Ewa Maria Slaska o roli przypadku w ludzkim życiu
dedykuję Marynie Over
Były moje urodziny. Nie mogłam w nocy spać. Nie mogłam i nie mogłam. Gdy już się zorientowałam, że to takie niespanie, kiedy nic nie pomoże, zapaliłam światło i sięgnęłam po książkę. Było to jednak poważne dzieło, a gdy nie można spać, nie można czytać Dzieł, tylko książki znane i lubiane. Tak to po latach zapewne 30 sięgnęłam po Opowieści mojej żony. Przeczytałam kilka opowiadań, po kolei, bo ja nie lubię skakać z rozdziału do rozdziału, tylko lubię, żeby wszystko było po kolei. Ciekawe, że jak sama piszę, to nie piszę po kolei. Ale to akurat w tym miejscu nieważne. Czytałam więc, a oczy powoli zaczęły mi się kleić. Gdy skończyłam czytać, zasnęłam.
Mirosław Żuławski
KER
Odbywały się właśnie Dni Książki i rozmowa dotyczyła różnych korzyści, jakie przynosi lektura, oraz roli książki w podnoszeniu kwalifikacji osobistych. Panie robiły na drutach, a mężczyźni nie robili nic, tylko wałkonili się w słońcu.
– Jeśli o mnie chodzi – powiedziała moja żona – to zawsze byłam zapaloną czytelniczką, ale pewnego razu czytanie książek nie tylko nie pomogło mi i nie wyszło na dobre, ale nawet poważnie przeszkodziło w nauczeniu się czegoś, na czym mi ogromnie zależało. Stąd wniosek, że nie należy generalizować i przesadzać, przypisując książkom i lekturze same dobre strony.
– Opowiedz! Opowiedz! – zawołały panie.
Moja żona szybko policzyła drutem oczka w robótce, którą zaraz przełożyła z jednego druta na drugi.
– Było to – powiedziała moja żona – w pierwszych latach po wojnie. Dziwnym zbiegiem wypadków, możliwym tylko w owych czasach, mój mąż został skierowany do pracy w ambasadzie w Paryżu. Z wyjazdu pamiętam tylko tyle, że przez cały dzień biegałam po Warszawie za jakimś kapeluszem, bo jeżeli wtedy w Paryżu modne były kapelusze, to żadna kobieta nie pokaże się bez kapelusza. Teraz zresztą, znowu są modne.
Po przyjeździe czułam się bardzo nieszczęśliwa, bo nie rozumiałam nic z tego, co do mnie mówią, chociaż w gimnazjum miałam zawsze piątkę z francuskiego. Wobec tego mąż mój postanowił, że pojadę na dwa miesiące letnie do Bretanii, i to zupełnie sama, tak żebym miała od rana do wieczora do czynienia wyłącznie z językiem francuskim. Pojechałam więc do takiej małej, rybackiej dziury i zamieszkałam w hoteliku, który stał nad samym morzem.
Właścicielką tego hoteliku była pani Cochennec. Miała lat osiemdziesiąt, nosiła wysoki, koronkowy czepek, który nazywa się bigouden, i nie umiała ani czytać, ani pisać. Wieczorami zapraszała mnie na rozmówkę i kieliszek wiśni w koniaku, co bardzo lubiła. I to była moja jedyna konwersacja w ciągu dnia!
Przesiadywałam całymi dniami na plaży, czytając książki i patrząc na przypływy i odpływy morza. Zmieniały one zupełnie wygląd zatoki, bo w czasie wielkich przypływów morze wypełniało ją aż po samą plażę, a w czasie odpływów ocean uciekał daleko, odsłaniając skały, pośród których brodzili ludzie w poszukiwaniu krabów, małży i krewetek.
