stłumionym powstaniu w Berlinie Wschodnim (17 czerwca 1953 r.)

Na terenie Parks Range powstała atrapa miasta (Doughboy City), w której amerykańscy żołnierze ćwiczyli walki w mieście. Atrapa składała się z drewnianych baraków z kościołem, ratuszem, podróbką stacji kolejki z autentycznym starym wagonem i wrakami aut na ulicach. Amerykańscy „Rambos” przeprowadzali ćwiczenia bojowe pod baczną obserwacją enerdowskich strażników

Drukowany w Berlinie Zachodnim plan miasta pokazywał w miejscu „Parks Range” białą plamę, plan drukowany w Berlinie Wschodnim zawierał dokładne detale terenu. Amerykanie do końca istnienia „Parks Range” ignorowali skargi mieszkańców Lichterfelde i Lichtenrade i wypróbowywali na tym terenie wszelkie rodzaje broni i czołgów. W roku 1994 wycofali się, a władze Berlina długo nie wiedziały, w jaki sposób zagospodarować to miejsce – niebawem powstanie tu największe osiedle mieszkaniowe w Berlinie.

Cdn.

 

Lato 2019. 30 lat temu upadł Mur Berliński (2), ale i tak codziennie jeden wiersz (14)

Joanna Trümner (Tekst) & Ela Kargol (zdjęcia)

Kreuzberg

Dzisiejsze zwiedzanie zaczynamy od wypicia kawy w eleganckiej restauracji po drugiej stronie Szprewy, na Kreuzbergu. W miejscu, z którego widać East Side Gallery i ruiny mostu Brommybrücke przed wieloma laty znajdowała się zbudowana na potrzeby cesarza przystań. Cesarski statek zacumował tu jeden jedyny raz w drodze na jakąś wystawę w mieście. Vis à vis „cesarskiej” przystani, po stronie Friedrichshainu, znajduje się inna przystań, zbudowana na żądanie Mercedesa.

Zbudowanie jej było jednym z trzech warunków postawionych przez koncern miastu przed zainwestowaniem (wraz z grupą Anschutz Entertainment) wielkich pieniędzy w Mercedes Benz Platz. Na terenie placu powstały hotele, hale widowiskowe, kawiarnie, restauracje, bary i kręgielnia. Ponadto Mercedes zażądał od miasta zezwolenia na postawienie dużej świetlnej reklamy oraz przesunięcia części oryginalnego, a właściwie już „zrekonstruowanego” muru w sposób, dzięki któremu zarówno mieszkańcy zbudowanych na terenie byłego pasa śmierci luksusowych apartamentów, jak i goście koncertów w Mercedes Benz Arena mają niezakłócony widok na Szprewę. Jak na Kreuzberg przystało, przesunięcie fragmentów galerii i rozpoczęcie prac budowlanych w roku 2013 doprowadziło do licznych protestów, wśród nich demonstracji 17 marca 2013 z udziałem 6.000 osób, w tym znanego amerykańskiego aktora i piosenkarza Davida Hasselhoffa.

East Side Gallery stała się jedną z największych atrakcji miasta, odwiedziły ją miliony turystów. Stała się ona prawdziwym magnesem dla turystów, z wszystkimi pozytywnymi i negatywnymi tego stronami. Do tych negatywnych należą bez wątpienia gracze w kubki i ich naganiacze (a ja naiwnie myślałam, że powymierali lub zestarzeli się i spędzają „jesień życia” w swoich domkach na południu Europy), nachalni muzycy, bezczelne ceny pamiątek i napoi oraz tłumy rozpychających się dosyć bezpardonowo turystów z całego świata.

Głośne stały się żądania złożenia wniosku o wpisanie galerii na listę UNESCO. Prasa nazywa to, co od lat dzieje się z galerią, „nowoczesną farsą”, mam wątpliwości, czy ta podróbka z podróbki zasługuje aż na tyle uwagi. Myślę o Amerykanach i Japończykach tłumnie zwiedzających zamek Neuschwanstein, może za kilka lat w statystyce najczęściej odwiedzanych przez turystów w Niemczech miejsc wyprze go berlińska galeria plagiatów na postawionym na nowo murze?
W przeciwieństwie do Friedrichshainu po drugiej stronie Szprewy turystów jest znacznie mniej, przez co jest autentycznie i swojsko. Dwa razy mieszkałam w tej części miasta, na Kreuzbergu, z sentymentem wspominam luzacką atmosferę, imprezy trwające do świtu i upalne noce, podczas których ulice zapełniały się młodymi ludźmi.
SO 36 pełne było wtedy „panów Lehmannów” z książki Svena Regenera, młodych ludzi, którzy znaleźli tutaj swoją wyspę wolności i nie dopuszczali do siebie ani przez chwilę myśli, że mogliby ją kiedykolwiek opuścić.

