Czas ogórków małosolnych i węzy pszczelej

Ela Kargol


Czas ogórków małosolnych zaczyna się w Biedronce już na początku maja.
Na półkach obok humusu i guacamoli pojawiają się małe plastikowe wiaderka z małosolną ogórkową zawartością. Każde wiaderko jest na swój sposób nieszczelne i podczas transportu zaznacza wszędzie swoją obecność.
Pochłaniam te biedronkowe małosolniaki aż do sierpnia. W międzyczasie sama coś ukiszę, ale życie małosolnych jest ulotne, trwa za krótko, potem są tylko kiszone i to one zostają mi w kamiennym garnku z koprem, czosnkiem, chrzanem i wspomnieniem po małosolnych, z propozycją na zupę ogórkową.

Zaopatrzona w małosolne wyruszam na tylnym siedzeniu toyoty do krainy jeży i rukonków, pszczół i komarów, starych domów i jeszcze starszych dębów, nieistniejących już pałaców i dworów, rodów szlacheckich i tych bez przedrostka von, do krainy której już nie ma na mapie, ale ciągle gdzieś tam jeszcze jest, we wspomnieniach i wyobraźni, w pamięci drugich, trzecich pokoleń, w pamięci internetu i ludzi z tych stron, przybyłych po roku 1945 i tych, którzy po 1945 stąd wyjechali.

Continue reading “Czas ogórków małosolnych i węzy pszczelej”

Hommage á Jan Buk

Lidia Głuchowska

PŚEPŠOSENJE / INVITATION

MJAZYNARODNY SYMPOZIUM / INTERNATIONAL SYMPOSIUM

&

dwójne wótwórjenie wustajeńcowu / double opening of the exhibitions
„Wšykno jo krajina.
Serbski mólaŕ Jan Buk“ & „Hommage à Jan Buk (IV): WŠUŹI – NIŹI – DOM“ /
“Everything is a Landscape. The Sorbian painter Jan Buck” & “Hommage à Jan Buck (IV): EVERYTHING – NOWHERE – HOME”

2.02.2024, Muzeum Ziemi Lubuskiej, Zielona Góra, al. Niepodległości 15, 65-048 Zielona Góra

Continue reading “Hommage á Jan Buk”

Czas ogórków małosolnych i węzy pszczelej

Ela Kargol


Czas ogórków małosolnych zaczyna się w Biedronce już na początku maja.
Na półkach obok humusu i guacamoli pojawiają się małe plastikowe wiaderka z małosolną ogórkową zawartością. Każde wiaderko jest na swój sposób nieszczelne i podczas transportu zaznacza wszędzie swoją obecność.
Pochłaniam te biedronkowe małosolniaki aż do sierpnia. W międzyczasie sama coś ukiszę, ale życie małosolnych jest ulotne, trwa za krótko, potem są tylko kiszone i to one zostają mi w kamiennym garnku z koprem, czosnkiem, chrzanem i wspomnieniem po małosolnych, z propozycją na zupę ogórkową.

Zaopatrzona w małosolne wyruszam na tylnym siedzeniu toyoty do krainy jeży i rukonków, pszczół i komarów, starych domów i jeszcze starszych dębów, nieistniejących już pałaców i dworów, rodów szlacheckich i tych bez przedrostka von, do krainy której już nie ma na mapie, ale ciągle gdzieś tam jeszcze jest, we wspomnieniach i wyobraźni, w pamięci drugich, trzecich pokoleń, w pamięci internetu i ludzi z tych stron, przybyłych po roku 1945 i tych, którzy po 1945 stąd wyjechali.

Continue reading “Czas ogórków małosolnych i węzy pszczelej”

Hommage à Jan Buck

Lidia Głuchowska

Please scroll down for English / Po relację w języku polskim proszę zjechać na dół

Deutsch-sorbisch/wendisch-polnischer Festtag – Begegnung und Dialog”
„Alles ist eine Landschaft. Der sorbische Maler Jan Buck“
„Hommage à Jan Buck (II): Wir haben den Ort gesehen“

Nimsko-serbski-pólski swěźeń – zmakanje a dialog
Wšykno jo krajina. Serbski mólaŕ Jan Buk“
Hommage à Jan Buk (II): Wiźeli smy městno“

Cottbus/Chóśebuz | Choćebuz | Chociebuż, 2.06.2023


Deutsch-sorbisch/wendisch-polnische Festtage dieser Größenordnung gibt es viel zu selten, und leider ist das Bewusstsein über die gemeinsamen Verbindungen in der jüngeren Generation gering. Anlass für diese mit großem Elan und monatelanger Vorbereitung organisierte Veranstaltung ist der 100. Geburtstag des sorbischen Malers Jan Buk/Buck. Er gilt als Erneuerer der sorbischen Kunst, die sich bis dahin auf provinzielle Folklore beschränkte. Sein Studium in Breslau in den ersten Jahren nach dem Zweiten Weltkrieg gab ihm den Anstoß, sie in die Umlaufbahn der europäischen Moderne zu lenken.

Der Festtag in der Hauptstadt der Niederlausitz war zugleich die feierliche Eröffnung der zweiten Teile der Ausstellungsreihen „Alles ist eine Landschaft. Der sorbische Maler Jan Buck“ und „Hommage à Jan Buck“. Die erstere wurde vom Sorbischen Museum in Bautzen (Serbski muzej, Budyšin, Direktorin: Christina Bogusz/Boguszowa) mit einem retrospektiven Überblick über das Werk des Künstlers initiiert. Das zweite Projekt – realisiert vom Institut für Visuelle Künste der Universität Zielona Góra unter der wissenschaftlichen Leitung von Dr. Lidia Głuchowska – zielt darauf ab, die Bedeutung der internationalen Beziehungen im Grenzgebiet der Region, symbolisiert durch Leben und Werk von Jan Buk/Buck, hervorzuheben und einen damit verbundenen Diskurs über die Umwelt, postindustrielle Kultur, die politischen Bedingungen des künstlerischen Lebens und die Prozesse der Herausbildung individueller und kollektiver Identität auf beiden Seiten der deutsch-polnischen Grenze zu führen.

