Kobieta z sową

Maryna Szturo Over i Ewa Maria Slaska

Rzecz o Valu Prinsie (i Praprababci)

Jest rok 1863. W Polsce powstanie. Moja Praprababcia, Paulina Cohn, zajmuje się produkcją prochu, oficjalnie sprzedaje go myśliwym i firmom budowlanym, tajnie – dostarcza powstańcom. Pisałam już o tym, ale nie mogę się oprzeć, by tej anegdotki tu nie powtórzyć. Przyjeżdża powstaniec po kolejny transport prochu. Ma odebrać cztery paczki, wie w końcu, pacan, że w środku jest proch. Ale co tam, szlachecki honor każe na oczach darczyni opieczętować paczki, by było jasne, że nic nikt po drodze nie uszczknie. Cóż więc robi – wyciąga lak, zapala świecę, i trzymając to nad paczkami, kapie beztosko czerwonym lakiem na różne załamania papieru i węzły sznurka, i szybko, zanim lak nie zastygnie, przybija swą rodową pieczęć. Praprababcia Paulina stoi obok. Milczy, tylko w duchu modli się zapewne w duchu do wszelkich bogów i bogiń tego świata, żeby ten idiota jak najszybciej skończył swoje popisy szlacheckiego honoru.

Na pewno tak właśnie wygląda. Jakby nic się nie działo. Wszystkie kobiety w naszej rodzinie tak mają. Nie mamy grottgerowskich twarzy, na których rozgrywa się cała rozpacz z powodu upadku ojczyzny, wściekłość wyzutych z praw czy strach przed wojną. Nie. My głaszczemy kota, psa, sowę. I milczymy. Praprababcia stoi i czeka. Jest może trochę bledsza, trochę starsza, trochę bardziej milcząca.


Atena wysłuchała modłów. Pan odjechał bryczuszką, nie wysadziwszy w powietrze ani paczek, ani całej prochowni.

Obraz namalował w roku 1863 Valentine Cameron Prinsep, zwany Val Prinsep, jak napisała Maryna, niezwykły artysta i postać cyganerii. Prerafaelita pełną gębą. Jedna z sióstr jego matki, Julia Margaret Cameron, była znaną fotografką, druga, Maria Jackson (née Pattle) – babcią Virginii Woolf i Vanessy Bell. W I połowie XIX wieku rodzice przebywali w Indiach, on sam urodził się w Kalkucie. Po powrocie z kolonii, od 1851 r.  Prinsepowie prowadzili w Londynie słynny salon literacko-artystyczny w posiadłości Little Holland House. Val był, jako się rzekło, Prerafaelitą, bliskim przyjacielem Johna Everetta Millaisa i Burne-Jonesa, z którym podróżowali po Włoszech. Wraz z Dantem Gabrielem Rossettim i innymi przyjaciółmi wykonał dekoracje Oxford Union.

 

Był  nie tylko znanym i uznanym malarzem (jego obraz Miriam na brzegu Nilu znajduje Mojżesza wisiał w Buckingham Palace), ale również autorem, napisał dwie sztuki teatralne Cousin Dick i Monsieur le Duc, wystawione w Royal Court Theatre i St James’s Theatre, kilka powieści oraz pamiętnik, dokumentujący pobyt artysty w Indiach, Imperial India: an Artist’s Journal (1879).

Zemsta operatora

Nadesłała Maryna Over, której z kolei przysłała ten film na Facebooka nieznana mi bliżej Agata Chałupnik.

Maryna napisała: Animowany melodramat Władysława Starewicza z 1912 roku o uczłowieczonych chrabąszczach. Rewelacja. Scena w kabarecie i przejażdżki autem do Hotel d’Amour… i …ach, obejrzyjcie koniecznie

Dziękuję

В.Старевич – Месть кинематографического оператора (1912)

26 апреля 1912 года вышел первый в мире объемный мультипликационный фильм “Прекрасная Люканида” Владислава Старевича. Мультфильм также известен под названиями “Война усачей с рогачами” и “Куртизанка на троне”. Фильм пользовался бешеным успехом у российских и зарубежных зрителей до середины 20-х годов. Покадровая техника кукольной мультипликации была тогда совершенно неизвестна, поэтому во многих отзывах сквозило изумление тем, каких невероятных вещей можно добиться дрессировкой от насекомых.

Вашему вниманию представлена следующая его работа – “Месть кинематографического оператора”.

Władysław Starewicz (ur. 8 sierpnia 1882 w Moskwie, zm. 26 lutego 1965 w Fontenay-sous-Bois) – rosyjski filmowiec narodowości polskiej, twórca i pionier filmów animowanych, twórca pierwszego w historii filmu lalkowego. Tego właśnie…

Ojcem Władysława był Aleksander Starewicz mieszkający w Sumiliszkach niedaleko Kiejdan, a matką Antonina Legęcka z Kowna. Oboje rodzice pochodzili z polskiej szlachty. Ojciec po powstaniu styczniowym ukrywał się na Litwie. Po śmierci matki czteroletni Władysław został oddany na wychowanie do babki mieszkającej w Kownie, gdzie spędził dzieciństwo i młodość. Później ukończył Gimnazjum w Dorpacie. Chłopiec już w młodości zaczął uprawiać malarstwo, rysunek i fotografię. Doskonalił karykaturę, zyskując coraz większą popularność jako satyryk. Jego główną pasją było jednak kolekcjonowanie i preparowanie owadów. Właśnie zamiłowaniu do entomologii zawdzięczał w dużym stopniu swoją karierę.

W czerwcu 1910 w Kownie, w swojej małej, domowej pracowni, Starewicz dokonał oryginalnego eksperymentu. Zafascynowany różnorodnością i bogactwem form i kształtów świata owadów postanowił najciekawsze i najwspanialsze okazy filmować. Wybór padł na unikalne [Jelonkowate|jelonki]], mieszkańców puszczy litewskiej, których zwyczajami interesował się od dawna. Oto, jak sam opisał to wydarzenie:

“Kiedy próbowałem sfilmować walkę żywych żuków jelonków o samicę, okazało się, że po zapaleniu reflektorów zamierały one w bezruchu. Wpadłem, więc na pomysł, aby uśpić moich rycerzy. Oddzieliłem ich kończyny i rogi od tułowia, potem z powrotem umieściłem je na właściwym miejscu przy pomocy cieniutkich drucików. Tak spreparowane lalki z uśpionych żuków ubrałem w kostiumy, buty z cholewami, dałem do ręki rapiery.”

Walkę samców o siedzącą samicę filmował Starewicz na tle stylizowanej dekoracji, dzieląc ruch na poszczególne fazy i wykonując zdjęcia klatka po klatce. Po obejrzeniu na ekranie wywołanych zdjęć, miał zawołać:

“Ruszają się, ruszają jak żywe! Co za fantastyczne tworzywo, zdolne kreować cuda!”

Dalej

Sowie koty, sowy i zające…

Ewa Maria Slaska (przy ogromnym współudziale Maryny Over)

koty-sowyJasne, musiało się znaleźć w sieci i takie zdjęcie. Wydaje się, że zestaw “koty – sowy” zastąpił ostatnio typowych ulubieńców sprzed 100 i nawet jeszcze sprzed 10 lat czyli psy i konie. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że zamiast zwierząt silnych i związanych z naturą wybieramy teraz puchate zwierzaczki do głaskania. Powierzchownie – pewnie tak. Ale jak się zastanowimy – to pies i koń są zwierzętami podległymi człowiekowi, natomiast kot i sowa są niezależne czyli mają nas w nosie. Pies ma panią albo pana, kot służącą lub lokaja. Pies nas kocha, bo myśli, że jesteśmy bogami, kot wie, jacy jesteśmy naprawdę i nie da się zwieść pozorom.

No a sowa…

To Vlastimil Hoffmann, Starość i młodość (1922), ale sowa, symbol mądrości, wcale nie towarzyszy starcowi, lecz młodości.  
Historycy sztuki chcą wierzyć, że to starzec przekazał dziewczynie swą mądrość, ale nie byłabym tego taka pewna. Mi to raczej wygląda na nowoczesną świadomość, i sowy, i dziewczyny.

Ale tak naprawdę asumpt do napisania tego wpisu dał podesłany przez Marynę kot Michaela Sowy.

Michael-sowaNiezależne kocisko całkowicie ignorujące ciekawskiego psa. Podoba mi się, choć z życia znam sytuację akurat całkiem odwrotną. Było to wiele lat temu, moja kotka, Schyzia, była jeszcze młodą i niedoświadczoną panną, która na zabój zakochała się w Soni, mieszkającej piętro wyżej suce owczarka węgierskiego. Czuło się, że kocica wie, że pora na miłość, ale najwyraźniej była całkowicie zdezorientowana i nie wiedziała, że pies to nie kot, a suczka to nie kocur. Przy lada okazji uciekała z mieszkania, biegła na górę i kładła się, cicho wzdychając, na wycieraczce sąsiadów, tęsknie wyczekując znaku wzajemności od Soni. Kiedyś wreszcie postanowiliśmy z sąsiadem, że zwierzaki powinny się ze sobą poznać, ale, jak to w życiu bywa, nic dobrego z tego nie wyszło. Kotka nafuczała na psicę i tak się skończyły kocie miłostki.