Ruszamy w kierunku centrum tej okolicy, Mariannenplatz. W drodze rzuca nam się w oczy duża ilość dziwnie poubieranych, a właściwie porozbieranych osób. Podejrzewam, że gdzieś niedaleko ktoś kręci film porno. Ela odważa się podejść do pary stojącej w gorącym słońcu w lateksowych strojach i prosi o pozwolenie na zrobienie zdjęcia. W tym czasie ja przyglądam się ludziom, którzy mijają tych przebierańców w skapych strojach. Nikt się nie dziwi, nie oburza, nie kręci głową z dezaprobatą. „To jest prawdziwy Kreuzberg”, myślę.

 

Obiekt, który mijamy na Köpenicker Straße jest dużym kompleksem fabrycznym. Kiedyś znajowała się tutaj tzw. Heeresbäckerei (piekarnia wojskowa), która była częścią Królewskiego Pruskiego Urzędu Prowiantowego. Ten kompleks jest obecnie zabytkiem chronionym, w którym odbywają się rozmaite targi i imprezy. Dzisiaj spotykają się tam na targach „nasi” fetyszyści.
Idziemy dalej wzdłuż Köpenicker Straße, a ja bezskutecznie próbuję sobie przypomnieć, w którym z domów na tej ulicy mieszkał zaprzyjaźniony malarz i pisarz z Polski. Z internetu wyczytuję, że jest oprócz tego i poetą i fotografem, niestety nie dowiaduję się, czy ciągle jeszcze mieszka w tym wielkim, ogrzewanym piecem mieszkaniu na Köpenicker Straße, z którego okna widać było mur. W miejscu, w którym malował wielkie, piękne obrazy opowiadające o spotkaniach z wszechświatem. Miejscu, o którym opowiadał, że mieszka się tu tak spokojnie, „jak u Pana Boga za murem”.

PS od Adminki: Wiesław Sadurski jest tak znany i popularny, że chyba nie musimy go tu anonimizować. Ma się dobrze, nadal maluje i nadal (jak sądzę) mieszka z kotami na Köpenicker Strasse.

Dochodzimy do Mariannenplatz i do jednej z atrakcji muru, o której tak ciekawie opowiadała mi Ela. Tą atrakcją jest ogródek działkowy na byłym pasie śmierci. Turecki Gastarbeiter, Osman Kalin, tak bardzo tęsknił za ogródkiem w ojczystej Anatolii, że nie pytając nikogo o zgodę zaczął w r. 1983 uprawiać warzywa i owoce na terenie, który należał do terytorium NRD, ale znalazł się po zachodniej części muru. Kalin otrzymał zgodę władz NRD, sprawa jego ogródka działkowego rozważana była na szczeblu Centralnego Komitetu SED. Rzekomo strzegący tej części muru przed ucieczkami „obrońcy systemu” nieraz dostawali od niego w prezencie marchewki, pomidory lub jabłka. Kalin zmarł przed rokiem doczekawszy sędziwego wieku. Jego syn, jeden z szóstki dzieci, przejął schedę po ojcu i opiekuje się słynną w Berlinie, a może i na całym świecie, działką pod nietuzinkowym adresem Bethaniendamm 0.

