W poszukiwaniu prawdziwych świąt Bożego Narodzenia

Autorka była moją ciotką. Słabo ją znałam, ona mieszkała w Warszawie, my – w Gdańsku. Rok temu poznałam się z jej synem i odtąd spotykamy się rodzinnie co jakiś czas, niezbyt często, bo on mieszka w Warszawie a ja w Berlinie. Jan pisze dla nas czasami, a czasami ja piszę o nim. To on mi udostępnił nieopublikowane teksty mamy, z których zaczerpnęłam to wspomnienie.

Helena Balicka-Kozłowska

W poszukiwaniu

…prawdziwych świąt Bożego Narodzenia, to znaczy takich, jakie były w moim dzieciństwie, w domu rodzinnym i których nastroju nigdy nie udało mi się odtworzyć.

Temat to dziwny dla kogoś pochodzącego z domu laickiego i to od kilku pokoleń, bo moi dziadkowie z obu stron, jeszcze w połowie lat 70 XIX wieku zakładali w Warszawie pierwsze kółka socjalistyczne i za socjalizm obaj byli zesłani na Syberię. Rodzice także wierzyli, że socjalizm zapewni społeczeństwom harmonijny rozwój, światu pokój, a ludziom sprawiedliwość społeczną. W moim domu rodzinnym nikt poza służącą nie chodził do kościoła, choć niektórzy domownicy i krewni byli wierzący, ale nie praktykujący. Jednak wigilii Bożego Narodzenia, najpiękniejszego dnia w roku, wyczekiwali wszyscy, nie tylko ja, jedyne dziecko w rodzinie.

00-trzyprababcieipradziadek

Babcia Autorki, Helena (u góry po lewej) i moja prababcia, Eugenia (u góry po prawej) były siostrami (na dole pozostałe rodzeństwo – Felek i Jadwiga)

O tym, że święta Bożego Narodzenia to święta niezwykłe, byli przekonani wszyscy. Pamiętam jak w połowie lat trzydziestych ksiądz zapytał nas na lekcji religii: dziewczynki, jakie jest najważniejsze święto katolickie? – cala czterdziestoosobowa klasa jednym głosem odpowiedziała: Boże Narodzenie. Byłyśmy zaskoczone, że ksiądz uważa Wielkanoc za święto ważniejsze.

Na długo przed świętami przystępowało się do przeglądu starych zabawek choinkowych, wybierało się te, które trzeba naprawić i szykowało nowe. Oprócz nielicznych niewielkich jednobarwnych bombek i szychu, wszystko musiało być zrobione pracowicie w domu. Choinki ubierane tylko bombkami (jak to bywa obecnie nie tylko w sklepach) zawsze przypominają mi jezdnię wykładaną brukowcami (któż zresztą ma dzisiaj takie skojarzenia?). Łańcuchy jako mała dziewczynka robiłam z kolorowego glansowanego papieru, jako starsza głównie z kolorowej bibułki i słomki, z błyszczących papierków od cukierków a po wojnie z kapsli od mleka (wychodziły z nich piękne dzwonki). Łańcuchów musiało być 6-8 odmian. Z wydmuszek, skorupek orzechów, szyszek, słomek, koralików i kartonu powstawały smoki i ryby, rozmaite ptaszki, a także nietoperze i pająki w sieci. Robiło się także różne koszyczki, gwiazdki i wszelkie odmiany niewielkich wiejskich pająków lub innych zwisających ozdób. Na czubku choinki musiała być słomiana, pozłacana gwiazda z długim ogonem, a nie żaden tam szklany szpikulec.

