Lato 2019. Codziennie jeden wiersz (07). Gołąb

Sylwester Gołąb

7

moja myśl pierwsza opada z wolna na twoje lastryko
w które ubraliśmy cię z matką
moja myśl druga tworzy spiralną falę u wybrzeży Kalifornii
i zagraża każdej produkcji
w której nie bierze udziału moja ulubiona gwiazdka porno
moja myśl trzecia dostrzega biedronkę w brzuchu B naszego nazwiska
i nie wie co z nią począć
gdzie jej kazać pójść w pizdu z poświęconego miejsca
moja myśl czwarta wbiega w przyosiedlowy las i szuka Jasia wisielca
moja myśl piąta rozmawia z księżycem jak z bogiem a on się nieźle podszywa
moja myśl szósta wspomina Józia i Stasia jak młócili zboże pod krzyżem
moja myśl siódma krzywi się z goryczy gdy usta połykają słowa

Dziadek (reblog)


Sylwester Gołąb

na FB

Od wydania Nomady minął niemalże rok. W tym czasie nie miałem zbyt wiele okazji, żeby powiedzieć coś o książce. Do Polski z każdym rokiem też mam coraz dalej, więc i spotkań wokół książki nie było.
Powoli zaczynam myśleć o nowym tomie poetyckim i debiucie w prozie. Mam nadzieję, że jeżeli coś wydam, to zerwę się, choćby siłą z fiordów i zobaczę się z Wami w realu.

Wracając do Nomady, w wierszu otwierającym tom pojawia się postać Dziadka. Była to realna osoba, starszy człowiek pracujący na jednej z kopalń na Górnym Śląsku. Starszy
w moim mniemaniu, gdyż miałem wówczas naście lat. Mój kolega miał w zwyczaju prosić go o pieniądze na papierosy, podbiegał i recytował: dziadek, dziadek, daj na fajki! Po chwili dołączali do niego inni, również liczący na hojność Dziadka, który z pewnością nie poskąpi grosza na papierosy trzynastolatkom. Dziadek odebrał sobie życie, mój kolega kilka lat później, obaj w ten sam sposób. Ja napisałem o tym wiersz. W tym całym proszeniu
o pieniądze na papierosy była jakaś tajemnica, nawet nasza poszarzała rzeczywistość przechodziła na stronę sacrum.
O tym wierszu zawsze chciałem coś napisać, o innych nie napiszę nic, nie taka moja rola.

Dziadek

dzieci krzyczały
dziadek dziadek
daj na fajki połóż pod stópki
Najświętszej Panienki co to cię ma na uwadze
i cię nie opuści aż do chwili w której nam odmówisz
naprawdę
tak krzyczały dzieci potem szły na szabry
do gospodarzy co córki
wydają za woły a one nie rodzą Minotaurów
więc całość trzymała się za przyrodzenia i działy się cuda boskie
choć nigdy na świat nie przyszedł twój syn ni córka
dzieci krzyczały
dziadek dziadek
daj na fajki jesteśmy bez tła
i szarpią nas za szelki
połóż pod stópki Najświętszej Panienki
która ma cię w kajeciku i która macha na ciebie palcem
byś nie odmawiał nam pogrobowcom

Wiersze z Nomady nie zrodziły się z przypadku. Każdy z nich przewinął się przeze mnie
w rzeczywistości, dosyć niezrozumiałej, ale jednak rzeczywistości.

Tak czy inaczej, Magda przywiozła kilkanaście egzemplarzy do Norwegii. Nie widzę się jakoś w roli handlarza własnymi książkami, ale jakby ktoś chciał ją mieć, to zapraszam do kontaktu prywatnego (dla osób czytających ten tekst na blogu Ewy Marii – proszę napisać w komentarzu, że chciałoby się Nomadę na wymianę za jakąś inną książkę, oczywiście dobrze, jeśli własną; trzy pierwsze osoby dostaną książkę).

