Międzynarodowy Dzień Języka Ojczystego

Ela Kargol

Czy język ojczysty jest językiem ojca?

Języka ojczystego uczyła mnie babcia, mama, potem dopiero ojciec na równi z dziadkiem.

Język ojczysty, dlaczego nie matczyny? Babciny?

Polska to kraj ojców. Matki rodzą, tulą, do snu kołyszą, chcąc nie chcąc, uczą pierwszych słów. Ojcowie, jak jest wojna, idą na wojnę, w czasie pokoju chodzą do pracy. O ojcowiznę dbają żony, matki, dzieci.

A więc dlaczego ojczyzna? Dlaczego język ojczysty?

Ojcowie znaczyło kiedyś tyle co rodzice. Ale rodzic, to ten, co rodzi. Rodzicielką zawsze jest matka.

Dlaczego rada języka nie mogłaby zatwierdzić nowego słowa: “język matczyny”? Mógłby funkcjonować na równi z “językiem ojczystym”, z “językiem rodzimym”.

Dla moich wnuków językiem ojczystym jest język niemiecki, jak na ironię nazwany Muttersprache. Językiem pierwszym, matczynym, wyssanym z mlekiem matki jest język polski. A więc dwa języki ojczyste? Moim językiem matczyno – babcinym, ojczysto – dziadkowym stał się język polski i jest nim nadal z całym dobrodziejstwem słów i zwrotów regionalnych, przejętych i zasłyszanych u mamy, babci, taty, dziadka, cioć, wujków, kuzynostwa… Niski stołek moje wnuki nazywają “ryczką”, w “tytkę” pakuję im “sznytki” do szkoły. Ale na pytanie “kielo macie godzin?”, nie umìeją odpowiedzieć. I wcale nie dlatego że nie znają się na zegarku, ale dlatego że wpływy mojego ojca, górala z południa Polski na zasób mojego słownictwa były dużo mniejsze niż wpływy wielkopolskiej mamy, babci i dziadka.

Z kim przebywasz, takim się stajesz i takim językiem się posługujesz.

Krystyna Koziewicz

Bądź z serca pozdrowiona,
Ojczysta święta mowo!
Niby łańcuchem złotym
Wiąże nas twoje słowo.

W tobie ostoja nasza,
Wieczna odnowy siła,
Tyś znowu ziemię śląską
Ojczyźnie powróciła.

Twój dźwięk przez góry, morza
Łączy i w jedność splata.
Wychodźców polskich rzesze
We wszystkich częściach świata.

Tyś nasza twierdza, tarcza,
Opieka i obrona,
Ojczysta święta mowo,
Bądź z serca pozdrowiona!

Leopold Staff, Mowa ojczysta


Powiadają, że język ojczysty jest nie tylko składnikiem kultury, ale zarazem najlepszym odbiciem kultury danego narodu. Jestem Polką, mam zatem wielki szacunek do mowy polskiej zarówno w mowie, jak i piśmie. Oznacza to, że tym samym wyrażam szacunek do innych i siebie. Niestety, naszą mowę ojczystą traktuje się dziś lekceważąco, zwłaszcza urzędnicy, politycy, którzy w mediach, Sejmie, Senacie popisują językiem nie godnym stanowiska państwowego. Takie osoby nie zasługują na mój respekt i szacunek. Wielka szkoda, że jesteśmy obojętni na daleko posuniętą swobodę w posługiwaniu się mową nienawiści. Na szczęście piękną polszczyznę czerpiemy, czytając książki, poezje, chodząc do teatru, spotykając się ludźmi o bogatym wnętrzu i kulturze osobistej. Jedyne dobro, jakie każdy Polak ma, to język ojczysty. Nasza tożsamość, nasze ja!

Ewa Maria Slaska

Dla mojej Mamy, Ireny Kuran-Boguckiej, artystki graficzki i tłumaczki, od zawsze było jasne i mi również wpoiła to przekonanie, że język jest wprawdzie ojczysty, podobnie jak ziemia, na której się mieszka, ale port jest zawsze macierzysty.


Stąd się wypływa i tu się wraca.

Mieszkaliśmy w Gdańsku. Dla kogoś, kto nie mieszka nad morzem, pływanie na statku, to być może statek Białej Floty, prom z Gdańska do Szwecji, a może wielki statek wycieczkowy z basenami, dansingami i orkiestrą, ale dla ludzi, którzy tu mieszkają na morze się wypływa do pracy a nie dla rozrywki, a praca na morzu zawsze może być niebezpieczna. To praca dla mężczyzn. Jeśli jesteś rybakiem, marynarzem, odkrywcą, żeglarzem, czy piratem, zawsze możesz nie wrócić. A twoja rodzina będzie nadaremno czekała w porcie.

Kobiety czekające w porcie. Kobiety wypatrujące przez okno. Matki, żony, córki, siostry, narzeczone. Opowiadano mi o pewnym kaszubskim domu rybackim, w którym pokolenia kobiet wydeptały na polepie w kuchni koleiny od pieca do okna. Męska rzecz być daleko, a kobieca wiernie czekać, czytamy w Odysei.

Mama była żoną żeglarza, i to żeglarza polarnego, a żeglarstwo polarne to bardzo niebezpieczny sposób kontaktu z morzem lub oceanem.

Zawsze czekała. Ojca nie było, a ona czekała i tworzyła. Nasz dom był naszym portem macierzystym i tu uczyłyśmy się języka macierzystego, który był twórczy, a posługiwał się w równym stopniu obrazem, co słowem.

Gdy miałam siedem lat, po raz pierwszy przeczytałam Odyseję. Dał mi ją do czytania Ojciec. Oczywiście, wiem, Odyseję napisał Homer, ale dla mnie jej autorem był Jan Parandowski, tłumacz. Mniej więcej w tym samym czasie Mama dała mi do czytania inną publikację Parandowskiego, jego książkę o języku, takim jaki potrzebny jest pisarzowi i pisarce: Alchemia słowa.

Ojciec i Mama słowami tego samego pisarza ustalili topografię mojego dzieciństwa, tego świata, w którym ojciec płynie na morze, a matka tworzy sztukę, w którym miłość, język i port są macierzyste, a niepokój, lęk, czekanie i tęsknota – ojczyste.

Historia każdej literatury, napisał Parandowski, zaczyna się od poezji. To bowiem, co najpierw wyniosło się ponad potoczną mowę, to był wiersz i często zdobywał on już doskonałość, zanim postawiono pierwsze nieśmiałe zdania artystycznej prozy. Jej subtelny mechanizm składał się bardzo powoli i ten sam proces dojrzewania prozy – w ogromnym skrócie, oczywiście – powtarza się u wszystkich pisarzy. Prawie wszyscy zaczynają od poezji, jakby dla potwierdzenia prawa ewolucji, czasem długo nie uświadamiają sobie swego przeznaczenia i zanim zdecydują się na prozę, wydają tomiki wierszy (…) Pisarz wypełnia powszechną tęsknotę, by wyrazić siebie i swój świat, i w tym ulega przyrodzonemu impulsowi natury ludzkiej, lecz zarazem staje się niejako rzecznikiem tych, którzy nie mogą i nie umieją się wypowiedzieć. Kto wiele przeżył – pisze.

To robimy. Piszemy.

Ewa Śląska jesienią

Ewa Maria Slaska i Tomasz Grochal

EMS: Mam takie nazwisko, które aż się prosi o przekręcanie. Nie jest to zresztą moje nazwisko, tylko mojego (byłego) męża, no ale w jakimś stopniu jest też moje, bo używam go już od kiludziesięciu lat. Nazywamy się Slascy. Dokładnie tak – S bez kreski, a bez ogonka. Slaska, Slaski, Slascy. Tym niemniej KAŻDY wie lepiej. Zdarzało się, że ktoś na moich oczach poprawiał mi nazwisko na tę nieszczęsną Śląską. Redaktorzy i korektorzy robią to po prostu nagminnie. Również w internecie pojawiam się tysiące razy jako Slaska i jako Śląska. Redaktor Giedroyc wydając dochodzeniexmoją książkę w paryskiej Kulturze oszczędził mi wprawdzie ą, ale już Ś nie mógł sobie (ani mnie) odmówić. Po przyjeździe do Niemiec zrobiło się jeszcze gorzej, bo nie tylko KAŻDY w Niemczech wiedział lepiej niż ja, jak się nazywam, ale jeszcze był pewien, że zniemczyłam sobie nazwisko, żeby nie denerwować niemieckiego otoczenia albo żeby się ukryć z tym, że jestem Polką, albo zresztą cokolwiek innego…

Czasem się złoszczę, czasem się śmieję, czasem wyjaśniam, zawsze jak zaczynam współpracę z jakąś nową redakcją, piszę błagalne listy i maile, żeby uszanować to piękne, stare, polskie nazwisko, które już wiele stuleci temu tak właśnie brzmiało.

O proszę, tu – wpis w Wikipedii: http://pl.wikipedia.org/wiki/Slascy.

Tak więc nic nie zapowiadało specjalnej niespodzianki, gdy w początku listopada dostałam maila od Tomasza Grochala z Gdańska:

TG: Szanowna Pani Ewa Slaska,
witam Panią z przekonaniem, że zwracam się do  Autorki  wiersza

Dni jesienne
Dni jesienne…
Złocistości pełne
Z czerwonym liściem
we mgle
Zanim wiatr
uszarga je w błocie
Zanim deszcze
opłaczą stokrotnie
Zanim jesień
swój smutek uprzędzie
Dni jesienne…
Trawy jeszcze zielone
Z łkającym ptakiem
w niebie – hen
Gdy krwistą jarzębiną
alejkę wiatr spina
Tańczą.., tańczą
szalone
liście w Łazienkach
przed zimowym snem
………………autor Ewa Śląska
Droga Pani, z tym utworem zetknąłem się dawno temu – w prasie, gdzieś w 1987 roku, i towarzyszy mi… bagatela, od około 40 lat. Stosunkowo niedawno dopiero ustaliłem Autora i wiedziony od zawsze tą potrzebą, szukam z uporem sposobności, aby wyrazić gorące podziękowanie za ten miły utwór, który w okresie złotej polskiej jesieni, która w tym roku dopiero co minęła, staje mi co roku przed oczyma częściej niż w innych porach roku. Może wreszcie tu i teraz nadarza się ta, oczekiwana przeze mnie, okazja.
Mógłbym tu dodać więcej szczegółów i okoliczności z mego życia związanych z tym wierszem, ale zostawmy to na inną okazję.

Z podziękowaniami łączę wyrazy szczerej sympatii
Tomasz Grochal

EMS: Zadumałam się nad nadesłanym mi wierszem. Wiersze, bywało, owszem, wprawdzie dawno temu, ale co ja tam wiem, mogłam zapomnieć, a wiersz też dawny i z dawna w pamięci pana Tomasza. No i sam ten wiersz, tańczą…, tańczą szalone liście w Łazienkach. Czy ja kiedyś coś takiego napisałam? Jasne, pisałam wiersze, każdy pisał, niektórzy nawet znają swoją lirykę na pamięć, ja nie, ale mimo to – szalone liście w Łazienkach? Odpisałam więc:

Dziekuję Panu bardzo, choć nie jestem pewna, czy to naprawdę ja byłam autorką i się chyba nigdy nie dowiemy, bo nie mam już moich starych wierszy. Ale jakoś wydaje mi się, że to nie ja. Była jeszcze druga Ewa Maria Slaska, też w Gdańsku, ale wg moich informacji nie pisała wierszy, choć oczywiście – kto wie? Ta druga Ewa Maria Slaska nie żyje, ale mogę przy okazji zapytać jej Mamę, czy coś znalazłoby się w spuściznie.
A może Pan wie, w jakiej to prasie się ukazało?
Serdecznie pozdrawiam
Ewa Maria Slaska
nie Śląska

I to byłby koniec tej korespondencji, gdyby nie odpowiedź.

TG: Miła Pani, w sowieckiej Rosji w porcie Tuapse na Morzu Czarnym, na jesieni 1987 roku, nabyłem w kiosku kilka starych numerów Kobiety i Życia. Wówczas to były jedyne polskie gazety dostępne w kiosku. W jednym z nich w nr 48/1905 z dnia 02.12.1987 natknąłem sie na ten wiersz. Po latach, niedawno ustaliłem kilka szczegółów, między innymi autorkę wiersza, odwiedzając pięknie wyremontowaną biblioteke i czytelnię czasopism na Przymorzu, gdzie dotarłem do archiwalnego egzemplarza tego czasopisma. Pani nie zaprzecza, że tworzyła w przeszłości utwory poetyckie. Rozumiem jednak, że autor czuje ducha swoich utworów i pewnie się nie myli w ocenie.
Pamiętny numer Kobiety i Życia wydrukował wiersz wzbogacając go kolorowymi jesiennymi zdjęciami z urokliwych warszawskich Łazienek, nawiązującymi do treści utworu. Strony z wierszem i zdjęciami przymocowałem na szocie kabiny i w chwilach odpoczynku wpatrywałem sie w nie przez wiele miesięcy, znając treść utworu na pamięć. Tak było do momentu zmustrowania ze statku. Wiersz na papierze tam pozostał, chociaż zabrałem go w swojej pamięci i uczuciach, i towarzyszy mi nadal przy różnych okazjach zwłaszcza jesiennych pejzażach.

slaskawgoogleEMS: Wiem na pewno, że to nie ja. W roku 1987 byłam już na Zachodzie i nie wysyłałam nic do żadnej redakcji w Polsce. No jak nie ja, to poniekąd sprawa się wyjaśniła, ale tylko poniekąd. Bo teraz dzielę z Tomaszem pamięć tej linijki o tańczących szalonych liściach. Po kilku dniach postanowiłam poszukać autorki wiersza w internecie. Niestety w wyszukiwarce pojawiam się przede wszystkim ja sama, co oczywiście tłumaczy, jak Tomasz do mnie dotarł. 2.500.000 wpisów. No, ale to oczywiście nie tylko ja, nie przesadzajmy, pojawia się też Śląsk we wszystkich odmianach, kiełbasa śląska, Ruda Śląska, śląska oczyszczalnia ścieków, biblioteka śląska, powstania… Ale oczywiście znajduję wreszcie inną Ewę Śląską… Oglądam jej zdjęcie. Ładna. Ona? Jeśli to ona, to pisząc wiersz miała 20 lat. W tym wieku pisze się wiersze. Postanawiam nie pytać, tylko opublikować tu ten wiersz i wysłać jej linka. A nuż… Piszę więc do Tomasza, proponuję wpis i proszę o skan.

TG: Witam Pani Ewo, jestem z lekka zaskoczony propozycją. Sądziłem, że sprawa wyczerpała swój potencjał, wytraci bieg i ja z kompanem-wierszem odejdę w siną dal. W odpowiedzi na Pani sugestię postaram się dotrzeć do właściwego źródła, aby uzyskać zdjęcie, skan lub ect. Może zejdzie parę dni, zanim to zadanie wykonam, bo walczę ze swoimi zdrowotnymi słabościami. Zapewniam też, że może Pani robić użytek z korespondencji zgodnie ze swoimi potrzebami.

TG (już następnego dnia):
Pani Ewo, z czytelnią wyszło szybciej niż przypuszczałem, bo dzień był ładny i podjechałem na Przymorze. Przesyłam  zdjęcia.

slaskajesieniaEMS: A teraz wyślemy linka do Ewy znalezionej w Internecie i pokażemy wpis na FB. Może znajdziemy tę, która naprawdę nazywa się Śląska. Ale może nie – bo ta, którą wyszukał polski google mieszka na Śląsku i może tylko taki sobie wybrała pseudonim.

Zobaczymy.

Amerykański sen. Pokolenie Solidarności. (4)

Ewa Maria Slaska

Kolejny rozdział powieści. Eli Kargol

Śmierć Stalina (1953)

Były lata 50. Stefan, Staszelis, Kelus, Lifszes, Antek, Mariusz, Andrzej, Piotrek, Marek, koledzy z klasy albo z roku, i wszyscy inni późniejsi opozycjoniści byli dzieciakami i chodzili jeszcze do przedszkola, albo właśnie szli do pierwszej klasy, gdy 5 marca 1953 roku umarł Stalin.

A było tak, że gdy Stalin umarł, przechodnie na ulicy, robotnicy w fabrykach, tramwajarze i kolejarze, tara bum, tara bam, wróg nie wydrze pieśni nam, pielęgniarki i stróże, dzieci w szkołach i przedszkolach, jednym słowem — wszyscy przez minutę musieli stać cicho i nieruchomo. Tak, również w przedszkolach, wszystkich przedszkolach całego wschodnioeuropejskiego świata, a więc także na Oruni i we Wrzeszczu, dzieci odprawiają minutę ciszy. Stefan i Basia też. Dla Stefana to był początek świadomego życia jako on, Stefan. Przez minutę świat stoi nieruchomo i to by było na tyle, jak mawiał niezapomniany profesor mniemanologii stosowanej, Jan Tadeusz Stanisławski. Wielki przełom w powojennej historii Europy widziany od dołu. Oboje to zapamiętali. Dla Basi było to jej pierwsze wspomnienie w ogóle. Panie przedszkolanki i panie kucharki płakały. Dzieci też. Dorośli zapewne sądzili, że łzy będą dowodem socjalistycznego patriotyzmu i wspólnoty narodów, zjednoczonych wspólnymi ideałami równości i sprawiedliwości. Dzieci nie wiedziały, co o tym sądzić, bo nigdy przedtem nie widziały, żeby dorośli płakali.

Stefan wrócił z przedszkola, w domu była ciocia mamy, Karusia. Marek też już wrócił ze szkoły do domu. Karusia pracowała, tak to się wówczas nazywało, na pół etatu i czasami była w domu, gdy Stefan i Marek wracali z przedszkola i szkoły. Wtedy nie musieli sami sobie odgrzewać obiadu, zresztą wtedy nawet mama nie przygotowała obiadu wieczorem, tylko Karusia gotowała. Chłopcy bardzo lubili te dni, kiedy obiad robiła Karusia. Pozwalała im rozmawiać przy stole, nie musieli trzymać łokci przy sobie, nawet chyba nie pilnowała, w którą stronę przechylają talerz, zjadając resztki zupy.

Karusia podawała im akurat obiad, jak Marek powiedział to, co i Stefana nurtowało od kilku godzin.

– Znałaś Stalina?, zapytał Marek.

Karusia zatrzymała się z patelnią pomiędzy piecykiem a stołem.

– Nie znałam, odpowiedziała krótko.
– A mama i tata znali?, uzupełnił pytanie Stefan.
– Też nie.
– A pani Hela z przedszkola? I pani kucharka?
– Też na pewno nie.
– To dlaczego wszyscy płakali?, zapytał Marek, nie zastanawiając się nad tym, że Karusia jednak nie płakała, i mama i tata też nie.

Karusia nałożyła im kotlety i surówkę z marchwi. Ziemniaki stały w misce na stole. Zjedli, nie dowiedziawszy się, dlaczego w przedszkolu i w szkole „wszyscy płakali”.

Po obiedzie Karusia wyjęła z kredensu torebkę suszonych moreli. Wyszli na podwórko. Karusia poczęstowała morelami wszystkie dzieci i dwie matki, które siedziały, jak zwykle, z tyłu za domem, na ławeczce pod cisem.

Karusia dosiadła się do nich i podsunęła torebkę pani Wójcikowej z parteru i pani Zacharowicz z suteryny. Sięgnęły nieśmiało, bo nieczęsto zdarzało się, żeby ci z pierwszego piętra w ogóle się z nimi komunikowali. Kobiety z pierwszego niemal nigdy nie siadały z nimi na ławeczce. Karusia jednak usiadła.

– Umarł Stalin, powiedziała. Warto, żeby dzieci to zapamiętały.

W latach 50. suszone morele były wyszukanym delikatesem.