Michael Sowa (niemiecki malarz, rocznik 1950), namalował zresztą więcej kotów, a także psów, zajęcy i innych stworzeń dwu- i czworonożnych, a gdy maluje ludzi, to i tak wyglądają oni jak zwierzaki.

Za to, oczywiście, maluje sowy, które wyglądają jak sowy:

No i ponieważ jest dziś Niedziela Palmowa i zaczynamy święcić najpierw Paschę a potem Wielkanoc, to przypomnijmy jedną z najsłynniejszych postaci Sowy, zająca Esterhazy (co oznacza w jidisz zająca wielkanocnego):

Irene Dische, Hans Magnus Enzensberger, Michael Sowa: Esterhazy. Eine Hasengeschichte, wyd. Sauerländer w Aarau,  Frankfurt am Main i Salzburg, 1993.

Esterhazy – arystokratyczna rodzina węgierska – nie do końca chce się identyfikować z małym zajączkiem wielkanocnym, który jest tak mały, że gdy wpada do kosza na śmieci, to nie można go tam w ogóle znaleźć. Dlatego dziadek Esterhazy (zając a nie arystokrata) wysyła małego zwierzaczka na poszukiwanie dużej narzeczonej. Im większa, tym lepiej!

Ale książka stała się w międzyczasie nadzwyczaj sławna i żaden hrabia nic już na to nie poradzi.

Akcja historyjki rozgrywa się jeszcze przed upadkiem Muru i gdy mały Esterhazy dociera do Berlina, stwierdza, że jest to raj dla zajęcy, które żyją tu sobie jak u Pana Boga za piecem, bo opanowały tzw. strefę śmierci między zewnętrzną i wewnętrzną linią Muru. Zwierzaki są tak lekkie, że nie powodują wybuchów min, mają do dyspozycji wspaniałe porośnięte trawą przestrzenie i żadnych wrogów. Rozmnażają się więc na potęgę, o czym polscy artyści nakręcili film Królik po berlińsku. Mały Esterhazy zakochuje się w dużej Mimi. I wszystko jest super oprócz tego, że autorzy książki – Irene Dische, Hans Magnus Enzensberger i Michael Sowa – podobnie jak autorzy filmu – Bartosz Konopka i Piotr Rosołowski – nie rozróżniają królika od zająca. Esterhazy to zając wielkanocny, a w berlińskiej strefie śmierci mieszkały króliki.

Zając to nie królik. Wąż to nie mąż żmii, jeleń nie jest mężem sarny…

No trudno. Błądzić jest rzeczą ludzką, a i boską też. Pan Bóg również się mylił. Pisałam już o tym na blogu i w tamtym wpisie można obejrzeć film.

Zając czyli królik czyli kot. Fajna historia i fajny film. Po polsku Esterhazy, historia o zającu ukazała się w roku 2010 w Wydawnictwie: Nisza.

Pogodnej Niedzieli Palmowej!

Prezent na urodziny czyli…

Ewa Maria Slaska o roli przypadku w ludzkim życiu

dedykuję Marynie Over

Były moje urodziny. Nie mogłam w nocy spać. Nie mogłam i nie mogłam. Gdy już się zorientowałam, że to takie niespanie, kiedy nic nie pomoże, zapaliłam światło i sięgnęłam po książkę. Było to jednak poważne dzieło, a gdy nie można spać, nie można czytać Dzieł, tylko książki znane i lubiane. Tak to po latach zapewne 30 sięgnęłam po Opowieści mojej żony. Przeczytałam kilka opowiadań, po kolei, bo ja nie lubię skakać z rozdziału do rozdziału, tylko lubię, żeby wszystko było po kolei. Ciekawe, że jak sama piszę, to nie piszę po kolei. Ale to akurat w tym miejscu nieważne. Czytałam więc, a oczy powoli zaczęły mi się kleić. Gdy skończyłam czytać, zasnęłam.

Mirosław Żuławski

KER

Odbywały się właśnie Dni Książki i rozmowa dotyczyła różnych korzyści, jakie przynosi lektura, oraz roli książki w podnoszeniu kwalifikacji osobistych. Panie robiły na drutach, a mężczyźni nie robili nic, tylko wałkonili się w słońcu.
– Jeśli o mnie chodzi – powiedziała moja żona – to zawsze byłam zapaloną czytelniczką, ale pewnego razu czytanie książek nie tylko nie pomogło mi i nie wyszło na dobre, ale nawet poważnie przeszkodziło w nauczeniu się czegoś, na czym mi ogromnie zależało. Stąd wniosek, że nie należy generalizować i przesadzać, przypisując książkom i lekturze same dobre strony.
– Opowiedz! Opowiedz! – zawołały panie.
Moja żona szybko policzyła drutem oczka w robótce, którą zaraz przełożyła z jednego druta na drugi.
– Było to – powiedziała moja żona – w pierwszych latach po wojnie. Dziwnym zbiegiem wypadków, możliwym tylko w owych czasach, mój mąż został skierowany do pracy w ambasadzie w Paryżu. Z wyjazdu pamiętam tylko tyle, że przez cały dzień biegałam po Warszawie za jakimś kapeluszem, bo jeżeli wtedy w Paryżu modne były kapelusze, to żadna kobieta nie pokaże się bez kapelusza. Teraz zresztą, znowu są modne.

Po przyjeździe czułam się bardzo nieszczęśliwa, bo nie rozumiałam nic z tego, co do mnie mówią, chociaż w gimnazjum miałam zawsze piątkę z francuskiego. Wobec tego mąż mój postanowił, że pojadę na dwa miesiące letnie do Bretanii, i to zupełnie sama, tak żebym miała od rana do wieczora do czynienia wyłącznie z językiem francuskim. Pojechałam więc do takiej małej, rybackiej dziury i zamieszkałam w hoteliku, który stał nad samym morzem.

Właścicielką tego hoteliku była pani Cochennec. Miała lat osiemdziesiąt, nosiła wysoki, koronkowy czepek, który nazywa się bigouden, i nie umiała ani czytać, ani pisać. Wieczorami zapraszała mnie na rozmówkę i kieliszek wiśni w koniaku, co bardzo lubiła. I to była moja jedyna konwersacja w ciągu dnia!

Przesiadywałam całymi dniami na plaży, czytając książki i patrząc na przypływy i odpływy morza. Zmieniały one zupełnie wygląd zatoki, bo w czasie wielkich przypływów morze wypełniało ją aż po samą plażę, a w czasie odpływów ocean uciekał daleko, odsłaniając skały, pośród których brodzili ludzie w poszukiwaniu krabów, małży i krewetek.

Byłam zupełnie samotna. Do tej miejscowości przyjeżdżały przeważnie matki z dziećmi, była to tak zwana plaża rodzinna, nikt się mną nie interesował, przesiadywałam więc całymi godzinami nad morzem, czytając książki i martwiąc się, że tak nigdy nie nauczę się francuskiego. Na pewno było tam ładnie i ciekawie, ale kiedy człowiek jest taki zupełnie sam, to czuje się nieszczęśliwy nawet w najpiękniejszym miejscu na ziemi. Powiedziałabym nawet, że im gdzieś jest ładniej, tym więcej dokucza samotność. A ponieważ tam było naprawdę bardzo ładnie, więc samotność dokuczała mi ogromnie. W dodatku nie robiłam żadnych postępów we francuskim, a przecież pojechałam tam po to, żeby język właził mi przez cały dzień do głowy przez uszy. Mój mąż twierdził, że to jest jedyna metoda i że on tak właśnie nauczył się francuskiego, kiedy za studenckich czasów spędził jakiś czas w Paryżu. Dziś jestem prawie pewna, że musiał sobie sprawić jakiś słownik, którego z całą pewnością nie wkładał na noc pod poduszkę, lecz postępował z nim wprost przeciwnie.