fot. Magdalena Rechlowicz

Lykke til

Sylwester Gołąb

Kopiąc własny grób dosyć dobrze można zaaranżować sobie dom, ustroić bożonarodzeniowe drzewko, kupić okazyjnie dobry samochód, podjąć jakąś ostateczną decyzję samodelegalizującą sens bytności w obrębie rodzinnej ulicówki. W którymś momencie można zdecydować się na rozszerzone samobójstwo prowincjonalne, na przykład nie wpuszczając księdza, sprowadzając do wsi ekologów, zgłaszając sprawy do towarzystwa opieki nad zwierzętami albo po prostu roznosząc plotkę, że się jest jehowym gejem lub buddystą. Można również zwyczajnie, bez zbędnego upiększania życiorysu, wynieść się ze wsi takiej picipici – zawsze bladej o świcie, zawsze skołowanej historycznie, na taką trochę większą, także pici pici – tyle że z przystankiem-wiatrołapem, sklepem zamykającym alfabet w trzech pierwszych literach. Można się wynieść na taki wypizdów z chodnikiem, z domem kultury i nowo wybudowaną ubojnią, i zatrudnić się w niej ze względu na gabaryty.
Potem niczym się nie martwić. Tak jak niczym nie będą martwić się okoliczni mieszkańcy,
dokarmiający las, jak zranione zwierzę, gospodarczymi odpadami, rozglądający się podejrzliwie po obejściach, chlewach, stodołach za złem, co budzi się na kacu i o świcie podstawia nogi, zakłada paski na szyję albo czyha na ziemię ojców.
Ale jest ranek i jeszcze jakby za sprawą zawiesiny, jeszcze cokolwiek nowego może się odsłonić. Może trochę lepszego, mniej wulgarnego, lepiej ułożonego. A więc wstajesz, myjesz twarz, dajesz soczystego buziaka dziewczynie z Redtuba, potem ciągniesz za sobą swe sarmackie cielsko ze znaczącą nadwagą i ustawiasz je przed lustrem. I osiągasz kolejną stację męki Pańskiej, która została ci rozłożona w czasie od wschodu do zachodu, i na którą zapewne zasłużyłeś, wynosząc własne człowieczeństwo ponad miarę. Ponad to, co rodzi się i pełznie w ciemności, i szczęście w tym pełznięciu osiąga.
A tobie już o 7:30 ciąży historia Polski i pismo z urzędu skarbowego jak meteoryt, jakby nie z tego świata i trudny do udźwignięcia.
Osiągając szczyt niezadowolenia, dosyć dobrze można jeszcze funkcjonować. Bierze się wtedy pod uwagę i zakłada nieczęste, lecz systematyczne występy fajterskie, żucie źdźbła,
kiepowanie do piwa rozbawionym i zarabiającym nieco więcej kolegom.
A wszystko to po ciężkim tygodniu pracy w firmie, w której przerabiasz istoty na żarcie, sumienie na powietrze, piękno na nawóz, by później jeszcze wrócić do domu, wypić cztery piwa i wyjechać w pole, i uprawiać ziemię, i ujarzmiać ją, jako w Biblii Pana na 23 stronie stoi.
Zmęczony jesteś, ale trzeba przyznać i nikt ci tego odmówić nie może, że wyrozumiały.
Na przykład, jeżeli dawniej któryś z twoich kolegów dostawał prztyczka w Dobrzycy, tydzień później jechałeś, z całym zakładem, bronić demokracji w tejże miejscowości i wszystko wracało na właściwe tory, i dzień wstawał po staremu, a ty przeżywałeś poczucie euforii i zapowiadał się całkiem dobry tydzień.
Nawet zdarzało się, że pomyślałeś, że nie trzeba nigdzie wyjeżdżać, tylko zobojętnieć. Powtarzałeś sobie, że do tej pracy można przywyknąć, zaakceptować, może nawet polubić. Ale pomimo starannych tłumaczeń wewnętrznego radosnego monologu, martwił cię banał