Ciekawe, że Basia też pamiętała śmierć Stalina, mimo iż przecież nie dostała od nikogo żadnych moreli. I była młodsza.

Słynna była w Gdańsku opowieść o panu Załuskim, szewcu domokrążnym, który reperował też buty Szarzyńskich. Szewc Załuski był nadzwyczajną osobistością. Był duży, gruby, a nawet potężny, prawdziwy niedźwiedź kresowy, o wspaniałym basie. W ciągu dnia zajmował się prozaicznym łataniem butów, wędrował przy tym od domu do domu, odbierając lub przynosząc buty, wieczorem natomiast śpiewał w Chórze Opery i Filharmonii Bałtyckiej w Gdańsku.

Jest rok 1953 w Gdańsku. Basia ma cztery lata, Stefan sześć.

W Filharmonii odbywają się właśnie próby Dziewiątej Symfonii Beethovena. Wśród śpiewaków zrodził się zwyczaj witania się słowami słynnego Finału (dziś hymnu zjednoczonej Europy).

Marzec.

6 marca, bo wtedy właśnie prasa ogłosiła śmierć Józefa Wassirionowicza. Śmierć Ukochanego Wodza pogrążyła w żałobie wierne ludy socjalistyczne. Ale można było przecież nie kupić gazety. Nie każdy kupował. Nie każdy dostał. Takie były czasy.

Pan Załuski wsiada do tramwaju.

Kolega z chóru stoi już na tylnej platformie.

– O radości, iskro Bogów!, niesie się po wagonie donośny głos pana Załuskiego, kwiecie Elizejskich Pól…
– Święta, na twym świętym progu…, powinien odśpiewać kolega, ale już do tego nie dojdzie.

Mężczyzna w białym trenczu staje przed panem Załuskim, szybko podnosi do góry kołnierz płaszcza i natychmiast go opuszcza (wiadomo, co to oznacza, tam pod klapą miał odznakę — oznakę swej władzy).

– I dlaczegóż to się Pan TAK raduje?, pyta mężczyzna z odznaką-oznaką.

Tak to, w areszcie śledczym ubecji, pan Załuski dowiedział się, że Stalin umarł.

A Stefan dostał naprawione wiosenne sandałki dwa tygodnie później. Oczywiście to nie było jego stare obuwie, od zeszłego roku przecież znacznie urósł, tylko używane buciki po jakimś kuzynie. Tata mógł być lekarzem, a mama redaktorką, ale braki w sklepach były równe dla wszystkich. Mówiło się, że partyjne fisze wysokiego szczebla nie odczuwały żadnych braków, bo zaopatrywały się w specjalnych sklepach. Nazywało się je „sklepy za żółtymi firankami”, ale może to były tylko legendy, nazwane później miejskimi. Nie warto sobie było tym zawracać głowy.

– Martwiliśmy się, powiedziała pani Szarzyńska, witając pana Załuskiego, gdy wreszcie znowu się pojawił.
– Ach, odpowiedział radośnie, w Sowietach zarobiłbym 15 lat łagru, a tu głupie dwa tygodnie w areszcie. Jak dobrze, że jesteśmy w Polsce!

***

O radości, iskro Bogów!,
kwiecie Elizejskich Pól
Święta, na twym świętym progu
staje nasz natchniony chór
Jasność twoja wszystko zaćmi
złączy, co rozdzielił los.
Wszyscy ludzie będą braćmi
tam, gdzie twój przemówi głos.

Patrz, patrz: wielkie słońce
światem biegnie,
sypiąc złote skry,
jak zwycięzca, jak bohater –
biegnij, bracie, tak i ty.
Radość tryska z piersi ziemi,
radość pije cały świat.
Dziś wchodzimy, wstępujemy
na radości złoty ślad.

Tekst Schillera, tego od Zbójców, tłumaczył Konstanty Ildefons Gałczyński, którego jako słynna lewaczka muszę tu przypomnieć, bo dziś prawaki mogą nas opluć albo zlinczować za cytowanie jego poezji, a co dopiero za zachwyty, ale jednak… jednak jestem przekonana, że nie byłoby naszego pokolenia, romantycznego, zapatrzonego w piękne ideały, uduchowionego, gdyby nie on, władca nocy czerwcowych i zimowych urojeń. To dzięki niemu byliśmy szczupli, wierzyliśmy w prawdziwą miłość i patrzyliśmy w gwiazdy, tak jak dzięki Agnieszce Osieckiej byliśmy autoironiczni, zdystansowani i osobni.

Gdy poszukałam w styczniu roku 2022 tego tekstu w sieci, okazało się, że życie współczesne dopisało mu trzecią zwrotkę.

Wolność w sercu, w naszym śpiewie,
ona w splocie ludzkich rąk.
Kiedy Polska jest w potrzebie,
do Komisji wznosim głos.
Wstańcie, ludzie, wstańcie
wszędzie, kiedy jeszcze na to czas
Niech Europa nie odpuszcza
niechaj broni sądów bram!

Ciekawe, ale podczas wojny Putina z Ukrainą nie pojawiła się kolejna zwrotka. A przecież oda opowiada o wielkim marzeniu, w którym Ukraina też chce mieć udział. To pieśń o solidarności ludzi, a nie o tchórzostwie polityków, napisał dziennikarz.

Wspomnienia o Maryli (10)

Magdalena Ciechomska

Maryla miała naturę wędrowca, takiego trochę cygana. Lubiła podróżować, poznałyśmy się zresztą w studenckim klubie turystycznym. Pamiętam jej wyjazdy na festiwal w Jarocinie. Kiedy tylko nadarzyła się okazja, wybrała się do Grecji, to znów do Paryża. Pilotowała niemieckie wycieczki do Polski i na Litwę. W Berlinie długo nie miała stałego mieszkania. Korzystała z uprzejmości znajomych, przyjaciół, czasem co miesiąc mieszkała kątem u kogoś innego. Twierdziła, że częste przeprowadzki jej nie przeszkadzają. Potem wynajęła mieszkanie przy Nordufer, z którego wyprowadził się mój kuzyn, Jerzy.

Dziś, z perspektywy czasu, dostrzegam pewne napięcie, jakie istniało między tym zamiłowaniem do włóczęgi, a chęcią posiadania własnego, stałego miejsca na ziemi. Tym miejscem miał być dom rodzinny, chociaż Maryla tak naprawdę nie założyła rodziny. To był stary, przedwojenny dom na Mokotowie, własność Ciechomskich, któremu mieliśmy wspólnie przywrócić dawną świetność. Maryla swą przyszłość zawodową wiązała z Berlinem, ale z pełnym zaangażowaniem, finansowym i nie tylko, uczestniczyła w remontach. Musiała nieraz pokonywać wspólnie z nami opór rodziców, a moich teściów, którzy żywili różne obawy, zwykle irracjonalne, wobec naszych planów. Po śmierci teścia a potem teściowej okazało się, że jednak nie poradzimy sobie finansowo. Stanęliśmy przed koniecznością zapłacenia wysokiego podatku od dziedziczenia gruntu, Stary Mokotów to wszak jedna z najdroższych lokalizacji w Polsce. Dodatkowo ja i mój mąż coraz bardziej zdawaliśmy sobie sprawę, że potrzebujemy naprawdę sporych pieniędzy na terapię naszego autystycznego syna. Tymczasem nasz piękny, stary dom okazał się skarbonką bez dna…

Decyzje o sprzedaży Tadeusz i Maryla podjęli razem. Wiem, ile ich to kosztowało. Za otrzymane pieniądze kupiliśmy wspólnie z Marylą nowy dom, tzw. „szeregowiec”, z dwoma osobnymi mieszkaniami. Postanowiliśmy, że będziemy mieszkać razem, dbając o rodzinne więzi i jednocześnie szanując wzajemnie swą niezależność. Zachowaliśmy wszystkie meble ze starego domu, te podniszczone oddaliśmy do renowacji. Maryla zabrała się za to z wielką energią i entuzjazmem. Za każdym przyjazdem do Warszawy dokonywała czegoś nowego. Cieszyła się widząc odnowione sprzęty: starą szafę po babci, fotele ocalałe z wojennej pożogi, stół, który przez kilkadziesiąt lat porastał kurzem na strychu, a teraz cieszył oczy ciemną politurą i rzeźbionymi nogami. Starannie przeglądała książki, zgromadzone przez teścia papiery, rodzinne fotografie. Znajdowała wśród szpargałów prawdziwe perełki, te najcenniejsze oddała do introligatora, do oprawienia w ramy. Odkrywała pamiątki, które przez lata zalegały w pudłach, wyraźnie zafascynowana tą rodzinna archeologią. Ustabilizowała też swoją sytuację w Berlinie, kupując tam mieszkanie. I obserwowałam, jak w drugą stronę zachodzi analogiczny proces zadomowiania się Maryli, gdy zabierała do swego berlińskiego mieszkania różne drobiazgi, jakieś półeczki, które tu nie pasowały a tam owszem, kubeczki, naczynia, drewniane pudełko w kształcie kota, znalezione na działce u cioci stare, strugane w drewnie korytko…

Moja teściowa miała dwie siostry. Maryla bardzo dbała o kontakty z nimi, zwłaszcza z ciocią Oleńką, która, podobnie jak ona, nie miała własnej rodziny. Od śmierci swych rodziców, to jest dziadków Maryli i Tadka, mieszkała w Grójcu, w niezbyt dobrych warunkach. Za pieniądze, które jej zostały, Maryla kupiła cioci nieduże, ale wygodne mieszkanie w bloku. I systematycznie odwiedzała ją, sprzątała, wykonywała potrzebne prace, a także przywoziła ciocię do nas. Te wędrówki na trasie Berlin – Warszawa – Grójec odbywały się co miesiąc lub raz na dwa miesiące. Kiedy teraz o tym myślę, przypominają mi się sceny z jednego z moich ulubionych filmów – La strada Federico Felliniego, kiedy Gelsomina, której domem jest cyrkowy wóz jej męża brutala, na każdym dłuższym postoju próbuje założyć mały ogródek, robi grządki, sadzi rośliny, podlewa… a potem trzeba jechać dalej…

Odprowadzaliśmy Marylę na dworzec, gdy wracała z Warszawy do Berlina. Czasem Tadeusz, czasem ja. Kiedyś odprowadziły ją obie ciocie. Maryla zrobiła wtedy zdjęcie z okna pociągu – ciocie stoją na peronie i machają jej na „do widzenia”. Niedługo potem zmarła starsza z sióstr, chrzestna Maryli. Wtedy widziały się ostatni raz. Młodsza, Oleńka, zmarła kilka lat potem, w roku 2017. Niecały rok później Maryla zachorowała. Na początku marca 2019 roku znalazła tę fotografię, przedstawiającą obie ciocie. Napisała do nas, że patrząc na nią dopiero teraz mogła przeżyć żałobę po śmierci cioci Oleńki, że wcześniejsze zdarzenia związane z chorobą jej to udaremniły. I że dużo rozmyśla o obu zmarłych ciociach. Maryla odeszła 26 marca.

Pamiętam, jak podczas jednej z naszych rozmów na tematy eschatologiczne, powiedziała, jak wyobraża sobie życie po śmierci. Że będzie to stan egzystencji pozbawionej fizycznych ograniczeń, umożliwiający swobodne przenoszenie się w różne, nawet najbardziej niedostępne miejsca, jak głębiny oceanów, wnętrza wulkanów i odległe planety. Myślę, że to bardzo piękny obraz wieczności.

Z wolnej stopy 45

Zbigniew Milewicz

Rajd ozdrowieńca

Wiele miesięcy nie było mnie w Polsce. Oczywiście wszystkiemu winna corona, najpierw były obostrzenia w ruchu granicznym, nie chciałem się więc w to pakować, później sam zachorowałem, na szczęście bez poważniejszych konsekwencji. Teraz, jako ozdrowieniec, jestem bezpieczny dla otoczenia, a ono samo może mi nagwizdać, cały czas jestem więc w ruchu i maski używam tylko w sklepie, kościele i autobusie.

Ludzie, z którymi w Tychach rozmawiam, wyliczają mi, kogo ze wspólnych znajomych zabrała pandemia, trudno mi uwierzyć, że znalazł się wśród nich między innymi nawet ogólnie lubiany Zefel, dawny właściciel piwnego baru na zecie. Dlatego spieszę się do ludzi, którzy jeszcze żyją, nie odkładam spotkań, jak zwykle, na następny raz, bo może go już nie być. Życie jawi się jak coś absolutnie jednorazowego i kruchego, takim, jakim jest w istocie, ale trzeba było dopiero śmiercionośnego wirusa, żeby to pojąć. Miłe są te nieudawane uwagi, czasami zaprawione ulgą: no, nareszcie znowu jesteś. Albo: długo Pana nie było – spotkania Marcysi z piekarniczego, dozorczyni Jańci, albo krawcowej Lusi, u której zawsze coś poszerzam, albo zwężam. Tym razem zwężam, bo corona pozbawiła mnie smaku i węchu, a przeto i apetytu.

Jadę na ulicę Gołębią, do moich starych przyjaciół, Justysi i Krystiana, oczywiście są już zaszczepieni i dziwią się, że ja mam do szczepionek sceptyczny stosunek. Ojciec Justyny był lekarzem, ona sama też nim jest, nie mam więc szans w merytorycznej dyskusji na temat, kto ma rację. Na szczęście ozdrowieńcy zaraz po chorobie się nie szczepią, bo mają własne przeciwciała i spór kończy się elegancko walkowerem.

Do Asi i Krzysia na osiedlu „A“ nie zaglądałem całe wieki, a sporo się u nich zmieniło. Gospodarz cierpi na miażdżycę, amputowano mu przez nią obydwie nogi, musiał się pożegnać z wykonywanym zawodem taksówkarza i obecnie utrzymanie całego domu spoczywa na barkach jego żony. Asia zajmuje się rozliczeniami podatkowymi, pracę ma w swoich czterech ścianach i może jednocześnie opiekować się mężem, ale łatwe to nie jest. Na szczęście czasami śpieszą im z pomocą córki, a medycznie to niezbędne minimum zapewnia terapeuta. Podziwiam ich obydwoje za hart ducha, a dodatkowo Krzysia – za niezmiennie pogodny charakter i poczucie humoru, których mimo choroby nie utracił. Obecnie wszystkie swoje siły koncentruje na wzmocnieniu mięśni kikutów nóg, aby móc przymierzyć się do protez i z serca życzę mu, aby osiągnął swój cel.

Marysia w Świerklanach, Lolek z Halinką w Ustroniu Śląskim i Stefcia w Chorzowie, których z kolei odwiedzam, też mają już za sobą szczepienia na covid, przynajmniej częściowe i tylko pierwsza z nich narzeka, że na drugi dzień bolała ją ręka. Stefcia spontanicznie organizuje w swoim mieszkaniu spotkanie klasowe. Jest nas razem czworo: ona, Helcia, Leszek i ja. Wszyscy mieszkaliśmy kiedyś przy tej samej ulicy Wesołej i chodziliśmy razem do szkoły podstawowej nr 9, róg Dąbrowskiego i Omańkowskiej. Do reszty koleżeństwa Stefcia nie umiała dotrzeć, wielu też niestety już nie żyje. Taksujemy się nawzajem życzliwie, nikt nie mówi, że na ulicy w pośpiechu to byśmy się nie rozpoznali, ale pewnie tak by było. Najważniejsze, że pamięć wszystkim nam jeszcze w miarę dopisuje i jesteśmy na chodzie. Jest wigilia polskiego Dnia Matki, jadę więc na cmentarz do Św. Ducha, żeby zmówić zdrowaśkę i zapalić u mamy znicz.

Swój ozdrowieńczy rajd po miejscach bliskich mojemu sercu zaczynam i kończę w Krakowie. Tam mieszka prawie od roku moja córka Ania z wnuczką Zosią. Mieszka pięknie, w zabytkowej kamienicy przy jednej z przecznic ulicy Karmelickiej, w samym śródmieściu; powodem zamiany Tychów na Kraków jest nowe miejsce pracy córki, więcej teraz zarabia, ale też sprawuje odpowiedzialniejszą funkcję i zadania są trudniejsze. Zosia szczęśliwie daje sobie radę w nowym liceum i środowisku, które ją w pełni zaakceptowało, w przyszłym roku będzie zdawała maturę. Chodząc po Krakowie, rozmawiamy o pracy Ani i szkole Zosi, o jej świeżych przyjaźniach i planach na przyszłość. To miasto świetnie się nadaje do takich spacerów. Idąc od Karmelickiej Parkiem Krakowskim w stronę Wisły, opowiadam im o moich pięciu latach spędzonych tutaj, o barwnych, corocznych Juvenaliach, pokazuję Collegium Paderevianum, w którym miałem zajęcia, Dom Studencki „Żak“, gdzie mieszkałem, później Collegium Novum. Wspominam o demonstracji studentów i pracowników naukowych UJ w marcu 1968 r., która miała miejsce pod tym historycznym budynkiem, a później została brutalnie spacyfikowana przez milicję i ORMO. Chłoną to wszystko, co im opowiadam, a ja czuję się trochę muzealnie, bo zdaję sobie sprawę z tego, że to wszystko było już bardzo dawno temu.

Rynek przypomina euforyczny Eden. Jeszcze niedawno z powodu sanitarnych rygorów świecił pustkami i martwotą, a dziś jest sobota, pierwszy dzień po zluzowaniu obostrzeń. Można nareszcie znowu usiąść z rodziną, albo przyjaciółmi w kawiarnianym ogródku, napić się piwa, lemoniady i ludzie z tego skwapliwie korzystają. Znowu są dorożki, uliczni muzykanci, są ognie w ogródkach, śmiech, gwar, uszczęśliwione buzie, improwizowane tańce na płytach rynku, stragany z wyrobami ludowymi i ponętnie wyglądającym jadłem, ale tego niestety nadal nie czuję. Nieznajomi ludzie sprawiają wrażenie, jak by znali się od dawna, toczą ze sobą miłe rozmowy, nie pamiętam, kiedy ostatnio doświadczyłem takich budujących scen.

Może ktoś w Krakowie rozpyla w powietrzu endorfiny. Na Wiślnej bowiem Ania, ni stąd ni zowąd, zaczepia jakąś kobietę i pyta, gdzie ta kupiła modne czółenka, po czym pada nazwa firmy, która mi nic nie mówi. Wywiązuje się śliczny dialog, czekam, kiedy babeczki padną sobie w objęcia, dwaj uśmiechnięci panowie z boku są tą sceną zachwyceni, my z Zosią oczywiście również. Trudno o pozytywniejsze relacje międzyludzkie, ale zapytam jeszcze raz: czy trzeba było pandemii, żeby ludzie się na siebie znowu otworzyli? I pytanie numer dwa: jak długo ten błogostan potrwa?

Fizycznie nie udało mi się powtórzyć podróży nad Wisłę, ale przed powrotem do Niemiec śniłem, że tam znowu jestem. W tym śnie byłem młodym człowiekiem, siedziałem na okrytych bujną zielenią Plantach w towarzystwie jakiejś pięknej kobiety i z czegoś śmialiśmy się serdecznie. Przecież do szczęścia niczego więcej mi nie trzeba.

Autor, na kuchennych schodach stancji przy Długiej 18, rok 1964, po jakimś egzaminie chyba, bo obowiązkowa, biała koszula i krawat.

