Łukasz Szopa
Akcjonizm miejski
Mamy jakąś tam rocznicę Karola Marksa, więc dziś będzie o kapitale. O akcjach. Nie, nie artystycznych happeningach, zbiórkach charytatywnych czy akcjach politycznych, a o akcjach przedsiębiorstw. Czyli krótko: o tytułach udziału. Udziału we własności. Tak, gdyż od takich podstaw warto zacząć: „akcja“ to dokument własności danego przedsiębiorstwa. Owszem, cząstkowy, ale jednak.
Dla przykładu: jeśli kupię jedną (jedną jedyną! – choć to technicznie niemożliwe, ale o tym dalej) akcję koncernu General Motors, kosztuje mnie to (stan 14.05.2018) jakieś 37 dolarów. Tak zwana kapitalizacja rynkowa (czyli wartość GM na giełdzie – suma wszystkich akcji) to niecałe 52 miliardów dolarów. Czyli, kupując jedną akcję, staję się właścicielem General Motors – w 0,000000071 procentach. I obojętnie jak cena akcji będzie się zmieniać – pozostanę tym właścicielem w dokładnie tej cząstce tak długo, aż nie sprzedam lub nie dokupię następnych akcji.
Jako właściciel, czyli udziałowiec (gdyż część mojego kapitału dorzuciłem do całego kapitału GM – a właściwie wymieniłem mój kapitał na kapitał tego, który mi swoją akcję sprzedał), mogę cieszyć się z zysków „mojego“ przedsiębiorstwa – czy w formie wypłacanej dywidendy, czy gdy wzrośnie wartość rynkowa całego GM i tym samym mojej akcji. Ale i współdecydować – jak każdy wspólnik – o firmie: jak nią kierować, kogo zatrudniać, w co inwestować, jakie produkty, jakie rynki, jacy dostawcy itp.
W sumie bycie akcjonariuszem, czy w ogóle system akcji, to wspaniałe połączenie kapitalizmu z demokracją! Z jednej strony pieniądze, inwestycje, zyski – a z drugiej szerokie współdecydowanie o największych przedsiębiorstwach na świecie!
Pomijając fakt, że „demokracja“ nie ogranicza się do prawa większości – w tym przypadku w dodatku „większości kapitału“ (bo kolega, który kupi sobie dwie akcje GM, ma podwójną siłę głosu niż ja), to są jeszcze inne „ale“, które nasz idealny romans demokracji z pieniądzem trochę psują.
Niby szkoda, że wspaniałe teorie ekonomiczno-kapitałowe, wymyślone przez wcale niegłupich profesorów z Cambridge, Chicago czy Berkeley – w praktyce nie są już takie fajne. No, ale znamy to z komunizmu, niejeden znajdzie się (i dziś!), który twierdzi, że „pomysł Marksa w sumie był bardzo dobry… tylko źle zrozumiany i wykonany“ (ach, te „wypaczenia“, czyli dziesiątki milionów morderstw politycznych i setki milionów innych ofiar tych „błędów w interpretacji“…) Ale wróćmy do akcji i praktyki.
W teorii pomysł z akcjami to nie tylko „demokratyczny kapiał“, ale i idealny korektyw: Gdy coś jest źle, można zaraz sprzedać – to daje sygnał „na górze“, i albo poprawią, albo cena idzie dalej w dół. Gdy dobrze, to odwrotnie: cena w górę, następnym się podoba co firma robi, uważają ich plany za dobre – i inwestują, stają się właścicielami tego biznesu. I tak co właśnie poprzez szeroko rozsiany akcjonariat mamy idealnie działający wolny rynek: podaż, popyt, idealna cena (wartość) jako efekt. No i tu zaczynają się schody.