Continue reading “Hommage à Jan Buck”

Z wolnej stopy (5)

Zbigniew Milewicz

Lutnia i karabin

Nawiązując do zakończenia mojego ostatniego wpisu, w którym zadąłem w patriotyczny róg i przyznałem do wychowania w duchu tzw. wartości, pragnę powiedzieć, że czasami w życiu z różnych powodów chciałem pocwaniaczyć, ale nigdy mi to nie wyszło. Kiedy w latach 70 i 80 ubiegłego stulecia uprawiałem zawodowo dziennikarstwo, obowiązywała rzetelność w zdobywaniu informacji i ich opracowaniu, dużo większa niż obecnie. Inne kryteria obowiązywały kolegów po piórze, zajmujących się komunistyczną propagandą , tam kłamało się na zamówienie, ale reszta była zobowiązana do służby prawdzie, czyli do uczciwości zawodowej i myślę, że lepiej, albo gorzej jakoś dawaliśmy sobie z tym radę.

Dzięki mojej skrupulatnej mamie, która przez lata systematycznie wycinała z Dziennika Zachodniego i innych tytułów, to co napisałem, a później wklejała do zeszytów formatu A-4, dziś mogę wrócić do tamtych starych tekstów. Wreszcie też przywiozłem je z Polski do Monachium, żeby przynajmniej niektórym dać drugie życie w tym blogu. Zacznę od fragmentów Lutni i karabinu, jednego ze swoich pierwszych tekstów publicystycznych, opublikowanych w DZ . Przeprowadzam w nim m.in. wywiad ze swoimi dziadkami, przemilczając fakt, że nimi są. No więc, gdzie ta uczciwość dziennikarska, ktoś zapyta… Cóż, wtedy nie chciałem, żeby ktoś posądził mnie o uprawianie rodzinnej autoreklamy, dlatego zataiłem fakt, że pochodzę z Hamplów i Paluchów, a dziś autopromocja w modzie. Czasy się zmieniają, a my razem z nimi… mówi stara łacińska maksyma.

Cześć pieśni – to było nasze hasło – mówi 75-letnia mieszkanka Chorzowa, Jadwiga Paluch, wówczas Hampel, jedna z niewielu już dzisiaj żyjących członkiń chóru „Lutnia“. Towarzystwo Śpiewacze „Lutnia“ – opowiada – powstało 63 lata temu w Chorzowie, ówczesnej Królewskiej Hucie. Zbierali się młodzi wówczas chłopcy i dziewczęta, aby śpiewać polskie pieśni i grać polskie sztuki teatralne, manifestując w ten sposób swą przynależność do Macierzy i ojczystego języka.

“Lutnia“ była jednym z bardzo licznych towarzystw śpiewaczych działających na terenie Górnego Śląska, cieszyła się dużym powodzeniem wśród chorzowian i z roku na rok zyskiwała coraz większą ilość członków. Razem z tym narastały trudności związane z legalnym organizowaniem zebrań, koncertów chóru i przedstawień – Niemcy niechętnym okiem patrzyli na te manifestacje polskości. Kiedyś – wspomina p. Jadwiga – żandarmeria rozpędziła nasze zgromadzenie, mieliśmy proces, bo zebraliśmy się bez zezwolenia. W okresie powstań śląskich większość chorzowskiego Towarzystwa, w tym również mąż pani Jadwigi – Seweryn – zmieniła „lutnię“ na broń i podjęła czynną walkę z Niemcami. W pamiętnym wrześniu 1939 roku kilku członków „Lutni“, w obawie przed prześladowaniami uciekło na Wschód, zabierając jednocześnie drogi symbol – swój sztandar, na który składali przysięgę wierności Polsce i mowie ojczystej…

– Miał on spłonąć w pożarze, ukryty gdzieś w okolicach Stanisławowa – mówi mgr Janusz Modrzyński, dyrektor Muzeum Górnośląskiego w Chorzowie. – Jako historyk jestem jednak niewierzący – stwierdza żartobliwie – więc postanowiłem pójść tropem zaginionego sztandaru. W 1964 roku, po blisko półrocznym „śledztwie”, dowiedziałem się, że cel moich poszukiwań znajduje się prawdopodobnie w Sulistawicach, wsi województwa wrocławskiego, u 80-letniej wówczas Rozalii Szczurek. Przypuszczenia okazały się słuszne…

Kiedy (w podstanisławowskiej wsi – przyp. Z.M.) zaczął płonąć kościół, mieszkańcy zdołali wynieść z niego część dewocjonaliów, a między nimi ukryty przez uciekinierów śląskich sztandar. Rozalia Sczczurek zaopiekowała się nim, świadoma niebezpieczeństwa, na jakie się naraża, gdyby ten (…) skrawek materiału dostał się w ręce żandarmerii niemieckiej lub gestapo. Ukrywany raz w łóżku, to znów za belką strychu sztandar ocalał w trakcie kilkakrotnie przeprowadzonych w domu rewizji. (…) W 1945 roku Rozalia Szczurek, jak wielu jej ziomków, wyjechała na Ziemie Odzyskane, zabierając ze sobą sztandar nieznanych sobie Ślązaków (…).

– Kiedy zaprosiłem do siebie Rafała Skubałę, wieloletniego działacza chóru „Lutnia“, uczestnika powstań śląskich, który przed rozpoczęciem moich poszukiwań mocno wątpił w ocalenie sztandaru i pokazałem go – mówi dyrektor Modrzyński – stary powstaniec uklęknął i ze łzami w oczach pocałował wystrzępiony kawałek materiału.

Sztandar znajduje się obecnie w zbiorach Muzeum Górnośląskiego w Chorzowie, jako jeden z licznych symboli walk ludu śląskiego o powrót do Polski.