Ela opowiada mi o swojej wizycie tutaj sprzed kilku tygodni. Spotkała syna Osmana, który zajęty był właśnie sadzeniem pomidorów. Było to 1 maja, przed płotem stało kilka osób, które właściciel działki ignorował. Ela odczekała swoje i zagadnęła go. Zapytała, czy nie powinien z tym sadzeniem przeczekać „Zimnych Ogrodników” i opowiedziała mu, że też ma działkę w trochę większej kolonii ogródków. Jej mąż, Tomek, dopiero sadzi i sieje po „Zimnej Zośce”. Wtedy syn Osmana odtajał, zaczął z nią rozmawiać, oprowadził ją po swoim królestwie i z dumą pokazał zdjęcie ojca, który w odważny i niekonwencjonalny sposób zagospodarował ten kawałek „ziemi niczyjej”. Oprowadził ją po domku na drzewie i narzekał na to, że prawie nie ma czasu na uprawianie ogródka, bo musi rozmawiać z turystami i takimi ciekawskimi jak ona. Pokazał jej też prywatne pomieszczenia domu i prosił, żeby ich nie fotografowała. Ela była zachwycona konstrukcją balustrady balkonu zrobioną ze stelaża i boków dziecięcego łóżeczka. W całym wystroju i urządzeniu ogrodu i wnętrza altanki zarówno on jak i jego ojciec wykazali się dużą kreatywnością.

Dzisiaj w ogródku nie zastałyśmy nikogo, mijamy to słynne miejsce i wchodzimy do kościoła św. Tomasza. W środku oglądamy ciekawą wystawę na temat przebiegu muru w tej części miasta. Przy wejściu do kościoła stoi fragment muru, nie mam wątpliwości co do jego autentyczności.


 

Kończymy spotkanie piwem w sympatycznej knajpce w pobliżu Kottbuser Tor. Piwo jest pyszne, jest to moje pierwsze w życiu piwo wypite w knajpce lesbijek.

Cdn.


Codziennie jeden wiersz (przywołany z myślą o aktualnej akcji ekologów)

Henryk Bereska

Pochwała mapy

Wyburzone wioski łużyckie –
czy kiedykolwiek istniały?
Węgiel brunatny co pod nimi leżał,
od dawna spalony.
Nad hałdami wyje wiatr
przez pustkę chwastów.
Wyrzuceni do wielkiej płyty mieszkańcy
podobni przesadzonym drzewom.
Pytani o pochodzenie
odsyłają do mapy.
Przez jakiś czas wioski pozostają jeszcze
w pamięci żyjących.
Ich śmierć
kończy i to.

tłumaczyli z niemieckiego Ewa Maria Slaska i Martin Ryzinski

30 lat temu upadł Mur Berliński (1)

Joanna Trümner
Tekst
Ela Kargol
Zdjęcia

W listopadzie minie trzydzieści lat od upadku berlińskiego muru. Moja przyjaciółka Ela Kargol od dawna nosiła się z pomysłem przejścia lub przejechania rowerem kolejnych etapów liczącej 160 km „trasy muru”. Przekonała mnie, bym dołączyła do tego projektu, wspólnie zadecydowałyśmy, że wybierzemy kilka uważanych za nas za najciekawsze fragmentów trasy i opowiemy historię tych miejsc. Nie tę znaną z podręczników i filmów dokumentalnych historię, lecz historie ludzi żyjących po obydwu stronach muru oraz ciekawostki związane z tym jedynym tego rodzaju miejscem na świecie. Niektóre z wybranych przez nas miejsc są prawdziwymi magnesami dla turystów z całego świata, niektóre są mało znane, o niektórych do niedawna nie wiedziałyśmy nic.

East Side Gallery

Przyglądam się tłumom turystów podążającym w kierunku największej na świecie galerii pod gołym niebem, East Side Gallery. Myślę o tym, że to dziwny zbieg okoliczności, że po raz drugi w ciągu miesiąca znalazłam się w tej części miasta. Dzielnicy, która jeszcze przez wiele lat po upadku muru była dla mnie „Wschodem”, jedną z „białych plam” na mapie miasta, częścią niewidzialnego muru, który przez lata spędzone w Komunie powstawał w wielu polskich głowach.

Na początku miesiąca mijałam East Side Gallery w drodze na koncert do pobliskiej hali widowiskowej, Mercedez Benz Arena. W przerwie koncertu wyszliśmy ze znajomymi na taras z widokiem na plac przed areną. W miejscu, w którym przed dwoma laty znajdował się wielki plac budowy, powstało pięknie podświetlone centrum handlowe z kinem, restauracjami, hotelami, sklepami, mieszkaniami. „Tutaj nawet mur jest elegancki”, myślałam patrząc na ten wielkomiejski pejzaż. Nie wiedziałam jeszcze, że po po gruntownym odnowieniu tej części muru w 2009 r. „galeria” jest nieustannie konserwowana, ulepszana i chroniona przed zniszczeniem.