nimfapolilak

Autorka jako młoda dziewczyna

W tym samym mniej więcej czasie przystępowało się do przygotowywania prezentów. Było oczywiste, że sama je musiałam sporządzać. Tak więc dla jednej Babci robiłam rozmaite ozdoby choinkowe i zanosiłam wraz z choinką. Druga Babcia, mama oraz ciotki otrzymywały haftowane serwetki i powłoczki na poduszki na kanapę, własnoręcznie uszyte saszetki na grzebienie lub poduszeczki do igieł. Ojcu chyba niczego nie robiłam sama tylko kupowałam za zaoszczędzone kieszonkowe scyzoryk lub tym podobne. W późniejszych czasach wyspecjalizowałam się w robieniu zakładek do książek w postaci mini-witraży. Ciemny karton podwójnie złożony wycinałam w rozmaite wzory i wewnątrz wyklejałam kolorową bibułką. Na pomysł tych zakładek wpadłam robiąc wraz z kolanek dekorację okien Sali szkolnej, w której odbywały się rekolekcje. Jeśli zaś chodzi o mnie, dawałam oczywiście dorosłym do zrozumienia, co chciałabym otrzymać.

mama-ciotka-hela

Autorka (pierwsza z lewej) i moja Mama (obok niej) były kuzynkami. Na zdjęciu – rodzinne dzieci i goście u dziadków w willi Polanka w Śródborowie

W wigilię św. Mikołaja wysyłałam do niego list, nie pocztą, jak to dzisiaj jest w zwyczaju, tylko wprost do nieba. Przypominam sobie, że przed wojną św. Mikołaj mieszkał w niebie, a nie w żadnej tam Finlandii czy na biegunie. Było to możliwe, bo sprzedawano wówczas baloniki napełnione gazem, a nie powietrzem, które same unosiły się do góry i często w parkach uciekały malcom ku ich rozpaczy. Pamiętam doskonale jak stałam na balkonie III piętra w domu, którego nie ma (dziś przebiega tam ulica Waryńskiego) i obserwowałam unoszący się w noc balonik.

Choinkę, zawsze dużą, kupowało się na środku placu Zbawiciela (tramwaj wówczas okrążał plac) w jakby cudem powstałym zagajniku świerkowo-jodłowym. Choinki sprzedawano wówczas tylko obsadzone na drewnianych podstawkach, a nie leżące bezładnie jak obecnie. Pachniały wspaniale. Dlaczego dzisiaj tak nie pachną?

Drzewko stojące pośrodku dużego pokoju uczyła mnie stroić Kisia, jedna z moich ciotek, zawodowa rewolucjonistka, jak wówczas mówiono, a jednocześnie entuzjastka świąt. Pamiętam doskonale jej rady, wskazówki i przestrogi – drzewko musi stać daleko od firanek. Ubieranie zaczyna się od wieszania jabłek, które jako ciężkie obciągają gałęzie i wyrównują je do poziomu; choinkę ubiera się zawsze od góry; zakładając lichtarzyki trzeba uważać, by świeczki nie znalazły się pod gałązką „wyższego piętra”. Na samym końcu wiesza się łańcuchy – zależnie od ich rodzaju albo spływające ze szczytu albo biegnące falisto z gałęzi na gałąź, bacząc by z daleka omijały świeczki. Żeby wypadało wszystko jak należy strojeniu choinki trzeba było poświęcić bardzo wiele czasu, uwagi i cierpliwości. Dla wykończenia ubierania choinki używać można tylko szychu lub lamety, bo „anielskie włosy” się palą. I wreszcie: gdy choinka jest zapalona nie wolno od niej odchodzić, a wszyscy powinni siedzieć wokół niej albo półkolem. Gdy goście odchodzą, najpierw trzeba pogasić świeczki. I bez instrukcji wiedziałam, że najładniejsze lampki nie zastąpią świeczek (lampki powinny być używane tylko w m miejscach publicznych), bo nie wywołują niepowtarzalnego, świątecznego nastroju. Stosowanie się do tych zasad spowodowało, że nigdy w ciągu 70 lat nie było u nas pożaru choinki.

tustalachoinka

Rodzina na imieninach. W pierwszym rzędzie, druga od prawej  – Mama autorki, a sama autorka z tyłu za nią. Zapewne to samo towarzystwo pojawiało się i w wigilię. A choinka stała być może właśnie tu, w tym narożniku