Materiał ten opublikowałem 8 maja 1971 roku, dokładnie 17 lat później znalazłem się w Monachium, jako śląski spätaussiedler, czyli późny przesiedleniec, ale do Polski przyjeżdżam często i regularnie. Życie lubi paradoksy.

 

 

Orient powszedni XIII

Agnieszka Fetzka i Tomasz Fetzki

Viatorka

Przedostatni dzień Wielkiej Podróży był tak samo bogaty i napięty, jak wszystkie poprzednie. Chcieli jeszcze Wędrowcy choć na chwilę wpaść na Litwę, na własne oczy zobaczyć urodę i poczuć atmosferę tej krainy, o której nie tylko uczyli się na lekcjach historii i o której czytali poematy, ale przede wszystkim, o której słyszeli wiele melancholijnych opowieści od swoich sąsiadów, przesiedlonych stamtąd po wojnie na Ziemie Zachodnie. Viatorka odczuwa szczególną nostalgię, myśląc o tych niegdyś polskich ziemiach, również dlatego że jej przodkowie też pochodzą z Kresów, choć nie z Litwy, ale Podola. Urodził się tam jej Ojciec. Nigdy tam Viatorka jeszcze nie była, nie ma już też od dawna nikogo z bliskich, kto mógłby pokazać ojcowiznę i opowiedzieć, jak tam się żyło.

Nie było czasu odwiedzić Wilna, choć z Augustowa jest niedaleko, jakieś 200 kilometrów. Może następnym razem, przy okazji kolejnej podróży. Za to trzeba było zobaczyć chociaż Niemen, no i w końcu skosztować kartaczy. W tym celu pojechali Wędrowcy do Druskienik, słynnego, znanego od setek lat, uzdrowiska. Sam Józef Piłsudski wielokrotnie tu wypoczywał, mieszkając w skromnej, nieistniejącej już willi Na Pogance. Wcześniej bywali też chętnie w Druskienikach Józef Ignacy Kraszewski czy Stanisław Moniuszko. Nie zostało wiele śladów po polskich czasach, nawet dom Piłsudskiego wyburzono w latach 60 ubiegłego wieku. Pozostało jednak kilka starych, drewnianych willi. Niektóre z nich zaadaptowano do potrzeb nowoczesności. Straszą też opustoszałe molochy z czasów sowieckich – tych pokazywać jednak czytelnikom Viatorka nie zamierza.

Czasy radzieckie przetrwała cerkiew Ikony Matki Bożej „Wszystkich Strapionych Radość” z połowy XIX wieku. Ładnie ją nazwano.

Wyjątkowo efektownie uwiecznił Viator na fotografii pomnik łucznika. No, normalnie jakby dopiero co rozproszył obłoki przy pomocy swej strzały.

Dziś reklamują się Druskieniki jako jedyny w Europie kurort, oferujący czynną przez cały rok trasę narciarską, aquapark z licznymi zjeżdżalniami i ponad 20 łaźniami oraz park linowy, rozciągnięty na trzech hektarach, SPA, a także kolejkę linową.

Obawiał się Viator, jak się na tej Litwie dogadamy, bo niby mówi się, że nie lubią tam Polaków i jak słyszą nasz język, to robią problemy. Coraz częściej zresztą marudzi Viator, że ciężko zwiedzać zagranicę bez znajomości języka. Dziwne. Przecież posiada Viator (czego Viatorka zawsze mu zazdrościła) niewątpliwy talent językowy: świetnie porozumiewa się w języku francuskim, a poza tym doskonale potrafi dogadać się w językach, których nigdy się nie uczył. Viatorka niejednokrotnie była takich sytuacji świadkiem. No, ale takie to jego usposobienie.

Tymczasem spotykani przez Viatorostwo ludzie rozmawiali głównie po polsku, niektórzy zaś po rosyjsku. Trudno było tam usłyszeć język litewski. Pewnie taka jest specyfika miejscowości wypoczynkowej, Polaków zaś niewątpliwe przygnał tam długi weekend.

W końcu ujrzało Viatorostwo Niemen. Jest piękny.

Jeśli myśląc o Niemnie wyobrażają sobie czytelnicy widoki znane wszystkim chyba Polakom z filmu (i serialu) Nad Niemnem wg Elizy Orzeszkowej, to czynią niesłusznie. Okazuje się bowiem, że rolę tytułową w tym filmie zagrała inna rzeka – Bug. W okolicach Wasilewa Szlacheckiego i Gnojna. Samo Gnojno zagrało zaś wieś Bohatyrowicze.

Zmęczyło się Viatorostwo szukaniem restauracji serwującej kartacze, nie znaleźli takiej ani w Druskienikach, ani w kilku litewskich miasteczkach mijanych po drodze. Czyżby słabo szukali? Może trzeba było przejechać się kolejką gondolową i zobaczyć miasto z lotu ptaka?

Czem prędzej wrócili więc Wędrowcy do Polski, a tam, przy samej granicy, znaleźli nawet kilka restauracji serwujących dania regionalne. Dobrze przyrządzone, smaczne i, jak zwykle w tych okolicach, bardzo syte, okraszone na bogato. Lepiej późno niż wcale! Nabrawszy sił ruszyło Viatorostwo w dalsza drogę.

Viator

Sejny po raz drugi. Pierwszy przejazd przez to miasto nastąpił, gdy Viatorostwo zmierzało ku litewskiej granicy. Teraz przemierza jego ulice powtórnie, ale jeszcze nie pora, by się zatrzymać. Zakręt w prawo, kolejnych kilkanaście kilometrów i… Wędrowców otacza inny świat. Wszystkie tablice drogowe są dwujęzyczne, bo też i całą okolicę zamieszkuje, by tak rzec – w większości mniejszość – litewska, konkretnie.