Pomiędzy Oberbaumbrücke a Ostbahnhof do 1976 r. granicę wewnątrzberlińską chronił drut kolczasty i pas śmierci. „Obrońcy systemu” uważali widocznie Szprewę dzielącą wschodnią dzielnicę Friedrichshain od zachodniej dzielnicy Kreuzberg za wystarczające zabezpieczenie przed ucieczkami. Mimo to w tym miejscu aż 16 osób poniosło śmierć podczas próby przekroczenia granicy. Wśród nich znalazło się siedem ofiar z Berlina Zachodniego, w tym piątka dzieci, które wpadły do Szprewy na zachodnim brzegu, na Kreuzbergu, w miejscu, w którym rzeka była terenem Niemieckiej Republiki Demokratycznej.

Zastanawiam się dlaczego władze komunistyczne tak długo czekały z postawieniem „prawdziwego” betonowego muru. Przecież Mühlenstrasse była jedną z głównych tras przejazdu zagranicznych delegacji z lotniska na Schonefeld do centrum miasta. Może w sąsiednich budynkach mieszkali wyłącznie „sprawdzeni” ludzie, którym przez głowę nie przeszłoby ani przez chwilę protestowanie przeciwko państwu chłopów i robotników? Jeszcze bardziej zaskakuje mnie fakt, że na terenie pasa śmierci znajdował się czynny przez wiele lat spichlerz zboża (Speichermühle). Obrońcy systemu dzielili budkę wartowniczą na terenie pasa śmierci z pracownikami spichlerza. Budka, w której dzisiaj znajduje się kiosk z pamiątkami, przedzielona była wewnątrz ścianą, pracownicy spichlerza nie mieli więc okazji zobaczyć twarzy żołnierzy pilnujących muru.

Ta największa galeria pod gołym niebem na świecie (1316 metrów) nie powstałaby bez wielkiego zaangażowania wielu osób. Pierwszą z nich był pomysłodawca i realizator galerii, artysta Dave Monty. Pod koniec września 1989 udało mu się po wielu spotkaniach z władzami odpowiedzialnymi za ten odcinek graniczny uzyskać zgodę na stworzenie East Side Gallery. W kilka miesięcy po zniesieniu muru, wiosną 1990 roku, 118 artystów z 21 państw przybyło na prośbę ambasad swoich krajów do Berlina, aby upiększyć obrazami wschodnią część muru. Zarówno Coca Cola jak i Mc Donalds gotowe były przejąć finansowanie projektu, po wielu gorących dyskusjach artyści wybrali niezależność sztuki i odrzucili oferty wielkich koncernów. Artyści pracowali nad obrazami od lutego do września 1990 r. Uroczyste otwarcie East Side Gallery odbyło się na statku na Szprewie 28 września 1990 roku.

Jeszcze przed otwarciem, latem 1990 roku ambasada Japonii zaproponowała przetransportowanie całej galerii po jej ukończeniu do Japonii na teren wystawy światowej EXPO 85. Do transakcji nie doszło ze względu na niewyjaśnione kwestie prawne.

Najbardziej znanym obrazem galerii jest braterski pocałunek Leonida Breżniewa i Ericha Honeckera, namalowany przez nieznanego studenta Akademii Sztuk Pięknych w Moskwie, Dimitrego Wrubla. Obraz noszący tytuł „Boże, pomóż mi przeżyć tą śmiertelną miłość” stał się symbolem East Side Gallery, a artysta zdobył światowy rozgłos.


Chociaż galeria w roku 1991 nabyła prawa obiektu stojącego pod ochroną zabytku na obrazach coraz bardziej widoczne stawały się wpływy warunków atmosferycznych i zniszczenia będące skutkiem masowego turyzmu. W sześć lat po powstaniu galerii mieszkający w Berlinie irański malarz Kani Alavi założył stowarzyszenie Verein Künstlerinitiative East Side Gallery, mające na celu zachowanie tego jedynego w swoim rodzaju dzieła sztuki pod gołym niebem dla przyszłych pokoleń. W październiku 2008 roku rozpoczęło się restaurowanie East Side Gallery. Akcja ta kosztowała 2,2 miliona Euro.