prowincjonalizmu, kipiący gar tetrowych pieluch, sznurki trzepoczącego prania, które nigdzie i nigdy nie odlecą. Często zastanawiałeś się, jak daleko można odejść? W co uwierzyć? Ile zwierząt przerobić na konserwy, a które podziwiać w kicaniu, w locie, w łaszeniu się? Jakie wojny stoczyć?
Jak daleko wybiec w stronę świata ludzkim jojem i jaką czkawką odbiją się wszystkie potyczki z wiszącymi półtuszami, z zmarzliną na polach, z zepsutym siewnikiem?
I kto wreszcie będzie tu zwycięzcą? A kto tylko tłem, aportującą foką z upadającego cyrku?
Ale póki co musiałeś tu żyć. A do życia potrzebny był stosunek, który nie nastręcza niepotrzebnych wniosków.
Na wkurwie dosyć dobrze można urządzić sobie życie albo zyskać nowe blizny. Wiedziałeś o tym od chwili, gdy do rzeźni zaczęli zwozić więcej żywca, a ty nadal dostawałeś niewielkie
pieniądze, jedząc zupy szczawiowe z obrzydzenia do mięsa.
O 5:30 któregoś tam roku bezpańskiego, dłużącego się jak stary jamnik Paciorkowskiej,
stałeś na odprawie bagażowej, czując obrzydzenie do wszelkich stworzeń ziemskich, maszyn latających, obsługi lotniska, tablic wyświetlających odloty i przyloty, do kraju, z którego właśnie się zrywałeś, jak kukiełka ze sznurka aktora pedofila.
I czułeś obrzydzenie do kraju docelowego, jako takiego, który będzie cię pouczał, klasyfikował i da się poznać w ułamku sekundy.
Szczelnie zapakowany, zweryfikowany, pouczony na wypadek nieprzewidzianych
okoliczności, zostawiłeś za sobą rolę, za którą tęsknić nie można.
A po dwóch godzinach opadłeś na obcym lotnisku, wiedząc jedynie, z którego kierunku przyleciałeś i w którym kierunku podąża tłum wylewający się na płytę. Tłum żujący nerwowo własny język, przemieszczający się jak wspólny organizm, tłum domagający się grubszej gotówki, żeby przyjemność była większa i poczucie spokoju, i ułuda pełniejsza. Ty natomiast przeczuwałeś, że tam, że już za chwilę w nowym kraju zgaśnie w języku ojców i zapomni czułe kołysanki, wyrzuci z siebie przeszłość i przybierze nową, wyprostowaną pozycję w cyklu ewolucyjnym miesięcznych wynagrodzeń. Więc bez zwłoki wybrałeś człowieka, co przez lata wisiał w ojczyźnie na krzyżu egzystencji, a teraz do kraju lata
tylko po wódę i rzuciłeś w niego pytaniem, jak kiepskim żartem z wojska.
Przepraszam cię. Gdzie mam iść, by przeżyć, by zarobić? By mieć?
Człowiek, którego pytałeś zaczepnie o pracę, nie poczuł nawet pewnej niestosowności sytuacji, którą ty pytając, czułeś dogłębnie i jak z PKMu odpowiedział, jakby odpowiedź miał przygotowaną dla ciebie od dawna, a którą skrzętnie skrywał na okoliczność pojawienia się twojej osoby w tym miejscu.
Do Jędrusia Pyrka idź. Na Hillevågsvegen 8. Podobno potrzebuje ludzi do pracy.
Tak się składało, że Andrzej Pyrek od ośmiu lat prowadził polski sklep niedaleko
centrum, ciasno wciśnięty między lokale i sklepy przybyszów z Bliskiego Wschodu, z Azji, z Ameryki Południowej. W najbrzydszej, najciemniejszej, poprzemysłowej części miasta.
Mały skrawek polskości w konserwach, w kiszonkach, w podsuszanej krakowskiej.
Opuściłeś port lotniczy, zaciągnąłeś się morskim powietrzem, zgasiłeś dopiero co
