Mam na myśli sklepy – oferta komercyjna jeszcze kilka lat temu była taka, że wracał człowiek z wakacji, upał, piasek w walizce, muszelki, a tu tymczasem w sklepie pierniki w czekoladzie i typowe niemieckie spekulacjusy. Wszyscy się o to wściekali, były jakieś protesty, które nic nie przynosiły, bo te mikołaje z czekolady układała na półkach wolna ręka rynku… No ale kiedyś, całkiem niedawno, komercja odkryła, że między latem a zimą jest jeszcze jesień. Pojawiły się jabłka, śliwki, orzechy, kasztany jadalne i oczywiście – dynie, dynie, dynie… I tak aż do Zaduszek. Gdy się jednak już na dobre zacznie listopad, dynie przenoszą się na stoiska jarzynowe, a świat opanowują kalendarze adwentowe, nie budzący wytpliwości znak, że nadchodzi czyli adveni zima… Taki zatem wpis na zmianę sezonu…
EMS
W okresie Halloween – w Polsce znów rozgorzała dyskusja.
Jest, jak zwykle wiele opinii krytycznych.
A przecież ta niewyszukana forma rozrywki, czyli straszenie – obecne jest w wielu filmach, nie mówiąc o grach komputerowych itp.
Może warto więc zachować proporcje i zająć się oceną wzbudzanego przez polityków strachu wobec obcych i inaczej myślących?
Nie mówiąc już o atmosferze straszenia konfliktami zbrojnymi.
Wróćmy jednak do obyczajów regionalnych.
Mój kuzyn, Adam Rejman przesłał swoje wspomnienia ze zwyczaju kultywowanego w jego rodzinnej wsi – w Czarnej, koło Łańcuta, na Podkarpaciu.
W zwyczaju tym też jest trochę straszenia… ale jakie to niewinne wobec Halloween:-) nie mówiąc już o straszeniu wojną….
Andrzej Rejman
Adam Rejman
Czarnieńskie zwyczaje i obyczaje okołobożenarodzeniowe
W Czarnej nie mieszkam już od 1971 roku, ale swoich informatorów / młodszy brat / tu mam…
Od niego dowiaduję się, że zwyczaj kolędowania / droby i nie tylko / całkowicie tu zaniknął… Pomyślałem , że może warto więc o tych malowniczych zwyczajach napisać parę słów, w nadziei że może ktoś zechce o tym przeczytać, może jakoś utrwalić a może nawet reaktywować ?… A czarnieńskie kolędowanie to były w pierwszej kolejności droby… I od razu zaznaczam…Czarnieńskie droby chodziły tylko w Nowy Rok a ja byłem jednym z nich… Droby były różne i zmieniały się wraz z upływem czasu…Pamiętam że, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, wpierw, skoro świt, budziły gospodarzy droby biedne… Takie które z workiem na plecach zbierały pszenicę dla kur ale jabłkiem lub kawałkiem ciasta też nie gardziły…Ich strój nie był wyszukany… Zwykle był to odwrócony na drugą stronę kożuch przepasany powrósłem a na twarzy maska zrobiona ze skórki króliczej z otworami na oczy i nos…Bywało że taki bardziej pomysłowy kolędnik przyczepiał do maski czerwony nos i język w takim samym kolorze… Kiedy robiło się już bardziej widno i ciepło, zaczynały chodzić grupy poprzebieranych dzieci i trochę starszej młodzieży… Dzieci odwiedzały zwykle sąsiadów którym składały życzenia a jako datki zbierały drobne pieniążki, czasami słodkie ciasto… Dzieci były bardzo kolorowo poprzebierane… A to za anioła, a to za diabła i bywało że /zwykle diabeł/ straszyły tych malców, którzy na kolędników byli jeszcze za młodzi i przebywali w domach… Tym ostatnim zwykle nie było do śmiechu i takie diabelskie poszturchiwanie