Po pierwsze, mając 0,000000071 % nic nie zadecyduję. Nie, nie dlatego, że nie mam większości 51%. Ale gdyż już technicznie to za mała cząstka, bym był w stanie jedną akcję w ogóle kupić – nawet jeśli jakiś handlarz czy broker by się zgodził, to sama cena jego prowizji i opłata transakcyjna zwalą mnie z nóg. Ale i gdy zaszaleję, i kupię jakieś 10 milionów akcji GM – zdobędę ledwie 0,71% – to nadal za mało, by zaproszono mnie na coroczne spotkanie akcjonariuszy, gdzie wybiera się zarząd, radę nadzorczą, omawia i dyskutuje o kierunkach rozwoju firmy, i można nawet zadawać wszelkie niewygodne pytania. A więc już widzimy, że z tym „współdecydowaniem“ to jednak trudno. Choć dziwię się, że w XXI wieku nie można tego zorganizować internetowo – wtedy przynajmniej każdy najmniejszy procencik miałby swój mini-guziczek do współ-głosowania.
W każdym razie, pierwsza podstawa teorii o wolnym obrocie akcji i jego efektywności odpada – gdyż rozproszenie akcji nie może być niestety kompletne, stąd tylko „więksi“ (ci, których stać na opłaty handlowe), mogą kupować akcje – i oczywiście kupują ich od razu setki.
O razu „w pakiecie“ pada i druga teoretyczna podstawa „wolnego rynku akcjami“: brak kosztów handlu akcjami, nie mówiąc o możliwych podatkach.
No ale przyjmijmy, że kupuję 20 milionów akcji GM – i mam 1,42% procent. Mogę współgłosować o przedsiębiorstwie, mogę zadawać szefowi zarządu pytania na „zjeździe“, mogę nawet proponować własne punkty obrad itp. Czyli jednak jakieś współdecydowanie, nawet jeśli mocno mniejszościowe. No, ale to mój problem, że kupiłem tylko 20 milionów akcji za banalne 740 milionów dolarów, trzeba było więcej, to bym miał więcej do gadania.
Ale, moi kochani, nie bardzo. Oczywiście, gdy uda mi się kupić 200 milionów akcji (o ile znajdę sprzedającego…) i dobiję do 14,2% – to już coś, „wpadam“ wtedy w różne regulacje, gdzie „pakiety mniejszościowe“ (ich właściciele) mają „pewne większe prawa“ (to znaczy, większe prawo współdecydowania niż inni akcjonariusze na walnym spotkaniu akcjonariuszy), i to regularne, nie tylko raz na rok. Coż, jak widzimy, z „demokracją kapitałową“ dawno już się pożegnaliśmy, ale i z czystą teorią efektywnego kapitalizmu coraz gorzej… Bo aby w ogóle podnosić głos w sprawie „mojej“ firmy, muszę… coś wiedzieć. Muszę mieć informacje, dostęp do informacji przedsiębiorstwa. W teorii wolnego handlu akcjami – pełny i natychmiastowy dostęp do wszelkich informacji. To nawet w obecnie mega-skomputeryzowanych i zsieciowanych czasach po prostu technicznie niemożliwe – pomijając fakt, że nawet przy moich 14,2% nikt mi tych informacji nie udostepni. Gdyż są to najbardziej tajne dane każdego przedsiębiorstwa: plany produkcyjne, patenty na przyszłość i w rozwoju, umowy z dostawcami i odbiorcami, kwestie prawne, informacje podatkowe i finansowe… Z ręką na sercu – po prostu nikt w żadnej firmie nie ma tych „pełnych i od zaraz“ informacji o całej działalności (i widokach na przyszłość!) – czyli nawet jej szef i 51%–owy właściciel nie byłby w stanie dogodzić teorii – by efektywnie handlować swoimi akcjami.
A więc poległy niestety wszystkie trzy niezbędne dla teorii podstawy, by uważać szeroki handel akcjami (czy w ogóle system akcji) nie tyle za „demokratyczny“, co nawet za zgodny z teorią kapitalistyczną: Istnieją koszta transakcji, niemożliwe jest jak najszersze rozdrobnienie właścicieli i akcji, no i kompletną fantazją jest pełny, natychmiastowy i nieograniczony dostęp do informacji o firmie.