Obruszyłem się, bo w pobliżu znajdowały się osoby nieletnie i strzygły uszami, ale moja żona spojrzała tylko na mnie i powiedziała:
– Ale on się i tak nigdy do niczego nie przyzna.
Wolałem więc nie wchodzić na ten grząski grunt, na którym nikt nie może czuć się pewnie, i puściłem to mimo uszu, a moja żona powiedziała:

Powiedziałam o tym wszystkim pani Cochennec, która zamyśliła się na króciutko, nigdy nie widziałam, żeby zamyśliła się na dłużej niż na króciutko, i zapytała, co robię całymi dniami na plaży. Kiedy jej powiedziałam, że czytam książki, podniosła obie ręce i oczy ku niebu, a raczej ku sufitowi, bo to się działo przy kontuarze, na którym stały nasze wiśnie w koniaku, i zawołała: “Książki! Dobry Boże! Któraż szanująca się matka rodziny podejdzie do kobiety, trwoniącej czas na czytanie książki!”
I kazała mi zabrać ze sobą na plażę wełnę i druty. Powiedziałam jej, że nie umiem robić na drutach. Odpowiedziała, że to bardzo dobrze, że nie umiem robić na drutach, i poradziła, żebym usiadła na dobrze widocznym miejscu i manipulowała drutami tak, żeby z daleka było widać, że nie umiem robić na drutach. Tak też uczyniłam i gdy tylko te panie zobaczyły, że chciałabym robić na drutach, ale nie mam o tym zielonego pojęcia, zleciały się ze wszystkich stron i zaczęły mówić do mnie jedna przez drugą, tak że do końca pobytu miałam już konwersację i kiedy mój mąż po mnie przyjechał, paplałam już z tymi paniami tak, że nie mógł się zupełnie połapać, o co chodzi. Tak to nauczyłam się robić na drutach i dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy o wkraczaniu cudownych przypadków w życie ludzkie, o czym wam może kiedyś opowiem.

Ale panie chciały koniecznie usłyszeć natychmiast o cudownych interwencjach przypadku w życie ludzkie, bo tak naprawdę to jest właśnie to, na co wszyscy liczymy, choć nie lubimy się do tego przyznawać. Gromadzimy więc po kryjomu wszelkie fakty świadczące o takich przypadkach w nadziei, że i nam się także coś podobnego przytrafi.
Moja żona policzyła znowu oczka w robótce, dotykając ich po kolei drutem, i powiedziała:
– W czasie naszych wieczornych posiedzeń przy wiśniach w koniaku pani Cochennec opowiedziała mi swoje życie ze szczegółami. Ja już mam takie szczęście, że kogo tylko spotkam, to zaraz opowiada mi swoje życie ze szczegółami, ale to chyba dlatego, że, jak wam już mówiłam, ludzie obchodzą mnie najbardziej ze wszystkiego na świecie. Nikt przecież nie wpadnie na pomysł opowiadania o sobie komuś, kogo interesują tylko ryby albo znaczki pocztowe, czy też komuś, kto interesuje się tylko samym sobą, to jest niczym, jak nie wskazując palcem niektóre osoby.

Postanowiłem udawać, że drzemię na leżaku, więc moja żona ciągnęła dalej:

– Pani Cochennec pochodziła z biednej, ale za to licznej rodziny, więc od dziecka była służącą u jednych państwa w Quimperlé, bo te właśnie biedne, ale liczne rodziny bretońskie dostarczają Francji od wieków marynarzy, żołnierzy i pracownic domowych. Kiedy miała lat osiemnaście, poznała młodego cieślę, który pracował przy restauracji katedry w niedalekim Quimper. Cieśla miał złote włosy i niebieskie oczy, których pani Cochennec nigdy nie mogła zapomnieć, więc ślub odbył się w kościele w Quimperlé i zaraz potem urodziła się Jeannette. W czasie mojego pobytu miała już własne dzieci, ale to nie ma nic do rzeczy, wróćmy więc do czasów, kiedy była maleńkim, ślicznym noworodkiem. Wówczas bowiem wydarzyło się nieszczęście: złotowłosy i niebieskooki cieśla zabił się spadając z wieży katedry w Quimper, pozostawiając żonie i córeczce w spadku jedynie mały domek, w którego kupnie ulokował wszystkie swe oszczędności. Pozostawszy bez środków do życia pani Cochennec zamieszkała w tym domku, zajmując wraz z córeczką kuchnię a jedyną izbę i co parę lat wyklejała jej ściany nowymi, czystymi tapetami. Ale któregoś lata tapicer oświadczył, że nie można naklejać tak bez końca jednych tapet na drugie, że trzeba zedrzeć te, które już zostały naklejone, i zacząć wszystko od nowa. Pani Chochennec targowała się z nim zawzięcie, bo powiększyło to znacznie koszty przygotowania izby do sezonu, ale tapicer był nieugięty i postawił na swoim.
Poczęli więc zrywać tapety, a mała Jeannette dzielnie im w tym pomagała. Oderwała z wielkim trudem płat tapety, ale zaraz przestała, bo zobaczyła pod nią kawałek czyjejś nogi.
Krzyknęła z wrażenia, więc pani Cochennec i tapicer przybiegli kolejno i wtedy oni także zobaczyli tę nogę. Wyglądała spod zdartej tapety wymalowana na murze olejną farbą i choć nie była tak całkiem podobna do prawdziwej nogi, można się było domyślać, że to ma być noga.
Moja żona przerwała i popatrzała na nas, jakby chciała sprawdzić, czy wyobrażamy sobie należycie tamtą izbę i tamtych troje oglądających namalowaną na ścianie nogę, a my widzieliśmy to wszystko tak dokładnie, jak widzi się zawsze bardzo dawne wydarzenia i ludzi, których nie spotkało się nigdy.
– Wtedy – mówiła dalej moja żona – tapicer zerwał własnoręcznie resztę tapety ze ściany, odkrywając w całej okazałości wielkie malowidło, płaskie i bez perspektywy, na którym niebo miało kolor, jaki powinna mieć ziemia, a za to ziemia była czerwona i niebieska, jak niebo o zachodzie słońca.
“Trzeba będzie zamazać wapnem – powiedziała ze zmartwieniem pani Cochennec. – Bohomaz taki jakiś.”
Ale tapicer powiedział surowo, żeby się nie ważyła dotknąć tego malowidła, dopóki on nie wróci, a jeśliby go broń Boże dotknęła, to on więcej ręki nie przyłoży do tapetowania izby, co było wystarczającą groźbą, bo drugiego tapicera nie było w całej okolicy. Wsiadł na rower i pojechał do Quimperlé, skąd wrócił pod wieczór prowadząc ze sobą brodatego malarza w rozwianej pelerynie i w ogromnym berecie. Malarz zażądał zaraz cidre’u, bo dzień był upalny, pani Cochennec miała w piwnicy dobry, musujący i chłodny cidre chowany dla letników, więc ten malarz wypił cztery butelki tego cidre’u i kiedy już miał dość, powiedział, że nie dałby ani czterech sous za bohomaz na ścianie, po czym wsiadł na rower i odjechał z powrotem do Quimperlé.

Pani Cochennec wiedziała z góry, że tak się to skończy, i zaczęła użalać się na niepotrzebną stratę czasu i cidre’u, lato już się zaczynało, w kiosku naprzeciwko ustawiano już ruszt do smażenia bretońskich naleśników, a tapetowanie pokoiku jeszcze się nawet nie rozpoczęło. Ale tapicer tylko na nią popatrzył, ale za to tak, że umilkła od razu. Poszedł do sklepikarza, zastawił rower, żeby mieć na bilet do Quimper, i wrócił nazajutrz w południe prowadząc ze sobą trzech panów ubranych z miejska, którzy ledwie rzucili na obraz okiem, zaraz zaczęli wydawać okrzyki i podnosić w górę ramiona, jakby stało się jakieś nieszczęście, nie chcieli pić cidre’u, tylko zaraz zabrali się z powrotem, a nazajutrz powrócili z wozem transportowym i czterema murarzami, którym kazano wyciąć obraz wraz ze ścianą i załadować na wóz, a pani Cochennec kazali coś podpisać krzyżykami przy świadkach i dali jej czterdzieści tysięcy franków w złocie, co było bardzo dużą sumą, jako że działo się to wszystko przed pierwszą wojną światową, kiedy pienądz był jeszcze coś wart. Za te pieniądze pani Cochennec wybudowała pensjonat, w którym mieszkała, a Jeannette poszła do szkoły i została nauczycielką, potem wyszła za mąż i miała dużo dzieci.