Z wolnej stopy 44

Zbigniew Milewicz

Życie od nowa po raz drugi

Mój młodszy brat, Mariusz, który mieszka w Deggendorfie, jest jedynym krewnym, który regularnie czyta moje wpisy na tym blogu. To mi oczywiście pochlebia, ale też zmusza do ostrożności w pisaniu, bo jak coś przeinaczę, on to od razu wyłapuję, no i jest obciach. Chodzi zwłaszcza o familijne historie, o których od czasu do czasu rozprawiam; Mariusz zajmuje się zbieraniem informacji o swojej rodzinie już od początku lat 90. ubiegłego stulecia, czyli dłużej ode mnie. Ma pokaźny zbiór wiarygodnych dokumentów, ściągniętych z różnych miejsc w świecie, wszystko jest zdigitalizowane, uporządkowane – kapelusz z głowy, tym bardziej, że zawodowo bliżej mu do maszyn sterowanych cyfrowo niż archiwistyki.

Nie zapytałem go, kiedy przeczytał moje Życie od nowa z serii W górę rzeki, publikowanej tutaj w latach 2014-2015, ale z tych maili, które niedawno od niego otrzymałem wynikało, że dla przyzwoitości powinienem napisać ten odcinek od nowa. Przynajmniej w części dotyczącej losów Eugeniusza Bołtucia, męża siostry naszego ojca, o którym wiedziałem kilka lat temu mniej niż dzisiaj.

Zatem do rzeczy:

Przed wojną starsza siostra ojca wyszła w Wilnie za mąż za młodzieńca z dobrej, inteligenckiej rodziny. Byli w sobie zakochani, niestety ich związek trwał krótko; Marię wywieziono w głąb Rzeszy, on został na miejscu – opowiadałem przed laty. To była prawda, ale w lipcu 1940 roku, kiedy Rosjanie odebrali Niemcom Wilno, zaczęli od czystek wśród niepokornej, polskiej ludności. Wtedy trzydziestoletni Eugeniusz za przynależność do związku Polskiej Młodzieży Walczącej został zesłany do jednego z syberyjskich łagrów na dziesięć lat katorgi. Miał i tak dużo więcej szczęścia niż młodsza siostra ojca, Stasia, którą zesłano do Kazachstanu i już stamtąd nie wróciła, bo Eugeniusz wyszedł zza kolczastych drutów po roku. Wraz z tysiącami innych Polaków, na mocy układu Sikorski – Majski, został objęty amnestią i mógł i on, i inni, wstąpić do Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR, czyli Armii generała Władysława Andersa. Po jej ewakuacji z ZSRR i przejściu na Bliski Wschód, do brytyjskiej strefy wpływów, Eugeniusz walczył m.in. w obronie Tobruku, a w 1944 roku – pod Monte Cassino. Swój szlak bojowy zakończył w Palestynie. Dlaczego znalazł się w tamtejszym obozie dla uchodźców i czym się w nim zajmował, tego nie wiem, ale tam poznał Barbarę Wołoszyn z Suwałk, z którą postanowił ułożyć sobie życie.

Dalszy rozwój wydarzeń mógłby posłużyć za fabułę do filmu akcji:

Obóz odwiedza grupa jakichś oficjeli, wśród których znajduje się polski poseł. Eugeniusz, czyli Gienek, sprawia temu posłowi lanie (za co? – proszę mnie również nie pytać ) i trafia do pudła. Ucieka zza kratek, łapią go i znowu idzie siedzieć, tym razem oskarżony o dezercję z Wojska Polskiego (a więc nadal musiał w nim służyć ). Więzienie znajduje się w Nablus, w Palestynie. Stamtąd Eugeniusz śle pismo do I.R.O. w Genewie, Międzynarodowej Organizacji Uchodźców (następczyni UNRRA ), zajmującej się ich ewakuacją i repatriacją. Pełnomocnik organizacji, odpowiedzialny za Jerozolimę, proponuje mu powrót do Polski, gdzie Gienek obawia się represji ze strony komunistycznych władz, prosi więc o objęcie go programem ewakuacji do Europy Zachodniej. Tej prośby I.R.O. (finansująca obydwa programy ) nie może spełnić, ponieważ Eugeniusz jest wojskowym dezerterem. To się Eugeniuszowi wcale nie podoba, w ramach protestu robi więc dwutygodniową głodówkę i nagłaśnia sprawę w prasie, co mu prawdopodobnie pomaga wyjść warunkowo z więzienia. Przesądza jednak jego ostateczna, oficjalna zgoda na repatriację do Polski. Jest jednym z uprzywilejowanych, polskich więźniów, którzy mają dołączyć do rejsu pasażerskim samolotem do kraju, ale kiedy przychodzi czas odlotu, nie ma go na płycie lotniska.

Później – nadal z wolnej stopy – zagrywa rodzinną kartą. Blefuje, że jego przyjaciółka Barbara, która jest mamą trzyletniej córeczki, to jego żona, a jej córka to jego dziecko; obydwie są objęte programem ewakuacji na Zachód, więc pełnomocnik I.R.O. nie może zabronić mężowi wspólnego wyjazdu. Urzędnicy sprawdzają te informacje, kłamstwo wyszło na jaw. Para żyła w nieformalnym związku, a ojcem dziecka był inny mężczyzna. A jednak Eugeniusz postawił na swoim. Kiedy 15 lutego 1948 roku Barbara Wołoszyn wraz z córeczką Bogumiłą, która urodziła się w Tel Avivie, wsiadły w Lyddzie do pociągu, jadącego do Egiptu, Eugeniusz Bołtuć im towarzyszył. Nieformalnie co prawda, ale świadkowie donieśli pełnomocnikowi I.R.O., że widzieli go w pociągu. Punktem docelowym podróży Barbary była strefa francuska w Niemczech i tam cała trójka szczęśliwie dotarła.

Jak udało się Bołtuciowi przeszmuglować z Palestyny do Niemiec, tego też nie wiem. Władze więzienia w Nablus stwierdziły, że nie posiada on żadnych dokumentów tożsamości, ale pewnie w podróży do Niemiec miał je już przy sobie. Z dokumentów wynikało, że jest tapicerem, a taki fachowiec jak wiadomo zna różne meble na wylot, może udało mu się je ukryć przed strażami granicznymi i rewizorem za ścianą jakiejś salonki pierwszej klasy, albo pod dachem pociągu. Był zwinny, szczupły i gotów na wszystko. W papierach Barbary Wołoszyn widniała informacja, że jest telefonistką, ale czy wszystkie dane w dowodach tożsamości były prawdziwe, to jest zupełnie inna sprawa. W każdym razie we troje dotarli z dzieckiem najpierw do okupacyjnej strefy francuskiej w Niemczech, a później do amerykańskiej. 16 kwietnia 1949 roku, w Reute, koło Ravensburga, zawarli związek małżeński, po czym w Monachium Eugeniusz dowiedział się od kogoś, że jego legalna żona, czyli ciocia Maria, żyje i znowu jest w Wilnie.

Pierwsza informacja była prawdziwa. Siostra ojca przeżyła obóz pracy przymusowej w Darmstadt, w którym osadzeni wykorzystywani byli przy produkcji szkodliwych dla zdrowia odczynników chemicznych i chyba przez Czerwony Krzyż dowiedziała się, że Gienek jest w Monachium. Sama mieszkała już jednak w Polsce, więc wileński adres nie istniał. Historia milczy, jak wyglądało rozstanie Gienka z Barbarą i jak potoczyło się jej dalsze życie z córeczką. On sam załatwił sobie wizę wjazdową do ZSRR i ruszył fałszywym tropem – relacjonowałem w starym wpisie. Maria ze swoim bratem, czyli moim ojcem, znalazła go w Poniewieżu pod Wilnem i sporo zachodu kosztowało, żeby w ramach repatriacji i łączenia rodzin ściągnąć go do Polski. Jednym słowem znalazł się tam, gdzie wcześniej nie chciał – los bywa przekorny. Zamieszkali z ciocią Marią w Szczecinie, w którym ostatecznie zakotwiczył też i ojciec. Czy władze komunistyczne miały Bołtuciowi za złe jego służbę u generała Andersa? Tutaj również brak jakichkolwiek konkretnych informacji, ale na podstawie faktów historycznych wiemy, że za przynależność do tej formacji ludzie trafiali do więzień i tracili życie.

Osobiście nigdy go nie poznałem. W pamięci mojego młodszego brata zachował się pozytywnie, choć obraz wraz z upływem lat robi się coraz bardziej mglisty. Ciocia Maria była matką chrzestną Mariusza, często gościła z mężem w ich domu na Goleniowskiejw Szczecinie. Brat był podrostkiem, kiedy na wczasach w Muszynie Złockiej poznał dziewczynę z bułgarskiego zespołu folklorystycznego i zadurzył się w niej. Pochodziła z Silistry i urzekła brata do tego stopnia, że później pisali do siebie listy, zaś wujek Gienek był bardzo pomocny w tłumaczeniu korespondencji, która odbywała się w języku rosyjskim. Brat pamięta też jego wojenne opowieści, np. jak podczas obrony Tobruku brakowało wody i żołnierze pili własny mocz, cedzony przez onuce wypełnione piaskiem pustyni. Albo jak w kampanii włoskiej, w wiejskich piwnicach znaleźli wino w beczkach, które miało już postać galarety i kiedy tego spróbowali, to się porządnie upili. Pamięć Gienek miał bardzo dobrą, całą Redutę Ordona potrafił wyrecytować na jakimś rodzinnym przyjęciu, a liczył wtedy chyba już sześćdziesiąt lat, albo i więcej. Mariusz nie wie dokładnie, jak długo po wojnie żyli razem z ciocią Marią, ich małżeństwo w końcu się rozpadło. Nie podoba mu się jednak fraza, którą napisałem onegdaj:

To już jednak nie był ten sam Gieniuś, co kiedyś – martwiła się Maria. Wojna wykrzywiła mu charakter, dużo pił, plecami odwróciła się od niego nawet najbliższa rodzina, która po wyjeździe z Wilna osiedliła się we Wrocławiu.

Może i tak było, nie wiem – mówi – ale nie nam go oceniać. Wojna niejednemu człowiekowi zniszczyła życie.

Przyznaję mu rację, także w tym, że jego chrzestna była bardzo atrakcyjną kobietą. Dowiaduję się, że kiedy po powrocie z Niemiec do Polski dały o sobie znać szkodliwe chemikalia, które wdychała w fabryce, zauroczeni nią lekarze w szpitalu na Unii Lubelskiej zrobili wszystko, żeby wróciła do zdrowia. Najważniejsze, że im się to udało, ale żadnego odszkodowania od Niemców za roboty ciocia Maria nigdy nie dostała. Sam pomagałem jej na starość pisać pisma do Darmstadt w tej sprawie, były jednak jak groch o ścianę. Jeżeli zaś chodzi o jej męża, to w sumie postrzegam go jako szczęściarza, bo skosztował zakazanego przez europejską jurysdykcję wielożeństwa, bez prawnych, przykrych konsekwencji.

Ciocia Maria (z prawej) z przyjaciółką w Darmstadcie. To zdjęcie Maria wysłała w czasie wojny ukochanej mamie.

Z wolnej stopy 43

Zbigniew Milewicz

Pofyrtany ten Śląsk

Kiedy urodziła się moja mama, dziadek Erwin ubrał się odświętnie i poszedł do chorzowskiego magistratu, żeby to zgłosić. Niemiecki urzędnik zapisał w swojej księdze datę, dane rodziców i oczywiście zapytał o imię córki.
– Janina – odparł petent.
– Czyli Johanna – stwierdził człowiek za biurkiem i zanurzył pióro w kałamarzu.
– Janina – powtórzył pogodnie Erwin, kładąc przed tamtym pistolet.

Dziadek Erwin lubił fotografować, ale sam niechętnie pozował do zdjęć.

Dziadek był na ogół spokojnym człowiekiem. Nie wiem natomiast, czy ten pistolet należał wcześniej do jego starszego brata Jorga, albo był zdobyczny, z powstania. Jorg czuł się Niemcem i służył w Grenzschutzu, kiedy dowiedział się, że Erwin idzie walczyć za polski Śląsk i ma na uzbrojeniu jakąś małokalibrową zabawkę, ironicznie to skomentował, ale dał mu dla pewności swoją broń. Pisałem o tym w czwartym odcinku W górę rzeki. Mama Nina urodziła się 14 czerwca 1921 roku, wtedy losy III Powstania Śląskiego jeszcze się ważyły. Od dwóch dni trwało zawieszenie broni, dziadek mógł więc przyjechać do domu i powitać swoją pierworodną córkę, ale czy był przy tym, jak jego Jadka rodziła tego również nie wiem. Nie poznałem też nigdy szczegółów dotyczących jego udziału w powstaniu, które mógł spędzić w okopach pod Anabergiem, albo w obsłudze nielicznych dział, którymi dysponowali Polacy, czego się nauczył w Wielkiej Wojnie, jako pruski artylerzysta, lub siedział w jakimś sztabie, przy telefonie, czy pisaniu meldunków, bo ładnie kaligrafował. Oczywiście moja chłopięca wyobraźnia kreśliła zawsze sceny batalistyczne, bohaterskie, a mogło być różnie, skoro nikt w domu nigdy mi na ten temat niczego nie powiedział. Zawsze się tylko powtarzało: jak będziesz duży, to się dowiesz. A kiedy dorosłem, zajęło mnie własne życie.

Oddział powstańczy na ulicach Królewskiej Huty po powrocie z walk. 1921 r. Fot. CAW

III Powstanie Śląskie, o którym zwykło się mówić, że było zwycięskie, w przeciwieństwie do poprzednich dwóch, przegranych, wybuchło w nocy z 2 na 3 maja 1921 roku, walki trwały dwa miesiące. Poprzedził je marcowy plebiscyt w sprawie przynależności państwowej Górnego Śląska; w głosowaniu dopuszczono udział osób, które wcześniej wyemigrowały ze Śląska. W tym celu z Niemiec przyjechało 182 tys. emigrantów, z Polski – 10 tysięcy. Jak łatwo zatem odgadnąć, większość uprawnionych do głosowania, stanęła za pozostawieniem tego regionu w dotychczasowych granicach Niemiec, za przyłączeniem do Polski opowiedziała się mniejszość – 40,3% głosujących. W miastach większość obywateli stanęła za Niemcami, wieś była za Polską.

Międzysojusznicza Komisja Rządząca i Plebiscytowa z siedzibą w Opolu, w skład której wchodzili przedstawiciele Anglii, Francji i Włoch zdecydowała o przyznaniu prawie całego obszaru Niemcom – Polska miała otrzymać tylko powiaty pszczyński i rybnicki. Na to dictum dotychczasowe pojedyncze strajki niezadowolonych z materialnej biedy i bezrobocia mieszkańców regionu przekształciły się w strajk generalny, a następnie w zbrojny zryw. Znany śląski działacz społeczny, Wojciech Korfanty, który ogłosił się dyktatorem III Powstania Śląskiego napisał w odezwie do rodaków:

„Zwycięstwo osiągniemy za wszelka cenę i nie ma takiego mocarza na świecie, który by mógł nas okuć ponownie w kajdany germańskie”.

Wcześniej, jako komisarz plebiscytowy z nadania komendanta Józefa Piłsudskiego, był gorącym zwolennikiem rozwiązania konfliktu na drodze dyplomatycznej. Kiedy jednak przekonał się, że angielscy i włoscy rozjemcy nie są bezstronni i trzymają stronę Niemiec (z Polakami sympatyzowali jednak Francuzi) – zmienił zdanie. Przyznał rację swojemu oponentowi, hrabiemu Maciejowi Mielżyńskiemu – z którym w kwietniu 1921, w bytomskim hotelu „Lomnitz“, toczył burzliwe spory o to, jak odzyskać Śląsk – że trzeba chwycić za broń. Datę wybuchu powstania, z 2 na 3 maja, wybrano starannie. Duże grupy Ślązaków, szykujących się w nocy do wymarszu na powstańcze pozycje, tłumaczyły przypadające nazajutrz rocznicowe obchody Konstytucji 3 Maja, na które trzeba było zawczasu dotrzeć to tu, to tam. Zaczęto od świetnie przygotowanej akcji „Mosty”. Grupa Destrukcyjna „Wawelberga”, pod dowództwem Tadeusza Puszczyńskiego, zniszczyła w zsynchronizowany sposób około 50 przepraw na Odrze, aby uniemożliwić przeciwnikom komunikację kolejową z resztą Niemiec, czyli odciąć ich od dostaw broni, amunicji, żywności i nowych kontyngentów wojska. Zaskoczenie było totalne, dzięki temu udało się uniknąć większych strat po własnej stronie.

Grupy powstańców na pozycjach nad Olzą.

Do walki stanęli przede wszystkim Polacy z Górnego Śląska, jednak nie brakowało wsparcia i spoza kordonu. Wojskami dowodził ppłk. Maciej Mielżyński, z Wielkopolski; później zastąpił go ppłk. Kazimierz Zenkteller, również Wielkopolanin. W ciągu tygodnia, wykorzystując zaskoczenie przeciwnika, powstańcom udało się opanować cały teren plebiscytowy. Kiedy Niemcy się z grubsza pozbierali, rozpoczęli mobilizację sił samoobrony w rejonie Raciborza. Największą bitwą pierwszej fazy powstania były walki o Kędzierzyn oraz o pobliski port na Odrze, tzw. Przystań Kozielską. 10 maja 1921 roku Korfanty ogłosił zawieszenie broni, Niemcy zaś rozpoczęli mobilizację swych jednostek w rejonie Krapkowic i Kluczborka. Ich głównodowodzący, gen. Karl Hoefer, który wcześniej był komendantem straży granicznej na Górnym Śląsku, wydał rozkaz natarcia w kierunku Góry św. Anny. Ofensywa ruszyła w nocy z 20 na 21 maja. Po zaciętych walkach bataliony Freikorpsu „Oberland“ z Bawarii zajęły to ważne strategicznie wzgórze, skąd można było poprowadzić bezpośrednie natarcie w kierunku śląskiego rejonu przemysłowego.

Mimo kilkakrotnie podejmowanej kontrofensywy powstańcom nie udało się ponownie zdobyć Anabergu. Niemcy mieli przewagę w uzbrojeniu i wyszkoleniu bojowym, powstańcy rekompensowali to odwagą i sercem do walki, ale każda ofiara ma swoje granice. W maju i czerwcu toczyły się również walki o Kędzierzyn i Koźle, które ucichły po zawieszeniu broni 12 czerwca 1921 roku. Chociaż powstańcom udało się utrzymać ten strategiczny rejon, Korfanty wiedział, że Niemcy mają militarną przewagę i dalsza walka może pogorszyć sytuację jego wojsk na froncie. Rozpoczął więc negocjacje z przeciwnikiem. 26 czerwca Wojciech Korfanty i Karl Hoefer podpisali porozumienie o wycofaniu swoich wojsk z linii frontu, a 5 lipca zakończono ich ewakuację. Siły przeciwników rozdzielały oddziały alianckie. Zawarto rozejm z Niemcami, przy czym polska strona rządowa oficjalnie odcięła się od odpowiedzialności za powstanie. 12 października 1921 roku, po dyplomatycznych rozmowach, przeprowadzonych przez Korfantego z aliantami, Komisja Międzysojusznicza podjęła decyzję o korzystniejszym dla Polski podziale Górnego Śląska i to była główna wygrana tego powstania. Z obszaru plebiscytowego, czyli ponad 11 tys. km kw., zamieszkanego przez ponad 2 miliony ludzi, do Polski przyłączono 29% terenu i 46% ludności.

W Polsce znalazły się m.in. Katowice, Świętochłowice, Królewska Huta (obecny Chorzów), Rybnik, Lubliniec, Tarnowskie Góry i Pszczyna. Podział był też korzystny dla nas gospodarczo – na przyłączonym terenie znajdowały się 53 z 67 istniejących kopalni, 22 z 37 wielkich pieców oraz 9 z 14 stalowni.

„Cud nad Wisłą uratował Polskę od zguby, cud nad Odrą dał Polsce Śląsk. Cudu nad Wisłą i cudu nad Odrą nie stworzył żaden dyktator, żaden mocarz, który wziął odpowiedzialność za losy narodu, ale duch narodu, jego solidarność narodowa, duch obywatelski i poczucie odpowiedzialności każdego obywatela” – oceniał Korfanty efekty powstań.