zapalonego papierosa i wsiadłeś do pierwszego lepszego autobusu, na tablicy którego wyświetlił się napis sentrum.
I porównałeś miejsce, z którego przybyłeś, do zwykłych braków w uzębieniu, tanich
plomb bezrobotnych, zdezelowanych żon pijących portierów, prawie wszystkich jednoczących się w brakach lub posiadających spersonalizowanie upokarzające nic.
Po kilkunastu minutach wysiadłeś z autobusu, bo wszyscy wysiadali, rozpełzając się jak
mrówki w wiadomym sobie tylko celu, do wiadomego sobie tylko kopczyka, w którym z pewnością się zrealizują, by na końcu odwalić kitę.
Intuicyjnie obrałeś kierunek w stronę sterczącego kikutu fabrycznego komina, wznoszącego się ponad dzielnicą nomadów, podróżników, dilerów. Na Hillevågsvegen 8 biało-czerwony szyld poinformował cię o kresie tułaczki.
Biały orzeł z dumnie skręconym karkiem zaprosił cię do środka, gdzie za ladą Jędrek Pyrek w stroju krakowskim kłócił się z dwoma Azjatami, co to mu piękną, szarą elewację sklepu osprayowali w ramach Europejskiego Festiwalu Streetartu. I teraz zamiast sentymentalnej, ojczyźnianej szarości, w wielkim członku, przerobionym na rakietę kosmiczną, Jurij Gagarin po raz drugi opuszcza planetę Ziemię, a od frontu nienaruszony biało-czerwony
szyld i orzeł poważnie wkurwiony na tę całą międzykontynentalną okolicę.
Okazało się, że Andrzej potrzebował silnego w kręgosłupie do rozładunku towaru, czasami też do wyjazdu po towar do kraju. Oczekiwania, jak przypuszczałeś, miał jasno sprecyzowane.
Po pierwsze: silny, ponieważ trzeba będzie wylewać siódme poty.
Po drugie: myślący po polsku dla dobrego samopoczucia i atmosfery w firmie, a po trzecie, i tego nie przypuszczałeś, potrzebował kogoś z mocnym głosem i ze swojską fizis, którą mógłby wykorzystać do krzewienia polskiej kultury ludowej na obczyźnie. Tak Matka z nieba sprawiła, że Jędrek Pyrek, oprócz sklepu polskiego, prowadził w dzielnicy mały zespół polonijny, złożony z błyszczących, lecz chimerycznych gwiazd, często niepojawiających się na próbach lub pojawiających się w stanie wskazującym na znaczne spożycie.
Zgodziłeś się i Jędrek się zgodził.
Widząc, że Polak z ciebie taki, że hoho. Taki, który właśnie zgodzić się musi na niemalże wszystko, a jak wiadomo, z takimi najlepiej robić interesy i mieć ich po swojej stronie. Z uśmiechem wręczył ci klucze, jak pierścionek zaręczynowy, do jednego z trzech swoich mieszkań, które wynajmował świeżo przybyłym, a które zakupił w czasie hossy od Turków. Skromne mieszkanie z dobrą energią życiową, takie, które widziało wiele radości, w którym nikt nie odebrał sobie życia i z pewnością nawet go nie skomplikował. Słoneczne, z oknami wychodzącymi na zaplecze tajskiej restauracji, przytulne gniazdo z rozpalonym do wrzenia
poddaszem w dniach manifestacji słońca. Wchodząc do budynku, ucieszyłeś się nawet, dostrzegając na skrzynce pocztowej jakże swojsko brzmiące nazwisko Kamiński, a na drugiej Fadi Ahmed i tak dalej. A więc miałeś sąsiadów, a z jednym z nich być może nawet wódki się napijesz.
Na krzywy ryj dosyć dobrze można się zaaklimatyzować, przyznać się przed sobą, że się ma