Moja żona umilkła i najwyraźniej uważała opowiadanie za skończone. Widać to było po jej minie i ze sposobu, w jaki zabrała się do robienia na drutach.
– No dobrze – spytaliśmy. – A co to był za obraz?
– To nie ma nic do rzeczy – powiedziała moja żona – co to był za obraz. Nie zmienia bowiem w niczym sensu opowieści, której treścią jest ingerencja przypadku w życie ludzkie, a nie przyczynek do historii sztuki. Ale jeśli już chcecie koniecznie wiedzieć, to wam powiem: to był najprawdziwszy Gauguin. Powstał zapewne w czasie drugiego pobytu malarza w Bretanii. Gauguin musiał nie mieć któregoś dnia na płótno, co mu się często zdarzało, i począł malować na ścianie izby, którą wynajmował, żeby dać upust rozsadzającej go pasji twórczej. W ten sposób, gdyby Gauguin miał dość pieniędzy na płótno, pani Cochennec tapetowałaby do końca życia swój jedyny pokoik. Być może, jakiś inny przypadek sprawił, że Gauguin nie miał na płótno akurat wtedy, kiedy miał natchnienie. Być też może, że młody cieśla całkiem przypadkowo kupił właśnie ten domek, a nie inny, bo tam było zawsze pełno domków do kupienia. Ale nie było przypadkiem, że tapicer nie pozwolił zamazać obrazu wapnem, jak chciała pani Chochennec, i może to on jest właściwym bohaterem tej historii, obok domku oczywiście, a domek po bretońsku nazywa się “ker”. Już jesteście zadowoleni?
Potaknęliśmy chórem, a wtedy moja żona podniosła wzrok znad robótki, popatrzyła na nas i powiedziała:
– Cóż to za przerażający brak wyobraźni! Myślicie naprawdę, że to jest wszystko, co na ten temat można powiedzieć? Nikt z was nawet nie pomyślał o człowieku, który był przekonany, że zrobił świetny interes, sprzedając młodemu cieśli z Quimperlé za parę franków walący się domek, zawierający coś, co warte było czterdzieści tysięcy franków w złocie. Ale to już zupełnie inna historia i może ją jeszcze kiedyś opowiem.

Rano mogłabym napisać Wam w ramach porad kulturalnych, że zapewne nikt już nie czyta Opowieści mojej żony, a szkoda, bo to dobra literatura i warto do niej po latach zajrzeć ponownie. Albo po raz pierwszy. I wtedy się okaże, że nie pojedliśmy wszystkich rozumów i przed nami też był już ktoś, kto rozmyślał o sprawach gender, nie wiedząc zapewne, że słowo takie w ogóle istnieje, albo że może być problemem.

I na tym by się skończyło. Ale nie, bo oto – i możecie mówić co chcecie, ale jeśli to nie jest cudowny przypadek, to jest to jeszcze bardziej cudowna telepatia. Bo oto w urodzinowy poranek Maryna Over przysłała mi na Facebooka ten oto obraz:

Paul Gauguin, Mulatka z rudą małpeczką

Wszystko się zgadza, jest nawet noga jak żywa. Nie mam pojęcia, jaki obraz Gauguina odkrył tapeciarz pani Cochennec, nie wiem nawet, czy to była prawda, czy opowieść. Ważne jednak, że Maryna przysłała mi na urodziny właśnie ten obraz!

Małpy

Ewa Maria Slaska

Przywołała je Powsinoga we wpisie o japońskich kotach w Nikko, trzy słynne azjatyckie małpki, jedna nie widzi, druga nie słyszy, trzecia nie mówi. Według Kopalińskiego symbolizują one “mądrość zapewniającą spokojne życie”.

Nikko-monkeysthreeHidari Jingoro (około 1596-1644) wykonał tę rzeźbę dla kompleksu świątyń z mauzoleami szogunów rodu Tokugawa w Nikko. Jego proste rzeźby (najsłyniejszy to Nemuri neko – śpiący kot, o którym pisała Powsinoga), zdecydowanie inne od  rozbuchanej, kapiącej od złota stylistyki epoki Edo, ustanowiły w Japonii nową epokę artystyczną.

Już wtedy, w maju, gdy Powsinoga pisała dla nas o nemuri neko, wiedziałam, że te małpki będą musiały jeszcze wrócić, bo prędzej czy później sięgnę przecież po temat małp w sztuce. Zacznijmy od Berlina.

Anna KrenzMonkey and Jacek as African King, 2008
acryl on canvas
from “Monkeys” series

affe_1_krenz_jacek_africanKing_krenz_150Poniżej: Zygmunt Menkes, Autoportret z małpką
reprodukcja nadesłana przez Marynę Over

Ciekawe, że na obrazie małpka zachowuje się poważniej niż jej właściciel.

Zygmunt Menkes autoportret-z-malpka

Istnieje też namalowany przez Menkesa Autoportret z sową, 1930, zbiory Muzeum Narodowego w Warszawie

mpw816Maryna Over wie wszystko o wszystkich artystach polskich i prawie wszystko o prawie wszystkich artystach światowych. Zawstydza tym każdego, oczywiście również mnie. Gdy przysłała mi na Facebooka ten obraz, zawstydziłam się więc, nie po raz pierwszy zresztą, bo nigdy nie słyszałam o Zygmuncie Menkesie, a tymczasem… Zresztą sami sobie poczytajcie, co Maryna o nim pisze. TU. Na potrzeby wpisu niech nam wystarczy, że żył w latach 1896-1986, urodził się we Lwowie, zmarł w Riverdale koło Nowego Jorku, był polskim malarzem i rzeźbiarzem pochodzenia żydowskiego i większość życia spędził za granicą, a gdy zmarł, jego prochy zostały rozsypane nad Izraelem.

***

Tę średniowieczną małpkę francuską, która pociesza psa, też przysłała mi Maryna Over.

malpy France1412 - 1415To fragment miniatury przedstawiającej Jana bez Trwogi. Władca planuje właśnie zamach na wuja, Ludwika Orleańskiego, sprawującego regencję w imieniu nieobliczalnego króla Karola Szalonego. Zamach się udał, a Jan poprosił doktorów Sorbony o oświadczenie, że Ludwika trzeba było zabić, bo był tyranem. Zaświadczenie niewiele mu pomogło, w kilka lat później, 10 września 1419 roku na moście w Montereau książę został zabity przez dworaka zamordowanego tyrana. Książę spotkał się na moście z delfinem Karolem, by po raz drugi potwierdzić chęć zawarcia pokoju. Jan rządził już Paryżem, od lat trwała wojna Anglii z Francją, znana potem jako wojna stuletnia (1337-1453), spotkanie na moście mogło było obrócić losy Europy. Tak się nie stało.
Pewien mnich miał ponoć wskazać na dziurę w głowie księcia Jana i powiedzieć, że “to jest właśnie dziura, przez którą Anglicy weszli do Paryża”.
Jan bez Trwogi nie żył, Karol w trzy lata później został królem, a Anglicy w roku 1431 spalili Joannę d’Arc.

copie_85W tym kontekście pies i małpka są zapewne zwierzętami symbolicznymi. Nasz niezastąpiony Kopaliński twierdzi, że w sztuce średniowiecznej pies oznacza “kuszenie do złego, zawiść, gniew; wierność i wiara; biały pies zwykle przedstawia dobro i pobożność osoby, przy której nogach się pojawia”, czyli obraz ma przedstawiać to samo, o czym zaświadczać miał certyfikat uczonych doktorów z Sorbony – niewinność człowieka, który zabił tyrana. Ale jest przecież i owa małpa, która “w chrześcijańskiej literaturze i sztuce (…) jest przeważnie emblematem grzechu, występku, upadku duchowego, chytrości, chciwości, chuci, złości, gnuśności,  ślepoty duchowej.”

Oj!

 

Pożegnanie z kotami

Ewa Maria Slaska

Od wielu tygodni publikowałam tu w niedzielę wpisy o kotach w sztuce, korzystając przede wszystkim z reprodukcji, jakie nadsyłała mi Maryna Over. Ta współpraca była tak owocna, że, mimo iż Maryna tylko raz wypowiedziała się osobiście, uznałam ją za moją współautorkę. Wydaje mi się, że świetnie się uzupełniałyśmy. Niestety czasem jest tak, że to co autor(ka/ki) uważa(ją) za świetne, traci zainteresowanie publiczności. Wydaje mi się, że koty w sztuce właśnie doszły do tego etapu. Pora się zatem żegnać, może nie na zawsze, ale na pewno na razie. Ponieważ jednak w międzyczasie obiecałam wpis o kotach na głowie, postanowiłam, że go jednak napiszę na pożegnanie. Zresztą zobaczcie sami – świetne są oba te czarne koty.

PicassoKobieta-z-czarnym-kotem na glowie Aubrey Beardsley-kotnaglowie

 

 

 

 

 

 

 

 

X
Ten po prawej to oczywiście Pablo Picasso (1881-1973), ten po lewej chyba równie dobrze znany Aubrey Beardsley (1872-1898). Wydawałoby się, że obu artystów dzieli prawie 100 lat, bo przecież Picasso to nasz współczesny, nowoczesny malarz, kubista, a Beardsley to klasyczny schyłek XIX wieku, Fin de Siècle, secesja, to okazuje się, że Picasso był zaledwie o 10 lat młodszy od Beardsleya, tylko ten drugi umarł bardzo młodo, a Picasso przeżył prawie sto lat.