Niemal 75% mieszkańców tej gminy to Litwini: świadomi swej narodowości i silnie do niej przywiązani, a przy tym świetnie zorganizowani, kultywujący język i obyczaje. Ich stolicą jest Puńsk, czyli Punskas: niegdyś miasto, obecnie duża wieś. Napisy wszędzie litewskie lub dwujęzyczne. Nic dziwnego, bo i tutaj Litwini zdecydowanie dominują liczebnie.

Lecz, szczerze mówiąc, wszyscy przechodnie, których minął Viator, mówili (broń boże nie podsłuchiwał Wędrowiec! po prostu – słyszał) po polsku. Tak się jakoś złożyło.

Szkoła, a właściwie zespół szkół, z litewskim i polskim językiem nauczania, dziś zamknięta. Ośrodek kulturalny. Napisy – dwujęzyczne. Ale chorągiew biało-czerwona, nie żółto-zielono-czerwona, co dziwić nie powinno, wszak dziś akurat 2 maja – Święto Flagi, a znajdujemy się w Polsce.

Przed budynkiem stoi szereg tablic z fotografiami i tekstami, wyłącznie litewskimi. Wystawa czasowa, której tematyka, co można wywnioskować właśnie z tych fotografii oraz mapek, obraca się wokół wydarzeń związanych ze stuleciem litewskiej niepodległości. Nasi sąsiedzi też bowiem obchodzą w tym roku taki jubileusz. Szkoda, że każdy świętuje go osobno. Szkoda, że przez większość wieku XIX i XX kilkusetletnie więzy łączące oba narody w jedną Rzeczpospolitą rozluźniły się, rozplątały, wygasły. Że braterstwo zastąpiła obojętność, a czasem wrogość. Że pogranicze zapłonęło, zamiast zakwitnąć. Nie czas i nie miejsce, by analizować, dlaczego tak się stało, kto temu winien (a wina leży niestety po obu stronach), czy mogło się to wszystko potoczyć inaczej. Po prostu – ogromnie, strasznie szkoda! I tyle.

Przed kościołem, w którym większość mszy jest odprawianych, rzecz jasna, po litewsku, stoi figura Matki Boskiej. Na niej wyryty litewski tekst modlitwy, a na postumencie napis w tymże języku. Pielgrzym go nie rozumie, ale zakłada, że oddaje on hołd Leśnym Braciom, skoro zawiera datę 1944-55. Zresztą, może chodzi o coś zupełnie innego?

Wracamy, tymi samymi drogami, mijając te same dwujęzyczne tablice, na południe. Sejny po raz trzeci! Tym razem skutecznie, wszak do trzech razy sztuka.

My, Polacy (bo Viator jest i czuje się Polakiem; żaden oenerowiec nie będzie mu wystawiał cenzurki polskości, nawet mimo tego, że dla Wędrowca miłość do ojczyzny zawiera w sobie, w sposób konieczny, sporą dozę krytycyzmu) lubimy czcić klęski, tym bardziej, że historia nam ich nie skąpiła. Większość narodowych powstań obracała się w katastrofę. No i się przyzwyczailiśmy. Jasne: Gloria Victis. Ale na tym nie można poprzestać, na litość boską! Były i zwycięstwa. Niedouczki głoszą, że jedyna udana insurekcja to Powstanie Wielkopolskie z 1918 roku. No a to Wielkopolskie z 1806? A II i III Śląskie? Trudno uznać je za klęski. A Sejneńskie? Właśnie. Tylko trzeba coś na ten temat wiedzieć. O Powstaniu Sejneńskim Viator dowiedział się, jak na swój wiek, zawstydzająco późno, ale już nadrobił braki. Dlatego, między innymi, chciał odwiedzić Sejny. Tutaj w sierpniu 1919 roku, gdy Ober-Ost wycofał się do Niemiec, Polacy z Litwinami starli się o miasto. Przechodziło ono kilkakrotnie z rąk do rąk, by ostatecznie pozostać w rękach polskich. Sukces był pełen. Inna sprawa, że przyczynił się do pogłębienia wrogości między obu narodami, wrogości, o której niedawno dumał Wędrowiec w Puńsku. Nie Sejny były tu najistotniejsze, znacznie bardziej poróżniło nas Wilno. Ale i Sejny wniosły swój wkład.

Miasto jest małe, ciche i nieco zaniedbane, ale bardzo ładne. Zwłaszcza zanurzone w kolorach zachodzącego słońca.

Na pierwszym planie widoczna pseudobarokowa, bo zbudowana w drugiej połowie XIX wieku, bożnica. Biała Synagoga, wzniesiona na miejscu starszej, XVIII-wiecznej, powstałej dzięki protektoratowi ojca Wawrzyńca Bortkiewicza, przeora sejneńskich dominikanów, których klasztor wznosi się na planie drugim. Synowie Izraela z wdzięczności długo wznosili modły za swego Dobroczyńcę w starym, a później nowym gmachu synagogi. Wznosiliby zapewne do dziś, gdyby nie…

Jeden z nielicznych tutejszych ocalałych Żydów, rabin i kantor Maks Furmański, po sześćdziesięciu latach nieobecności odwiedził Sejny. Wszedł do Białej Synagogi i trafił na próbę młodzieżowej grupy teatralnej, która przygotowywała akurat inscenizację Dybuka. Orient powszedni.

Dominikanów też już nie ma w Sejnach. Podobnie jak wigierskich kamedułów, wygnali ich stąd Prusacy, którzy, od III Zaboru do powstania Księstwa Warszawskiego, zajmowali Suwalszczyznę. Po zakonnikach pozostała Bazylika Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny, piękna świątynia w stylu baroku wileńskiego.

Oraz klasztor: renesansowy i obronny, choć w latach Potopu się nie obronił.

Warto było odwiedzić Druskieniki, Puńsk i Sejny. Trzeba było zamyślić się nad bolesnymi dziejami pogranicza braci. Ale to wyczerpuje i męczy. Już chyba czas wracać. Nie tylko nad Jezioro Studzieniczne, na kwaterę. Czas wracać do domu. O powrocie opowiedzą Wędrowcy za tydzień, na pożegnanie.