W wigilię około godziny pierwszej (słowa „trzynasta godzina” używali tylko kolejarze) jadło się kartofle w mundurkach ze śledzikiem, potem było jeszcze wiele krzątaniny i wreszcie zjawiali się wszyscy goście: matka i siostra Ojca (rodzice Mamy już nie żyli) oraz parę samotnych ciotek – półkrewnych albo zgoła „przyszywanych”. Po łamaniu się opłatkiem i składaniu życzeń siadało się do stołu; była zawsze czysta zupa grzybowa z łazankami, smażony karp z kartoflami, pierogi z kapustą i grzybami oraz kluski z makiem; alkoholu nigdy nie było. Po zjedzeniu tych potraw robiło się przerwę. Wszyscy lokowali się wokół choinki, zapalonej i błyskającej zimnymi ogniami i śpiewali kolędy. Intonowała zawsze Niuńcia, moja chrzestna, która z nami mieszkała. Miała świetny słuch, czysty donośny głos, a że pochodziła ze wsi, kolęd znała mnóstwo i wszystkich zmuszała do śpiewania, a ci co nie umieli lub fałszowali, śpiewali cichutko, a głos Niuńci dominował.
W tym czasie ja, jedyne dziecko, rozdawałam prezenty, wyciągając je spod choinki. Potem znów siadano do stołu – była herbata, różne ciasta, mak z miodem i orzechami, bakalie i owoce. Trudno mi to wyrazić słowami, ale najbliższe prawdy będzie stwierdzenie – wszyscy byliśmy szczęśliwi.

***

W tym wspomnieniu nie ma ani słowa o tym, że Boże Narodzenie to wielkie święto religijne. Dla mnie i dla moich bliskich było ono świętem tradycji i wspólnoty rodzinno-przyjacielskiej, ciepła i dobrych uczuć dla każdego.

nasekretarzykuzattykaGdy spotkaliśmy się z Janem w Warszawie w styczniu 2015 roku na jednym z rodzinnych mebli (biurko z attyką, będące ongiś własnością naszej wspólnej praprababki – Pauliny) stały jeszcze w wazonie świątecznie ozdobione gałęzie. Nie pamiętałam o tym, gdy ustawiłam sobie dekorację świąteczną.
Ciekawe – przecież gust estetyczny (a tym bardziej ekologiczny) nie mógł się przenieść przez pięć pokoleń, od połowy XIX wieku do dziś, ale widocznie przetrwały jakieś zasady, które sprawiły, że Jan i ja ustawiamy sobie w XXI wieku podobne pseudo-choinki.

mojachoinka2015

Wojenne wigilie

Andrzej Rejman

Przeglądam dziennik Małgorzaty Hrebnickiej z okresu okupacji (1939-1944). Wynotowuję fragmenty. Znajduję pięknie zachowany notes wydatków domowych.

Fragmenty “Dziennika czasu okupacji” M. Hrebnickiej – pisownia oryginalna.

1939
(…)
13-go listopada
(Hrebniccy wracają do Warszawy po wyjściu z miasta na początku września 1939 po radiowym apelu R. Umiastowskiego, przyp. mój, AR)

Świta. Mijamy Otwock, Wawer. Pod samą Warszawą trzymają nas strasznie długo. Przywożą na dworzec Zachodni. Wynajmujemy furkę na resorach. Sawicki jedzie z nami. Rozstajemy się z Bohdanowiczami. Jedziemy Grójecką, Aleją Niepodległości. Z daleka widzimy Instytut, po drodze kilka domów okropnie zniszczonych. Wjeżdżamy na Rakowiecką, aż niedobrze się robi, podjeżdżamy do Instytutu, nasze okna całe, ale Pciólko mówi, że jakby tam nikt nie mieszka. Podjeżdżamy przed bramkę. Boże! blokada przy naszym mieszkaniu rozbita. (…)
Przez dach głównego Instytutu wpadło 5 granatów, wyrwało wszystkie futryny od drzwi i okien. Na dom spadło 8 bomb zapalających. Do ogródka koło 30. Dwa metry od naszego mieszkania spadła bomba, niszcząc arkadę.
Warszawa poddała się 27-go/IX.