dom i życie wypełnione zapachami orientalnej kuchni. Przyznać się choćby po cichu, że dużo czasu upłynęło od chwili, gdy zacząłeś przepuszczać życie, jak pieniądze w podrzędnym burdelu i że być może ze wszystkim się już spóźniłeś, a najbardziej z daniem dyla z ojczyzny malkontentów.
Pracowałeś już trzeci tydzień. Jędrek wykazywał się daleko idącą humanitarnością, co jakiś
czas wręczając ci słoik flaków lub gołąbków z kończącą się datą przydatności do spożycia.
Wychodziłeś, jak to się mówi, na swoje. Piątkami po pracy przychodziłeś na próby zespołu, bo nie wypadało obrażać szefa swoją absencją. Coś tam tańczyłeś, coś tam śpiewałeś, oczywiście w miarę własnych możliwości.
Po jednej z prób, Andrzej wręczył ci troskliwie, jak ojciec, plik banknotów, w ramach premii uznaniowej włożył do torby pół litra Bolsa. Wróciłeś do domu, przeliczyłeś wypłatę pomniejszoną o czynsz, wyprostowałeś się, zaczerpnąwszy powietrza, otworzyłeś butelkę i zacząłeś sączyć ze szklanki, obserwując lądujące na pobliskim lotnisku samoloty. Tej nocy położyłeś się późno, ale spałeś dobrze. Nie przeszkadzały ci nawet pokazy fajerwerków, zorganizowane przez branżę olejową, przez tych nieprzyzwoicie bogatych, przez których dziewczyny się czerwienią, a mężczyznom spada samoocena.
Rano obudziło cię pukanie do drzwi. Czworo ludzi, krzycząc w miarę możliwości kulturalnie, zażądało otwarcia i wpuszczenia do środka.
Politi, Politi, open the door!!!
Weszli, rozejrzeli się, pomamrotali coś po swojemu, oczywiście niczego nie zrozumiałeś, bo nie mogłeś, znając w obcym języku tylko kilka słów i to po rusku. Gdzie Rzym, gdzie Krym. Gdzie Wołga, a gdzie North Cape.
Wskazali palcami na twoje kwiaty, które samoistnie i bez niczyjej ingerencji jakoś nad wyraz bujnie egzystowały. Wzięli pod pachę sadzonki pomidorów, które dostałeś od Jędrusia i zaproponowali ci grzecznie gestem wycieczkę na pobliski komisariat. Po krótkiej podróży dotarłeś na miejsce, w którym panowała atmosfera familijnego serialu. Podano ci zimną colę, po czym przesłuchano w obecności tłumacza na okoliczność mieszkania po sąsiedzku z Fadim Ahmedem. Po dwóch godzinach jakaś skandynawska piękność w mundurze, taka trochę podobna do tej z Redtuba, zaparzyła ci kawę, oddała sadzonki i wypuściła do domu.
W niedzielę przed popołudniem pojawił się u ciebie nieco zlękniony Jędrek i oznajmił, że sprzątał mieszkanie, które do wczoraj jeszcze wynajmował Fadiemu, i że Fadi siedzi, i wygląda na to, że prędko nie wyjdzie, bo o sprawie jest już głośno, nie tylko w mieście, ale i w całym kraju. Pokręcił się chwilę nerwowo po mieszkaniu, spojrzał z politowaniem na sadzonki pomidorów, po czym usiadł w fotelu i ogłosił, że ma problem natury moralnej, bo policja niedokładnie przeszukała mieszkanie, a on właśnie znalazł cztery kilogramy haszu, i że to jest na pewno hasz, bo widział na filmach, i czy w tej sytuacji czegoś ci nie trzeba?
Stojąc twardo na własnych kończynach, można wychylić wektor w stosownym kierunku.
Dziś piątek, koniec pracy, zaplecze błyszczy, jak złota komnata. Znów tańczysz z żoną
Jędrusia. Andrzej uderza w keyboard, wygrywając polkę z nogi. Gagarinowi ktoś domalował wąsy.