Obaj artyści pokazali, że tylko kot z charakterem jest w stanie wejść swojej pani na głowę, ale też tylko kobieta z charakterem przyjmie to z wyniosłą obojętnością. Na tych dwóch obrazach zostały sportretowane cztery istoty obojętne, wyniosłe, niezależne. Istoty z charakterem.

La Calata CultaMaryna znalazła na na stronie La Calata Culta jeszcze taki obraz z kotem (prawie) na głowie – jest tu dużo psów i kotów, i wszystkie skaczą wokół swojej pani, jak się im żywnie podoba, ale jeden już znalazł swoje miejsce i śpi na parasolu. Nic nie wiem o tym obrazie, wiem tylko, że na stronie La Calata Culta wszystko ma mniej lub bardziej ukryty wydźwięk erotyczny, często całkiem bezpośredni, a tu nic mi się erotycznie nie kojarzy. Na FB ktoś ten obraz skomentował pytaniem, czy pada psami i kotami? Estan lloviendo perros y gatos!!? jeeje. No tak po angielsku mówi się, że it is raining cats and dogs! Czyli leje jak z cebra. Pieska pogoda. Kocia godzinka. Niebo pełne zwierząt metaforycznych, a zatem kot naprawdę nie śpi na parasolu, a co dopiero na głowie.

***

Stronę La Calata Culta prowadzi Leslie Guevara, studentka z Limy. Studiuje na USMP. To uniwersytet medyczny, a skrót oznacza… La Universidad de San Martín de Porres! San Martin de Porres! TU o nim pisałam. Peruwiański święty, którego odkryła dla nas Powsinoga, święty ze szczotką, święty z psami i kotami!

A na obrazie pada psami i kotami.

Wpisuję to hasło do google po hiszpańsku i nic, wpisuję po angielsku i, hurra!, znajduję “nasz” dzisiejszy obraz: Fiona Phillips (North Salt Lake, UT), Oil, 2012, Painting “Raining Cats and Dogs”. Obraz można (było) na Saatchi Art kupić za 2100 dolarów.

Bardzo lubię takie wędrówki w poszukiwaniu informacji o obrazie. Ale na razie to ostatnia taka wędrówka, bo na razie żegnamy się z kotami.

***
Dopisek w styczniu 2018 roku, a więc po latach – cóż za idiotka ze mnie, la calata kulta, kultowa kaleta czyli torebka czyli… macica… Cały czas miałam wrażenie, że to musi być coś takiego, ale dopiero teraz, bez zastanawiania się odczytałam tę nazwę. Tłumacz Google po latach nadal jej nie zna.

Pani, służąca i kot

Ewa Maria Slaska i Maryna Over

Pani i kot to obszerny temat i poniekąd poruszany w każdym wpisie, bo zawsze będzie tam jakaś kobieta. Dziś jednak rozpadnie się ona na dwie zupełnie różne osoby, bo pojawią się tu pani oraz kobieta (jeśli wiekowa) w młodości zwana dziewczyną, każda wyobrażona w przynależnej funkcji społecznej. My już, być może, nie mamy takich doświadczeń, ale ja jeszcze miałam nianie – wiejskie dziewczyny z kaszubskich wiosek, a moja Mama wspominała, że w jej dzieciństwie do jej Babci, czyli Pani, co rano przychodziła do pokoju kucharka (kobieta) i uzgadniały jadłospis na dany dzień. Prababcia, jak mi się wydaje, leżała jeszcze w łóżku. A prababcia była osobą czynną, również zawodowo, i bardzo aktywną. Tym niemniej rola społeczna i nad nią miała władzę. Przypomina to Prousta i poranne rozmowy Franciszki z Ciocią Leonią w Combray.

… przesunięcie śniadania dawało zresztą sobocie w oczach nas wszystkich fizjognomię niezwykłą,wakacyjną i dość sympatyczną. W porze gdy zazwyczaj ma się jeszcze godzinę przed niespodzianką posiłku, w sobotę człowiek wiedział, że za kilka minut ujrzy, jak się zjawiają przedwczesne salsefie, protekcyjny omlet, niezasłużony befsztyk. Powrót tej asymetrycznej soboty był jednym z owych drobnych wydarzeń wewnętrznych, lokalnych, prawie społecznych, które w spokojnym życiu i w zamkniętym kółku tworzą rodzaj narodowego węzła i stają się ulubionym przedmiotem rozmów, żartów, opowiadań, przesadzonych do woli; byłby gotowym jądrem dla legendarnego cyklu, gdyby ktoś z nas miał zmysł epiczny. Od rana, zanimśmy się ubrali, bez przyczyny, dla rozkoszy odczuwania siły solidarności jedni mówili do drugich wesoło, kordialnie, patriotycznie:„Nie ma czasu do stracenia, pamiętajmy, że to sobota!” Ciocia naradzając się z Franciszką i myśląc, że dzień będzie dłuższy niż zazwyczaj, powiadała: „Możebyś im upiekła ładny kawałek cielęciny, skoro to sobota.”

szkola flamandzka1640Szkoła flamandzka,  rok, sądząc z podpisu, 1667, ale jedyny podpis jaki można znaleźć w sieci głosi: Давид Рейкарт III, Крестьянка с кошкой, начало 1640. Ten rok 1667 jest zresztą w ogóle niemożliwy, bo (dane podaje oczywiście Wikipedia) David Ryckaert III – flamandzki malarz barokowy, żył w latach 1612 -1661. Był najbardziej znanym przedstawicielem rodziny malarzy o tym nazwisku, często określany przydomkiem Młodszy. Był synem Dawida Ryckaerta II, wnukiem Dawida Ryckaerta I i siostrzeńcem Martina Ryckaerta.

To dla historyka sztuki, nie dla nas,  bo nas obchodzi ta kobieta. Byłabyż to Franciszka, tylko o dwieście lat wcześniejsza, taka sama jednak, dobroduszna wieśniaczka, która poszła na służbę i tu karmi kota. Swojego czy może swojej pani?

Maryna znalazła zresztą jeszcze kilka innych służących. Jedną pokazywałyśmy już, zamiata kuchnię na obrazie Gripsa Okazja czyni złodzieja.

Dunlop-CaraudDwie panny służące, ale jakże różne. Obraz po lewej, namalowany przez George’a Dunlop Leslie (malarz angielski 1835 – 1921), nazywa się Jej pierwsze miejsce i pokazuje zmęczoną dziewczynę, która przysiadła na chwilę przy kominku, żeby odpocząć. Po prawej Pokojówka, obraz Josepha Caraud (malarz francuski, 1825 – 1905), na którym w ogóle nie chodzi o pracę. Tu albo pani udaje dziewczynę, albo dziewczyna – panią. I nie mówmy sobie, że praca służącej była cięższa niż praca pokojówki, dlatego pokojówka może pozować jako filuterna kokietka, a służąca pada ze zmęczenia. Obie musiały harować od świtu do nocy. Pamiętacie film Gosford Park? Albo Dziewczynę z perłą? Praca kobiety to była niekończąca się rzeka obowiązków. Również w XX wieku. Wiedział o tym Salvador Dali, malując w roku 1914 tzw. Wnętrze holenderskie. Widzimy tu taką samą sytuację – spracowana kobieta, która zrobiła sobie krótką przerwę w pracy.

SALVADOR DALI 1914-INTERIEUR HOLLANDAISI wreszcie na zakończenie obraz, na którym nie ma służącej, ale który, moim zdaniem, zakłada jej istnienie. Gdy obejrzałam ten obraz, zobaczyłam dziewczynę, która jak matka Mojżesza, puszcza na wodę kołyskę z dzieckiem, bo nie jest go w stanie wychować. Teraz, pisząc ten wpis, myślę, że może to fala powodzi porwała łóżeczko pańskiego dziecka, a dziewczyna go nie dopilnowała.

John Everett Millais-kotJohn Everett Millais (1829-1896) − brytyjski malarz i ilustrator, czołowy przedstawiciel Prerafaelitów, autor słynnego obrazu Ofelia (dodajmy, że po śmierci czyli jako topielica otoczona kwiatami – Prerafaelici bardzo lubili kobiety wychodzące z wody, w niej mieszkające lub w niej zmarłe). Obraz mógłby być świetną ilustracją do pięknej powieści “Dziewczyna w niebieskiej sukni” (Susan Vreeland Girl in Hyacinth Blue, której tytuł także pochodzi od jednego z dzieł Vermeera; na jej podstawie powstał w roku 2003 film telewizyjny Brush with Fate), o losach wyimaginowanego obrazu Vermeera van Delft. Obraz opuszcza pracownię artysty w chwili, gdy matka dziecka ginie za czary w lochach inkwizycji. Ojciec puszcza na wodę kołyskę i obraz opatrzone karteczką: Sprzedajcie obraz, wykarmcie dziecko. Nie pamiętam, czy ojciec był malarzem, czy tylko posiadaczem obrazu, a historia obrazu ciągnie się aż do współczesności i kończy odkryciem zbiorów jako żywo przypominających zagrabione przez nazistów dzieła sztuki, znalezione w mieszkaniu Gurlitta.