W tym trzecim, według danych historycznych, wzięło udział około 60 tysięcy Polaków. 1218 spośród nich poległo a 794 odniosło rany. Niemieccy naziści nie darowali tym, którzy przeżyli. Kiedy we wrześniu 1939 roku Hitler napadł na Polskę, za udział w trzecim powstaniu i poprzednich karano śmiercią. Niemcy dysponowali spisami powstańców, sporządzonymi dla celów ewidencyjnych przez polską administrację i na ich podstawie docierali do kombatantów, których likwidowano później w obozach zagłady, albo zaraz po zatrzymaniu. Przykładem lista chorzowska, znajdująca się w zbiorach Muzeum Śląskiego. Widnieją na niej głównie ludzie, którzy należeli do Związku Powstańców Śląskich ; lista jest zdigitalizowana i dostępna w sieci, więc ją przeglądałem, szukając nazwiska mojego dziadka. Zrobiła na mnie ponure wrażenie, bo w rubrykach zapisanych odręcznie przez polskich urzędników, są późniejsze adnotacje ich niemieckich następców w magistracie. Pisali, kto zmienił miejsce zamieszkania, albo już zmarł śmiercią naturalną, przy niektórych nazwiskach stoją znaki zapytania, lub wykrzykniki. Na szczęście Seweryna Palucha nie znalazłem, bo w przeciwnym razie pewnie bym go nie poznał osobiście. Z tego co wiem, nigdy nie dał się namówić na oficjalne członkostwo w tym związku, bo mierziły go wewnętrzne spory między ludźmi Korfantego i zwolennikami jego największego wroga – Michała Grażyńskiego, który po powstaniu został wojewodą śląskim. Wolał nie mieć tych paru złotych dodatku kombatanckiego do emerytury, ale za to swój święty spokój. Poza tym zawsze był ostrożny, jak by znał rosyjski, to by pewnie mawiał: będziesz cichszy, to dalej pojedziesz…

Mama Nina (w kapelusiku – w wieku 19 lat)

Wczoraj minęło sto lat, jak urodziła mu się jego pierworodna córka, moja mama Nina. Może dlatego, że była powstańcza, zapamiętałem ją przede wszystkim, jako człowieka bez strachu, z wielkim sercem, zawsze gotowego spieszyć innym z pomocą. Zawsze pogodnie uśmiechnięta, miała piękny alt i lubiła śpiewać stare, harcerskie piosenki, albo te śląskie, powstańcze, a ja jej w tym chętnie towarzyszyłem. Na przykład : Już zachodzi czerwone słoneczko… Natomiast irytowało ją zawsze, jak jej siostra Irka, która bywała złośliwa, intonowała jako następny szlagier: Horst Wessel Lied. Po pierwsze bowiem była to pieśń SA, a po drugie ciocia okropnie fałszowała. Mama wykształciła się w dobrym, polskim liceum w Chorzowie, im. Marii Curie-Skłodowskiej a jej młodsza o siedem lat siostra, już w niemieckim, choć też dobrym. Mama była przedwojenną, polską harcerką, ciocia należała do Bund Deutscher Mädel i każda była przekonana, że to był najpiękniejszy czas w ich życiu. Nie pamiętam, żeby sprzeczały się między sobą o to, który był piękniejszy.

Siostry Janka i Irka, pewnie w ukochanej Bukowinie Tatrzańskiej

Kiedy ja znowu jadę z Monachium do tych swoich Tychów, wiem, że mój młodszy syn Mikołaj tylko się dziwi, bo to jest już czwarta, albo piąta podróż do Polski na przestrzeni roku, ale nic nie mówi. Tylko, żebym nie zasnął za kierownicą, bo już nie mam dwudziestu lat. Mikołaj, tak, jak ciotka Irka, lubi stare, niemieckie pieśni szturmowe i też mu tego nie mam za złe. Mieszka na bawarskiej wsi, niedaleko Glonn, gdzie po II wojnie żył ujek Jorg, starszy brat mojego dziadka, który za Hitlera służył w SA i pewnie nie raz sobie śpiewał: Die Fahne hoch… Zapamiętały to pewnie drzewa rosnące koło jego domu i kiedy mój syn pojechał tam, żeby zobaczyć, gdzie Jorg mieszkał, to mu pieśń powtórzyły i się młodemu spodobała. Taki jest pofyrtany ten Ślask i jego dzieci.

Wspomnienia (3): po wojnie

Zofia Slaska i Jacek Slaski

Jacek Slaski: Wyście też w końcu musieli wyjechać z Bystrzanowic?

Zofia Slaska: Nas wyrzucano w 1945 roku i to oczywiście nie Raczyńscy nas wyrzucali, tylko komuniści, dla których umowy dzierżawy niewiele znaczyły. Jednakże znaczyły przynajmniej tyle, że wiadomo było, że majątek nie jest własnością mojego ojca, czyli nie jest obszarnikiem. Mogliśmy wywieźć cały dobytek, meble i wyposażenie domu, tego nie odbierano. Gdybyśmy byli właścicielami, to byłoby inaczej, to wolno było zabrać tylko walizkę. W majątku rodziny mojego męża, twojego dziadka, Jacka Slaskiego, w Turnawcu zarekwirowano wszystko i uratowało się tylko to, co się udało wykraść. Ale i u nas nie było lekko. Mojego ojca w 1945 roku zamknięto do więzienia, prewencyjnie, na wszelki wypadek, żeby nie przeszkadzał w reformie rolnej. Dostał wezwanie do Częstochowy, pojechał i nie wrócił. To musiał być marzec 1945 roku, bo w maju wyszedł. Trzy miesiące był w więzieniu, ale mogło być gorzej, bo ojca Lilki Duninowej wywieziono i wielbłądy pasał w Kazachstanie. A ja zostałam sama w Częstochowie. We dworze mieszkali już inni ludzie, mama nie żyła, rzeczy wywiozła moja ciotka, jeszcze zanim ojciec poszedł do więzienia. Ale pomagali mi różni ludzie. Był na przykład nadleśniczy lasów w Złotym Potoku, żeby było śmieszniej, Grabowski się nazywał, bardzo mili ludzie, i on i jego żona, mój ojciec się z nimi przyjaźnił. Pan Grabowski załatwił mi przez Urząd Ziemski zaświadczenie, że mój ojciec był dzierżawcą, i że cały sprzęt rolniczy i zwierzęta były jego własnościąi nie podlegają reformie rolnej. I wtedy ja z urzędnikiem z Wydziału Rolnego pojechałam do Bystrzanowic po odbiór sprzętu, a tam ci ludzie, którzy tam mieszkali, zabrali już wszystko.

Ukradli?

Chcieli obrobić ziemię, był maj, to nawet rozumiałam, ale powinni mi byli za te narzędzia zapłacić. Nie wszystko odzyskałam, ale jednak dużo, i to kupowali ode mnie różni ludzie, a to leśniczy, a to jacyś inni. Poradziłam sobie.

Bardzo byłaś dzielna. Przecież wciąż jeszcze byłaś uczennicą. Młodą dziewczyną.

Jak mamusia umarła, to skończyło się moje dzieciństwo, dom prowadziła ciocia Azia, ale ja już byłam traktowana jak dorosła. Na przykład to ja pisałam listy do rodziny o tym, że mamusia zmarła. Ale to, że mnie traktowano jak dorosłą przewróciło mi w głowie całkowicie. Uważałam się za nie wiadomo kogo. Potem jednak okazało się, że ta twarda lekcja się przydała. Bo jak mojego ojca zamknęli, to spędzałam pół dnia w szkole, a pół dnia pod więzieniem. I też jakoś ze wszystkim dawałam sobie radę. Dziś już nawet nie wiem, kto mi pomógł, ludzie mi pomagali. Zanosiłam ojcu jedzenie – siostry dawały mi obiadw menażki. Musiałam też przynieść mu czyste rzeczy, a odebrać zawszone. Musiałam jakąś praczkę wynaleźć, która te rzeczy zgodziła się wyprać. Wszystko musiałam i jakoś sobie radziłam. Mieszkałam w Częstochowie, w internacie, a trzeba się było też zająć Bystrzanowicami. Nie przyjechał niktz rodziny, choć nie, i owszem, przyjechał wuj Umiastowski, ten morfinista. Tłumaczył, że on mi pomoże i że ja mam mu dać pełnomocnictwo. To był ten Umiastowski, co go potem zastrzelili. Ale wtedy jeszcze żył. Jednak ja już byłam za mądra. Wiedziałam, że on chciał zająć co się da i rozprzedać. Był jeszcze wuj Henryk Woźniakowski, ojciec Jacka, który mieszkał z drugą żoną w Częstochowie. I on mnie namawiał, dawał mi adresy, że mam wziąć adwokata, żeby wyciągnął mojego ojca. Ale się na to nie zgodziłam, bo trzeba by było płacić. Grzecznie wysłuchałam wujka, ale nie poszłam za jego radą. Było tak, że rodzina może nie bardzo mogła pomagać, bo wszyscy mieli podobne problemy, wszyscy byli wyrzucani i wszyscy musieli kombinować swoje. Natomiast najwięcej mi pomagali ci panowie z tej instytucji rolnej – pan Grabowski i inni panowie. Była też cała heca, bo, nawet nie wiem, jak się o tym dowiedziałam, ale przyjechała jakaś komisja, która miała sprawdzać sprawy tych zatrzymań. Chodziłam do tych ludzi na UB, tam częściowo byli jeszcze Ruscy. Poszłyśmy razem z taką moją koleżanką na to UB, bo jej ojciec też był zamknięty za jakieś sprawy, czy za AK, czy za coś innego, już nie sklecę. I ona chodziła przed gmachem UB po drugiej stronie ulicy, pilnowała, czy ja w ogóle wyjdę. A ja tam weszłam, a potem wyszłam. I rozmawiałam z nimi, tłumaczyłam, że przecież ojciec nie był właścicielem, że jest dzierżawcą, że jest stary. I udało się. W końcu, jak na tamte czasy, wypuścili go bardzo szybko, po trzech miesiącach. I to chyba ta komisja załatwiła, do której też się dostałam.

Wszystkich ziemian wtedy zamykano?

Nie, nie wszystkich zamykali. Byli tacy, jak mój teść, Ludwik Slaski, który po prostu od razu wyjechał poza granice powiatu i jego nie zamknęli, ale ojciec mojej koleżanki, z takiego majątku oddalonego o 12 kilometrów od Bystrzanowic, był w więzieniu znacznie dłużej.

Twojego tatę wypuszczono.

Któregoś dnia, właśnie gdzieś byłam w mieście, spotkałam na ulicy koleżankę, a ona mówi: „ty leć do klasztoru, bo twój ojciec przyszedł”. I tak to się zakończyło. Bystrzanowic już nie było, rzeczy zostały sprzedane, było trochę pieniędzy, ojciec wyszedł, a ja musiałam jeszcze w następnym roku szkolnym zdać maturę.

Maturę zdałam w 1946 roku, w PRL-u. To był mój najlepszy rok, z 1945 na 46. Z powrotem byłam uczennicą, nie byłam osobą decydującą, nie byłam osobą, na której ktoś polega. Cieszyłam się z normalności. Byłam uczennicą, taką jak inne, mogłam się przejmować tym, czy mam co włożyć na zabawę karnawałową. Ze strojami były straszne problemy – każda z nas miała po jednej spódnicy, więc się wymieniałyśmy, żeby nie chodzić zawsze w tym samym. Ja na maturę miałam jakąś białą bluzkę, ale spódnicę pożyczałam od dziewczyny, córki młynarza, bardzo zamożnej, która kończyła właśnie czwartą klasę gimnazjalną i miała prawdziwą układaną spódnicę. I w tej spódnicy zdawałam maturę. Ogromnie się przejmowałam strojami, bo ogromnie się przejmowałam kolegami. Brat jednej z moich koleżanek uczył sięw tej samej klasie co ja, ale w liceum męskim. W czasie karnawału maturzystki zostały zaproszone do tego liceum na studniówkę. Może to zresztą nie była studniówka, tylko zabawa karnawałowa. Bo w „Nazarecie” myśmy tańczyły ze sobą, żadnych chłopców nie było. I się ogromnie przejmowałam, tam mi się jeden chłopiec podobał, ale nic z tego nie wyszło, nawet nie było kiedy, bo już na Wielkanoc wyjechałam do Poznania.

Dlaczego do Poznania?

Do mojego ojca, bo mój ojciec już był wtedy w Poznaniu. Pojechał tam na zaproszenie państwa Zwolińskich, tych którzy mieszkali w Bystrzanowicach po upadku powstania warszawskiego, i Hulewiczów, którzy byli z nami spokrewnieni. Genialna była matka wuja, jak ja to mówiłam, Leona Zwolińskiego. Zwolińscy mieli majątek na Wołyniu, kamienice w Warszawie i hektary, i dom w Poznaniu. Jak Rosjanie weszli do wschodniej części Polski i odebrali im majątek, to wyjechali do Warszawy, a jak powstanie upadło i trzeba się było wynosić, to najpierw mieszkali w Bystrzanowicach, a potem pojechali do Poznania, gdzie chcieli zamieszkać w swoim domu. Nie umiem powiedzieć, skąd i jak, ale oni mieli zawsze pieniądze, po wojnie też. W Poznaniu mieli dom na ulicy Dąbrowskiego i gospodarstwo, ale w międzyczasie ten dom i gospodarstwo zajęli Rosjanie. Wynajęli więc pokój na tej samej ulicy, żeby być w pobliżu i pilnowali. Jak Rosjanie się wynieśli z ich gospodarstwa – było małe i nie podlegało reformie, pewnie było tam ze trzy hektary, ale było w mieście – to Zwolińscy natychmiast tam weszli. W domu były cztery pokoje i, zabawne, bo dwie kuchnie, jedna – zimowa w domu, a w lecie druga – w przybudówce, w budynku gospodarczym. I tam, u Zwolińskich, zamieszkał mój ojciec, a Hulewicze, którzy też się przenieśli, wynajmowali dwa pokoje w budynku parafialnym w pobliżu. Czyli cała grupa, która pod koniec wojny mieszkała w Bystrzanowicach, to byli przyjaciele i rodzina, z którymi się nawiązało bliskie stosunki jeszcze wtedy, jak oni wszyscy byli na Wołyniu.

Czyli twój tata pojechał, a ty zostałaś w Częstochowie?

Najpierw myśmy tam pojechali razem z ojcem, oboje, latem 1945 roku, gdy ojciec wyszedł z więzienia, a ja miałam wakacje, bo właśnie się skończył rok szkolny. Całe wakacje spędziłam w Poznaniu, tylko na dziesięć dni zabrali mnie do siebie wujostwo Edziowie Morawscy, bo ciocia z dwójką dzieci mieszkała na plebanii u księdza w pobliżu ich dawnego majątku. Majątku już oczywiście nie było, a wuj Edzio też podjął pracę w Poznaniu, tak jak mój ojciec, w tzw. PNZ – Państwowych Nieruchomościach Ziemskich. Tam zresztą był dyrektorem mój przyszły teść, zresztą kuzyn mojego ojca, Ludwik Slaski. W PNZ głównie pracowało ziemiaństwo. Dyrektorem naczelnym, bo centrala PNZ-ów była w Poznaniu, był pan Marenż, bardzo światły człowiek i pełen inwencji.

Po wakacjach wróciłaś do liceum w Częstochowie?

Na ostatni rok szkolny. I tu już też było zupełnie inaczej – cały dom został zwrócony zakonnicom, bo przedtem część ich budynku zajmowało wojsko niemieckie. Były więc normalne klasy, bo przedtem, w czasie wojny, myśmy miały lekcje w sypialniach. Sypialnie na dzień zamieniano na klasy szkolne i miałyśmy lekcje na zmianę, jedna klasa w godzinach rannych, a druga po południu. A teraz każda klasa miała swój pokój lekcyjny, choć były też oczywiście takie finezje klasztorne – myśmy na przykład nie mogły po południu siedzieć w klasie i lekcji odrabiać, tylko przebywałyśmy w pomieszczeniu, które się nazywało uczelnia – było wspólne dla wszystkich panienek, które mieszkały w internacie. Jednak były to już całkiem luksusowe warunki i byłam tam bardzo szczęśliwa. Finansowo też się jakoś wszystko dobrze ułożyło. Już w jesieni 1945 roku musiałam zacząć płacić za internat – w końcu siostry żywiły nas, ogrzewały, opierały. Nie wiem, czy zostały jakieś pieniądze ze sprzedaży inwentarza w Bystrzanowicach, opłaty z siostrami uzgadniał mój ojciec, gdy był już na wolności, ale siostry jakoś to wyliczyły, że starczyło. Ojcu przecież nie został żaden majątek, w czasie wojny nie zarabiał, nie handlował na lewo. Tyle co ten spirytus sprzedawał, ale to było na bieżące wydatki. A w domu w Bystrzanowicach było pełno ludzi. Ich wszystkich trzeba było wyżywić. Ludzi było tyle, że piec chlebowy we dworze nie starczał, nie dało się raz na tydzień napiec chleba dla wszystkich, dokupywało się chleb na wsi.

Nic się z Bystrzanowic nie uratowało?

Trochę, ale bardzo niewiele. Przepadły na przykład akcje papierni w Myszkowie, które miała moja mama, papiernia została upaństwowiona i nigdy nic z tych akcji nie dostaliśmy. (Tu gdzieś jeszcze leżą te akcje). Był moment, że ojciec był odpowiedzialny za jakieś pieniądze i miał manko. I wtedy sprzedał dwa obrazy szkoły holenderskiej, które miał po swoich rodzicach i które wisiały w Bystrzanowicach w jadalni, a potem zostały wywiezione i wisiały w Poznaniu. Bo obrazy czy meble można było wywieźć. Część tych mebli mam do dziś i stoją w moim mieszkaniu. To zresztą też nie było takie proste. Ruchomości z Bystrzanowic zostały najpierw przewiezione do klasztoru na Jasną Górę i odzyskiwaliśmy je stopniowo. Najpierw ojciec przywiózł trochę rzeczy do Poznania, ale nie meble, tylko jakieś mniejsze rzeczy. A później ja dwukrotnie, raz przed moim ślubem, a drugi raz, jak już dzieci były dobrze podrośnięte, przywoziłam meble z Jasnej Góry do Poznania. Ale cała reszta została. Bystrzanowice to nie był nawet taki wielki dwór, we dworze było dziewięć pokoi, ale dziewięć umeblowanych pokoi to było dużo mebli i nie dało się wywieźć wszystkiego. Ja już później, jak moje dzieci były duże, wywiozłam tapczany. Blejtramy się na to mówiło – w ramie drewnianej były sprężyny na pasach i to było obite. I to były takie dodatkowe miejsca do spania – był w salonie taki tapczan i w kancelarii mojego ojca. Również tak zwane wkłady z łóżek drewnianych – twoi rodzice spali na takim bystrzanowskim tapczanie jeszcze na Grunwaldzkiej. I te obrazy też się udało przewieźć. Dwa sprzedał mój ojciec, a inny, określany jako Murillo, to ja sprzedawałam. Taki chłopiec, pastuszek, siedzący na kamieniu, ma nogę założoną i wyciąga sobie cierń z pięty. Ten obraz został wyjętyz ram i nieprawidłowo zwinięty farbą do środka. Farba się mocno pokruszyła, ale przez jakieś znajomości to zostało w Poznaniu sprzedane, Muzeum to chyba wzięło. Guzik to był a nie Murillo, ale jednak muzeum to wzięło. Mnie to jednak nie interesowało, nawet nie chodziłam sprawdzać, czy to wisi, czy nie. Zresztą muzeum nie pokazuje wszystkich obrazów ze swoich zbiorów, równie dobrze mogli kupić ten obraz, odrestaurować i potem sprzedać. Nie wiem. W każdym razie innych obrazów w Bystrzanowicach nie było – te dwa holendry i Murillo. Portretów rodzinnych nie było, były fotografie – do dziś u Marka wisi portret babci Teodozji w ozdobnej rzeźbionej ramie i owalna fotografia jej rodziców. Morawscy mieli swoje portrety rodzinne, również po Łempickich, ale te obrazy były w Plancie i wszystkie przepadły. W Plancie był front, czy Niemcy wywieźli, czy Ruscy wywieźli, czy zostało spalone, zniszczone. Bystrzanowice nigdy nie zostały zajęte tak jak Planta, ale Bystrzanowice to było odludzie, z dwóch stron 8 kilometrów lasu – to zupełnie się nie nadawało do zajęcia przez wojsko.