Byłam zupełnie samotna. Do tej miejscowości przyjeżdżały przeważnie matki z dziećmi, była to tak zwana plaża rodzinna, nikt się mną nie interesował, przesiadywałam więc całymi godzinami nad morzem, czytając książki i martwiąc się, że tak nigdy nie nauczę się francuskiego. Na pewno było tam ładnie i ciekawie, ale kiedy człowiek jest taki zupełnie sam, to czuje się nieszczęśliwy nawet w najpiękniejszym miejscu na ziemi. Powiedziałabym nawet, że im gdzieś jest ładniej, tym więcej dokucza samotność. A ponieważ tam było naprawdę bardzo ładnie, więc samotność dokuczała mi ogromnie. W dodatku nie robiłam żadnych postępów we francuskim, a przecież pojechałam tam po to, żeby język właził mi przez cały dzień do głowy przez uszy. Mój mąż twierdził, że to jest jedyna metoda i że on tak właśnie nauczył się francuskiego, kiedy za studenckich czasów spędził jakiś czas w Paryżu. Dziś jestem prawie pewna, że musiał sobie sprawić jakiś słownik, którego z całą pewnością nie wkładał na noc pod poduszkę, lecz postępował z nim wprost przeciwnie.
Obruszyłem się, bo w pobliżu znajdowały się osoby nieletnie i strzygły uszami, ale moja żona spojrzała tylko na mnie i powiedziała:
– Ale on się i tak nigdy do niczego nie przyzna.
Wolałem więc nie wchodzić na ten grząski grunt, na którym nikt nie może czuć się pewnie, i puściłem to mimo uszu, a moja żona powiedziała:
Powiedziałam o tym wszystkim pani Cochennec, która zamyśliła się na króciutko, nigdy nie widziałam, żeby zamyśliła się na dłużej niż na króciutko, i zapytała, co robię całymi dniami na plaży. Kiedy jej powiedziałam, że czytam książki, podniosła obie ręce i oczy ku niebu, a raczej ku sufitowi, bo to się działo przy kontuarze, na którym stały nasze wiśnie w koniaku, i zawołała: “Książki! Dobry Boże! Któraż szanująca się matka rodziny podejdzie do kobiety, trwoniącej czas na czytanie książki!”
I kazała mi zabrać ze sobą na plażę wełnę i druty. Powiedziałam jej, że nie umiem robić na drutach. Odpowiedziała, że to bardzo dobrze, że nie umiem robić na drutach, i poradziła, żebym usiadła na dobrze widocznym miejscu i manipulowała drutami tak, żeby z daleka było widać, że nie umiem robić na drutach. Tak też uczyniłam i gdy tylko te panie zobaczyły, że chciałabym robić na drutach, ale nie mam o tym zielonego pojęcia, zleciały się ze wszystkich stron i zaczęły mówić do mnie jedna przez drugą, tak że do końca pobytu miałam już konwersację i kiedy mój mąż po mnie przyjechał, paplałam już z tymi paniami tak, że nie mógł się zupełnie połapać, o co chodzi. Tak to nauczyłam się robić na drutach i dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy o wkraczaniu cudownych przypadków w życie ludzkie, o czym wam może kiedyś opowiem.
Ale panie chciały koniecznie usłyszeć natychmiast o cudownych interwencjach przypadku w życie ludzkie, bo tak naprawdę to jest właśnie to, na co wszyscy liczymy, choć nie lubimy się do tego przyznawać. Gromadzimy więc po kryjomu wszelkie fakty świadczące o takich przypadkach w nadziei, że i nam się także coś podobnego przytrafi.
Moja żona policzyła znowu oczka w robótce, dotykając ich po kolei drutem, i powiedziała:
– W czasie naszych wieczornych posiedzeń przy wiśniach w koniaku pani Cochennec opowiedziała mi swoje życie ze szczegółami. Ja już mam takie szczęście, że kogo tylko spotkam, to zaraz opowiada mi swoje życie ze szczegółami, ale to chyba dlatego, że, jak wam już mówiłam, ludzie obchodzą mnie najbardziej ze wszystkiego na świecie. Nikt przecież nie wpadnie na pomysł opowiadania o sobie komuś, kogo interesują tylko ryby albo znaczki pocztowe, czy też komuś, kto interesuje się tylko samym sobą, to jest niczym, jak nie wskazując palcem niektóre osoby.