Tymczasem jadą do Augustowa. Przez okno auta widać bociana, który kroczy po łące. Czyjaż dusza wcieliła się w tego pięknego ptaka? Może po prostu tego Wojtka, co świat ma czyścić. Oj, dużo mu zostało do roboty. I chyba nigdy jej nie skończy.

Jechać do Lwowa

Zbigniew Milewicz

Dumka na dwadzieścia serc

Było ich więcej, ale wolę zaokrąglić w dół, żeby jakiś pasjonat ochrony danych osobowych nie wytoczył mi procesu. Ferdynand powiedział, że pojechałby na Ukrainę nawet, gdyby miał tylko kilku chętnych na wyprawę, bo kto raz naszych dawnych wschodnich Kresów posmakował, ten na nie zwykle wraca. To takie uzależnienie, z którego się nie wychodzi, poza el comandante jadą po raz kolejny Jadzia, Iza, Krystian, Leon, Gosia, Włodek oraz Sławek z bratem Wieśkiem i jego żoną Elą. Debiutują zaś Maria, Ewa, Dorota, Krystyna, Asia, Irek, drugi brat Sławka, Stefan, mały Sławek z małżonką i Ela nr 2. Dla mnie jest to już czwarta wycieczka na Kresy z berlińskimi polonusami – po Bukowinie, Białorusi i Litwie. Zobaczymy, jak będzie.

Kwaterujemy się w hotelu

Wyruszamy z Przemyśla do Lwowa autobusem miejscowego PKS, z panem Adamem za kierownicą, starym znajomym z poprzednich wypraw na Wschód, cenionym za profesjonalizm i poczucie humoru. Jest sobota 1 lipca, imieniny obchodzą Halina i Marian, wypada wypić za zdrowie nieobecnych solenizantów, w ramach pierwszych podróżnych szczepień, które należą do najstarszych tradycji naszych wycieczek. Pogoda za oknem śliczna – słoneczna, klimatyzacja w autobusie działa, pogranicznicy nie marudzą z odprawą paszportową, więc gdyby nie te wyboje na drodze za szlabanem, stawiałbym na początek same piątki w dzienniczku podróżnym. Zła jakość dróg na Ukrainie to niestety reguła i wyjątków w niej doświadczymy niewiele. Pod względem wypadków drogowych i ich tragicznych skutków kraj ten zajmuje jedno z czołowych miejsc w Europie, lepiej nam więc poruszać się czasami w bardzo żółwim tempie, ale za to bezpiecznie. Do celu mamy około 100 kilometrów, to dwie godziny jazdy.

Na miejscu, pod hotelem George czeka już na nas Jurij, nasz przewodnik po Ukrainie, nieobcy paru osobom w grupie. Kwaterujemy się i idziemy na pierwszy spacer po mieście, później na kolację do afgańskiej restauracji. Nazajutrz mamy dużo Lwowa, zwiedzania jego cennych zabytków, będzie rozsądnie pójść wcześniej do numeru i dobrze wypocząć, tym bardziej, że zatrzymaliśmy się w miejscu owianym wieloma legendami, w najstarszym hotelu miasta, którego historia sięga końca XVIII w. Wskutek wielokrotnych przebudów i nadbudów gmach nie jest jednolity stylistycznie. Na pierwotną architekturę utrzymaną w stylu włoskiego renesansu nałożyły się elementy secesji i Art dèco. Fasady zdobią świetne płaskorzeźby – św. Jerzy autorstwa Antoniego Popiela oraz alegorie Europy, Azji, Ameryki i Afryki Leonarda Marconiego i Popiela. Trudno o lepszy symbol dla lwowskiego tygla kulturowego. W tym hotelu mieszkali m.in. Honorè de Balzac, Franciszek Liszt, Ignacy Jan Paderewski, Józef Piłsudski i Nikita Chruszczow, stąd śpiewał na balkonie dla tłumu wielbicieli Jan Kiepura swoje brunetki, blondynki, ja wszystkie was dziewczynki… No, a teraz robimy to my.

Przed lwowską operą 

Niedziela, dzień pański, kilku osobom z grupy udaje się wstać wcześniej, żeby przed śniadaniem zdążyć na poranne nabożeństwo w języku polskim, odprawiane w pobliskiej katedrze łacińskiej p.w. Wniebowzięcia NMP. Ze względu na małą liczbę wiernych wiekowy ksiądz zaprasza nas do bocznej kaplicy. W katedrze tej, wzniesionej na przełomie XIV i XV w., z fundacji Kazimierza Wielkiego, król Jan Kazimierz złożył słynne śluby lwowskie, tu przyjdziemy całą grupą pod koniec naszej wyprawy.

Autor u św. Onufrego

W programie zwiedzania dziś jednak najpierw grekokatolicka katedra św. Jura, później Wzgórza Wuleckie, tragiczne miejsce kaźni profesorów lwowskich uczelni, rozstrzelanych przez niemieckie gestapo w lipcu 1941 r. W 70 rocznicę mordu, z inicjatywy wrocławskich i lwowskich władz miejskich, odsłonięto tu pomnik ku czci 46 ofiar. Monument jest prosty i surowy, przedstawia zbiór kartek dekalogu, z jedną, która wypada ze środka, co sprawia, że pozostałe się rozsypują. Nosi ona liczbę 5, nie zabijaj! Pod pomnikiem i tablicą z nazwiskami pomordowanych zapalamy znicze, wsadzamy w ziemię biało – czerwone chorągiewki.