Mur został rozebrany, a stalowe wzmocnienia wewnątrz muru odsłonięte i poddane zabezpieczeniu antykorozyjnemu. Wymagało to częściowego lub całkowitego usunięcia obrazów. Nie wszyscy artyści zgadzali się na konserwację, z żyjących jeszcze 115 osób 87 przyjechało do miasta, żeby odtworzyć swoje dzieła. Każdy z nich otrzymał 3.000 € i zwrot kosztów pobytu. W ten sposób odtworzono 100 obrazów. Twórcy East Side Gallery do dzisiaj mają pretensje o pieniądze, które inni zarabiają na zdjęciach ich obrazów. Jim Avignion podpisał swój obraz na murze słowami „moneymachine”. Ośmiu malarzy nie zgodziło się na ponowne namalowanie swoich obrazów z roku 1990 na murze, uważając je za plagiaty. Krytykowali oni niewysokie wynagrodzenie i utratę praw autorskich do własnych dzieł.

Prace nad „nowym” murem trwały ponad rok. Część artystów zamieszkała na ten czas w przyczepach kampingowych na terenie byłego pasa śmierci, w kilka miesięcy po rozpoczęciu prac powstało na tym terenie prawdziwe osiedle, alternatywne miasto kochających wolność ludzi w miejscu, które do niedawna było symbolem niewoli i przemocy. Do dzisiaj na terenie połączonej dzielnicy Friedrichshain-Kreuzberg, więc blisko centrum miasta, znajduje się sześć tego typu osiedli.

Mieszkańcy „miasteczka” wybili drzwi w murze, żeby móc szybciej przedostawać się na jego drugą stronę. Zrobione przez Elę zdjęcie świetnie komentuje stan muru po wschodniej i po zachodniej stronie. Na zachodniej stronie mur jest pobazgrany graffiti i zapuszczony, po wschodniej stał się dziełem sztuki, na zdjęciu widać najdłuższy, liczący ponad czterdzieści metrów, obraz namalowany przez tatarskiego malarza mieszkającego od 1983 roku w Berlinie Schamila Gimajewa.

Lista twórców galerii umieszczona jest w internecie, nie znalazłam wśród nich polskich nazwisk. Wiele z obrazów opowiada o życiu dysydentów po wschodniej stronie muru. Jedną z ciekawszych historii jest historia pisarza i malarza Thomasa Klingensteina. W czasie Niemieckiej Republiki Demokratycznej był on aktywnym działaczem opozycji. Od najwcześniejszych lat fascynowała go Japonia, niestety krytyczne poglądy na system uniemożliwiły mu studiowanie japanologii. Po maturze Klingenstein podjął pracę jako strażnik w Dziale Wschodniej Azji muzeum Pergamon. W lutym 1981 r. został w wyniku protestów (m. innymi Heinricha Bölla i Güntera Grassa) wydalony do Zachodnich Niemiec. Od 1984 r. do połowy lat 90-tych żył w Japonii. Tam zastał go upadek muru. W 1990 Klingenstein przyjechał do Berlina i namalował w East Side Gallery obraz „Droga okrężna do japońskiego sektora” (Umleitung in den japanischen Sektor).


“Maski” Vyatcheslava Schlyakhova były pierwszym zrekonstuowanym obrazem, który odsłonięto w marcu 2009 roku. Ponowne otwarcie „nowego” muru odbyło się 6 listopada 2009 roku.

W międzyczasie nad powstającą na nowo galerią zaczęły się zbierać czarne chmury, 30. czerwca 2008 miasto udzieliło inwestorowi zgody na budowę osiedla mieszkalnego na terenie East Side Gallery oraz na przesunięcie części East Side Gallery w celu zrobienia miejsca na odbudowę zniszczonego pod koniec wojny mostu Brommybrücke, łączącego Kreuzberg z Friedrichshainen. Ale o tym w następnych odcinkach…

Więcej zdjęć TU

Zaproszenie

Joanna Trümner

Zaproszenie, które Maria wręcza mi w drzwiach wielkiego, nowocześnie umeblowanego domu na przedmieściach naszego rodzinnego miasta zaskakuje prostotą i elegancją. Po Marii spodziewałam się czegoś bardziej wystawnego, złoconych, pretensjonalnych liter, głośno krzyczących o późnym szczęściu mojej bliskiej kuzynki i nie poznanego jeszcze przyszłego pana młodego. „Dziś rozpoczynamy kształtowanie naszego życia. Wspanialszego od tego, które spędzilibyśmy samotnie”, czytam i czuję, że z tych słów bije przekora, zaczepna odpowiedź na złośliwe komentarze, że wspólna droga nie będzie już długa, pan młody ma przecież 74 lata, a Maria skończyła przed kilkoma miesiącami 60 lat.