Czyli twój tata jakoś zapłacił za internat u sióstr, ale za co na przykład kupowałaś ubrania czy pomoce szkolne?

Jesienią 1945 roku nie było pieniędzy, ale ja dawałam dużo lekcji i zarabiałam swoje pieniądze. I to był bardzo wspaniały rok. Tyle, że gdy pod koniec 1945 roku jechałam na Boże Narodzenie do Poznania, to się przeziębiłam. I to przeziębienie się ciągnęło i wciąż miałam stany podgorączkowe. Mam zwapnienia prawego szczytu płuc – to z tego okresu. A wtedy też miałam jakieś stany zapalne przy paznokciach, to się wtedy mówiło „obierały mi palce”. Było to ropne zapalenie, musiałam chodzić do infirmerii, w wodziez mydłem moczyć i maści mi jakieś przykładali. I, gdy zdałam maturę latem 1946 roku, rodzina zadecydowała, że trzeba mnie doprowadzić do porządku. Wtedy zabrał mnie do siebie Adam Grabkowski, bratanek mojego ojca. Był wtedy dyrektorem jakiejś stacji traktorów na Ziemiach Odzyskanych koło Kłodzka. I ja tam pojechałam wydobrzeć i odżywić się.

Ale najpierw zdałaś maturę?

Maturę zdałam dobrze, ale nie tak błyszcząco – byłam chyba trzecia w klasie, tylko że nas wszystkiego było w klasie osiem uczennic. Na maturze był stopień z geografii, który się uzyskało z czwartej klasy gimnazjum i tam miałam czwórkę, a inne przedmioty miałam na pięć. I chyba z religii miałam czwórkę, zresztą wszystkie miałyśmy obniżony stopień. Ksiądz się na nas okropnie wściekł, bo któraś mądralińska mu się przyznała, że się wycwaniłyśmy. Ksiądz dał tematy egzaminacyjne, które trzeba było sobie opracować i potem się zdawało końcowy egzamin, nie przed komisją, tylko u niego. I to było trudne, bo myśmy w pierwszej klasie liceum miały dogmatykę, a w drugiej – etykę. Kiedy ksiądz dał te tematy, a oczywiście młodzież była sprytna, każda z nas opracowała jeden temat, a reszty się uczyła z opracowań innych. I któraś mądralińska mu się przyznała, że to tak było. Skarżypyta straszna, ale awantura też była straszna. Zagrożone byłyśmy, że będziemy komisyjnie zdawać maturę z religii. W końcu nie doszło do tego, była komisja maturalna z kuratorium, ale się nie wtrącała do religii i tylko obniżono nam stopień. Czyli miałam te dwie czwórki na maturze.

A po maturze pojechałaś do wuja Grabkowskiego na Dolny Śląsk.

O, pan dyrektor miał mieszkanie służbowe, w domu była Niemka – gospodyni, pewnie była właścicielka tego domu, bo wtedy mieszkało tam jeszcze dużo Niemców, ich dopiero później wysiedlali. I tam spędziłam te wakacje, bite dwa miesiące. Były tam ze mną dwie siostry Adama, po kolei, pierwszy miesiąc jedna, a drugi – druga, bo one pracowały już i nie miały tyle wakacji, co ja. Rzeczywiście wydobrzałam tam, skończyły mi się stany podgorączkowe, palce się wyleczyły, wszystko było w porządku. Wyzdrowiałam i przyjechałam do Poznania. Ja sobie wymarzyłam, chciałam pójść na chemię albo na medycynę, ale oczywiście było dawno po egzaminach wstępnych. Poszłam więc na ekonomię na Uniwersytet Poznański, gdzie nie było egzaminów wstępnych – przychodził człowiek, zapisywał się i był studentem. Przeczekanie roku nie wchodziło w rachubę, trzeba było się uczyć. Natomiast było oczywiste, że będę studiowała, co jeszcze w pokoleniu mojej matki, która przecież matury nawet nie miała, jeszcze oczywiste nie było. Wszystkie kobiety w rodzinie miały wprawdzie ogromną wiedzę, ale uczyły się tylko w domu i nie studiowały, studiowali synowie.

W tym czasie poznałaś mojego dziadka, swojego przyszłego męża, Jacka Slaskiego.

Jacek przedtem też uczył się w domu, zdał maturę jako ekstern w Pińczowie i od razu zapisał się na pierwszą otwartą uczelnię w Krakowie – Akademię Handlową. Rok akademicki zaczął się w marcu 1945 roku i trwał do września. I jesienią 1945 roku, jak ja szłam dopiero do drugiej (ostatniej) klasy licealnej, żeby zdawać maturę, to on już przyjechał na II rok studiów do Poznania. Jego rodzice mieszkali jeszcze w Rawiczu, dokąd się przeniosły PNZ-ty i gdzie pracował jego ojciec, Ludwik. A Jacek w Poznaniu wynajmował kwaterę studencką. Decyzja zmiany miasta wynikała więc u Jacka tylko z tego, że chciał być z rodziną. Jego brat Michał nie przeniósł się za rodziną, studiował w Krakowie i bardzo długo tam mieszkał, a potem przeprowadził się do Warszawy. W każdym razie jak ja się zapisałam na I rok ekonomii, Jacek był na tym samym wydziale studentem III roku. Tyle, że w tym właśnie czasie doszedł do wniosku, że wcale nie chce być pracownikiem administracyjnym. Skończył studia ekonomiczne i już pracował, ale jednocześnie od III roku ekonomii studiował archeologię.

Drugie studia kończył równo ze mną. Jego zainteresowania archeologią datują się jeszcze na czas, kiedy mieszkał z rodzicami w ich majątku – Turnawcu, gdzie przed wojną dokonano jakichś odkryć archeologicznych. Znaleziono jakąś siekierkę, która zawsze leżała na biurku u jego ojca, ale znaleziono też jakiś skarb.

Poznałaś Jacka na studiach?

Wcale nie. To mój ojciec zarządził, a ja musiałam być posłuszna i grzeczna, że muszę iść z wizytą do wujostwa Slaskich, którzy właśnie się przeprowadzili do Poznania. A ja wcale nie miałam ochoty, miałam inne plany, spotkać się z kolegami czy coś. Zmuszona do wizyty, ze złości postanowiłam poderwać kuzyna. Było to w 1946 roku, właśnie przyjechałam i zaczęłam studiować. Poznaliśmy się więc na herbatce u jego rodziców.

Mieszkałaś razem z tatą w domu państwa Zwolińskich?

Nie, nie mieszkałam z moim ojcem, tylko wynajmowałam pokój na mieście. U Zwolińskich, w tym gospodarstwie, nie było miejsca, ale ja też nie miałam żadnej ochoty tam mieszkać. Najpierw długo mieszkałam u Berszów, których syn, malarz, był kolegą naszych – ze strony Morawskich – kuzynów Kicińskich. Staś Kiciński był przez rok w Bystrzanowicach jako praktykant. Kiepskim on był praktykantem, bo on nie lubił rolnictwa. Zresztą Staś później skończył szkołę mechaniczną i był specjalistą od samochodów. A młodzi Berszowie, bo ich było dwóch braci, też przyjeżdżali do Bystrzanowic, w lecie, na wakacje albo jak w mieście było więcej łapanek. Berszowie mieli mieszkanie w Poznaniu na ulicy Matejki, na III piętrze w kamienicy. Ale jakoś tak było, że starszy pan Bersz umarł i rodzice pani Berszowej mieli się sprowadzić do Poznania, żeby jej pomóc, więc już nie było dla mnie miejsca. Ale ja zawsze miałam jakieś pokoje i sobie świetnie radziłam. Trochę pieniędzy na życie dawał mi ojciec, a ja udzielałam lekcji. Biednie było, na pewno było biednie. Obiady jadałam w stołówce studenckiej i to się wypatrywało, w której stołówce jest trochę lepiej albo trochę taniej. Ciuchy się dostawało z Caritas Akademika, od czasu do czasu można było jakieś ciuchy dostać, jakąś bluzeczkę, jakieś coś tam. Z kupowaniem było trudniej, ale od ojca miałam całkiem porządny kostium, już nie wiem, czy on w tej firmie, gdzie pracował jakiś kupon dostał. Chodziłam w tym kostiumie na wszystkie egzaminy i może nawet byłam w tym kostiumie z wizytą u wujostwa Slaskich. Nie pamiętam. W każdym razie od połowy miesiąca zawsze chodziłam z wizytami do ciotek, tak koło godziny 19.00, żeby się załapać na kolację. I tak chodziłam do cioci Józinki Kicińskiej albo do cioci Elżuni Slaskiej. A z Jackiem to trwało a trwało, bo poznaliśmy się przecież w 1946 roku, tak z rok trwały podchody, w 1948 roku się zaręczyliśmy, w 1949 braliśmy ślub.

Było jakieś życie studenckie?

Ależ było, oczywiście. Namiętnie chodziłam na wszystkie występy, do teatru bardzo dużo i do opery, ale nie z Jackiem, raczej sama albo z ojcem. Bardzo się przyjaźniłam z Zosią, później Kolberg, Mogilnicką, która była moją koleżanką na roku, z tym że ona przez pierwszy rok studiowała jeszcze w Lublinie, bo oni pochodzili z lubelskiego, mieli tam majątek. Później państwo Mogilniccy, Zosia i jej brat przenieśli się do Poznania, i myśmy na moim roku ekonomii tworzyli taką szóstkę czy ósemkę przyjaciół, w tym Anka Uznańska i Iza Łaszyn, potem Kwilecka. To nie wszystko byli ziemianie, jednak w dużej części. Uznańscy byli właścicielami Szaflar, to taki majątek na Podkarpaciui tam była fabryka nart. Ale to czy moi koledzy byli ziemianami nie odgrywało zbyt ważnej roli, a w Klubie Włóczęgów już zupełnie nie. To była wspaniała instytucja, ten Klub Włóczęgów, zorganizowana przez Komorowskich, rodziców obecnego marszałka sejmu, Bronisława. Ja z Jadzią, jego matką, jestem w stałym kontakcie, bo ona teraz mieszka u córki tu, w Gdańsku. Zyś, ojciec marszałka, już nie żyje. Klub Włóczęgów to była tradycja. W dwudziestoleciu międzywojennym był taki Klub na Uniwersytecie Wileńskim, a Komorowscy są z Wileńszczyzny i dlatego ten nasz Klub tak się nazywał. Wiosną i jesienią organizowano niedzielne wycieczki po okolicy,a w lecie dłuższe, kilkutygodniowe wyprawy. Na przykład na Mazury. Byłam członkiem Klubu Włóczęgów, też mocno byłam zaangażowana w harcerstwie i w lecie jeździłam na obozy harcerskie. Natomiast bardzo się w poznańskim Klubie udzielali Krysia Slaska, córka wuja Jana Slaskiego, brata mojego teścia i Jurek Wiśniewski, za którego Krysia potem wyszła za mąż. Krysia studiowała rolnictwow Poznaniu, dopiero wiele lat potem stryj Jan kupił im dom w Krakowie.

I to wszystko byli ziemianie?

W tych organizacjach powiązania ziemiańsko-rodzinne niby nie od grywały już takiej roli, ale jednak jakąś odgrywały, bo wiele lat później, jak już byłam dorosła i miałam dzieci, kiedy powstał Klub Inteligencji Katolickiej, i ja się tam udzielałam i chodziłam na prelekcje, zebrania, to tam też było mnóstwo ziemian. Bo to była inteligencja, ludzie o szerszych zainteresowaniach, było to też dla tej grupy jakieś miejsce, gdzie mogli się spotykać. W drugiej połowie lat 40. taką funkcję pełniły zresztą te PNZ-ty – tam pracowali ziemianie, bo oni mieli wykształcenie rolnicze, odpowiednie, aby zarządzać gospodarstwami. Trwało to tylko kilka lat, potem zaczęły się czystki, wyniszczono ich, zamknięto do więzienia. Teść mój poszedł do więzienia w 1948 roku. Jak braliśmy ślub, to teścia nie było i były całe hece ze ślubem, bo teściowa Elżbieta Slaska, zwana Babunią, uważała, że trzeba czekać, aż dziadzio wróci z więzienia. Nie wiadomo było, jak długo to mogło trwać, bo teść był na razie aresztowany, zanim doszło do rozprawy w 1950 roku, to ja już byłam w ciąży z Ewunią. Dopiero potem dziadzio dostał wyrok, 10 czy 12 lat, z czego odsiedział siedem.

Czy planowaliście ślub?

Dogadaliśmy się z Jackiem w 1948 roku, że chcemy razem żyć, ale mieliśmy już zaplanowaną wspólną wycieczkę rowerową z Klubu Włóczęgów. Jacek też był w Klubie i był głównym organizatorem tej wycieczki. Jechała nas czwórka czy piątka, jeszcze jedna dziewczyna oprócz mnie i trzech chłopaków. To myśmy się nie przyznali, że myśmy się dogadali, Jacek nie oświadczył się mojemu ojcu o moją rękę, nie powiedział też nic swoim rodzicom. Tylko sobie pojechaliśmy spokojnie na tę wycieczkę. Wspaniała to była wyprawa, przez Zieloną Górę do Wrocławia. Wszystko rowerami. Zresztą wiele lat później pojechałam znów na taką wycieczkę rowerową z dziećmi, szlakiem orlich gniazd. Ale wtedy w 1948 roku, to się nocowało w gospodarstwach, to już nie były PNZ-ety, tylko PGR, mieliśmy takie papierki, to Jacek wszystko załatwił, żeby nas wspomóc, dać nocleg. Nocowaliśmy gdzieś na jakimś stryszku, na sianie. Bardzo to było romantyczne i bardzo sportowe. A we Wrocławiu zatrzymywaliśmy się u jakichś kolegów czy znajomych. I później we Wrocławiu wycieczka się rozwiązała, a myśmy pojechali we dwójkę do wujostwa Bronikowskich. To było kuzynostwo dziadzi Ludwika i do nich przyjechała na wakacje Babunia czyli mama Jacka. Myśmy tam pojechali i tam się przyznaliśmy, że jesteśmy zaręczeni. Jeszcze się gdzieś wybraliśmy na rowerach i potem wracaliśmy do Poznania razem z Babunią pociągiem, a na stacji czekał na nas ojciec Jacka, który już też wiedział, bo Babunia mu dała znać.

Rodzina była zadowolona, że się zaręczyliście?

Myślę, że rodzice Jacka byli zadowoleni, byłam z dobrej rodziny, znali mnie dobrze, choć Babunia w stosunku do mnie miała dużo wymagań, ale ona była takim człowiekiem i w stosunku do wszystkich miała dużo wymagań. Współżycie z Babunią nie było łatwe, ale ona też była w bardzo trudnej sytuacji. Teścia wkrótce potem zamknęli w więzieniu, ona pracowała, pracowała ciężko, w jakiejś ogrodniczej instytucji. Przenieśli ją z Poznania do Środy i codziennie dojeżdżała do Środy. Nie była już też najmłodsza, była po pięćdzisiątce. A dziadzio Ludwik wyszedł z więzienia dopiero w 1956 roku.

Jak wyglądał wasz ślub?

Ślub się odbył w domu wujostwa Zwolińskich, tam gdzie ojciec mieszkał. Tu też się nie obyło bez komplikacji. Dawało się na zapowiedzi, a ja nie miałam wtedy jeszcze 21 lat i mój ojciec musiał za mnie chodzić do księdza proboszcza, żeby dać na zapowiedzi. Myśmy oboje byli bardzo młodzi, ale Jacek był rok ode mnie starszy, on już miał 21 lat. Nasz ślub był w czerwcu, a ja dopiero w sierpniu osiągnęłam pełnoletniość. Nie miałam też skończonych studiów, tylko trzy lata. Na ślubie nie było zbyt wiele rodziny. Był Franek Morawski, który wtedy mieszkał w Poznaniu, wujostwo Edziowie Morawscy, już nawet nie pamiętam, może ciocia Ola, jego matka, bo na też już mieszkała wtedy w Poznaniu. A ze Slaskich przyjechali z Krakowa stryjostwo Janowie i dwie ich córki, Brońcia i Hala, i stryj Michał był i Basia – rodzeństwo Jacka. Ślub nie był w mojej parafii, tylko u Pallotynów, w parafii mojego ojca.

Gdzie zamieszkaliście po ślubie?

Jacek mieszkał już wtedy u mamy, a ja najpierw mieszkałam w jego stancji na ulicy Matejki. Po ślubie musieliśmy się oboje przenieść na ulicę Zakręt, do domu, gdzie mieszkali moi teściowie – trzeba było zapełnić metraż, żeby nie odebrano im mieszkania. Mieszkanie było trzypokojowe, a i tak, mimo że Jacek po aresztowaniu ojca przeprowadził się do mamy, UB zajęło jeden pokój. Babunia miała dwa pokoje, w jednym z nich mieszkał Jacek, bo Basia była wtedy w szkole u sióstr Urszulanek w Pniewach, a Michał studiował w Krakowie. Mieszkało się z ubecją, wspólna kuchnia była, wspólna łazienka. Wyprowadziliśmy się wszyscy z tego mieszkania, jak dziadzio Ludwik wrócił z więzienia. Dziadzio przeprowadził proces o rehabilitację, bo to sądownie trzeba było przeprowadzić, wygrał i dostał nawet odszkodowanie, choć od sumy odszkodowania odjęto sumę za wyżywienie przez siedem lat.

Legenda rodzinna głosi, że za odszkodowanie kupiony został telewizor.

To rzeczywiście tylko legenda, bo pierwszy telewizor został kupiony przeze mnie, już po przeprowadzce na ulicę Marcelińską. Miałam stałą pracęi mogłam dostać talon na telewizor. Mnie potrącano z pensji raty, a dziadzio Ludwik mi co miesiąc zwracał te pieniądze.

Na Marcelińską przeprowadziliśmy się już, gdy dziadzio Ludwik wyszedł z więzienia. Właściciele tego domu sprzedali go pewnemu panu Siekierczakowi, który wymienił z dziadziem Ludwikiem mieszkanie. Mieszkanie na Zakręcie było już znowu trzypokojowe, bo jeszcze zanim dziadzio wrócił, to ten ubek, pan Ledzian, dostał ataku serca, był w szpitalu i bardzo szybko umarł. Czyli nigdy się z dziadziem nie spotkał. Została jego żona i córeczka, ale one się wkrótce wyprowadziły. I bardzo śmiesznie się wyprowadziły. Bo jak ubecy zajęli Slaskim jeden pokój, to wtedy jednocześnie zajęli jeden pokój na piętrze właścicielom tego domu. Slascy zajmowali parter i tam były trzy pokoje, a właściciele – dwie siostry i brat, mieli takie samo trzypokojowe mieszkanie na piętrze. Też im wtedy zajęto jeden pokój, bo nie ma żadnego powodu, żeby dwie siostry nie mogły mieszkać w jednym pokoju. I tam się też wprowadziła rodzina ubecka, małżeństwo z córeczką. Córeczka miała na imię Grażyna, a Marek to przekręcił i nazywał ją gadzina. I to się Babuni szalenie podobało, że słusznie ją tak nazywa. No i jak już wszystko zostało załatwione, to tamta rodzina dostała jakieś ubeckie mieszkanie, a wdowa po panu Ledzianie z córeczką przeniosła się na I piętro.