drewnianymi widłami zwykle kończyło się płaczem… Starsza już trochę młodzież zaczynała chodzić w godzinach popołudniowych, również kolorowo poprzebierana i zwykle skupiała się na odwiedzaniu tych domów w których był kawaler albo panna, którzy nie brali udziału w chodzeniu po drobsku… Młodzież ta nie gardziła kolędą w postaci drobnych grosików ale też nie odmawiała poczęstunku, którym zwykle było porzeczkowe wino… Wszystkie droby obowiązkowo wchodząc do czyjegoś domu wypowiadały formułkę “Na szczęście, na zdrowie, na ten Nowy Rok… Żeby się wam urodziła pszeniczka i groch… Zimnioki jak pnioki, kapusta jak przetaki, owies jak las… Żeby się wam dobrze konik pasł”…I ewentualnie jeszcze coś więcej, jak ktoś umiał… Do pewnego czasu obowiązkiem droba było się tak przebrać, żeby nikt z domowników nie poznał kto jest kto… Odwiedzani domownicy z kolei czynili duże wysiłki żeby kolędnika rozpoznać, co skutkowało czasem zrywaniem z drobów masek… Było przy tym dużo śmiechu, kiedy okazywało się że… Adaś to ty?… A ja myślałem, że to kto inny… Początkowo maski robiło się samemu ze wspomnianej już wcześniej króliczej skórki, bądź szyto z jakiegoś płótna… Oczywiście diabeł, anioł i śmierć były najbardziej cenione… Później gotowe już maski tłoczone z papieru kupowało się w jednym ze sklepów, w Łańcucie… W czasie kiedy już byłem poważnym kawalerem moda na maski zniknęła i nikt już nie ukrywał swojej twarzy… Za to malował ją szminką i innymi farbami oraz przyozdabiał a to kowbojskim kapeluszem a to indiańskim pióropuszem… Zdarzało się, że niektóre dziewczęta potrafiły sobie tak wymalować wąsy i brody, że były brane za facetów… Nie wszyscy mieszkańcy wtargnięcie drobów do izby witali z radością, dlatego niektóre domy były, często w ostatniej chwili, zamknięte… Ale były też domy w których gospodarz czekał na drobów z otwartymi rękami i otwartym gąsiorkiem wina domowej roboty… Ostatni rodzaj drobów to były droby wieczorowe i nocne… To była już przeważnie podstarzała kawalerka a przypuszczam, że i żonaci mężczyżni też brali w tym udział… Raz byłem świadkiem takiego wtargnięcia tych wieczorowych drobów do mojego domu… Byli dość mocno podchmieleni, wyposażeni w harmonię i gdy tylko weszli, zaraz zaczęły się tańce… Pamiętam jak moja matka wywijała z takim jednym, niestety po zakończonym tańcu trudno ją było rozpoznać bo tak została wysmarowana w trakcie tańca sadzą… Droby te też chętnie całowały wszystkich dorosłych domowników, a z takiego pocałunku wychodziło się zwykle mocno usmarowanym szminką i sadzą… Oczywiście domagali się wódki i wina, i bez względu na to, czy dostali czy nie, rozrzucali po mieszkaniu sieczkę… Pamiętam, że jeden z tych drobów chyba przedawkował, bo podważali mu szczęki drewnianą łyżką i coś /kwaśne mleko ?