***

Sylwester Gołąb
Ur. 1980 r. w Kamiennej Górze. Wiersze publikował w polskich, norweskich oraz rosyjskojęzycznych czasopismach literackich. Autor książek poetyckich Garda (wyd. MaMiKo, 2016) oraz Nomada (wyd. WBPiCAK, 2018). Od niedawna pisze opowiadania. Redaguje magazyn literacko-emigracyjny „Obszary Przepisane”. Mieszka w Stavanger w Norwegii.

Sylwester

Gołąb

ETOS PATOS

w Brugii piłem najlepsze piwo pszeniczne
na Grand-Place de Bruxelles w ilościach nadmiernych
tu poznałem człowieka który nazywał się
Etos Patos
postanowiłem napisać wiersz
w czasie nowiu z czerwonym oczkiem sygnetu

***

ORWELL W ŚNIEGU

Zima blisko Panie
ordynator szpitala
miasta surowej rzeki
zwozi opony całopalne
na drugim krańcu płacze
dziecko
należy ruszyć ulicą Katowicką
późnej Krakowską
(w każdym mieście są ulice Krakowskie
i Katowickie)
przejść przez dworzec
minąć Harlem
stanąć na torach pograć w kolory
znaleźć Orwella w śniegu
należy zrobić to wszystko
by określić rodzaj snu

wyróżniamy sny

kosmologiczne z elementami groteski

kryminalne z cechami thrillera

pornograficzne z aspektami kultu

dramaty

i życie

***
DRESS CODE

dokąd nocą tupta panna z rybią głową?
­gdzie nocuje Budda skoro drga na sznurku nirwany?
pamiętam dzień w którym wysłałeś do mnie psa a on
wyszeptał słowa

jeżeli wyskoczysz z okna to nie znaczy że nie trafisz na zakład utylizacji śmieci ale
jeżeli jesteś mądry to nie zaprosisz więcej kolegów z origami

Panie profesorze gdyby przyjrzeć się temu dokładniej to Polska potrzebuje krwi
koguta z obciętą głową biegającego po Placu Zbawiciela lub po miejscach mniej oczywistych
w swej dozgonnej wdzięczności

Polska potrzebuje koguta do którego się przyzwyczai
któremu nada obywatelstwo ukształtuje charakter powierzy tajemnice
pozwoli żyć po bożemu słuchać Możdżera od tyłu poza tym
wszystko od tyłu będzie zabronione

***

LUCY NIESIE LEMONIADĘ

trzymaj lejce Biały Obłoku
twoja Lucy jest jak nit jak kruk na zmarzlinie
przyjedzie w zimowy poranek zabierze z ostatniej stacji
a później będzie wiosna ze wzgórz zejdzie woda
struchleją rzeki martwi ruszą z nurtem

to już blisko Biały Obłoku
zanim Księżyc okrąży plac zanim zawyje w las
a głos jego niczym histeria śpiewaczki
niczym szarża kawalerii wracającej do przysiółków
to już bardzo blisko jak stąd dotąd
sto dwadzieścia dwa ziarnka w cewce
sto dwadzieścia dwa ziarnka piasku

Lucy niesie lemoniadę

***

MGŁA

ucieczka wydaje się niemożliwa
a co dopiero życie
stało się przenośnią
przeciwwagą
złem byłoby sądzić
rzeczy niezwyczajne

szelest śniegu
ruch cyrkularki
przystanek na końcu wsi
zmarznięte dzieci
czekające na rodziców
ślad Boeinga
tnący jutrzenkę jak żyłę

a teraz drodzy państwo
przedstawiam ciemność
z delikatnością lisich kroków
z radością trzeźwych poranków
a teraz drodzy państwo
przedstawia się ona sama

odradzam bruderszaft
odradzam spokój

***

OVEČKA

wybieram się do miejsca za rzeką
w tym miejscu nie rozumieją mojego języka
a nawet gdyby rozumieli na nic by im to było
gdybym otworzył usta poleciałaby z nich para
taka co bez słów zapowie pełne przytułki
która ułoży się kochana w dzióbek i powie
o zerwanych trakcjach
związkach zawodowych odśnieżaczy

w dniu spoczynku ziemia nie otworzy się
jak ciało pod chirurgicznym nożem
więc należy wrócić do starych snów

grubszej gotówki na cele doraźne
zamykające się w obrębie jednego burdelu
który nie wiadomo dlaczego nazwali Ovečka
w którym piwo smakuje jak oratorium
a w brudnej podłodze nie ma pruderii
gdzie Jiři poznał drugą żonę
gdzie przypadkiem spotykasz polską geografkę
mylącą Rzym i Krym

***

HERBATNIK

Domy złudzeń domy cudze szadź
wiosną zakwitnie perz
wiersz zboczył z toru i zwalił się z nasypu
w dłoni trzymam skrobaczkę
ale proszę o wstrzemięźliwość
nie mowa o skrobaniu wyskrobywaniu
nie będzie wieców
i nawet nie będzie wzajemności

a może by tak poczytać
Herberta z herbatnikiem
przeanalizować kulistość Ziemi
zatrybić teorię wieloświatów
na przykładzie wiewiórki
niosącej żołędzie
no to

kogo teraz wyświęcicie kogo wygnacie
komu przyznacie mądrość
na której wieży zatkniecie sztandar
i w którym kierunku powiewać będzie
sumiennie

leje na to
nawet na deszcz któremu wszystko jedno
który nie jest miarowy i senny
który po prostu jest przykry
przykrzejszy od śnieżycy