Twój teść, czyli dziadzio Ludwik, bo tak go wszyscy nazywali, wrócił do pracy?

Dziadzio potem jeszcze bardzo długo pracował.

A babunia też pracowała?

Babunia przeszła na rentę dosyć szybko po tym, jak dziadzio wrócił. To była renta chrobowa. Babunia pracowała w magazynach owoców, nie fizycznie, bo prowadziła papierkową robotę, ale tam było zimno i wilgotno.

Czyli cała rodzina mieszkała na ulicy Marcelińskiej. Ale ty się potem wyprowadziłaś na Hetmańską?

Na Marcelińską przenieśliśmy się wszyscy w 1959 roku, jak był ślub Basi, siostry Jacka. Mieszkali tam moi teściowie, matka Babuni, pani Ostrowska, i ja z dwójką dzieci. A Basia z mężem, Zygmuntem Kanigowskim mieszkali w Warszawie, a potem w wynajętym mieszkaniu w Milanówku. Tomek się urodził w Poznaniu w 1960 roku, bo Basia tam pojechała rodzić, i potem Tomek mieszkał z nami, pod opieką Babuni. Basia pracowała w Warszawie i na sobotę i niedzielę przyjeżdżała do synka. W 1962 roku już jak była w ciąży z Joasią, a ja już miałam się wyprowadzić na Hetmańską, zaproponowałam, że na ten czas ja się przeniosę z dziećmi do takiej połówki pokoju, za szafę, gdzie przedtem mieszkała prababcia, a ona będzie mogła zająć z dziećmi mój pokój. Tymczasem oddanie mojego mieszkania na Hetmańskiej opóźniło się o trzy kwartały i przez ten czas tam już było potwornie ciasno.

Na Hetmańskiej mieliśmy nareszcie swoje mieszkanie, ale tylko dwa pokoje. W jednym ja mieszkałam z Ewunią, a w drugim mój ojciec z Mareczkiem. To było duże mieszkanie – 56 metrów – i ja musiałam mieć cztery osoby. Jak dostałam mieszkanie, to mój ojciec wyprowadził się od Hulewiczów i zamieszkał z nami. Miałam wniosek i przyznane trzypokojowe mieszkanie, ale nie wytrzymałabym tego finansowo.To było mieszkanie spółdzielcze, tzw. własnościowe, wpłacało się 15%, a resztę się spłacało przez 30 lat. A jak potem w 1978 roku wymieniałam Hetmańską na mieszkanie w Sopocie na Kolberga, to ja to mieszkanie już musiałam wykupić.

Na Hetmańskiej mieszkałam 15 lat, a tu w Sopocie już mieszkam 28 lat, największy odcinek mojego życia spędziłam w tym mieszkaniu. Biórków to było 6 lat, Bystrzanowice 12 lat, od 1933 do 1945 roku, potem w Częstochowie rok czy dwa, różne pokoje w Poznaniu, a od 1949 roku Zakręt i Marcelińska. Poznań to też było 30 lat, ale różne mieszkania. I to mieszkanie to twój tata z ciocią Ewą wybrali. Ta zamiana się ciągnęła przez dwa lata.

Wróćmy jeszcze do Poznania. Wzięliście z Jackiem ślub…

… i pojechaliśmy w podróż poślubną do Biskupina, gdzie Jacek miał praktykę, ale nie na samych wykopaliskach, tylko w magazynie, gdzie wszystkie te skorupki opisywał. Jacek był bardzo uczonym człowiekiem, dużo pisał, dużo publikował, pewnie by został profesorem, gdyby nie zginął w katastrofie samolotowej w listopadzie 1951 roku. Na pewno zostałby po studiach na uczelni i na pewno zostałby profesorem. Przed śmiercią został mianowany kierownikiem wykopalisk w Opolu, gdzie budowano halę widowiskową, w której się potem odbywał festiwal piosenki polskiej. Zanim podjęto budowę trzeba było przeprowadzić ogromne prace wykopaliskowe. I Jacek został dyrektorem całego tego interesu. On wprawdzie jeszcze studiował archeologię, ale miał już magisterium na Szkole Handlowej, a pracę magisterską pisał na temat ziaren zbóż na wykopaliskach w Egipcie. Czyli już na ekonomii znalazł sposób, żeby pisać pracę o archeologii. I tę pracę pisał, jak Ewunia była malutka, w 1950 roku. Potem skończył archeologię i jak zginął, to był już w trakcie pisania doktoratu. Jak zginął miał więc żonę, dwoje dzieci, dwa skończone fakultety i pisał doktorat. Był bardzo wybitnym człowiekiem.

Jacek zginął w pierwszej katastrofie samolotowej w Polsce powojennej.

Ten lot, w którym zginął, też był przez ten doktorat, bo Jacek konsultował się w sprawach numizmatycznych z jednym profesorem w Krakowie. I leciał wtedy do Krakowa. Ten doktorat Jacka tu jest, bo skończył go pisać Tabaczyński, jego młodszy kolega z archeologii. Praca została opublikowana, I część – Slaski, Tabaczyński, a II już tylko Tabaczyński. W każdym razie, wtedy Jacek leciał do Krakowa, a w Krakowie była mgła i ich nie przyjęto, więc zawrócili, a jest zasada, że niezależnie od warunków atmosferycznych samolot musi przyjąć to lotnisko, z którego wyleciał. I oni wracali do Łodzi, bo lot był z przesiadką, Poznań – Łódź, Łódź – Kraków. I tak to było, oni mieli mały zakres czyli dostawali mało paliwa. To oczywiście było nietypowe, że on wtedy poleciał samolotem, a nie pojechał pociągiem. Atrasznie się cieszył na ten lot, pierwszy w życiu. Ja w trzy miesiące po śmierci Jacka poleciałam do sanatorium do Krynicy i leciałam tą samą trasą, Poznań – Łódź, Łódź – Kraków.

Nie bałaś się?

Nie, nie miałam żadnych obaw, uważałam, że jak ma być, to niech będzie, niech się skończy raz na zawsze. Tak się wtedy czułam. Dostałam choroby wieńcowej na tle nerwicowym ze wszystkimi objawami, jakby to była angina pectoris i leciałam do Krynicy na kurację. Ja się nie bałam, ale nikomu nie powiedziałam, że lecę, dopiero z Krakowa zatelefonowałam i powiedziałam, że jestem na miejscu. Myślę, że Babunia by protestowała, gdyby wiedziała, że zamierzam lecieć. W końcu zostawiałam jej i takiej płatnej opiekunce dwoje maleńkich dzieci. To wszystko było strasznie dramatyczne. Teść w więzieniu, ja jako młoda wdowa z dwójką maleńkich dzieci, ciasnota mieszkaniowa, ubecy za ścianą. Przynajmniej Mareczek i Ewunia dostali od LOT-u renty sieroce… choć to bardzo długo trwało.

A twój tata? Co robił w PRL-u, jak przestały istnieć PNZ-ty?

Ojciec pracował bardzo długo. Jeszcze w wieku 80 lat pracował na uniwersytecie.

A ty studiowałaś jeszcze?

Ostatni egzamin dyplomowy zdawałam w listopadzie 1950 roku. Mój opiekun naukowy, profesor Curkiewicz miał zawał i we wrześniu nie pytał, a od października pytał tylko jednego studenta dziennie, a i to nie codziennie. Ewa była wtede maleńka. I miała do mnie potem o to pretensje, że jak jeździłam na egzaminy, to albo ją zostawiałam w wózeczku u krawcowej, którą mieliśmy w śródmieściu w Poznaniu, albo u portiera. Nie miałam żadnej opiekunki do niej, a wszyscy pracowali. Opiekunkę miałam, het, jak już dwoje dzieci urodziłam. Ewa zawsze miała pretensje, że ją zostawiałam u portiera, a tak by już miała zaliczone jakieś egzaminy czy wykłady, jakbym ją ze sobą brała na zajęcia. Gdy skończyłam studia, mój kuzyn Leitgeber pomógł mi znaleźć pracę. Bardzo chciałam od razu pójść do pracy.

Zatem poszłaś do pracy.

Tak. W listopadzie 1950 roku zdałam egzaminy dyplomowe i bardzo mi zależało, żeby już od razu, jeszcze w tym samym roku zacząć pracę, bo wtedy w następnym roku miało się już miesiąc urlopu. Leitgeber załatwił mi po znajomości u głównego księgowego jednej firmy budowlanej, że mnie przyjęli od 15 grudnia. I pech chciał, że dokładnie wtedy zaszłam w ciążę i rodziłam dokładnie 9 miesięcy potem, jak zaczęłam pracować w tej firmie. Pracowałam w dziale finansowym i zajmowałam się jakimiś rozliczeniami. Pracowałam tam, ciocia Ewa była w żłobku, a ja byłam na trzymiesięcznym okresie próbnym. I nie mogłam się nikomu przyznać, że jestem w ciąży, bo by mnie zwolnili natychmiast. Bo po co komu taki pracownik, który potem pójdzie na 3 czy 4 miesiące na urlop macierzyński? Na początku oczywiście nie wiedziałam nawet, ale potem już wiedziałam. I to ukrywałam. Nosiłam zapaskę – taki ludowy strój, pelerynka w kolorowe pasy, który był równieżw Częstochowskiem. I w biurze w tej zapasce chodziłam. Dopiero w maju, jak byłam w piątym miesiącu, a czas próbny dawno minął, przyznałam się, że jestem w ciąży. Jaki ten główny księgowy był wściekły, oburzony, cała heca była. W sierpniu urodziłam Marka i do ostatniego dnia chodziłam do pracy. Jeszcze w sobotę byłam w pracy, a w niedzielę 12 sierpnia urodził się Marek. Potem byłam na urlopie macierzyńskim, trzy miesiące i miałam miesiąc urlopu wypoczynkowego – Jacek jeszcze żył, zginął 15 listopada. A w firmie już wszystko było przygotowane, że jak tylko wrócę do pracy, to dostanę wypowiedzenie. Ale jak się okazało, co się stało, to pani personalna powiedziała: nie wolno, nie wolno zwolnić kobiety, która jest jedynym żywicielem rodziny. Był pełen socjalizm i takich rzeczy przestrzegano. Ale trzeba też dodać, że personalną była pani Jasnoszowa, której mąż był archeologiem, kolegą Jacka. Jacek pracował w Instytucie Historii u profesora Hensla, a tamten pracował w Muzeum Archeologicznym u profesora Kostrzewskiego. Więc jeszcze wykorzystywałam ten urlop, a potem jeszcze dostałam zwolnienie lekarskie. Bardzo się bałam, że mnie wyrzucą, tak że do pracy przyszłam dopiero w styczniu i wtedy personalna mi powiedziała, że nie grozi mi żadne wypowiedzenie. W tej firmie pracowałam do końca 1963 roku, dobre 10 lat. I oni mi dali częściowo wkład na to moje mieszkanie na Hetmańskiej. Bo to była Spółdzielnia Pracowników Budownictwa i firmy dawały częściowo wkład na mieszkania swoich pracowników. Ale trzeba było podpisać cyrograf – zobowiązanie, że się nie odejdzie z firmy do czasu zamieszkania w tym mieszkaniu. Zawsze mówiłam, że ja jestem chłop pańszczyźniany glebae adscripti, mówiłam to publicznie. Podpisałam, musiałam tam pracować i nie dostawałam żadnych podwyżek, bo po co dawać podwyżki pracownikowi, o którym wiadomo, że nie odejdzie. I wytrwałam tam aż do 1963 roku i natychmiast, jak się tylko zameldowałam w mieszkaniu na Hetmańskiej, złożyłam wypowiedzenie, choć nawet jeszcze nie wiedziałam, dokąd pójdę pracować.

I dokąd poszłaś?

Zosia Kolbergowa mnie ściągnęła do spółdzielczości pracy, gdzie troszkę więcej dostałam pieniędzy, a spółdzielczość organizowała świetne wakacje dla dzieci. To był Wojewódzki Związek Spółdzielni Pracy, a spółdzielnie były fryzjerskie, szewskie, budowlane, lekarskie, wszelkie. Tam najpierw pracowałam w różnych wydziałach, w administracji, a później w ramach tej spółdzielczości pracy przeszłam do Gdańska do Wojewódzkiego Związku Spółdzielni Pracy. I tutaj w Gdańsku bardzo szybko awansowałam. Byłam sumienna i pracowita, i bardzo szybko zostałam kierownikiem działu ekonomicznego. Miałam lepsze pieniądze, bardziej odpowiedzialną pracę, swój gabinet. W 1983 roku, w momencie jak skończyłam 55 lat, przeszłam na emeryturę.

Dlaczego? Przecież miałaś dobrą pracę, lepsze pieniądze?

Bo to były te zmiany, euforia roku 1980 i 81, później stan wojenny, ciągle się też zmieniały przepisy administrowania tą spółdzielnią i powoli miałam wszystkiego dosyć. Mogłam przejść na wcześniejszą emeryturę i skorzystałam z tego. To prawda, ja szalenie wcześnie przeszłam na emeryturę i dlatego mam taką małą tę emeryturę. Później zmieniły się przepisy, emerytury były wyższe i jak Zosia Kolberg przechodziła na emeryturę, trochę później niż ja, to dostała o wiele lepsze pieniądze. Myśmy były na równorzędnych stanowiskach, to znaczy ja w Gdańsku uzyskałam takie stanowisko, jakie ona miała w Poznaniu. I ona, jak tylko przeszła na emeryturę, to poszła na pół etatu do takiej niedużej spółdzielni. A ja tu przestałam pracować w 1983 roku i dopiero w 1986 roku, po urodzeniu się Adasia, poszłam w Sopocie do biblioteki na pół etatu. I wtedy mi się te trzy lata dołożyły do stażu pracy. To był jakiś taki przelicznik i potem miałam troszkę wyższą tę emeryturę.


Rozmowa z Zofią Slaską, zwaną Babaciem, przeprowadzona wiosną 2009 roku, przez jej najstarszego wnuka Jacka Slaskiego.
Spisała Ewa Maria Slaska

Zofia Slaska była mamą mojej najlepszej przyjaciółki na studiach, Ewy Marii Slaskiej. Gdy wyszłam za mąż za brata Ewy, Marka, ja też nazywałam się Ewa Maria Slaska, a mama Ewy i Marka została moją teściową. Gdy rozwiedliśmy się z Markiem, nadal mówiłam do niej “mamo” i często odwiedzałam ją i Ewę. Ewa umarła w roku 2005, teściowa dwa tygodnie temu. Zdjęcie zrobione tydzień wcześniej.

Wspomnienia (2): wojna

Umarła moja Teściowa, Zofia Slaska. W zeszłym tygodniu przypomniałam pierwszą część wywiadu z nią spisanego w roku 2010 przez mojego wnuka. Dziś druga część.

Zofia Slaska, babcia i Jacek Slaski, wnuk rozmawiają o życiu babci w czasie wojny

Gospodarstwo…

Gospodarstwo było dobrze prowadzone, przynosiło dochody, ale nie były to kokosy. Zresztą też nie było zbyt wiele czasu. Mój ojciec objął Bystrzanowice w 1933 roku, a w 1939 roku wybuchła wojna. Ojciec hodował konie, a to jest przedsięwzięcie gospodarcze, które się planuje na wiele lat i w pierwszych latach nie przynosi dochodów. Majątek, który miał rozpłodowego ogiera, tak jak to było w Bystrzanowicach, podpisywał umowę, że będzie hodował konie dla wojska. Wojsko dawało pieniądze, był ogier, który pokrywał klacze. Ten pierwszy wyhodowany przez mojego ojca trzylatek, tzw. prymus, stawał do remontu – to były takie egzaminy dla koni trzylatków, czy się nadają do służby – dopiero tuż przed wojną. I był jeden, potem było ich więcej, nawet pięć w roku, ale to już była wojna, dużo koni zabierała partyzantka, a konie musiały też pracować w polu. Ja też miałam klaczkę, Łunę. Jeździłam konno przez całe dzieciństwo – ostatni raz rok przed ślubem, w 1948 roku. Byłam na obozie harcerskim na Ziemi Lubuskiej, w okolicach Rzepina, kawałek dalej była granica z Niemcami. Mieliśmy obóz na terenie PGR-u i tam miałam okazję jeździć, nie miałam butów z cholewami, nie miałam bryczesów, miałam czyjeś spodnie od dresu i własne zwykłe buty, ale jeździć się dało bardzo dobrze.

Zaczęła się wojna…

Na początku wojny wyjechaliśmy, bo był wojskowy nakaz ewakuacyjny dla koni i zostało wyznaczone dokąd mamy je odstawić, i ogiera, i źrebaki. Trzeba się było z tym spieszyć, bo Bystrzanowice leżały bardzo blisko granicy. Niemcy weszli tam już chyba 3 września. Myśmy zostali ewakuowani do majątku naszych krewnych, Bielskich. Jechało się wielkimi wozami, gdzie były załadowane kufry. A w powozie jechała moja mama, moja nauczycielka, Angielka i ja. Ojciec wyjeżdżając zabrał ze sobą broń, miał piękny sztucer i dwururkę. Była to broń na polowania, sztucer na grubszą zwierzynę, a dubeltówka na zające, na kuropatwy. Tę broń mu Wehrmacht skonfiskował. Od razu, podczas pierwszego spotkania padło pytanie: czy jest broń? Myśmy wiedzieli, zaczynała się okupacja, kto przeżył I wojnę, ten wiedział, że nie ma co się narażać. Za broń można było dostać kulkę w łeb.

To w czasie wojny nie mieszkaliście w Bystrzanowicach?

Ach nie, to nie była prawdziwa ewakuacja. Cała ta wyprawa trwała niedługo. Dojechaliśmy do Wisły, ale tam już byli Niemcy i po kilku dniach, 15 września, się wracało. Po powrocie zastaliśmy Bystrzanowice w najlepszym porządku, służba wszystkiego dopilnowała.

Bystrzanowice rozwijały się także w czasie wojny, Niemcy nie zajęli majątku, można było dalej gospodarować. Dopiero w później, w 1942 roku wyrzucili państwa Raczyńskich z pałacu, wzięli go na tzw. Liegenschaft czyli dali mu zarządcę niemieckiego.

Możesz opowiedzieć o prababci Konstancji? Co się stało w czasie wojny?