/ wlewali do ust… Droby w zasadzie ograniczały swoją aktywność do swojej wsi, choć zdarzało się że do Czarnej docierały czasem droby z Krzemienicy… Ja i moi koledzy takich spotkań z krzemienickimi drobami unikaliśmy, bo szła fama, że oni zaraz będą chcieli się bić… Jako ciekawostkę podać mogę, że nasza próba poszerzenia drobskiego terytorium o Łukawiec skończyła się fiaskiem, bo już w pierwszym obejściu na Łukawcu zostaliśmy przepędzeni przez jakąś bardzo energiczną staruszkę z miotłą… Jak póżniej ustaliliśmy, na Łukawcu zwyczaj chodzenia po drobsku nie był w ogóle znany… A po Nowym Roku, zwykle o wieczorowej porze zaczynali chodzić inni kolędnicy… Jak to mogło wyglądać można wyobrazić sobie choćby oglądając w telewizji chodzenie z turoniem, z tym że w Czarnej było to chodzenie z kozą… Koza bodła domowników i grożnie kłapała pyskiem… W ekipie która jej towarzyszyła obowiązkowo musiał być anioł, diabeł, śmierć z kosą, czasem Żyd… Śmierć oczywiście tą kosą wywijała, diabeł szturchał widłami, Żyd coś tam mamrotał… Kilka razy przez wieś przeszła też ekipa ze słoniem… Słoń był tak skonstruowany że wywijał zrobioną ze sprężyny trąbą a pozostali uczestnicy przedstawienia /diabeł, śmierć/ robili swoje… Do zwyczajów związanych z Bożym Narodzeniem należało też przejście przez wieś Trzech Króli… Za mojej pamięci zdarzyło się to raz i dobrze pamiętam tych trzech rosłych mężczyzn, ubranych iście po królewsku, w powłóczystych sukniach i ze złotymi koronami na głowie… Godne odnotowania jest też przejście przez Czarnę ekipy, która w specjalnie skonstruowanej szopce pokazywała teatrzyk kukiełkowy, który ówcześni Czarnianie nazywali “puszczaniem bożków”… Na dzieciach ogromne wrazenie robiły pokazywane kukiełki… A to diabeł… A to anioł… Śmierć… Postać Żyda …I robiąca masło czarownica… W teatrzyku tym cały czas coś się działo… Śmierć ścinała komuś głowę… Diabeł przepędzał Żyda i przeszkadzał czarownicy w pracy… Nie mam pewności, skąd na Zawodzie dotarł ten teatrzyk… Zapamiętałem dwie wersje… Że albo z Krzemienicy, albo gdzieś z okolic Borka Starego… Wreszczie chodzenie z gwiazdą, w którym uczestniczyłem… Taką bardzo solidną gwiazdę, do wnętrza której wkładało się zapaloną świeczkę, zrobił nam ojciec… Gwiazda była przeszklona, a jej szybki pomalowane na różne kolory… Kiedy stawało się wieczorową porą pod czyimś oknem, a domyślni mieszkańcy gasili w izbie światło, mogli oglądać za oknem kolorowe widowisko… Oczywiście że dziś taki spektakl przegrał by z pierwszym lepszym kolorowym telewizorem, ale wtedy nie było przecież nie tylko telewizji ale nawet prądu w niektórych chałupach… Stojąc pod oknem wykonywaliśmy którąś z popularnych kolęd, a później czekaliśmy na zapłatę, czyli kolędę… Gdy kolędę otrzymywaliśmy, odchodząc śpiewaliśmy: “Wiwat, wiwat, już idziemy… Za kolędę dziękujemy… Ażebyście długo żyli… A po śmierci w niebie byli… Z aniołami!”… A gdy gospodarz nie kwapił się z datkiem, mógł na odchodne usłyszeć: “Wiwat, wiwat, już idziemy… Za nic wam nie dziękujemy… A żebyście krótko żyli… A po śmierci w piekle byli… Z diabełkami!”…
Zwyczaje wielkanocne były znacznie uboższe… Ja zapamiętałem tylko przejście przez wieś szczodroków… To byli normalni, choć z pewnością biedni, nie przebrani ludzie… Deklamowali jakąś formułkę /… a jo mały żoczek, wylozem na krzoczek itd /… I oczekiwali szczodroków… A szczodroki to były takie twarde jak kamień, razowe bułki, w które zęby wbijało się z największym trudem… Prawdziwy przysmak przedwojennych i wojennych dzieci, na przednówku…
*Czarna k. Łańcuta – wieś i gmina wiejska w województwie podkarpackim, w powiecie łańcuckim (11,6 tys mieszk.)