Tablica upamiętniająca zamordowanych profesorów

Na Cmentarzu Łyczakowskim, najlepiej zachowanej polskiej nekropolii na Ukrainie i jednym z najważniejszych miejsc pochówku w dziejach kultury polskiej, na 42 hektarach spoczywa około pół miliona zmarłych, różnych narodowości i wyznań, w tym około 20 tysięcy naszych wybitnych rodaków. Zasłużeni dla nauki, literatury, sztuki, bohaterowie wszystkich narodowych zrywów, dzielą to miejsce z postaciami ważnymi dla historii Ukrainy oraz grobami Austriaków, Niemców, Ormian i Greków, którzy zostawili we Lwowie swój ślad. Szczególnym miejscem tutaj jest cmentarz – pomnik Orląt Lwowskich, Obrońców Lwowa. Spoczywa tu 2859 żołnierzy poległych w wojnie polsko-ukraińskiej i polsko-bolszewickiej, w latach 1918-1921 oraz zmarłych późnieJ. W 1971 r., na polecenie władz sowieckich, zdewastowano kwatery, dziś w wyniku ogromnych starań ludzi dobrej woli, już prawie wróciły do dawnego stanu. Przy grobie generała Tadeusza Rozwadowskiego gromadzi się spora grupa ludzi różnych generacji, od dzieci po osoby w podeszłym wieku, polski przeplata się z angielskim i francuskim. Uczestniczą w dorocznym zjeździe familijnym rodu Rozwadowskich i do tradycji należy spotkanie przy symbolicznej mogile ich przodka, który od jesieni 1918 r. do wiosny 1919 r. dowodził obroną polskiego Lwowa przed atakującymi go wojskami ukraińskimi.
Powrót autobusem do miasta, gdzie wieczorem mamy w programie spektakl Pajace w pięknej operze lwowskiej. Przejeżdżamy koło polskiej szkoły im. św. Marii Magdaleny, mieszczącej się niefortunnie przy skrzyżowaniu ulic Stepana Bandery i generała Szuchowycza. Ci dwaj Ukraińcy są współodpowiedzialni za rzeź około 100 tysięcy Polaków na Wołyniu w latach 1943-1944 i w oczach nacjonalistów ukraińskich, szczególnie aktywnych w zachodniej części kraju, mają status bohaterów narodowych. Dla ich uczczenia władze miejskie umieściły na gmachu polskiej szkoły pamiątkową tablicę, a kiedy dyrekcja zaprotestowała, skwitowano to krótko:nie jesteście u siebie.

A ja bym powiedział: może i nie jesteśmy, ale czujemy się, jak w domu. W przeciwnym razie tak licznie nie odwiedzalibyśmy Lwowa i jego okolic, polskich turystów słychać tutaj na każdym kroku, na pewno nie tak często, jak przed wybuchem wojny w Donbasie, ale są. Każdy z własnego powodu, jedni z racji rodzinnych korzeni, inni chcieliby n.p. pójść tropem bohaterów sienkiewiczowskiej Trylogii, pana Wołodyjowskiego, Kmicica, Zagłoby; my z Krystianem uczęszczaliśmy do chorzowskiego liceum im. Juliusza Słowackiego, który urodził się w Krzemieńcu, w dzisiejszym obwodzie tarnopolskim i sentyment do Kresów wyssaliśmy niejako z mlekiem programu naszego polonisty, profesora Paprockiego. Nosił on nawet modne wówczas koszule z kołnierzem à la Słowacki, więc Testament mój musieliśmy wykuć na blachę. Dla Gosi ta wycieczka jest szczególnie ważna, ponieważ jej mama urodziła się niedaleko Lwowa, ma adresi skrycie liczy na to, że może uda się jej, choćby na chwilę tam skoczyć. Szanse są małe, bo ze Lwowa pojedziemy w kierunku Kamieńca Podolskiego inną drogą, ale… jak się czegoś bardzo pragnie, to się spełnia. Trakt, po którym podążamy robi się tak wyboisty, że Jurij postanawia zmienić trasę i nasza koleżanka się cieszy, bo trasa będzie jednak wiodła przez Złoczów, skąd pochodzi jej mama.

Kanikuła na Dniestrze

Znajduje się tu zamek zwycięzcy spod Wiednia, króla Jana III Sobieskiego, ale kupił go jakiś Austriak i ochrona nie chce nas wpuścić nawet na dziedziniec. Gosi nie udaje się odnaleźć starego adresu, nikt z miejscowych nie wie, gdzie była ta ulica, ruszamy dalej. Po drodze Trembowla, Skała Podolska, zamkowe ruiny ze śladami dawnej świetności magnackich rodów Lanckorońskich, Tarłów. Zatrzymujemy się przy Okopach Świętej Trójcy, upamiętnionych w Nie-Boskiej Komedii Zygmunta Krasińskiego, a zbudowanych z polecenia Sobieskiego.
Tu rzeka Zbrucz uchodzi do Dniestru. Miejsce ważne strategicznie, w XVIII wieku na Zbruczu biegła granica między Rzeczpospolitą i Austrią, później między Imperium Rosyjskim i Cesarstwem Austro-Węgier a po zawarciu niekorzystnego dla Polski pokoju ryskiego w 1921 r., między II Rzeczpospolitą a Ukraińską SRR, która niebawem weszła w skład Związku Radzieckiego. Stąd sowieci 17 września 1939 roku ruszyli na Polskę i po czterech dniach opanowali połowę jej terytorium. Miejsce tragiczne, przez środek Zbrucza sowieci przeciągnęli drut kolczasty, żeby zapobiec ucieczkom przez rzekę, wielu ludzi straciło tutaj życie.

Muzykowanie na murach twierdzy

Jurij, który opowiada nam o tym wszystkim, później dla poprawienia nastroju dodaje jakąś pogodniejszą relację, otwiera nam oczy na piękno zaklęte w starej architekturze, w twarzach patrzących z kościelnych obrazów i ikon, w galicyjskich i podolskich krajobrazach. Jest z pochodzenia Rosjaninem, od wielu lat zadomowiony we Lwowie, mówi piękną polszczyzną z tym charakterystycznym, śpiewnym, kresowym akcentem. Pracuje w redakcji miejscowego Kuriera Galicyjskiego, gdzie zajmuje się pisaniem i redagowaniem tekstów z pogranicza historii i sztuki, choć już jest na emeryturze. Kiedy mu pozwala czas, oprowadza także wycieczki po Lwowie i Zachodniej Ukrainie, ma ponadto na swoim koncie szereg publikacji książkowych. Prywatnie zaś jest mężem uroczej kobiety, którą poznamy na pożegnalnej kolacji we Lwowie, ojcem i dziadkiem.