Moja mama zginęła. Był rok 1942, jak mamę zamknęli, rok była w więzieniu i w 1943 roku umarła. To było tak. Był zrzut jakiś cichociemnych, jak to się wtedy nazywało, ze Szkocji. Byli to oczywiście polscy żołnierze. Ten zrzut był gdzieś w Polsce, wcale nie koło nas. Na Mazowszu chyba. Niemcy wyśledzili tę akcję i któregoś z tych zrzucanych zastrzelili, zanim jeszcze wylądował. I ta fujara, ja przepraszam bardzo, bo to nieładnie tak mówić o biednym człowieku, który zginął, ale to była fujara, bo zachował się zupełnie niezgodnie z regułami konspiracji. Otóż Henryk Dąbrowski, ożeniony z moją kuzynką, Asią Kontrymowicz, dał mu tam w Szkocji adres żony, żeby przekazał jej, nie wiem, pieniądze, wiadomości. I ten facet miał przy sobie karteczkę z adresem Asi, która mieszkała z matką w Kielcach. Gestapo przyszło do Asi, powiedziało, że wiedzą, że jej mąż jest za granicą i zażądało, żeby oddała listy, które mąż do niej przysyłał. No i ona oddała te listy, a przechowywała je razem z kopertami, a na kopertach był adres w Bystrzanowicach i nazwisko mojej mamy. To jest cała długa historia. Henryk Dąbrowski był przed wojną komendantem lotniska w Lidzie. To było wtedy polskie miasto, w tej chwili to jest Białoruś. Kiedy Sowieci 17 września 1939 roku weszli do Polski, Henryk musiał uciekać. Wydostał się przez Litwę i Łotwę do Skandynawii, a stamtąd do Anglii, gdzie był pracownikiem II wydziału, tzw. dwójki, czyli wywiadu wojskowego. W Lidzie zostały jego żona, jego teściowa, siostra mojego ojca i dwie córki Henryka, córka z pierwszego małżeństwa, która miała wtedy chyba 14 lat, i Hanusia, która miała rok. Wszystkie te kobiety też próbowały się wydostać przez Litwę, ale się im to nie udało, mieszkały w Lidzie i dopiero w kwietniu 1941 roku otworzyła się możliwość repatriacji dla Polaków, którzy przed wojną mieszkali na terenach zajętych teraz przez Niemców. Po przyjeździe do Polski zamieszkały w Kielcach. Ciotka, to była moja matka chrzestna, przed wojną prowadziła tam stancję dla chłopców, a jej synowie chodzili do gimnazjum. Cała rodzina przedostała się więc do Polski. W tym czasie, ponieważ Henryk nie wiedział, gdzie one są, wysyłał listy adresowane na moją matkę, bo Bystrzanowice to był taki stały adres. No i dlatego, jak Asia oddała listy z kopertami, to było tam imię i nazwisko mojej matki i adres w Bystrzanowicach.

I Niemcy przyjechali aresztować prababcię?

Nie. Matka Hanusi i Marii Dąbrowskiej, ciocia Mimi, która mieszkała gdzieś poza Kielcami, przyjechała do Bystrzanowic do mojej matki, która była matką chrzestną Hanusi, i zażądała, żeby pojechała z nią do Kielc. Powiedziała, że ona się odda w ręce Gestapo, bo chce być razem z córkami, a że mama ma zabrać Hanusię do Bystrzanowic. Hanusia była malutka, miała cztery czy pięć lat. Nie wpadli na to, że Gestapo zamknie również moją matkę. A Hanusię Niemcy umieścili w sierocińcu. Do Kielc pojechała z tymi dwiema paniami, ciocią Mimi i moją mamą, również kuzynka mojego ojca, Tonia Grabkowska, która akurat była w Bystrzanowicach. Do Toni nikt o nic nie miał pretensji, miała wykupiony bilet do Krakowa, gdzie pracowała, pozwolono jej wyjechać. Tonia opowiadała potem, że wie, że jej pilnowali i że sprawdzono, czy naprawdę wyjeżdża. Wyjechała więc i przyjechała do Bystrzanowic, żeby nam opowiedzieć, że mamusia i te wszystkie panie są zamknięte, a Hanusię oddano do sierocińca. W tych listach nie było zapewne nic takiego, ale były dowodem na kontakty z wrogiem. Po ostrzeżeniu Toni mój ojciec następnego dnia pojechał do Kielc, żeby tam spróbować coś załatwiać. Były tam znajomości, biskup był dobrym znajomym mojej ciotki, byli różni przyjaciele, było gdzie szukać różnych możliwości, paczkę dostarczyć do więzienia. Wiedzieliśmy już też, że może być rewizja w domu, a ja miałam ogromną korespondencję z różnymi kuzynami, więc siedziałam i wszystkie listy paliłam, schowaliśmy podręczniki szkolne. Zdjęć nie chowaliśmy, nie przyszło nam do głowy, przecież w ogóle nie wiedzieliśmy, czego oni mogą szukać. Przyjechało Gestapo, jeden siadł przy biurku mamusi i przeglądał szuflady, w których były bardzo ważne spisy, ile która kura jaj zniosła. Bo to było zapisywane, kury były numerowane, ale nie tak jak świnie, przez Niemców, tylko to była własna koncepcja mojej mamy, która chciała wiedzieć, ile która kura jaj znosi, bo jak znosiła mało, to szła do garnka. W biurku były więc nieważne papiery, tylko na wierzchu stała skrzyneczka, gdzie mamusia miała fiszki z adresami ludzi, z którymi korespondowała. I tego nie spaliliśmy, nie przyszło nam do głowy. Na takie rzeczy się przecież nie zwraca uwagi. Więc to zabrali, po tygodniu mógł mój ojciec przyjechać i odebrać, ale nigdy się nie zgłosił. Ale też nic się nie udało załatwić. Tych pań zamkniętych było pięć – ciotka, jej dwie córki, moja mama i pani, tzw. panna Mania, która, jak córki ciotki były małe, była ich guwernantką, i akurat przyjechała i była w tym mieszkaniu. Ją zwolnili. Ja dużo rzeczy wiem, bo ona mi opowiadała. Je wszystkie zamknięto w lutym 1942 roku, a ją zwolnili w listopadzie. Przyjechała wtedy do Bystrzanowic, żeby opowiedzieć, ale też żeby się trochę odżywić i dojść do siebie. Stąd wiemy, że najpierw wywieziono je wszystkie z Kielc i były w więzieniu w Płocku, potem w Grudziądzu, i stamtąd pannę Manię już zwolniono, a pozostałe panie umieszczono w obozie przejściowym w Działdowie i z Działdowa wszystkie zostały wywiezione do Oświęcimia. Wiedzieliśmy, bo co jakiś czas przychodziły listy (tu gdzieś jest cała paczka listów). Listy były po niemiecku. Moja mama znała niemiecki, mój ojciec też.

Prababcia umarła w obozie?

Tak. I tak przyzwoicie się stało, że Gestapo przysłało zawiadomienie do Urzędu Gminy w Janowie. Było to takie miasteczko w okolicy, które przed I wojną w 90% było żydowskie; przed II wojną było już tam więcej Polaków. Był kościół wybudowany i szkoła siedmioklasowa – duża, nowa szkoła. I bardzo przyzwoicie się ci urzędnicy z gminy, Polacy, zachowali. Bo u nas było tak, że codziennie o świcie jeden z chłopaków, mleczarek się na niego mówiło, odwoził bańki z mlekiem na stację kolejową Złoty Potok. W Bystrzanowicach było kilkadziesiąt krów, 40 czy 50, i codziennie te bańki ładowało się na pociąg, który odstawiał je do mleczarni w Częstochowie. Raz na miesiąc mój ojciec rozliczał się z mleczarnią, a mleczarnia codziennie odsyłała na stację Złoty Potok bańki od mleka. I codziennie „mleczarek” przywoził z powrotem te wielkie 20-litrowe bańki i wstępował na pocztę, nie tylko odebrać listy, ale także oddać. Bo w całych Bystrzanowicach, jeśli ktoś pisał listy, to oddawał je w kancelarii u mojego ojca, gdzie całą wychodzącą korespondencję pakowało się do torby pocztowej, takiej torby listonosza, która była zamykana na kłódkę. A poczta miała drugi klucz od tej kłódki. I tam otwierano tę torbę i wyciągano listy, a listów się wtedy pisało dużo. Był wprawdzie też telefon, Bystrzanowice miały telefon, ale to był telefon tylko do centrali, obok pałacu w Złotym Potoku. Tam urzędował pan Lampa, który był głównym elektrykiem. Kręciło się korbką, odzywał się pan Lampa czy pani Lampa, zgłaszała się centrala i mówiło się, że chce się z tym a tym rozmawiać i oni przełączali. Tak czy owak, listów się dużo pisało i tak właśnie były przekazywane.

I wtedy ci z gminy zostawili na poczcie wiadomość, że ma się mleczarek zgłosić do gminy po pismo. Mleczarek wracał do Bystrzanowic, przywoził tę zamkniętą torbę z listami, i tak mój ojciec odebrał to zawiadomienie. Przeczytał, popłakał sobie w kancelarii, a potem przyszedł do mnie, a ja już w tym czasie mieszkałam w sypialni moich rodziców, z ojcem w tym samym pokoju. W moim dawnym pokoju mieszkała Hanusia ze swoją opiekunką, bo już mój ojciec zdążył ją wydostać z sierocińca. Ojciec przyszedł do mnie, zajrzał, powiedział „a czytasz”, to tamto dziesiąte i powiedział mi, że mamusia nie żyje.

Jak umarła?

Mama umarła na tyfus, bo tam była epidemia tyfusu, czego się dowiedzieliśmy dobrze po wojnie. Moja mama była zatrudniona w szpitalu obozowym, miała te umiejętności, ale też nie była młoda, w końcu miała wtedy ponad 50 lat. Schudła przez rok pobytu w więzieniach 40 kilo. Przedtem mama miała taką figurę jak ja, była tęga i ważyła 80 kilo. I jak przyszła epidemia, to była za słaba. Równo rok była uwięziona. Ale z tych czterech pań, które wtedy razem aresztowano, zmarły trzy, jako pierwsza – najmłodsza z nich, młodsza córka mojej ciotki, zachorowała już w Oświęcimiu i zmarła na gruźlicę. Jej starsza siostra przeżyła. A moja mama i moja ciotka zmarły dzień po dniu, moja mama zmarła 15 lutego, a ciotka 14 czy 16. Możliwe, że też na tyfus. Moja ciotka korespondowała ze swoją siostrą, ciotką Wielowiejską, ale dla ciotki Wielowiejskiej nie byli tacy uprzejmi, ją wezwali do gminy, tam, gdzie mieszkała. U nas zachowali się bardziej po ludzku.

Tak naprawdę to wszystko się zdarzyło przez jakiś straszliwy przypadek?

Tak, przez przypadek czy głupotę, czy nie dopełnienie wymogów konspiracji. W jakimś stopniu za śmierć mojej mamy odpowiadał Henryk Dąbrowski. W latach 60 przyjechał do Polski. Jego najstarsza córka, ta, która przeżyła, mieszkała w Legnicy i Henryk do niej przyjechał, i Hanusię przywiózł, i przyjechali do nas, odwiedzić nas w Poznaniu. Ale czy ta wizyta była miła? Mnie wtedy, przed wojną, jako smarkuli Henryk się bardzo podobał, przyjeżdżał samochodem, chodził w mundurze, to robiło wrażenie. Przywoził wspaniałe prezenty. Pierwsze radio, jakie w Bystrzanowicach było, zostało ofiarowane przez Henryka. To jeszcze było przed wojną. Przyjechali wtedy Henryk, Asia i Hanusia, i Hanusia u nas została w Bystrzanowicach, a oni pojechali do Szwecji, bo tam Henryk przechodził jakąś operację. Był postrzelony podczas I wojny i były jakieś komplikacje,i Henryk pojechał na tę operację do Szwecji.

Jednak to Henryk był przyczyną aresztowania prababci.

Praprzyczyną. Chociaż nie jedyną, bo to był splot skomplikowanych przypadków. Były te koperty nie wyrzucone i ciotka Mimi, która kazała mamie pojechać do Kielc, różne były przyczyny. Nie miałam tego Henrykowi za złe, ale rzeczywiście uważałam, że był praprzyczyną. Bardzo byłam pełna podziwu dla mojego ojca, że się zgodził z nim zobaczyć. Kiedy Henryk przyjechał do Polski w latach 60, to mnie zawiadomiła kuzynka z Warszawy, żebym nie przeżyła szoku, żebym wiedziała, że jest i że się wybiera do nas do Poznania. I żeby mój ojciec nie przeżył szoku. Też i nie wiem, co to dla ojca znaczyło, ta wizyta, bo ja nie byłam z moim ojcem w takich serdecznych stosunkach. Nigdy. Za duża była różnica wieku.

To już było jednak po wojnie. A jeszcze się dużo zdarzyło, i w czasie wojny, i potem.

We dworze już od 1940 roku mieszkali różni ludzie, Wojtek Morawski, który był mniej więcej w moim wieku, ale przede wszystkim zamieszkałau nas ciocia Azia Umiastowska, siostra mojej mamy, z mężem morfinistą. Nie była to moja ulubiona ciotka, a mój ojciec nie lubił jej męża, bo był leniem, ale co było robić. Od czasu uwięzienia mamy ciocia Azia prowadziła dom. Nie znała się na tym zupełnie, ale musiała i jakoś dawała sobie radę. Była chora psychicznie, miała ataki, chciała się targnąć na życie, pilnowano jej, ale uciekała. Mój ojciec sprowadzał do niej neurologa, a jak dostawała leki, jakieś krople na uspokojenie, to jej mąż je jej podpijał. Brakowało mu morfiny i sięgał po wszystko. Pamiętam, że była taka umowa z aptekarzem, bo była apteka w Janowie, że służba folwarczna z Bystrzanowic mogła realizować receptę u aptekarza, a rachunek pokrywał ojciec. Tylko recepta musiała być podpisana przez lekarza i mojego ojca, a jak ojca nie było, to przeze mnie, choć miałam dopiero kilkanaście lat, ale nie przez ciocię Azię. Ojciec bał się, że mąż cioci Azi mógłby zmusić ją do podpisania sfingowanych recept na morfinę.

Ty wciąż jeszcze byłaś uczennicą?

Byłam uczennicą, ale mieszkałamw domu i uczyłam się, miałam nauczycielki. Te panie się zmieniały. Bo moja nauczycielka, która mnie uczyła całą podstawową szkołę i jeszcze przez 1 i 2 klasę gimnazjalną już sama stwierdziła, że dalsze uczenie mnie przekracza jej możliwości. Języków uczyła mnie w tym czasie ciocia Azia. Angielki nie było, bo w 1939 roku wywieźli ją Niemcy. Niemcy zebrali wszystkich cudzoziemców, już nie wiem, czy w Częstochowie, czy wszystkich odstawiono do Warszawy i stamtąd wysiedlili ich na Zachód, do Holandii. Potem miałam drugą nauczycielkę, bardzo wspaniałą panią, która byłaz wykształcenia chemikiem bodaj czy fizykiem, chemikiem chyba, i ona mnie uczyła półtora roku. Ale ciocia Azia dla niej była przykra i ona odeszła. Mnie powiedziano, że dlatego, że mama jej choruje, ale naprawdę, to przez ciocię. Później się z tą panią jeszcze widziałam, były kontakty nawet po wojnie, śliczne sukienki mi przysłała dla Ewuni. A z jej siostrzenicą, nie – z bratanicą, byłam na studiach w Poznaniu, ale ja byłam na czwartym roku a ona na pierwszym. I to ona mnie odnalazła. I później była jeszcze jedna nauczycielkaz Częstochowy, która uczyła mnie pół roku. I tak skończyłam cztery klasy gimnazjalne. Już byłam sama, bo nie było Wojtka, który wyjechał do Krakowa po aresztowaniu mamy, więc i tak było trudniej. No a później pojechałam do sióstr Nazaretanek do liceum do Częstochowy.

We wrześniu 1943 roku?

Nie, to był rok 1944, w Warszawie było powstanie, do końca powstania było niespokojnie i ja chyba dopiero pod koniec października pojechałam do szkoły. To była szkoła dziewczęca, w klasztorze. Weszłam do klasy z bieżącym programem, ale musiałam sama nadrobić te pierwsze dwa miesiące. Nadrabiałam i na Boże Narodzenie pojechałam do domu. W szkole było fajnie, bo wreszcie miałam koleżanki. A poza tym miałam wspaniałe oparcie, bo mój ojciec, jak sprowadził tę Hanusię Dąbrowską z sierocińca i przywiózł ją z Kielc do Bystrzanowic – Hanusia była malutka, miała 6 lat, była 10 lat młodsza ode mnie, urodzona w kwietniu w 1938 roku – to przyjechała z nią pani Anka Lisińska, która była jej opiekunką w Kielcach jeszcze, do czasu aresztowania moich kuzynek. Anka była trochę starsza ode mnie i uczyła się sama. Panna Zofia, ta moja nauczycielka, jej pomagała, jakieś podręczniki dla niej sprowadzono i Anka uczyła się sama. Myśmy przerabiali – myśmy, bo wtedy był jeszcze Wojtek, całą tą zimę z roku 1942 na 43 – trzecią klasę gimnazjalną, a ona chyba pierwszą licealną. Anka poszła do sióstr wcześniej niż ja. Mój ojciec bardzo wspomagał ten klasztor i jakoś to zostało finansowo załatwione, że Ankę tam przyjęto. Jakaś inna pani z córeczką przyjechała zajmować się Hanusią i jej ojciec, ten właśnie Henryk Dąbrowski, zabrał ją w 1946 roku do Anglii, gdzie jeszcze dotąd żyje.

No więc w szkole w Częstochowie miałam w Ance wspaniałe oparcie, ona już była w klasie maturalnej i pomagała mi w matematyce. Bo ja miałam te dwa miesiące do nadrobienia. Polskiego nie musiałam nadganiać, miałam znajomość literatury na odpowiednim poziomie i nie było też problemem samej poduczyć się geografii czy historii, ale matematyka! A trzeba było nadgonić i program z matematyki, bo z każdego przedmiotu miałam ustny sprawdzian.

Wróćmy jeszcze do wojny. Jak funkcjonowały Bystrzanowice podczas wojny?

Wojna dotkliwie dała się odczuć w życiu rodziny, ale nie dotknęła majątku. Bystrzanowice znalazły się na terenie Generalnej Guberni, czyli nie zostały włączone do Niemiec. Trzeba było obowiązkowo odstawiać kontyngent, tak to się nazywało, bardzo duże ilości zboża, a wysokość dostawy była naliczana w zależności od ilości ziemi użytkowanej rolniczo. Był też przymus sadzenia takiej rośliny, która się nazywała oxalis, z której Niemcy chcieli produkować paliwo. Ziemniaki się nadal wywoziło do syropiarni, tylko pewnie tam Niemcy zabierali produkcję. Kolczykowano też świnie – Niemcy wprowadzili taki „spis” świń, wiedzieli, ile ich było i nie wolno było zabić dla siebie na potrzeby gospodarstwa, tylko te wyliczone sztuki, wyhodowane do normalnej wielkości, musiały być dostarczone do niemieckiej rzeźni. Oczywiście to się omijało, jak się zabijało świnię, to się jej obcinało kolczyk z ucha i przyczepiało prosiakowi.

A pracownicy?

Stosunek ludzi do ziemiaństwa nie zmienił się w czasie wojny. W każdym razie u nas się tego nie odczuwało. Mój ojciec był bardzo uważający dla swoich pracowników. Na przykład sprzedawał im zboże po normalnych cenach, co było w gruncie rzeczy nieopłacalne, bo na czarnym rynku zboże było wielokrotnie droższe. Ale ojciec nie handlował zbożem na czarnym rynku. Bo to było tak – część ziemian stawiała ponad wszystko wartości etyczne. Mówiło się – chlebem się nie handluje. Nie w czasie wojny. Sprzedaje się uczciwie, ale nie na lewo. Tak samo wuj Staś z Planty nie sprzedawał na lewo żyta, bo to jest chleb.

Dlaczego akurat zboże było towarem na czarnym rynku?

Polakom nie wolno było mieć białej mąki na bułki, tylko razową. Bo biała mąka jest nieekonomiczna – tylko 40% ziarna idzie na mąkę, reszta to otręby, czyli pasza dla zwierząt. Kaszy manny też Polakom nie wolno było mieć. Dlatego się jechało do znajomego młyna, bryczką, z wizytą, wiozło się 50 kilo pszenicy, za to dostawało się 20 kilo kaszki manny dla dzieci, dla staruszków.

Czyli pradziadek nie handlował na czarnym rynku?