Nota bene tylko na obrazie Ryckaerta kobieta zajmuje się kotem, na wszystkich pozostałych kot po prostu jest. Nie jest wykluczone, że jest nie tylko faktycznie, ale i symbolicznie. Tak służąca jak i kot mają w pańskim domu określone zadanie do wykonania, mają zapewnić czystość. Służąca usuwa brud, kot poluje na myszy i szczury.  Te koty to nie pieszczochy z jedwabnymi obróżkami, to pracownicy.

Koty i święci

Ewa Maria Slaska i Maryna Over o kotach

Nie ma wyjścia, dzisiejszy wpis o kotach trzeba poświęcić świętościom, taki dzień jak dziś jednak zobowiązuje, w końcu nie co dzień Polak zostaje świętym. I w końcu tak wielu tych świętych Polaków nie mamy – święty Jacek (z pierogami), święty Stanisław… Kto zna więcej? Wprawdzie Wikipedia podaje prawie 130 imion (osób jest znacznie więcej) świętych i błogosławionych związanych z Polską czy to poprzez narodowość, czy też miejsce urodzenia lub działalności, ale nawet nasz bardzo kochany święty Wojciech nie był przecież świętym polskim, pochodził z Pragi, działał w Niemczech i nawet umarł nie w Polsce, lecz w Prusiech.

No dobrze, ale koty i polscy święci, to już temat, który chyba nawet moją dociekliwość przerasta. Jak ktoś coś wie, to bardzo proszę, żeby się odezwał. Na razie jednak poprzestanę na klasyce sztuki europejskiej.

LeonardoDaVinciMadonnacon Mabibi a gattoCane-contro-gatto

 

 

 

 

 

 

 

 

X
X
Zacznę od Leonarda da Vinci, którego Madonna z Dzieciątkiem i kotem (rysunek piórkiem przechowywany w Londynie w Galerii Rycin British Museum), dała przed paru laty asumpt żarcikom na temat powieści Dana Browna “Kod Leonarda”, o której chętnie mawiano, że to książka o kocie Leonarda, a nawet o kotce.  Z kolei w internecie zestawia się ten rysunek z drugim, podobnym i pisze o tym, że Leonardo nie mógł się zdecydować, czy kot czy pies? Znawcy twierdzą, że oba rysunki są odmienne od innych szkiców Leonarda i charakteryzuje je szybkie następstwo kolejnych linii, które dopiero wspólnie zbudują sylwetkę postaci. Podobno jest to już zapowiedzią Madonny Benois (to nazwisko jednego z właścicieli) czyli Madonny z kwiatkiem. Ponieważ nie ma tam jednak kota, odsyłam ciekawych poza bloga, ale proszę wróćcie – to TU.

HieronimusBoschWadam-i-Ewa-Ogród rozkoszy ziemskich (1480-1490, detal)Następnym klasykiem, którego nie podejrzewalibyśmy o malowanie kota jest Hieronim Bosch. A jednak Maryna Over odkryła, że i u niego wśród ogromnych truskawek i skrzatów z nosami jak miecz w “Ogrodzie rozkoszy ziemskich” Adamowi i Ewie, których Bóg właśnie stworzył był, pojawia się kot i to zgoła taki, który właśnie upolował mysz a może szczura. Po drugiej stronie, u stóp Ewy widoczny jest z kolei ptak pożerający ogromnego żuka. Podejrzewam tu głęboką symbolikę marności życia ziemskiego, a nie kocie i ptasie portrety, ale czyż to ma znaczenie?

rubensRównież Rubens nie oparł się pokusie skontrastowania kota i świętości. Anioł zwiastował Pannie Maryi, Anioły grają i rzucają kwiaty, a kot… A kot śpi. Niby niewinnie, ale kto wie, kot jest symbolem zmysłowości, może więc jest to ukryta sugestia, że… no jednak… może się tam w alkowie jednak to i owo mogło wydarzyć.

Najbardziej jednak zdumiewającym połączeniem kota i świętości jest podrzucony oczywiście również przez Marynę “Kot – krucyfiks” Marka Szwarca. Artysta urodził się w rodzinie żydowskiej w Zgierzu w roku 1892, zmarł w Paryżu w roku 1958. Studiował w Paryżu, gdzie przyjaźnił się z Fernandem Léger, Amedeo Modiglianim, Chaimem Soutine i Chagallem. W roku 1912  założył z przyjaciółmi pierwsze żydowskie czasopismo artystyczne Makhmadim. W roku 1919 przeszedł na katolicyzm. marekszwarcMimo to pozostał Żydem i był – jak to sam określił – „Żydem wyznania katolickiego”. Zajmowała go problematyka tożsamości żydowskiej. Był jednym z założycieli grupy awangardowych artystów żydowskich w Łodzi – Jung Jidysz (1919-1921). Pisała o niej Lidia Głuchowska we wpisie Yddischland. Szwarc przyjaźnił się ze Stanisławem Kubickim, o którym już tak tu dużo pisałam, że nie będę się powtarzać i przypominać, kim był i co tworzył.

NorwichX

X

Na zakończenie wcale nie symbolicznie raczej pogodny obrazek, przedstawiający mniszkę z kotem. Maryna opatrzyła go jednym słowem – Norwich. Norwich to angielskie miasto średniej wielkości z piękną katedrą średniowieczną
i 35 innymi kościołami z tejżeż epoki. Dziś kilka z nich zostało zamkniętych, ale ich liczba nadal imponuje. Utrudnia jednak życie autorce tego wpisu. No bo dobrze, mniszka z Norwich. I co dalej?  Dziwnie wydaje mi się, że mimo tak wspaniałych średniowiecznych możliwości owa mniszka jest raczej neogotycka niż gotycka. Czytam dokładnie napisy otaczające ów portrecik, układające się w jedno zdanie, bardzo czytelne. Już sam ten fakt musi poddawać w wątpliwość średniowieczną proweniencję nie tyle kota i kobiety, ile ich portretu. All shall be well and all shall be well and all manner of things shall be well. Czytam dalej. U góry po lewej i po prawej odkrywam napis Julian of Norwich. Julian z Norwich. Sprawdzam – nie, to nie on, to ona. Juliana z Norwich, angielska mistyczka z XIV wieku. Pustelniczka, mieszkała w samotnej celi w jednym z kościołów w Norwich, a jej jedynym towarzyszem w samotni był kot. Samotnię i przylegający do niej ogródek otaczał mur, a zadaniem kota było tępić szczury i myszy. Już kiedyś zetknęłam się z takimi pustelnicami. Jedną z nich była Ewa od świętego Marcina w Liege. Wraz z drugą mniszką, Julianą z Liege, taką samą pustelnicą, doprowadziły do ustanowienia święta Bożego Ciała. Nie wychodziły ze swoich cel, jedzenie podowano im przez otwór w drzwiach. Relacje milczą, ale zapewne tak też usuwano nieczystości z celi.

St-Julian's-750218Tu mieszkała Juliana z Norwich i to tu w celi odciętej od świata murem przeżyła 16 objawień. Ze względu na treść trzynastej wizji, która rozmija się z nauką Kościoła, nigdy nie była oficjalnie czczona. Wspominana jest w Kościele anglikańskim oraz… Reformowanym Kościele Katolickim w Polsce 8 maja. Czyli w dniu polskiego świętego – Stanisława.

Swoje objawienia zapisała w kilku książkach, z których najważniejsze jest Revelations of Divine Love. To zdanie o tym, że wszystko będzie dobrze pochodzi właśnie z Objawienia Bożego Miłosierdzia… I myślę, że tak możemy zakończyć ten wpis. Dziś niedziela Miłosierdzia Bożego, ustanowiona przez Jana Pawła II.

Wszystko w tym wpisie, którego jak zwykle nie planowałam, pozwalając się wieść od jednej myśli do drugiej, splotło się wręcz wzruszająco precyzyjnie. Nie ma więc powodu, żeby nie wierzyć Julianie: All shall be well and all shall be well and all manner of things shall be well.

PS 1. Oczywiście znajduję tę ilustrację. Oczywiście to nie jest średniowiecze. Oczywiście jest to malarka współczesna, manierystyczna, religijna – Virginia Wieringa. Umieściła ten obrazek na swojej stronie internetowej z podpisem: Created for my friend Tom Schwanda who told me about Julian. Her story is fascinating.