Postanowiłem udawać, że drzemię na leżaku, więc moja żona ciągnęła dalej:
– Pani Cochennec pochodziła z biednej, ale za to licznej rodziny, więc od dziecka była służącą u jednych państwa w Quimperlé, bo te właśnie biedne, ale liczne rodziny bretońskie dostarczają Francji od wieków marynarzy, żołnierzy i pracownic domowych. Kiedy miała lat osiemnaście, poznała młodego cieślę, który pracował przy restauracji katedry w niedalekim Quimper. Cieśla miał złote włosy i niebieskie oczy, których pani Cochennec nigdy nie mogła zapomnieć, więc ślub odbył się w kościele w Quimperlé i zaraz potem urodziła się Jeannette. W czasie mojego pobytu miała już własne dzieci, ale to nie ma nic do rzeczy, wróćmy więc do czasów, kiedy była maleńkim, ślicznym noworodkiem. Wówczas bowiem wydarzyło się nieszczęście: złotowłosy i niebieskooki cieśla zabił się spadając z wieży katedry w Quimper, pozostawiając żonie i córeczce w spadku jedynie mały domek, w którego kupnie ulokował wszystkie swe oszczędności. Pozostawszy bez środków do życia pani Cochennec zamieszkała w tym domku, zajmując wraz z córeczką kuchnię a jedyną izbę i co parę lat wyklejała jej ściany nowymi, czystymi tapetami. Ale któregoś lata tapicer oświadczył, że nie można naklejać tak bez końca jednych tapet na drugie, że trzeba zedrzeć te, które już zostały naklejone, i zacząć wszystko od nowa. Pani Chochennec targowała się z nim zawzięcie, bo powiększyło to znacznie koszty przygotowania izby do sezonu, ale tapicer był nieugięty i postawił na swoim.
Poczęli więc zrywać tapety, a mała Jeannette dzielnie im w tym pomagała. Oderwała z wielkim trudem płat tapety, ale zaraz przestała, bo zobaczyła pod nią kawałek czyjejś nogi.
Krzyknęła z wrażenia, więc pani Cochennec i tapicer przybiegli kolejno i wtedy oni także zobaczyli tę nogę. Wyglądała spod zdartej tapety wymalowana na murze olejną farbą i choć nie była tak całkiem podobna do prawdziwej nogi, można się było domyślać, że to ma być noga.
Moja żona przerwała i popatrzała na nas, jakby chciała sprawdzić, czy wyobrażamy sobie należycie tamtą izbę i tamtych troje oglądających namalowaną na ścianie nogę, a my widzieliśmy to wszystko tak dokładnie, jak widzi się zawsze bardzo dawne wydarzenia i ludzi, których nie spotkało się nigdy.
– Wtedy – mówiła dalej moja żona – tapicer zerwał własnoręcznie resztę tapety ze ściany, odkrywając w całej okazałości wielkie malowidło, płaskie i bez perspektywy, na którym niebo miało kolor, jaki powinna mieć ziemia, a za to ziemia była czerwona i niebieska, jak niebo o zachodzie słońca.
“Trzeba będzie zamazać wapnem – powiedziała ze zmartwieniem pani Cochennec. – Bohomaz taki jakiś.”
Ale tapicer powiedział surowo, żeby się nie ważyła dotknąć tego malowidła, dopóki on nie wróci, a jeśliby go broń Boże dotknęła, to on więcej ręki nie przyłoży do tapetowania izby, co było wystarczającą groźbą, bo drugiego tapicera nie było w całej okolicy. Wsiadł na rower i pojechał do Quimperlé, skąd wrócił pod wieczór prowadząc ze sobą brodatego malarza w rozwianej pelerynie i w ogromnym berecie. Malarz zażądał zaraz cidre’u, bo dzień był upalny, pani Cochennec miała w piwnicy dobry, musujący i chłodny cidre chowany dla letników, więc ten malarz wypił cztery butelki tego cidre’u i kiedy już miał dość, powiedział, że nie dałby ani czterech sous za bohomaz na ścianie, po czym wsiadł na rower i odjechał z powrotem do Quimperlé.