Madonna wieńcząca minaret tureckiego meczetu w Kamieńcu Podolskim

Trochę idę już na skróty w swojej opowieści, jednak inaczej się nie da. Każdego dnia działo się coś ciekawego i nie było lania wody w programie, jeżeli nie liczyć wycieczki statkiem po Dniestrze, więc trudno to wszystko szczegółowo i po kolei opisać w jednym tekście. 

Każda podróż to przede wszystkim ludzie, których spotykamy po drodze, a do nich mieliśmy wyjątkowe szczęście. W Trembowli ugościł nas domowym obiadem ksiądz Anatol Zajączkowski, proboszcz parafii p.w. świętych Piotra i Pawła. W Kamieńcu Podolskim, najsłynniejszej polskiej twierdzy nad rzeką Smotrycz, uwiecznionej w Trylogii i zwanej przedmurzem chrześcijaństwa, przez dwa dni byliśmy gośćmi księdza Alojzego Kossobudzkiego od św. Mikołaja. W Jazłowcu schronienia udzieliły nam w pomieszczeniach klasztornych siostry Niepokalanki Szymona i Tatiana. Nigdzie nikt nie wstawał głodny od stołu, łóżka były wygodne, choć nasze przemiłe siostrzyczki nie doceniały leczniczego działania szczepionek Ferdynanda i ciut rumieniły się, kiedy śpiewałem hej dziewczęta w górę kiecki, jedzie ułan jazłowiecki, ale to było przecież tylko jedno ziarenko pieprzu w ich smacznej zupie w refektarzu.

W drodze powrotnej do Lwowa zatrzymujemy się w Buczaczu, w którym to po upadku kamienieckiej twierdzy i przegranej wojnie z Turkami, podpisano w 1672 r. niesławny traktat pokojowy i skąd rządził w XVIII wieku niepodzielny władca Podola Mikołaj Bazyli Potocki. Był Czortków, Zaleszczyki, dawne słynne uzdrowisko II RP, gdzie austriacka baronowa nie chciała ugościć Józefa Piłsudskieg u schyłku jego życia, Zarwanica z największym sanktuarium obrządku grekokatolickiego na Ukrainie, a na koniec Rohatyń i dawny Stanisławów, dziś Iwanofrankiwsk.

Proboszczem kościoła p.w. świętych Anny i Mikołaja w Rohatyniu jest ksiądz Jan Wójcik rodem z Sopotu, lat 30, z wyglądu sportowiec. Zero namaszczonego plebana ze starych portretów, ma dla nas dosłownie chwilkę, bo zaraz przyjedzie zapowiedziana polska grupa i musi sprawdzić, jak tam ziemniaki na obiad. W jego parafii obrządku rzymsko-katolickiego brak wiernych tego wyznania, nie ma nawet grekokatolików, sami prawosławni i dla nich celebruje msze święte. W ich języku, po ukraińsku, po polsku zrozumieliby, bo wielu ludzi stąd pracuje w Polsce, ale miałby mniejszą frekwencję w kościele. Poza pracą duszpasterską ksiądz Jan zajmuje się działalnością charytatywną, kwestuje w Polsce na rzecz pomocy dla swoich ukraińskich duszyczek, a skala potrzeb jest ogromna, bo na terenie jego parafii jest duże bezrobocie, wielu ludzi pozostaje bez środków do życia i bieda aż piszczy. Jego kościół został odnowiony i wyremontowany także z datków polskich wiernych, podobnie, jak wszystkie inne, które nawiedziliśmy w czasie naszej wycieczko-pielgrzymki, każdy z nas na ile mógł i chciał, dorzucił do tej wspólnej kasy. Kiedy w latach dziewięćdziesiątych, w czasie politycznej odwilży, na postsowieckiej Ukrainie miejsca kultu religijnego zaczęły wracać do wiernych, większość z nich znajdowała się w opłakanym stanie. W jednych były fabryki, w innych magazyny, albo archiwa. W odbudowie świątyń na ziemi lwowskiej ogromnie pomogła miejscowa, polska baza Energopolu, z dyrektorem Józefem Bobrowskim na czele, co warte by było odrębnego tekstu.

W uroczystej, pożegnalnej kolacji towarzyszyli nam przedstawiciele miejscowych organizacji polskich i kapela Wesoły Lwów, prowadzona szykownie przez pana Zbigniewa Jarmiłkę. Niestety, żadni dwaj cywili si ni zjawili, ale nic to… Wszystkim, którzy doprowadzili do zorganizowania tej kolejnej i ze wszech miar udanej wyprawy na Kresy, pod patronatem Polskiej Rady – Związku Krajowego w Berlinie, serdecznie dziękuję i proszę o bis.

Jeszcze raz o sadach Pradziadka

Andrzej Rejman

Adam z Raju

W tym roku przypada 160 rocznica urodzin Adama Doktorowicz-Hrebnickiego, pomologa, hodowcy roślin ogrodniczych, profesora, polskiego uczonego, który w znacznym stopniu przyczynił się do rozwoju sadów na Kresach Rzeczypospolitej i w państwach sąsiednich.

Opisana przez Hrebnickiego odmiana jabłoni “Ananas Berżenicki”, nazywana często “Ananasem”, jest dobrze znana w Polsce i uważana za jedną z najwartościowszych  jabłoni z tzw “starych odmian”.

W “Nowoczesnym Ogrodnictwie” w numerze 2 z 15 stycznia 1937 roku inż Stefan Białobok* pisze o Hrebnickim:

Według historii opowiadanej w rodzinie, Adam Hrebnicki po osiedleniu się na ziemi, którą wniosła mu w wianie jego żona Stanisława Stankiewiczówma, miał powiedzieć, że uczyni z tej ziemi RAJ. Marzył o kwitnących i rodzących owoce sadach po horyzont.