A i owszem, ale nie zbożem. Bo na polach siało się nie tylko samo żyto czy ziemniaki, ale była też plantowana koniczyna czy lucerna, których jednak nie kosiło się jako zielonych roślin, tylko były hodowane na nasiona. I to się bardzo opłacało. Nasiona się odstawiało do spółdzielni rolniczej, za to się dostawało deputat cukru, spirytusu albo wódki i materiały, kupony na odzież. Wódkę całą ojciec sprzedawał. W domu się nie piło, trochę się robiło nalewek, więc jak był deputat na 100 litrów, to się powiedzmy dwa litry zostawiało w domu, a resztę się sprzedawało, gdzieś tam w Częstochowie. Cukier też ojciec częściowo sprzedawał.

Czyli trzeba było odstawiać kontyngent dla Niemców, ale trzeba też było płacić dzierżawę? Jak to było z tą dzierżawą?

Dzierżawa opiewała właściwie na dziewięć lat, ale przepisy w czasie wojny były takie, że nie rozwiązywano umów i dzierżawa się przedłużała na czas nieokreślony. Gdy Rosjanie się zbliżali, Niemcy dosyć szparko zwiali ze Złotego Potoku i okolicy, chyba już w marcu, ale jeszcze w kwietniu próbowali bombardować Częstochowę. Pamiętam, bo już wtedy, od 1944 roku, byłam w internacie u sióstr Nazaretanek. Był alarm. Kazano nam zejść do piwnicy. Siedziałyśmy rządkiem w takim korytarzu kuchennym, a z nami Matka Przełożona. Nie pamiętam dokładnie, co tam robiłyśmy, pewnie różaniec odmawiałyśmy. W okolicy Częstochowy nie było żadnych walk, w każdym razie ja nie widziałam żadnych akcji wojennych, tylko koło Bystrzanowic przejechały jakoś tak bokiem sowieckie czołgi, w drodze na Zachód.

Bystrzanowice cały czas były pełne ludzi?

Pod sam koniec wojny wszyscy ci krewni i znajomi, którzy u nas mieszkali, po kolei opuszczali Bystrzanowice. Ciocia Azia wyjechała, jej męża, już po wojnie, zastrzeliło podobno AK, ponoć miał kogoś zdradzić. Cioci Azi znacznie się poprawił stan zdrowia, ale później, w Krakowie, miała chyba znowu jakieś kłopoty ze zdrowiem psychicznym. Początkowo pracowała jako nauczycielka, uczyła języków. Kiedy się jej pogorszyło, opiekowała się nią jej młodsza siostra, ciocia Zosia, która też w międzyczasie owdowiała.

Wyście też w końcu musieli wyjechać z Bystrzanowic?

Cd w poniedziałek za tydzień

Rozmowy a nauka (rozmowy z Konradem)

Ewa Maria Slaska, Konrad oraz (z książek) Dariusz Bogucki, Jack Halberstam

Kasi i Konradowi z podziękowaniem za tysiące inspiracji

Dla wyjaśnienia, dla tych, którzy może tego nie wiedzą. Konrad wiosną zdał maturę w Gdańsku, ma 20 lat i od września studiuje filozofię na jednym z uniwersytetów w Anglii. Komunikujemy się głównie za pomocą WhatsAppa. Przysłał mi (na moje własne życzenie) skrin z prezentacji na temat kradzieży, omawianej podczas wykładów z etyki. Siedem sposobów okradzenia torebki pani Jessop. Chociaż moim zdaniem to nie są sposoby, tylko motywacje, powody albo przyczyny. Ale nie bądźmy drobiazgowi.

Ewa: Przeczytałam, ale jakoś nie poruszyło mnie to wyliczenie
Konrad: Mało co Cię porusza z moich zajęć 🙂. Już się przyzwyczaiłem
Ewa: Naprawdę? Ojej, przepraszam
Konrad: Za co? Tak reagujesz. Jest ok. Może po prostu to nie jest Twoja działka i to Cię zwyczajnie nie interesuje.
Ewa: Nie, nie o to mi chodzi. Mnie interesują różne rzeczy, to nie jest więc pytanie, czy to moja działka, czy nie. Kradzież jest zresztą fascynującym tematem literackim, socjologicznym, politycznym. Oczywiście również filozoficznym. Moim ulubionym bogiem greckim jest Hermes, czyli, wiadomo, bóg kupców i złodziei. Ma skrzydła u stóp. Ale te rzeczy, które mi przysyłasz, są bez polotu i ciężko obarczone nudną powagą. Bardzo nie angielską.
Konrad: Hmmm. No taka jest filozofia 🙂. Szalone pogadanki w środku nocy na balkonie zamieniają się w naukę.

Hmmm, no cóż, ponad wszystko uwielbiam pogawędki na balkonie, a rozmowę uważam za najwspanialsze osiągnięcie ludzkości 🙂

Dariusz Bogucki
z książki Śladami życia

Ciocia Marysia (…) zaproponowała, bym (…) stanął do egzaminu na kurs wstępny na Politechnikę Gdańską. Bo akurat taki się organizuje dla tych wszystkich, którzy nie mieli matury, a chcieli studiować. Bedziesz tam miał to swoje budowanie okrętów, powiedziała, i to od razu na poważnie, na przyszłość.
Plan był prosty: jeśli zdam, a następnie ukończę kurs, po roku będę studentem. Mieszkać zaś mogę u wujostwa, a nie w płatnym internacie.
Zamilkłem z wrażenia. Moje wyśnione morze było na wyciągnięcie ręki, ale decyzję, jakże ważką i „dorosłą”, musiałem podjąć samodzielnie, bez odwoływania się do starszych. No, i nie był to wcale prosty plan. Intuicyjnie czułem jednak, że choć to, co zamierzyłem, jest potwornie trudne, to jest to dla mnie wielka szansa.
(…)
Egzamin na poziomie maturalnym, dopuszczający na kurs wstępny, miał się odbyć na początku września. Wróciłem zatem do Gniezna i zabrałem się ostro do pracy. Powtórzyła się sytuacja sprzed paru miesięcy. Czekał mnie egzamin, do którego brakowało mi dwóch lat regularnej nauki, tyle że o poziom wyżej, bo nie gimnazjalnej, tylko licealnej. Do tego teraz byłem zdany wyłącznie na siebie, gdyż nie było tu pani Lody, która mi wtedy tak bardzo pomogła. Nie miałem też książek, z których mógłbym się uczyć. Skromna biblioteka pani doktor, u której mieszkała moja mama, była czysto medyczna, a w mieście na żadną bibliotekę nie natrafiłem. Gniezno bowiem w czasie wojny zostało włączone do Reichu, a to oznaczało, że działania okupantów miały na celu całkowite zniemczenie wszystkich podległych im grup etnicznych i kulturowych. Stąd niemal zupełny brak polskiego dziedzictwa w tym, co odzyskaliśmy tutaj po wojnie.
Nie mając wyboru, zmieniłem taktykę i zamiast z książek, uczyłem się przez rozmowy z mamą, z panią doktor, i w ogóle z każdym, kto pojawił się na horyzoncie naszego życia. Tak przygotowany, a właściwie nieprzygotowany, z początkiem września pojechałem do Gdańska. (…) Bez większej nadziei, ale zdeterminowany, zasiadłem do egzaminu. Tym razem nie były to zadania, tylko ogromny zestaw pytań w postaci testu z całej wiedzy, jaką przystępujący do matury licealista powinien rozporządzać. Na połowę pytań odpowiedziałem zaraz przy pierwszym czytaniu, na pozostałe, wprawdzie już z namysłem i niezbyt pewny swego, zdążyłem odpowiedzieć, mieszcząc się w czasie.
Następnego dnia okazało się, że dałem prawidłowe odpowiedzi na niemal wszystkie pytania. Egzamin ustny, ku mojemu pełnemu zaskoczeniu, poszedł równie gładko. Tym sposobem, wczesną jesienią 1945 roku, zostałem studentem kursu wstępnego Politechniki Gdańskiej.

Jack Halberstam, Przedziwna sztuka porażki
Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2018

* Jack Halberstam (urodzony jako Judith Halberstam) – amerykański kulturoznawca, badający kulturę wizualną, media, sztukę queer i subkultury. Profesor Uniwersytetu Columbia w Nowym Jorku. Opublikował m.in. Female Masculinity oraz Gaga Feminism. * Przedziwna sztuka porażki to manifest kluczenia, improwizacji, mylenia się, kręcenia się w kółko, w których znaleźć możemy jednak zupełnie nieoczywisty nowy cel. Mając za przewodników SpongeBoba Kanciastoportego i rybkę Nemo wyruszmy w rejs, w którym „zamiast opierać się kresom i ograniczeniom, pozostańmy radośnie wierni wszystkim naszym nieuniknionym fantastycznym porażkom”.

Dziękuję mojej siostrze, która podarowała mi tę pozycję bez żadnej okazji (ale nie bez żadnego trybu), tylko dlatego że uznała, iż Marylin Monroe z wąsami na okładce publikacji o porażce to na pewno książka, którą będę zachwycona. I tak właśnie jest! Patronami wydania są portale Chujowa pani domu, czyli, jak twierdzi jej autorka, Magdalena Kostyszyn, strona przekłuwająca bańkę perfekcjonizmu, oraz Zdelegalizować coaching i rozwój osobisty. Michał Michalski, założyciel strony, mówi, że Coaching i rozwój osobisty to taki ruch antyszczepionkowy sfery mentalnej. Cóż za znakomity patronat! jestem pod wrażeniem.

A tu garść cytatów z podziękowań i wstępu, bo już w podziękowaniach objawiają się fantastyczne propozycje:
alternatywne formy produkcji wiedzy (o tak!)
alternatywne pedagogie
dążenie do niewiedzy
które są (jak rozumiem) odszczepieńczą, subwersywną i wywrotową formą uprawiania intelektu poza campusem.

Nie sortuję tych cytatów, nie zaznaczam cudzysłowami, nie wstawiam nawiasów z kropkami. Niekiedy je uzupełniam, najczęściej skracam. Tym niemniej wszystko, co poniżej, to cytaty. Chyba, że coś jest zaznaczone na zielono – bo wtedy to ja.

Zacznijmy od najważniejszego: Rozmowa zamiast praktykowania mistrzostwa faktycznie wydaje się naprawdę konkretnym sposobem bycia w relacji do nabywania wiedzy u mistrza (wykładowcy, profesora, nauczyciela) na uczelni, sposobem wolnym od obowiązku mierzenia się na punkty czy na publikacje (publish-or-perish).

Wszyscy przywykliśmy do tego, iż nasze marzenia idą w rozsypkę, nadzieje zostają rozwiane, iluzje roztrzaskane. Wiemy, wszyscy to wiemy. Co jednak zajmuje miejsce nadziei, gdy jej już nie ma?
Co? Poszukiwanie mądrości i nowego, porowatego jak gąbka stosunku do życia, kultury, wiedzy i przyjemności, sformułowanie alternatywnej wizji życia, miłości i pracy oraz przełożenie tej wizji na praktykę. Radykalni utopiści szukają sposobów na bycie w świecie, innych niż te, które zaleca konsumencki liberalizm.
Ta książka, badając te sposoby w kulturze masowej, porusza się na stałe w obszarze teorii niskiej, starając się zidentyfikować wszystkie miejsca “pomiędzy”, dzięki którym nie ulegamy pokusom konsumpcyjnym, ani nie nadziewamy się na haczyki hegemonii.
Oczywiście liczymy się z tym, że alternatywy zamieszkują w mętnych wodach bezgranicznie mrocznego królestwa krytyki i odmowy.
Autor, tłumaczony czasem jako kobieta (bym chybiała celniej), a czasem jako mężczyzna (Jack Halberstam na okładce), zastanawia się nad sposobami bycia i posiadania wiedzy, które plasują się poza konwencjonalnymi wyobrażeniami o sukcesie, bo sukces w społeczeństwie heteronormatywnego kapitalizmu jest w gruncie rzeczy utożsamiany z dwiema tylko cechami: dojrzałością reproduktywną i gromadzeniem bogactwa. A już nawet ekonomista, a nie tylko antropolog kultury widzi gołym okiem, że obie normy w XXI wieku przestały cokolwiek znaczyć.

Wiek XX zakończył się plajtą myślenia pozytywnego (“sukces jest moim dziełem, porażkę uczynili mi inni”). Sukces to “zbiorowe urojenie”, a bankructwo wiary w to, że każdy jest kowalem własnego losu, oznacza szansę dla odmieńców, bo niepowodzenie to coś, co odmieńcom (queers) zawsze wychodziło wyjątkowo dobrze. Niekiedy niepowodzenie, przegrywanie, niedawanie rady, nieposiadanie wiedzy mogą przynosić twórcze wspólnotowe i zrównoważone rozwiązania. Hasłem takich wspólnot jest zdanie: Nikt nie zostanie na lodzie lub (jak podczas wiosennej pandemii korony lub w listopadzie 2020 roku w Polsce podczas strajków pod hasłem “wypierdalać”) Nigdy nie będziesz szła sama /You will never walk alone.

Być może porażka to najwłaściwszy sposób bycia, pozwala ujść karzącym normom narzucanym nam przez społeczeństwo i pozwala uniknąć iluzji optymizmu. Pozytywne myślenie nie uleczy raka, a fakt, że zachorowaliśmy na raka nie uczynił z nas lepszych ludzi. Optymizm pozytywnego myślenia napędza tryby istniejącego porządku społecznego. Porady typu “bądź sobą” i “podążaj za marzeniami”, jeszcze niedawno najpiękniejsze hasło, jakie można było dać na drogę młodemu człowiekowi, wkraczającemu w życie, okazały się egoistyczną mazią, smarującą tryby korporacji, globalizmu i zniszczenia świata.

Nasz świat nie powinien zostać wydany na pastwę ludziom sukcesu, musi w nim być miejsce na coraz więcej odmieńców. Nauki ścisłe, szczególnie fizyka i matematyka, znają wiele przypadków niesfornych intelektualistów, ludzi błądzących po nieodkrytych terytoriach, don Kichotów nauki. Wprawdzie sam Don Kichot nigdzie w książce nie został wymieniony, jest ona jednak wręcz entuzjastyczną pochwałą donkichoterii i przydaje jej głębokiego sensu społecznego. Ci niesforni intelektualiści unikają konwencjonalnych metod produkcji wiedzy i wydeptanych szlaków, również dlatego że prawidła dyscyplin stoją na przeszkodzie poszukiwań, bo dają gotowe mapy myślowe tam, gdzie intuicja i błądzenie po omacku może przynieść lepsze rezultaty. Wąsko wyspecjalizowane dziedziny nauk, które się wyłoniły się ponad 100 lat temu w odpowiedzi na zapotrzebowanie nowej gospodarki rynkowej, tracą obecnie znaczenie. A to dobry czas, żeby ustalić nowe zasady. Możemy skorzystać z tego czasu, żeby wymyślić od nowa projekt myślenia i uczenia.

Oczywiście teraz, gdy to piszę, pandemia wymusiła na nas nowe techniki uczenia i uczenia się, a my myśleliśmy, że wymusi też na nas nowe myślenie o świecie i naszym w nim miejscu, ale na razie oprócz strachu, co będzie, jak system się zawali, nie widać, żebyśmy się przygotowywali do nowych zadań. Oczywiście najsłabsze ogniwa w łańcuchu sukcesu już czują ciężar spowodowanego koroną kryzysu – młody filozof pisze właśnie w Süddeutsche Zeitung, że jego koleżanki i koledzy nie znajdują teraz typowych prac studenckich, jak praca w knajpach czy babysitting, pracują w fabrykach lub zatrudniają się przy zbiorze jarzyn i owoców. Za każdą linijką tego artykułu czai się strach. Nie jest to oczywiście strach egzystencjalny, nikt z nas jeszcze nie przypuszcza, że będziemy umierać na ulicach i nie będziemy mieli co jeść, ale strach o to, co będzie i jak sobie poradzimy, towarzyszy wszystkim. Mieszkam w Niemczech, państwie opieki społecznej, gdzie każdy, kto nie zarabia sam, może liczyć na urzędową pomoc, ale oczywiście pobieranie zasiłku jest zgodą na to, że urząd pozbawi człowieka części jego praw obywatelskich. Czy dałoby się to rozwiązać inaczej? Przyznając wszystkim wynagrodzenie podstawowe? Wprowadzając zasadę solidarnego podziału tego, co zarabiamy? Opodatkowując bogatych? Robiąc fantastyczny indiański potlacz?

Niewątpliwie potrzebujemy nowych wizji społecznych, politycznych, nowej nauki, nowego systemu nauczania, nowego systemu własności. Bo siedem powodów okradzenia torebki pani Jessop to stosunkowo błahe powody.


– chcemy mieć coś, czego nie mamy (i bez czego świetnie możemy się obejść)
– kradniemy, bo jesteśmy biedni
– kradniemy dla zabawy
– ktoś nas zmusił (dwie opcje)
– jesteśmy kleptomanami (dwie opcje)

Tylko bieda jest w tym przykładzie prawdziwym dylematem. Autor tej listy z typową (chyba) obojętnością angielskiej klasy średniej pomija cały szereg innych powodów (a i obiektów) kradzieży. Bez drążenia tematu, wymienię tu jeszcze kilka problemów:
1. Do kradzieży z torebki (kradzież a sprawa polska)

A. Kradzież, bo się nadarzyła okazja

B. Kradzież, bo nigdzie nie można kupić
C. Bo to państwowe, czyli wspólne, czyli niczyje
D. W stylu Janosika – odebrać bogatym, dać biednym
E. Konspiracyjna (np Piłsudski)
Wersja a: osłabić okupanta
Wersja b: zdobyć środki na dywersję

2. Kradzież dla wyższych celów

A. Sokrates (kradzież duszy ucznia)

B. Prometeusz (kradzież ognia dla dobra ludzkości)
C. Plagiat (kradzież czyjejś własności intelektualnej)
D. Odebranie monopolu
E. Każda własność prywatna jest kradzieżą, a zatem kradzież nie jest niczym nagannym. Więcej nawet: kradzież można potraktować jako wyrównywanie niesprawiedliwego podziału dóbr

Halberstam podsuwa jeszcze jedną opcję dozwolonej kradzieży: kradzież z uniwersytetu (oczywiście nie chodzi o kradzież materialną), chodzi o to, żeby kraść oświecenie dla innych, stworzyć podwspólność uniwersytetów, co równa się deprofesjonalizacji nauki. Uwolnienie procesu zdobywania i tworzenia wiedzy od systemu egzaminowania i zbierania punktów. Nauka w okowach systemów uniwersyteckich równa jest więzieniu. Nie tyle idzie o zniesienie więzień, ile o zniesienie społeczeństwa, w którym możliwe są więzienie, niewolnictwo, płaca.

Czytelność, minimalizm, uporządkowanie są elementami opresji społecznej, bo ich prawdziwym sensem jest uproszczenie, ułatwiające zdyscyplinowanie chaosu. Idei pustego białego pokoju w kanciastym betonowym domu przeciwstawić musimy różnorodność, niezdyscyplinowanie, wzajemność, kolektywność, plastyczność i adaptacyjność. Małe różnorodne ośrodki zamiast ujednolicającej wszystko globalizacji.

Foucault wzywa studentów, by opierali się “globalnym i wszechogarniającym teoriom” i zwracali się ku wiedzy podbitej (ujarzmionej, a przez to porzuconej), czyli tym formom produkcji wiedzy, które zostały przysypane, odepchnięte, zlekceważone, a nawet zakazane. Nowy człowiek nauki powinien zwrócić uwagę na wiedzę naiwną, niską, nienaukową. Ale, tam gdzie to będzie potrzebne, ma bez lęku “okraść uniwersytet”. Okraść i wyjść poza porośnięte bluszczem ściany campusu, wybrać nieważnych, od których będziemy się uczyć, a stawić opór mistrzowi. To właśnie tu pojawia się rozmowa jako forma stawiania oporu mistrzowi.

I to by było na tyle, zatoczyliśmy koło, możemy wrócić na balkon i porozmawiać.