Czy więc lepiej… zatrudnić maklera czy innego speca finansowego? A gdzie tam! Oni nie będą w lepszej sytuacji niż my – gdy spojrzymy na ww. problemy. Taka różnica jedynie, że dodatkowo skasują od nas za doradztwo i opłatę „manipulacyjną“, i jeszcze jakąś prowizję. Jak każdy bank – też te największe, jak Goldman Sachs, GP Morgan, Deutsche Bank, Santander czy BNP Paribas. Te banki też głównie żyją nie tyle z zysków jako akcjonariusze, czy jako super-spekulanci, co… właśnie z prowizji i obrotu akcjami (czy kredytami, czy walutami, czy innym badziejstwem). Problem „tylko“ w tym, że te ich obroty – niemal już całkiem skomputeryzowane i automatyczne – osiągają niebezpieczne sumy – ale to temat na inny blog.
Bo banki to też tylko… ludzie. Czy to ich szefowie, czy akcjonariusze, czy brokerzy, a tym bardziej programiści algorytmów systemów komputerowych które automatycznie wykonują co milisekundę miliony transakcji – to też tylko ludzie…
Nawet „słynny spekulant“ George Soros, który owszem dorobił się na spekulacji walutami – ale było to dawno, lata 90 – to człowiek. Człowiek, który nie tyle wiele wiedział (coś tam wiedział, ale aż tak dużo nie mógł wiedzieć – patrz wyżej o problematyce informacji), co po prostu postanowił zaryzykować i wejść w zakład. Zadziałał więc po części nie-racjonalnie, ryzykując, nie mając pełnej informacji (a któż ma takową o przyszłości, może Bóg?…).
Przykro mi to niektórym mówić, gdyż są wśród Czytelniczek pewnie i takie osoby, które nie obraziły się na „akcje“ we wczesnych latach 90tych, inwestując w polską giełdę czy w niemiecki Telekom – ale każda inwestycja kapitałowa, nie tylko akcje, ale też wszelkie „pakiety“, „fondy“, czy nawet ubezpieczenia i książeczki oszczędnościowe, jak i obligacje państwowe – to ryzyko. To zakład, że „będzie jednak tak, jak oczekujemy i mamy nadzieję“.
Gdyż, nie wspomniałem jeszcze o głównej podstawie wszelkich teorii kapitałowych. A mianowicie, przyjmując istnienie ww. trzech wymaganych podstaw, to w dodatku wychodzą z założenia, że człowiek to… homo oeconomicus, czyli osoba myśląca, zachowująca się i działająca nie tylko racjonalnie, co jeszcze kierowana tylko celem zysku ekonomicznego.
O „racjonalności“ i psychologii w ekonomii już niegdyś pisałem (panikujący i zdenerwowani maklerzy giełdowi, „optymistyczne perspektywy na pierwszy kwartał“ itp.), ale miło mi nie tylko, że to bujda z tym oeconomicusem, i że w sumie wspaniale, że wielu z moich znajomych nie zachowuje się ani racjonalnie, ani ich celem życiowym nie jest kasa. Pomijając fakt, że bardzo niewielu ma w ogóle kapitał, aby połakomić się na bycie współwłaścicielem General Motors.
P.S. Test dla leniwych (by czytać cały mój tekst i go zrozumieć), ale cierpliwych (tak rok, najlepiej trzy):
Proszę wziąć gazetę / internet, i „na ciemno“ zaznaczyć lub wylosować przypadkowo 10 różnych firm oferujących akcje. Najlepiej z NYSE, DAX a może być i polski WIG. Potem „na papierze“ „kupić“ z każdej firmy akcji za 10000 zł (nie da się dokładnie, więc pojedyncze sumy ciut poniżej). Potem zsumować ile wydaliśmy, no i zapisać ile akcji danej firmy „kupiliśmy“.
A następnie czekać, rok, trzy, najlepiej pięć lat.
I znów się zabawić, wyszukać nasze firmy, i sprawdzić, ile teraz warta jest suma naszych „inwestycji“.
Nieważne, czy wyjdzie nam więcej niż mniej niż te początkowe niecałe 10000 zł. Ważne, by porównać je do procentowej zmiany wskaźnika DAX, WIG, NYSE w tym okresie. A jak ktoś chce, dodatkowo do jakiegoś „pakietu inwestycyjnego“. Idę o zakład (zakład!), że Wasza „inwestycja w ciemno“ nie będzie wyraźnie gorsza/lepsza od tych wskaźników. Co po prostu oznacza, że podobnie „w ciemno“ działają rynki giełdowe i ich gracze. Miłej zabawy!