Pani Cochennec wiedziała z góry, że tak się to skończy, i zaczęła użalać się na niepotrzebną stratę czasu i cidre’u, lato już się zaczynało, w kiosku naprzeciwko ustawiano już ruszt do smażenia bretońskich naleśników, a tapetowanie pokoiku jeszcze się nawet nie rozpoczęło. Ale tapicer tylko na nią popatrzył, ale za to tak, że umilkła od razu. Poszedł do sklepikarza, zastawił rower, żeby mieć na bilet do Quimper, i wrócił nazajutrz w południe prowadząc ze sobą trzech panów ubranych z miejska, którzy ledwie rzucili na obraz okiem, zaraz zaczęli wydawać okrzyki i podnosić w górę ramiona, jakby stało się jakieś nieszczęście, nie chcieli pić cidre’u, tylko zaraz zabrali się z powrotem, a nazajutrz powrócili z wozem transportowym i czterema murarzami, którym kazano wyciąć obraz wraz ze ścianą i załadować na wóz, a pani Cochennec kazali coś podpisać krzyżykami przy świadkach i dali jej czterdzieści tysięcy franków w złocie, co było bardzo dużą sumą, jako że działo się to wszystko przed pierwszą wojną światową, kiedy pienądz był jeszcze coś wart. Za te pieniądze pani Cochennec wybudowała pensjonat, w którym mieszkała, a Jeannette poszła do szkoły i została nauczycielką, potem wyszła za mąż i miała dużo dzieci.
Moja żona umilkła i najwyraźniej uważała opowiadanie za skończone. Widać to było po jej minie i ze sposobu, w jaki zabrała się do robienia na drutach.
– No dobrze – spytaliśmy. – A co to był za obraz?
– To nie ma nic do rzeczy – powiedziała moja żona – co to był za obraz. Nie zmienia bowiem w niczym sensu opowieści, której treścią jest ingerencja przypadku w życie ludzkie, a nie przyczynek do historii sztuki. Ale jeśli już chcecie koniecznie wiedzieć, to wam powiem: to był najprawdziwszy Gauguin. Powstał zapewne w czasie drugiego pobytu malarza w Bretanii. Gauguin musiał nie mieć któregoś dnia na płótno, co mu się często zdarzało, i począł malować na ścianie izby, którą wynajmował, żeby dać upust rozsadzającej go pasji twórczej. W ten sposób, gdyby Gauguin miał dość pieniędzy na płótno, pani Cochennec tapetowałaby do końca życia swój jedyny pokoik. Być może, jakiś inny przypadek sprawił, że Gauguin nie miał na płótno akurat wtedy, kiedy miał natchnienie. Być też może, że młody cieśla całkiem przypadkowo kupił właśnie ten domek, a nie inny, bo tam było zawsze pełno domków do kupienia. Ale nie było przypadkiem, że tapicer nie pozwolił zamazać obrazu wapnem, jak chciała pani Chochennec, i może to on jest właściwym bohaterem tej historii, obok domku oczywiście, a domek po bretońsku nazywa się “ker”. Już jesteście zadowoleni?
Potaknęliśmy chórem, a wtedy moja żona podniosła wzrok znad robótki, popatrzyła na nas i powiedziała:
– Cóż to za przerażający brak wyobraźni! Myślicie naprawdę, że to jest wszystko, co na ten temat można powiedzieć? Nikt z was nawet nie pomyślał o człowieku, który był przekonany, że zrobił świetny interes, sprzedając młodemu cieśli z Quimperlé za parę franków walący się domek, zawierający coś, co warte było czterdzieści tysięcy franków w złocie. Ale to już zupełnie inna historia i może ją jeszcze kiedyś opowiem.
Rano mogłabym napisać Wam w ramach porad kulturalnych, że zapewne nikt już nie czyta Opowieści mojej żony, a szkoda, bo to dobra literatura i warto do niej po latach zajrzeć ponownie. Albo po raz pierwszy. I wtedy się okaże, że nie pojedliśmy wszystkich rozumów i przed nami też był już ktoś, kto rozmyślał o sprawach gender, nie wiedząc zapewne, że słowo takie w ogóle istnieje, albo że może być problemem.
I na tym by się skończyło. Ale nie, bo oto – i możecie mówić co chcecie, ale jeśli to nie jest cudowny przypadek, to jest to jeszcze bardziej cudowna telepatia. Bo oto w urodzinowy poranek Maryna Over przysłała mi na Facebooka ten oto obraz:

Paul Gauguin, Mulatka z rudą małpeczką
Wszystko się zgadza, jest nawet noga jak żywa. Nie mam pojęcia, jaki obraz Gauguina odkrył tapeciarz pani Cochennec, nie wiem nawet, czy to była prawda, czy opowieść. Ważne jednak, że Maryna przysłała mi na urodziny właśnie ten obraz!