Czas obszedł się z nią bardzo łaskawie – nieodpowiedni partnerzy, złe decyzje, długi, problemy z dziećmi i choroby, którymi zarażała się kilkakrotnie do pacjentów, wszystko to nie pozostawiło na jej twarzy prawie żadnych śladów. Uśmiecham się do tej szczęśliwej Marii w wielkim domu przyszłego męża, z trudem rozpoznaję w niej Marię z naszego przedostatniego spotkania, nienaturalnie szczupłą, znerwicowaną, z ciemnymi sińcami pod oczami. Marię, która po raz kolejny znalazła się w zwrotnym punkcie życia.

Było to nasze pierwsze spotkanie po jej sześcioletniej nieobecności w rodzinnym mieście. Podczas tych sześciu lat Maria dzwoniła do mnie kilkakrotnie z życzeniami urodzinowymi lub świątecznymi, nasze rozmowy były zbyt krótkie, żeby zorientować się, jak bardzo była nieszczęśliwa. Nawet chciałam ją odwiedzić na drugim końcu Polski, w tej małej mieścinie, której nazwy przedtem nigdy nie słyszałam. Dwa razy Maria odwołała moje odwiedziny, tłumacząc się najpierw remontem mieszkania, a potem grypą. Nasz kontakt ograniczał się więc przez lata do sporadycznych, często nieoczekiwanych, rozmów telefonicznych. Teraz wiem, że Maria dzwoniła do mnie prawdopodobnie tylko po to, żeby usłyszeć mój głos, przypomnieć sobie, że ma rodzinę, nie jest zdana tylko na siebie i może liczyć na pomoc. Nigdy nie poznałam mężczyzny, do którego przeprowadziła się po trzech miesiącach znajomości przez internet na drugi koniec Polski, jednego z wielu w szeregu nieodpowiednich, egoistycznych, nie szanujących jej i uzależnionych od alkoholu lub po prostu kompletnie nie dających sobie rady w życiu partnerów.

Nasze przedostatnie spotkanie, pierwsze po powrocie Marii z gehenny, którą przeszła na południu Polski, odbyło się w eleganckiej kawiarni dużego centrum handlowego. Opowiadanie Marii o mężczyźnie, który traktował ją jak tanią sprzątaczkę i przez lata upokarzał i przejął kontrolę nad jej życiem, o jej dramatycznym powrocie do rodzinnego miasta, który był w zasadzie ucieczką, nie pasowały do tego miejsca. Przy sąsiednich stolikach siedzieli ludzie, których życie składało się z sukcesów, biznesmeni spędzający przerwę obiadową przy belgijskiej czekoladzie lub kobiety odpoczywające po kilkugodzinnych zakupach. Nikt z nich nie potrafiłby zrozumieć życia Marii. W ich życiu nie było miejsca na naiwne i nieprzewidywalne decyzje.

Nieraz zastanawiałam się, skąd się brali wszyscy ci nieudacznicy życiowi, których Maria przyciągała jak magnes, tylko po to, żeby przez krótki czas poczuć akceptację i ciepło. Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego była gotowa płacić tak wysoką cenę za chwilę iluzji. Nie wiem, jak udało jej się mimo wszystkich życiowych pomyłek wychować trójkę dzieci, dwóch synów, którzy ją uwielbiają i córkę, która nie akceptowała wyborów matki i zdecydowała się nigdy nie zakładać własnej rodziny.