PS 2. Tymczasem nasza kochana Powsinoga nadesłała z Chicago dwa obrazki, to znaczy jeden to znaczek, a drugi – tak, to taki obrazek czy też święty obrazek, jakie zbierałyśmy (-śmy my) w dzieciństwie i wkładałyśmy do książeczki do nabożeństwa. Te są z Peru ze świętym Marcinem de Porres. Wzruszająca postać – żył w latach 1579-1639, był nieślubnym dzieckiem, mulatem, balwierzem, ogrodnikiem, mnichem z zakonu dominikanów, opiekunem chorych i sierot, dla których zakładał przytułki. Nazywano go świętym z miotłą i przedstawiano z kotem i psem. Został kanonizowany przez Jana XXIII w roku 1962. Jego historia pasuje do wierszy Katarzyny Krenz, które od wielu tygodni publikuję w poniedziałki, które Kasia nazwała Raport z wizyty w zakładzie dla starców i niewidomych dzieci. Poczytajcie, najlepiej wszystkie, a nie tylko ten jeden tu zlinkowany.

Peru.Martin de Porres.1965 Peru - św. Marcin de Porres

Kot i małpka

Ewa Maria Slaska o kotach i rewolucji

Wpis dedykuję Joli i Jurkowi

To oczywiście Maryna Over wstawiła mi na Facebooku ten portret.

frieda-kahlo-malpka-kotFrieda KahloSelf-portrait with Thorn Necklace and Hummingbird, Nickolas Muray Collection, Harry Ransom Center, University of Texas at Austin.

Zawsze, jak przygotowuję te wpisy, dowiaduję się czegoś nowego i zastanawiającego. Tak było też w przypadku tego autoportretu Friedy Kahlo z kotem i małpką. Szukałam o nim jakichś informacji i Google bez zastanowienia wysłał mnie do angielskojęzycznej Wikipedii.  A tam…

Kahlo’s life began and ended in Mexico City, in her home known as the Blue House. She gave her birth date as July 7, 1910, but her birth certificate shows July 6, 1907. Kahlo had allegedly wanted the year of her birth to coincide with the year of the beginning of the Mexican Revolution, so that her life would begin with the birth of modern Mexico. Her work has been celebrated in Mexico as emblematic of national and indigenous tradition, and by feminists for its uncompromising depiction of the female experience and form.

W mojej pracy, a zajmuję się ostatnio cmentarzami, I wojną światową i żydowskimi biografiami, często stykam się z tym, że ludzie, i to wcale nie tylko kobiety, zmienili sobie datę urodzenia. W rodzinach żydowskich jest to chyba nawet regułą, że żadne dane się nie zgadzają, bo wszystko zostało sfałszowane w czasie wojny. Bez tego nikt by nie przeżył. A po wojnie tak pozostało. Ale nawet bez tak oczywistych przyczyn, ludzie ukrywają swój wiek. Najczęściej z kokieterii. W społeczeństwie młodych, pięknych i bogatych nie chce się być starym. Frieda jednak wykracza zdecydowanie poza stereotypy. Oczywiście jest tu przekonanie, że w nowoczesnym społeczeństwie trzeba być nowoczesnym, ale jest też wielkość artystki, która swobodnie wybiera dla siebie role. Być może każdy artysta chciałby być symbolem swojego czasu, a przynajmniej ikoną lub memem, ale Frieda chce więcej. Symbol to za mało. To ona JEST rewolucją.

frida-z-obrazem-z-malpka-kotemNie mam wyjścia, muszę przypomnieć sobie, co wiem o rewolucji meksykańskiej. Trwała od roku 1910 do 1920. Z jednej strony był dyktator Porfirio Diaz, z drugiej Zapata. Rewolucjoniści wygrali. Tyle wiem Ale czy na pewno? Trzeba sprawdzić. Jak to mawia Dorota Cygan – każdy wie, że Mickiewicz napisał Kordiana, ale jednak lepiej sprawdzić.

 

Czytam więc i oczom nie wierzę.

rewolucjameksykanskaRewolucja meksykańska zaczyna się jeszcze przed początkiem I wojny światowej, kończy dopiero w roku 1920. Dyktatora, określanego tu mianem dowódcy kontrrewolucji, wspierają Stany Zjednoczone i Wielka Brytania, a Niemcy cesarskie, już przecież w agonalnych konwulsjach, wspierają rewolucję! Tę samą rewolucję, która na domowym polu bitwy, w Berlinie, wbija im właśnie sztylet w plecy.  Przypominam sobie, że to Niemcy cesarskie wyciągnęły Lenina z więzienia, opłaciły jego pobyt w Szwajcarii, żeby nabrał sił i pozyskał agentów, po czym w zaplombowanym wagonie kolejowym odesłały go do Rosji, żeby tam bruździł i rewoluździł. Miało to ponoć przyczyny ekonomiczne, tak przemysł niemiecki bronił się przed konkurencją. Mniejsza o to, to zupełnia inna historia. Ważne jest co innego. Rewolucja meksykańska wcale nie zwycięża! Ta rewolucja to wojna, walka, zamaganie, przekonanie o słuszności, ale nie zwycięstwo.

Jednak coś musiało być inaczej, skoro artystka chce być rewolucją, przejmuje ją jako wyraz artystycznego ja, wolności, emancypacji kobiety, zwycięstwa jeśli nie nad wrogiem, to nad konwenansem, chorobą i śmiercią. Rewolucja to Frieda to JA. Nie darmo Frieda zasłynie przede wszystkim jako portrecistka samej siebie. Namalowała 143 obrazy, z tego 55 przedstawia ją samą.

friedaoncemore

Sami mężczyźni i Frieda z małpką. Kota nie widać. Ale oczywiście jest.

Kot i małpa. Hultajów dobrana para. Czy się mylę, czy jest tak, że ta poważna młoda kobieta na portrecie, portretując się z kotkiem i małpką, pokazuje nam język? Młoda kobieta. O tym też trzeba pomyśleć, bo Frieda nigdy nie była, w naszym dzisiejszym pojęciu, stara. Zmarła w roku 1954 i czy miała lat 44 czy 47, to po prostu była młoda.

Kot i małpa. Co Frieda miała na myśli, portretując się z tymi dwoma czarnymi zwierzakami? Wolność, niezależność i samodzielność. Może nawet czarownica. Na pewno kobieta poza konwenasem towarzystkim czy majątkowym. Wyzywające spojrzenie, kot i małpa na ramionach zamiast etoli z soboli.  Odwalcie się wszyscy ode mnie. Ja to ja.

Tak to interpretuję.

***
Wędrując po internecie po tropie tej hultajskiej pary – kota i małpy – trafiłam na informacje, które nie mają żadnego związku z Friedą i jej autoportretem, ale szkoda by o nich nie wspomnieć.

Po pierwsze ta bardzo klasyczna para pojawiła się już u Ezopa, a i La Fontaine o niej napisał. To od nich mamy powiedzenie o tym, że ktoś wyciągnął kasztany z ognia cudzymi rękoma. Pewnie nie wszyscy to pamiętają, ale te kasztany były częścią ulubionej retoryki partyjnej w okresie Marca 68. Ale, przyznaję, nie pamiętam kto był małpą. Izrael? Syjoniści? Może ktoś pamięta?

Jean de La Fontaine

Kot i małpa

Żyła po społu u jednego pana
Hultajów para dobrana,
Kot wszędobylski i małpa niecnota.
Te dwa łotry w całym domu
Nie dały spocząć nikomu:
Co chwila to nowa psota,
Nowa kradzież, figiel nowy.
Kot zjadł sery, zamiast iść na łowy,
A małpa kradła, co jej w ręce wpadło.
Pewnego razu, o szarej godzinie,
Grzało się złodziejskie stadło
Przy kominie; a w kominie
Piekła się dla sług i panów
Garść kasztanów.
Gdybyż je dostać! “Słuchaj no, kolego –
Ozwie się małpa – przyszedł mi do głowy
Figiel podwójny, figiel arcynowy:
Nasz zysk, a przy tym strata dla bliźniego.
Czujesz, jak pachną kasztany?
Pokaż, co umiesz, kotku mój kochany,
Dobądź je z ogniska swoimi łapkami.
Ach! Gdybym miała z natury
Takie jak twoje pazury,
Źle byłoby z kasztanami!”
Kotek, skory do posługi,
Wysunął łapkę, sparzył się raz, drugi,
Dmuchnął w pazurki – i znów do komina;
Zręcznie kasztany wybierać zaczyna,
A co wyciągnie, to małpa wnet zjada.
Wtem do kuchni dziewka wpada.
Małpa w nogi. Na kocie skrupiło się zatem:
Nic nie zjadł, sparzył łapę i oberwał butem.
Tak nieraz małe książątko się sparzy
Walcząc dla zysku mocarzy.

malpaczyli kotHultajska para. A ja tymczasem dowiaduję się, że istniała (istnieje? jak istnieje, skoro nie ma jej w Wikipedii!) małpka zwana kotem morskim (Cattus Marinus) albo kotawcem, przywożona w średniowieczu przez marynarzy, tak lubiane stworzenie, że weszło nawet do heraldyki. Ci którzy takiej istoty nigdy przedtem nie widzieli, myśleli, że to rodzaj kota. Stąd nazwa i bardziej koci niż małpi wizerunek. A zatem kot czyli małpa.