***

IDĘ

grzebałem w szufladach w katakumbach
jelita ściągały gałki głębiej w oczodoły
wydawało mi się że bardziej
zaczynam poznawać siebie od środka
wyjdę z domu
spotkam kobiety w korporacyjnych spódnicach
które marzą o powrocie do mieszkania
zrzuceniu obuwia

teraz taksówkarzem może zostać każdy nawet
Jan Kowalski ze skrzynki na listy
agent GRU
koleś piszący wiersze który mógłby o tobie pomyśleć ciepło
odwieźć płaszcz gdybyś go przypadkiem zapomniała
mógłby wyliczyć mrugnięcia
w chwili gdy mówisz reszty nie trzeba
a później je pomnożyć dla utrwalenia
gdyż jak wszystkie inne jesteś wzorem
w układance cyfr taksometru

Wiersze ze Stavanger

SYLWESTER GOŁĄB

Wiersze (jeden niepublikowany)

Floryda

dozorcy sypią popiół
autobusy zostały w zajezdni
popołudniem ruszyły w teren piaskarki
i cały budżet gminy rozjechały prywatne samochody
więc odjechała

w tym dniu gmina miała jeszcze kilku zmarłych na głowie
rozpychających się bądź co bądź na niewielkim metrażu

Śmiertelność i pudel

W trzydziestym roku życia pojąłem
własną śmiertelność
w Wigilię stłukłem bombki
będące rodzinną pamiątką

ojciec umierając machnął ręką
myślę że na sanitariuszy by spierdalali
pamiętam mówił bym panował
nad językiem w którym nie myślę
że

każdy pudel ma panią która słucha arii
potrafi przewidzieć śnieżyce otulić róże w waciane onuce
swoich kochanków przenosić przez próg jedną ręką
dla pikantności nacierając piersi papryczkami
kicając jak zając w miłosnym uniesieniu

Hotel Robotniczy DG3

wjeżdżamy sobie
na ambicję
czekamy na rozwój wypadków
na sprężynowej wersalce

w sprężynowych nożach
w bazarowych uniformach
nie czytamy Dostojewskiego
nie piszemy wierszy
gromadzimy materiały
takie studium literackie

czekamy na rozwój wypadków
zwiastowanie
groźniejszych w obyciu
tych przy opisach których
pojawia się archaiczna blizna

wpadają
w rękach trzymają
kwiaty
skończył się świat
mówią
zostańmy kochankami

Jan

płatami odchodzić będziemy od stołu
mała Natasza podbiegnie
w jej oczach błyśnie księga Jana
Janka
Janeczka
który wywiódł nas z niewoli domowego miru
który rozdarł koszulę pod wiatr
który powierzył się ziemi

więc zrzucimy się na krówki dla ukojenia sumień
obmyślimy plan samozniszczenia w coraz lepszych wierszach
jak Jaś który wieszczy Armagedon w zakolu rzeki

Oczka Judei

a zęby będziesz miał jeszcze po śmierci
jak przeleci kometa uśmiechniesz się do niej
dzieci będą leczyć skaleczenia chlebem i śliną

przypną twoje zdjęcie do lodówki obok informacji
nakarm psa blado wygląda
a jak będą skubać kaczkę
archaniołowie zaniepokoją się takim stanem rzeczy
i przysłonią oczka Judei

Statham

czuję satysfakcję
akupunktura barbarzyńcy
przybrała formę totalną
mogę sobie wyobrazić jak
ze słodyczą papieskiej kremówki
mówisz