Pan Młody opowiada o swoim życiu, pierwszym małżeństwie i śmierci żony przed sześcioma laty, o dwóch synach, którzy po killku latach pobytu w Irlandii wrócili do domu z pieniędzmi i prowadzą samodzielną działalność, o wielkim domu, który sam wybudował. Opowiada i opowiada, jego życie brzmi jak jedno wielkie pasmo sukcesów i ciężkiej pracy. „Po co mu Maria, skoro sobie tak wspaniale daje radę w życiu?“, myślę i czuję, że wzbiera we mnie niechęć do niego. Widocznie mam to wypisane na twarzy, bo pan młody reflektuje się i dodaje: „Największym szczęściem ostatnich lat jest to, że znalazłem Marię“. Maria milczy, któtko potem opowiada o młodszym z żyjących w Wielkiej Brytanii synów: „Wraca. I dzieci, i żona mają dosyć Anglii, wszyscy nie widzą tam dla siebie żadnych perspektyw”. Gryzę się w język, żeby powstrzymać się przed komentarzem, że dwudziestoośmioletni człowiek z trójką małych dzieci, bez zawodu, bez mieszkania i oszczędności również w Polsce nie będzie miał żadnych perspektyw. Pan Młody jest mniej delikatny: „Niech on zostaje tam, gdzie jest. My mu na pewno nie pomożemy. Zresztą nie znam człowieka, który nie wróciłby z zagranicy z pieniędzmi”. Patrzę na Marię, jej usta zaczynają drżeć. „Po trzydziestu latach pobytu za granicą wiem, że nie każdy wraca do Polski z pieniędzmi”, mówię i nienawidzę się za pouczający, arogancki ton. Ale wiem, że muszę wziąć Marię w obronę, jest przecież moją kuzynką, bliską rodziną, jednym z ostatnich pomostów do wspólnie spędzonego szczęśliwego i beztroskiego dzieciństwa.

Pan Młody zmienia temat i zaczyna opowiadać o mieszkaniu Marii. „Dałby sobie święty spokój”, myślę na wspomnienie zaniedbanego dwupokojowego mieszkania, w którym czasami mieszkało aż sześć osób, dwie świnki morskie, pies i kot. Pan Młody, wybawiciel, rycerz na białym koniu opowiada, jak stopniowo zwalczył brud ponad czterdziestu lat i harował jak wół, żeby można było tam znowu zamieszkać. Pokazuje mi zdjęcia z kolejnych etapów pracy i komentuje z dumą, że mieszkanie zostało niedawno wynajęte i w końcu przynosi pieniądze. „Przecież tam nikt nigdy nie sprzątał”, dodaje, a ja kątem oka widzę, że usta Marii ponownie zaczynają niebezpiecznie drżeć. Jestem wściekła, facet ma zero wyczucia: „Przecież ona musiała samotnie wychowywać trójkę dzieci”, mówię i czuję, że muszę chociaż na chwilę odpocząć od obecności tego człowieka.

Możesz mi proszę pokazać sukienkę ślubną?”, pytam Marię. Elegancki bladoróżowy kostium bardzo do niej pasuje, Maria wygląda w nim ślicznie. „Jesteś szczęśliwa?”, pytam i wiem, że nie udało mi się ukryć wątpliwości i mieszanych uczuć na temat jej późnego szczęścia. „On jest najlepszą rzeczą, która mogła mnie spotkać“, odpowiada.

Przytulam ją do siebie, żałuję, że nie będę mogła przyjechać na ślub. I bardzo chciałabym, żeby naprawdę Pan Młody okazał się najlepszą sprawą, jaka Marię w życiu spotkała.

Przedwiośnie / Frühlingsanfang (2)

Joanna Trümner

Spacer

„Gdzie tu właściwie stał mur?“, zastanawiam się. W głowie pojawiają mi się obrazy opuszczonych dworców kolejki, dworce-widma linii 8 ze kroczącymi po peronach żołnierzami z bronią w ręku, tak jakby mijające ich pociągi w drodze do zachodnich sektorów miasta były realnym zagrożeniem życia: Alexanderplatz, Jannowitzbrücke, Weinmeisterstraße. „Strażnicy pokoju” chodzili po peronach w milczeniu, zawsze dwójkami, „pewnie jeden drugiego pilnuje”, myślałam mijając ciemne stacje, zastanawiając się równocześnie, co by się stało, gdyby pociąg nagle się zepsuł i pasażerowie zmuszeni byli do opuszczenia wagonu. Moje azylanckie papiery nie były najlepszą rekomendacją po złej stronie muru…

Pod mostem S-Bahnu na Wollankstraße odkrywam na chodniku napis „Berliński Mur, 1961-1989“. Trochę czasu zajmuje mi zorientowanie się, która część ulicy była częścią wschodnią, nigdy nie mogłam polegać na moim zmyśle orientacji. We wschodniej części Wollankstraße kamienice są świeżo odnowione, niektóre z nich wyglądają jak domy patrycjuszy. Idę w kierunku zachodnim, czyli w kierunku dzielnicy Wedding. Mijam kolejne przecznice, próbując odnaleźć ulicę, która była pierwszym z moich szestnastu adresów w Berlinie. Maleńkie, jednopokojowe mieszkanie z toaletą na półpiętrze, które zaprzeczało moim wyobrażeniom o standardzie życia na Zachodzie. Krótki postój w mieszkaniu koleżanki, nieporozumienie i koniec czteroletniej przyjaźni. Pierwsze wielkie rozczarowanie w nowym mieście. „Jak dobrze, że musiałam się wtedy zajmować tysiącem innych spraw”, myślę.