M_Hrebnicka_notes_1939_4

24-go grudnia
Wilja! Mamy grube ryby, karpie. Śledzie, kwasek z uszkami, w których grzybów ilość minimalna, a większa część sucharków, bo grzyby 80 zł. za kg., a więc kupiłam tylko 4 duże. Kisiel kakaowy, kompot, ryż, groch i łamańce. Całkiem wspaniale. Nie spodziewaliśmy się mieć taką porządną wilję, szczególnie siedząc w Biczalu. (chodzi o wrzesień 1939, gdy Hrebniccy po wyjściu z Warszawy dojechali aż na Wołyń, w rej Równego przyp. mój AR)
Na szafce Kazika malutka i milutka choineczka. Kolorowe świeczki. Najedliśmy się, ciepło przytulnie. Jadalny teraz u nas w sypialnym. Jadalny zajęty pod biuro, gdzie Pciólko, Makowski, czasem przychodzi p. Żurawska.
Święta siedzimy w domu.

Na drugi dzień Świąt, t. j. 26-go straszna egzekucja w Wawrze i Aninie. Rozstrzelano koło 120 osób za zamordowanie dwóch Niemców. Podobno brali też z I-szej, II-giej, III-ciej i IV Poprzecznej w Aninie. Umieramy z niepokoju. (Tam właśnie mieszkała rodzina Tyszkiewiczów, kuzyni Hrebnickich, przyp. mój, AR) Na koniec Julcia jedzie 3-go na wywiad. Tyszkiewicz uratował się wprost cudem, już go prowadzili na rozstrzelanie, ale ponieważ sprawdzali przedtem dokumenty, a on miał niemiecki dokument, zwolnili go!

M_Hrebnicka_notes_1939_3
1940
(…)
28-go listopada
Byłam na pokazie gotowania w Związku Pań Domu (Nowy Świat 9). Jadłam prażuchę i kluski. Kupiłam 10 arkuszy przepisów.
Jakiś czas człowiek jest spokojny, wszystko wydaje się snem, albo już nie takie strasznym. Aż tu znowu wstrząs wyprowadza z równowagi i każe przypomnieć sobie koszmarne i potworne czasy, w których żyjemy. Kolega Julci z IF-u nie żyje. (Prawdopodobnie Instytut Fermentacyjny na Krakowskim Przedmieściu w W-wie, gdzie Julia Hrebnicka dostała pracę, przyp. mój AR) Matka otrzymała zawiadomienie, że może wziąć prochy syna za przesłaniem 12 złotych… Czyn niczym nieusprawiedliwiony, nawet wojną.

29-go listopada
Życie jest wiecznym oczekiwaniem czegoś, co ma stać się jutro…. Tak w dobre czasy człowiek żył wciąż przyszłością, jutro będzie to, owo, pojutrze trzeba zrobić to, popojutrze pójść tam, za tydzień jakieś egzamin, wizyty u doktora, zebrania w szkołach, tam jakiś odczyt, sprawunki, smażenie konfitur, kino, teatr itp. Teraźniejszość wymykała się jak woda przez palce, płynęła w przeszłość, do której zwracało się czasem wspomnieniami, tęskniło, ale rzadko. Teraz, gdy się drży o jutro, które jest tak niepewne, a może wręcz okropne, żyje się teraźniejszością, napawa sie człowiek tymi chwilami, które są względnie spokojne w zacisznym, ciepłym pokoju, wśród szklanek, kubeczków, talerzy i kupy książek na końcu, które są do przeczytania, zeszytów, do których zapisuje się to i owo, pudełka do roboty. Czasem rzut pamięci w przeszłość, wspomnienia złe i dobre, ale na krótko. Przeważa chwila teraźniejsza.