Póżniejsza nasza dyskusja o tekście i nie tylko –
Napisałem Adamowi, że wspominam ten zwyczaj jeszcze z lat 60, ale pamiętam, że
mówiło się “Draby”, i “Chodzić po drabsku” – na co odpowiedział:
Wikipedia podaje to tak: Draby noworoczne /droby/… Ale już dziennikpolski24.pl pisze: noworoczne droby, szczodroki, nowoletniki… Ja, Czarnianin /właściwie Czarniok, tak jak Miedyniok**, Krzemieńszczok**, tudzież Łańcuciok czy Rzeszowiok oraz Krakowiok a nawet Warszawiok/ byłem zawsze drobem i chodziołem po drobsku…Draby brzmią dla mnie trochę jak kanie /zamiast konie/ albo słanie /zamiast słonie/… Problem to ciekawy, zwłaszcza dla kogoś jak ja, który dobrze pamiętam, że w domu i wśród kolegów mówiliśmy “po naszymu”, a w szkole, w kościele czy w mieście, “po pańsku”, albo “po miastowymu”… Nie wiem, czy wiesz, że kiedy rozmawiam z bratem Kazimierzem, to ja natychmiast przechodzę na czarnieńską gwarę i… godom tak jak on… Pozdrowiom… pardon… Pozdrawiam!… Ja Adam… A po naszymu było by… Jo Adam…
P.S. Było z tym godaniem czasem nawet wesoło, bo można było w ten sposób odróżnić Czarnioka od Miedynioka, np. w sklepie… Bo Miedyniok zawsze powiedział “poprose ćtyry deka drozdzy”, gdy każdy Czarniok wiedział, że nie mówi się ćtyry, tylko…cztyry…
** od Medyni Głogowskiej i Krzemienicy – miejscowości w powiecie łańcuckim…
… i potem …
…Tak jeszcze wczoraj myślałem /a nie mogłem długo zasnąć/ że powinienem chyba jeszcze coś wyjaśnić… A chodzi o tą samogłoskę o… Bo ja jestem pewny, że w czarnieńskiej gwarze to o to nie brzmi jak prawdziowe polskie o… Ono brzmi ciut inaczej i jestem pewny że Ty, jako człowiek o absolutnym sluchu, tę różnicę byś usłyszał… I różnie z tym kombinowałem jakby Ci to przekazać… Że to o pod koniec skręca jakby /tak na 10 procent/ w stronę a, albo że pobrzmiewa troszkę jak ło… Ale to nie jest tak dokładnie jak np. łociec, bo tu to ł jest wyraźnie zaznaczone… Wydaje mi się, że w czarnieńskiej gwarze jest to tak jakby tylko trącenie… Włączyłem sobie nawet piosenkę zespołu De Press pt. Bo jo cię kochom, ale wydaje mi się, że i oni nie do końca oddają brzmienie tego o na tyle, żebym mógł uznać je za czarnieńskie… Dla mnie to o w tej piosence jest jakby trochę podrabiane… Pozdrawiam…
A…
(Adam Rejman)
Zapytałem jeszcze potem, czy mówi się “czarniejskie”, czy “czarnieńskie” odnosząc się do czegoś co pochodzi z Czarnej…
Adam odpowiedział:
Na pytanie czarniejskie czy czarnieńskie odpowiem tak… Czarniejskie to dla mnie brzmi jakby po miedyńsku /od wsi Medynia/…A słowa czarnieńskie też w gwarze wsi Czarna nie ma, za to jest słowo… czarniyńskiy… Ale myślę, że lepszym ode mnie autotytetem byłby mój brat Kazio, bo on godo po czarniyńsku jak za dawnych lat…I ciekawostka… Ja już co prawda praktycznie do Rzeszowa nie jeżdżę, ale pamiętam że kiedy jeździłem i wysiadałem np. z pociągu w Rzeszowie i usłyszłem jak ony godajom, to wiedziałem że jestem wśród swoich… A dziś, gdy oglądam w telewizji jakiś reportaż stamtąd, to bezbłędnie odróżniam jak rzeszowski redaktor mówi po pańsku albo po miastowymu, a tubylec choć stara się, to zajeżdża po rzeszowsku. (…) Współczesna gwara czarnieńska to pikuś wobec języka jakiego używali moi dziadkowie, choć pamiętam bardzo niewiele… Kiedyś nie zrozumiałem czego chce mój dziadek, gdy mówi do mnie przynieś mi wungla, a chodziło o węgiel… I kiedy babcia nakrzyczała na mnie, gdy jako dzieciak zacząłem kopać motyką w piasku, co, zwłaszcza w niedzielę, było zabronione… Zawołała: Adaś, podź haw i niechej tego, co oznaczało chodź tutaj i nie rusz tego / zostaw to …
(Adam Rejman)
Konie na pastwisku w Czarnej koło Łańcuta
I jeszcze na zakończenie tego dialogu kolejna uwaga od przemądrzałej adminki:
Bo jak autor pisze w swoim wywodzie o Czarniokach, których można odróżnić od Miedynioków, to oczywiście powinnam mu to wszystko poprawić, bo mieszkańców miast pisze się małą literą, i już wpadłam do ogródka, już palec nad klawiaturą witał się z gąską, gdy pomyślałam, doprawdy w ostatniej sekundzie, a co ci, babo miastowa, do tego!? No i zostawiłam.
Wasza
EMS