Zanim marzenia te mogły się spełnić, Hrebnicki, jako wykładowca w Instytucie Leśnym w Petersburgu, pracował już nad “Atlasem Owoców”, wydanym w 1906 roku, (egzemplarz w Bibliotece Narodowej w Warszawie), zilustrowanym wieloma rysunkami jego autorstwa. Rękopis tego dzieła znajduje się obecnie w Instytucie Sadownictwa w Kownie.

 

Skany “Atlasu Owoców”

Myślę, że pozostałości po sadzie Hrebnickiego mogą być wciąż bardzo ciekawym miejscem do badań genetycznych i odmianowych. Ale w tej sprawie dobrze byłoby, aby wypowiedzieli się specjaliści.

Kilka zdjęć z Raju z okresu II Rzeczypospolitej (ze zbiorów rodzinnych) pokazuje polskiego uczonego, którego pasja i umiłowanie przyrody dosłownie zaowocowały osiągnięciami, mogącymi służyć za inspirację dla następnych pokoleń przyrodników, genetyków, hodowców roślin w wielu krajach.

Działalność Hrebnickiego jest przykładem pozytywnej pracy naukowej u podstaw, kontynuowanej dla dobra ludzkości, mimo wojen, przeciwności losu i często zmieniających się granic.

_

________________

*Stefan Białobok (ur. 11 maja 1909 w Czernichowie, zm. 17 sierpnia 1992 w Kórniku) – polski dendrolog, profesor, autor ponad 200 prac naukowych, członek rzeczywisty Polskiej Akademii Nauk i członek honorowy Polskiego Towarzystwa Botanicznego.

Miłość w sadach pradziadka

Andrzej Rejman

powraca dziś do postaci swego niezwykłego pradziadka. Przed dwoma laty wpisem o Adamie Hrebnickim rozpoczął współpracę z tym blogiem.

Tėvyne Lietuva, mielesnė už sveikatą!
Kaip reik tave branginti, vien tik tas pamato,
Kas jau tavęs neteko.
Nūn tave vaizduoju
Aš, ilgesy grožiu sujaudintas tavuoju. …

(Ach, jaki ten język jest tajemniczy, niezrozumiały, ale śpiewny i malowniczy jak cała Litwa!)

Litwo, Ojczyzno moja! ty jesteś jak zdrowie,
Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,
Kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie
Widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie…

***

Jak co roku, odwiedziłem Raj, obecnie Rojus, miejscowość na Litwie, przed wojną w II Rzeczypospolitej, gdzie pracował i mieszkał do śmierci w 1941 roku mój pradziad Adam (Doktorowicz) Hrebnicki.

W istniejącym od 1961 roku muzeum Adama Hrebnickiego wśród zgromadzonych eksponatów, ducha tego miejsca podtrzymują obrazy jego córki – Marii, malarki, absolwentki petersburskiej Akademii Sztuk Pięknych. Malowała ona głównie pejzaże i portrety. Jeden z portretów to Kostuś Hrebnicki, kuzyn, którego darzyła nieodwzajemnionym uczuciem.

Obrazy Marii Hrebnickiej w Muzeum Adama Hrebnickiego w Raju

Kostuś Hrebnicki ok. r. 1910

Wśród zapisków pozostałych po Adamie Hrebnickim, znajdujących się w bibliotece Instytutu Rolniczego w Kownie znajdują się wiersze Marii Hrebnickiej, pisane w latach 1909-1915 między innymi właśnie w Raju, dokąd przyjeżdżała razem z ojcem na wakacje z Petersburga.

Jeden z wierszy poświęcony jest z pewnością jej ukochanemu Kostusiowi Hrebnickiemu.

Wiersz, prosty, oczywisty, wręcz banalny. Gdy jednak widzimy portrety obojga, oraz wpatrzymy się w tutejsze krajobrazy, wyobraźnia dopowiada to, co nieopisane i nienazwane.

Krajobrazy Raju i Berżenik z lat 1908-1911

Do ***

…Przyszedłeś…
Jak królewicz z bajki wymarzony,
Uwieńczon promieniami złocistej korony,
Co zza siódmej góry i zza siódmej rzeki,
Porzuciwszy królestwo w świat dąży daleki,
Do zaklętej krainy, niedostępnej wieży,
Tam, gdzie piękna księżniczka w zaklętym śnie leży,
Tak ty, rzuciwszy wszystko sercem kierowany
Przyszedłeś do mnie!…
Jam ciebie czekała…
Że ty przyjdziesz, sny nie powiedziały moje,
To nie mówiło serce, przeczuć mych mówiły roje…
Uśmiechy słońca szczęście mi przepowiedziały,
Kwiaty, trawy i drzewa, tak słodko szeptały,
Ustroiłam się we wstęgi, przywdziałam bursztyny,
Bo ja chciałam być piękną dla Ciebie jedyny,
Ja wiedziałam, że przyjdziesz – serce cię czekało,
I jakieś dziwne szczęście objęło mnie całą,
I ty mnie nie zawiodłeś, przyszedłeś kochany
I byłeś taki piękny, młodością odziany
Z ponad gwiazd łuku, brwi dumne lśniły,
I jak róża, purpurą usta się płoniły,
A twoje oczy były jak niebios szafiry,
Głos twój dźwięczał, jak pieśń złotej liry,
Że przyszedłeś tu dla mnie – spojrzenie mówi
A moje serce hymnem radości się biło…
Bo ty przyszedłeś do mnie…

Raj, 1911, 26 sierpnia

Maria Hrebnicka

 Maria Hrebnicka ok. roku 1910

Maria Hrebnicka z ojcem w ogrodzie ok. r. 1910

Rękopis wiersza “Do…” M. Hrebnickiej z 1911 roku

Groby na starym cmentarzu w Duksztach (2017)