że przypominam ci Beckhama

przecież grywałem z kumplami
do późnych nocy
wracając poręczami
mimo działającej windy
mimo

miejsca zamieszkania
znacznie oddalonego od wypiętrzonych
kikutów socrealizmu

mogę sobie wyobrazić
jestem podobny do Stathama
przetrącając szczęki
w kaszlu chrząszcza
wybrzmiewa syrena po

chama

Těšín

zawiesina w gęstwinie
pościeli
testujemy

wytrzymałość ruchomych schodów
humanizm miśków Haribo
moc czeskiego spirytusu
w Polsce wydawał się słabszy
więc wracaliśmy przez pokój klatkę
klatkę stop
do otwarcia do pierwszego ziewnięcia
zza lady w Asia Večerka

nadrzecze sprowadziło tłumy
będzie śniło w niepokoju
stężenie w czarne płaty
wdech
targiem
strażą
rybi salatem
puzonem
Radegastem
wydech

co za kulturalne miasto

Granica

zbieraliśmy łuski
przekraczaliśmy granice
po jednej stronie komuniści znaczy się my
dumne dzieci Ojczyzny Ludowej
po drugiej Iluminaci
jak się miało okazać po wielu latach demokracji
w Republice Czeskiej
dowódca zdobywa najwyższą hałdę w okolicy
dobrze że nie jestem z tych stron
krew moja mniej czarna
mam własne inne góry
z żaróweczką na szczycie
z korytarzem powietrznym
Warszawa–Budapeszt

czerwony Szwejk
ma nas na muszce
odpali? przymknie na to jedyne oko?
przecież nie strzeli
skoro i tak mamy wejść do Schengen

w osiemdziesiątym siódmym mógł tego nie wiedzieć
i my chyba też tego nie wiedzieliśmy

w dziewięćdziesiątym siódmym
zostanie bohaterem sobotniego Peříčka
zdradziecko obwieściły to jego umięśnione wąsy

jedni zostali poetami
inni nie istnieli
las rośnie jakby wolniej
wysypisko rośnie jakby wolniej
na zasadach umowy o rozbrojeniu

Mark Zuckerberg

Deszcz obmywa ulice samochody
stertę złomu pozostawioną przez bezdomnego

Gdyby Pan Bóg był tak mądry jak
Mark Zuckerberg
Wymyśliłby portal
matkiboskie.pl
dla polskich Matek Boskich

I na przykład Matka Boska Licheńska
chwali się zdjęciami z Egiptu
a Matka Boska Częstochowska
jest nieco skromniejsza

Wiersze

wysłałem kilka wierszy
do redaktora naczelnego
Pisma Świętego

nadal czekam na odpowiedź

zuchwałe posunięcie
wiem

ale posunę się jeszcze dalej
jutro wysyłam do naczelnego
Twórczości

Struny

w teorii strun nie chodzi o zależność
chodzi o studnię plującą resztkami sójek wodę której nie było
całą historię nieporozumienia od wybuchu syczeń na przełęczy
pociągów dokądś

do których nie zdążyłem wsiąść przez które
przychodzi mi słowo na rękach
przez które przychodzi serce wielkie jak Boga
dyndające na włóknach jedwabników

jeszcze przyjeżdżam na pogrzeby
wyciszam kuchnię potencjometrem radia
składam ubrania w kostkę
ulegam rytuałom taktycznym strąceniom
święcę pola w chwili przesilenia kumulujących się

sprzeczności
wciskam w kieszeń pamiątki z prowincji wzgórz i szyldów
do momentu gdy groby przykryje śnieg i nikt nie upomni się o nie
tak jak w dziewiećdziesiątym piątym gdy oddychałem mroźnym powietrzem
tak jak w dziewiećdziesiątym piątym gdy sarny ginęły na torach

SYLWESTER GOŁĄB (ur. w 1980) – pedagog, animator kultury, redaguje magazyn literacko-emigracyjny „Obszary Przepisane”. Wiersze publikował m.in. w czasopismach: „Czas Kultury”, „Migotania”, „Cegła”, „Nowy BregArt”, „LiteRacje”, „Tekstualia”; na stronach internetowych czasopism: „Latarnia Morska”, „2Miesięcznik”, „Odra”, „Helikopter”; na stronie Fundacji na Rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza oraz w norweskich magazynach literackich. Jego wiersze ukazały się w antologii magazynu Helikopter „Przewodnik po zaminowanym terenie”. Autor tomiku poetyckiego Garda (wyd. MaMiKo 2016). Mieszka w Stavanger w Norwegii.