Herb Kot Morski w Heraldyce polskiej wieków średnich Piekosińskiego.

No to na zakończenie jeszcze kot morski z bestiariusza współczesnych gier fantasy. Czytam sobie, że:  Typowy morski kot mierzy 3,6 metra długości i waży 400 kilogramów. No! Ale też wygląda niczego sobie na te 400 kilo.

kotmorski400kiloI tak to jest z tym wpisami. Idą sobie po świecie, jak same chcą. Zaczęłam od Friedy Kahlo, skoczyłam do rewolucji meksykańskiej, Lenina i niemieckich zakusów gospodarczych, przeleciałam pędem od Ezopa przez heraldykę do współczesnej zabawy w fantasy i nagle okazuje się, że wpis się kończy (sam się kończy, uwierzcie mi) potworem morskim.

Do następnego razu! Idę święcić palmy.

 

Koty i dzieci

Ewa Maria Slaska i Maryna Over o kotach

000Don Manuel Osorio de Zuniga - Francisco de GoyaFrancisco de Goya y Lucientes (1746–1828)
The Jules Bache Collection
Don Manuel Osorio Manrique de Zuñiga (1784–1792), possibly 1790s.

Zwróćmy uwagę, że ten namalowany przez Goyę chłopczyk, który tak młodo zmarł i nigdy naprawdę nie dorósł na tyle, żeby być panem, jest jednak panem, nie w sensie wieku lecz przynależności kastowej. Szlacheckie, arystokratyczne dziecko, bardzo ciche, bardzo spokojne, a obok niego ptaki i koty, też ciche i spokojne. Był synem księcia Altamiry. Współczesna krytyka sugeruje, że nic na tym obrazie nie jest prawdziwym portretem, są tu bowiem tylko symbole. Może dlatego wszystko jest tu takie ciche i spokojne. Don Manuel został być może namalowany już po śmierci, ptaszki w klatce są symbolem niewinności, a koty uosobieniem czyhającego na człowieka zła jakim jest nieokiełznana i dzika natura. A takie się wydają ciche i spokojne.
Sroka trzyma w dziobie wizytówkę artysty.

001Sarah Bushnell Perkins1790Również ten portret dziewczynki z kotem został namalowany w roku 1790. Stworzył go być może Beardsley Limner, który działał w latach 1785-1805, ale może być też inaczej i wtedy obraz ten namalowała kobieta, Sarah Bushnell Perkins (1771-1831). Nic nie jest tu pewne.  A ciocia Wikipedia, która zawsze i o wszystkim wszystko wie, w sprawie tego malarza i tej malarki milczy we wszystkich możliwych światowych językach. Barbara Wells Sarudy, autorka strony internetowej o sztuce “It is about a time”, którą już tu cytowałam, pisze: The Beardsley Limner (…) was an itinerant artist who executed several naive portraits along the old Boston Post Road, in Connecticut & Massachusetts, from about 1785 to 1805. This name is derived from portraits this artist made of Elizabeth & Hezekiah Beardsley. The Beardsley Limner may actually be a Connecticut pastelist Sarah Perkins. Some stylistic similarities exist between the two, but there are sufficient differences to raise questions about a definitive identification.

004Albert Anker Suisse 1831-1910-kotAlbert Anker (1831 – 1910), malarz szwajcarski, przywołał tym obrazem (Niedzielne popołudnie, 1861, Musée d’art et d’histoire, Neuchâtel) atmosferę niedzieli w rodzinie protestanckiej, choć po prawdzie nie wiem, co mi mówi, że to protestanci. Ale na pewno tak jest. Najstarsza córka (bądź młoda żona) czyta księgę, ojciec rodziny i córka przysłuchują się z uwagą, najmłodsze dziecko śpi, podobnie jak kot na piecu. Surowe, skromne życie, praca, powaga, wiara, szacunek dla Pisma. Piękne są tu te dzieci, ale też Anker był jednym z najważniejszych malarzy XIX-wiecznych, którzy ustalili kanon malowania dziecka jako dziecka, a nie – jak to przedtem miało miejsce – małego dorosłego. Anker namalował około 600 obrazów, z tego 250 to obrazy z dziećmi. Podobno, tak twierdzi Wikipedia, w jego przedstawianiu dzieci widoczne są wpływy pedagogów Jeana-Jacquesa Rousseau (1712–1778) i Johanna Heinricha Pestalozziego (1746–1827).

005Théophile-Alexandre_Steinlen_Chat_Noir1890 005atheophile-alexandre steinlen La Fillette au ChatTheophile Alexandre Steinlen (1859-1923) jest autorem wizerunku jednego z najsłynniejszych kotów europejskich, mianowicie secesyjnego, czarnego i paryskiego (1896), ale namalował też śliczną grubą dziewczynkę z czarnym kotem, który musiał być istotą niezwykłej wprost cierpliwości. W jego twórczości w ogóle jest dużo kotów, niemiecka Wikipedia nazywa go wręcz “niezmordowanym portrecistą kotów”, a w jego rzeźbie są właściwie tylko koty. Dziewczynka z kotkiem jest aktualnie wystawiona na sprzedaż i chyba nie wolno mi jej reprodukować. Ale w razie potrzeby będę się broniła tym, że zachęcam Was do kupna tego obrazu. Trzeba wejść na tę stronę i podać cenę. Napisałam, że zapłacę 100 euro, ale mail się nie wysłał.

003bRenoir Chlopiec z kotem 003aPierre-Auguste_Renoir_099Tych dwoje dzieci namalował Pierre Auguste Renoir (1841-1919). Niestety nie widziałam filmu Gillesa Bourdos z Michelem Bouquet i Christą Theret (2012) i w ogóle ze zdumieniem stwierdzam, że niewiele wiem o tym artyście, który jest chyba najsłynniejszym XIX-wiecznym malarzem europejskim, ale jeśli myślimy, że umiemy go z daleka rozpoznać, ostrzegam – Renoir w ciągu 60 lat czynnego życia namalował około sześciu tysięcy obrazów. Nie znamy ich, nie możemy ich znać i bardzo to przyjemne, bo zawsze nas coś nowego zaskoczy, tak jak mnie ostatnio ta dziewczynka w Musée d’Orsay.

002dziewczynkazkotkamiAndréeBosquet-1900LauraLaWasilewskaDresdenKatzen2012Andrée Bosquet (1900 – 1980) jest malarzem belgijskim, Laura La Wasilewska młodszą od niego o dwa pokolenia Polką. Czy mi się jednak zdaje, czy te dwie dziewczynki są do siebie podobne, mimo że jedna jest poważna, a druga się śmieje?
X
X
X
Poniżej dwóch chłopców z kotem, obaj zamyśleni, ale jak odmienni. Antoni Clavé (1913 – 2005), L’Enfant au Chat i Giuseppe Migneco. Jego chłopiec jest za duży i za dorosły, ale jednak artysta nazwał ten obraz Ragazzo con gatto (1970).

chlopcy-z-kotami

RomualdasPetrauskasX
Ten gruby żółty kot nadawałby się świetnie na partnera dla kota z podróbki obrazu Wodkina Wiosna, mógłby się więc znaleźć we wpisie sprzed tygodnia o żółtych kotach. Ale zasadniczo, oprócz ilustracji uzupełniających moje wywody, prezentuję tu obrazy nadesłane przez Marynę Over, a ten obraz Maryna przysłała dosłownie na ostatnią chwilę. To zresztą nadzwyczaj ciekawe, bo nie mogła wiedzieć, że tematem dzisiejszego wpisu są dzieci. Ale nie po raz pierwszy Maryna i ja myślimy o tym samym.
Romualdas Petrauskas, malarz kompletnie mi nieznany, podejrzewam oczywiście, że Litwin, ale żeby się czegoś dowiedzieć muszę sięgnąć do wiedzy Wujaszka Gugla. Informacji jest jednak niewiele, bo Petrauskas nie ma wpisu w Wikipedii. Jest jednak na Facebooku, skąd wiem, że to malarz współczesny, Litwin, mieszka w Panevėžys czyli Poniewieżu. Na Facebooku i w sieci jest dużo jego obrazów, czyli już wiem, że ten pucaty chłopiec z pucatym kotem to maniera artystyczna, a nie portret. Obraz zatytułowany jest Berniukas (a Google Translator podpowiada, że znaczy to Chłopak), a namalowany został w roku 2007.
I tak to, dzięki nowoczesnym metodom komunikacyjnym, w ciągu kilku minut dowiedziałam się czegoś o człowieku, o którym przedwczoraj w ogóle nie słyszałam.