Poddaję się, nie jestem w stanie rozpoznać ani ulicy, ani domu, w którym mieszkałam. Im głębiej zapuszczam się w Wedding, tym mocniej dociera do mnie, że ta kiedyś robotnicza część miasta przemieniła się z biegiem lat w dzielnicę dla ludzi bez pracy i obcokrajowców. Dzielnicę, w której nikt z oburzeniem i niesmakiem nie patrzy na bezdomnych, oblegających w to piękne, wiosenne popołudnie wolne ławki i murki. Zastanawia mnie zaskakująco duża ilość sklepów „Spätkauf” – kiosków z piwem i papierosami – od dawna odnoszę wrażenie, że te usługi wyrastają jak grzyby po deszczu wyłącznie w dzielnicach, których mieszkańcy mogliby dokonać zakupów o każdej porze dnia.

Wracam do wschodniej części ulicy. Dociera do mnie wymiar globalizacji, totalnej globalizacji, której świadkami są zarówno Wschód jak i Zachód. „Usuwanie owłosiena metodą brazylijską”, „Paznokcie z Chicago”, o kilka domów dalej „Paznokcie z Tajlandii”, „Kebab z Ankary” i szczęśliwy Budda machający mi na powitanie ręką z okna indyjskiej restauracji mogliby znaleźć się w każdym mieście świata.

Spaziergang

„Wo stand hier eigentlich die Mauer?“, überlege ich und suche nach der unsichtbaren Grenze. Auf einmal tauchen in meinem Kopf längst vergessene Bilder von verlassenen Bahnhöfen, Geisterbahnhöfen der U-Bahn Linie 8 und bewaffneten Soldaten auf den Bahnsteigen… Alexanderplatz, Jannowitzbrücke, Weinmeisterstraße – Angst, mulmiges Gefühl und die Frage: „Was wäre, wenn der Zug auf einmal halten würde? Eine Panne, ein Notfall?…“ „Nichts wie weg hier, weit weg…“

Kurz vor der S-Bahnbrücke in der Wollankstraße finde ich endlich einen Gedenkstein, der die nicht länger sichtbare Grenze erwähnt: „Berliner Mauer, 1961-1989“. Daten, die jeder in meiner Generation auswendig kennt. Daten, die für die Generation meiner Kinder kaum Bedeutung haben. Für sie gibt es keine geldgierigen und arroganten „Wessis“ und keine unproduktiven „Jammerossis“, die ihr Leben nicht im Griff haben. Unsere Generation vererbte die jahrzehntelang aufgebauten und gepflegten Vorurteile nicht weiter.

Ich mache mich auf den Weg Richtung Wedding, Richtung Westen. Schon wieder… Von dem „goldenen Westen“ blättert das Gold mächtig ab. „Gewinner des berliner Fassadenwettbewerbs“ sind eher im Ostteil der Straße, in Pankow, zu finden. Bis auf ein wunderschönes Backsteinhaus mit weißen Ornamenten in der Wollankstraße 96. Und die „Raucherkneipe mit Pfiff“, die allen Nicht-Rauchern zum Trotz im leuchtenden hellblau fröhlich strahlt.

Ost- und Westteil der Wollankstraße vereinigt inzwischen eine totale, unaufhaltsame Globalisierung, „Haarentfernung brasilianische Art“, „Chicago Nails“ und der lachende Buddha im Schaufenster eines indischen Restaurants könnten ihre Dienstleistungen überall auf der Welt anbieten.

Das Bild / pocztówka: Blick vom S-Bahnhof Wollankstraße (West) Richtung Wollank- und Brehmestraße (Ost) 1988 / Widok ze stacji kolejki Wollankstrasse (Berlin Zachodni) w kierunku Wollankstrasse i Brehmestrasse w Berlinie Wschodnim, 1988