30-go listopada
”Natura, która nie znosi próżni fizycznej, czyżby znosiła taki bezsens moralny, jak bezużyteczne dręczenie niezliczonych miliardów istot? …Poza świadomością zmysłów naszych tworzy się w przestrzeni i czasie dzieło jakieś olbrzymie i doskonałe, dla którego potrzebne są jakieś istnienia, cierpienia, umierania, a także – i może nade wszystko – nasza doskonałość”…Tak mówi Orzeszkowa. A może i tak.
(…)
(brak wpisu o Wigilii, może była zbyt smutna… Przyp. mój, AR)

M_Hrebnicka_notes_1939_2

1941

(…)
19-go grudnia
Katastrofalnie przedstawiała się u nas sprawa z kartoflami, a tymczasem nadeszły z Tęczynka i Starachowic. Mamy więc koło 6 metrów!
Zima zapowiada się łagodna. Coś jakby przedwiośnie. Miłosierdzie Boże nad biednymi ludźmi. W Moskwie o tej porze bywały już porządne mroziki i śnieg, jak i chałwa na ulicy. Dzisiejszy dzień – dzień początku ferii świątecznych.
Przed oczami ulica Sretenka u wylotu baszni Sucharewa.

basznia_suchareva(Autorka spędziła wczesną młodość w Moskwie, tam wzięła ślub w 1912 roku. Wspomniana Baszta Sucharewa została zburzona w latach trzydziestych XX w., przyp. mój, AR)* W sklepiku kartonaże na choinkę, między innymi srebrne lampki z czerwonymi i szafirowymi szkiełkami z żelatynowego papieru. Zapach mrozu i śniegu, choinek.

24-25 – go grudnia
Na wilii byliśmy w Aninie. Było bardzo miło, przytulnie, gościnnie, serdecznie. W domu byłoby zbyt ubogo i ciężko.
3-cia wigilia – data niewesoła. Człowiek rad teraz zbiera się do kupy ze swymi. Była i ryba i rozmaite słodkie ciasta. Przenocowaliśmy. Śliczna choinka. Na gwiazdkę dostaliśmy mydło, kawałek boczku, kiełbasy, pończochy (Julcia), notes (Kazik), kawę z Portugalii. Oprócz tego ciocia Mania obdarowała mnie jeszcze jedną parą butów, te będą dla Julci, a poprzednie dla mnie. Kazikowi dała sportowe Wujaszka, obdzieliła bochenkiem domowego chleba, pojechaliśmy do domu obładowani wielce. A na obiad był kocioł z bigosem, pomidorowa zupa z ryżem (!) i czarna kawa z ciastem.

27-go grudnia
Wczoraj byliśmy u Mani na Bielanach. Było smutno, a od wódki wesoło, a od wódki z piwem mdliło. (…) Tramwaj szedł okropnie, musieliśmy się przesiadać i ledwo na 10-tą byliśmy w domu. (Godzina policyjna obowiązywała od 22.00, przyp. mój, AR)

28-go grudnia
Miał przyjść Zdziś i Aciowie, przyszedł Gaweł i Lunia. Przyszykowaliśmy stół z nakryciem na 9 osób. Sałatka, galaretka ze skórek wieprzowych, tort kartoflany i ciasteczka pieczone na patelni (tort też).

* Basznia Suchareva, widok od ul Sretenka, źródło: http://moskva.kotoroy.net/histories/10.html
Niezwykłej architektury budowla – (ros. Сухарева башня) była jednym z najbardziej znanych zabytków i symboli Moskwy aż do jej zniszczenia przez władze sowieckie w 1934 roku, Wybudowana w stylu barokowym w latach 1692 -1695 z polecenia cara Piotra Wielkiego dla upamiętnienia jego tryumfu nad siostrą Zofią. Wieża została nazwana na cześć Sukhareva, którego pułk poparł cara. Nie była to twierdza , ale raczej uroczysta brama do miasta .

M_Hrebnicka_notes_1939_1
1942

(…)

1-go grudnia
A otóż wczoraj i dziś przepalili trochę. Kaloryfery ciepłe. (w 1942 roku w budynku Instytutu Geologicznego były i działały czasami kaloryfery!!! przyp. mój, AR). Radosna niespodzianka. Mają palić po trochę o ile mróz będzie, aby kaloryfery nie popękały. Trochę raźniej na duszy. Otrzymaliśmy paczkę z Raju – groch i pierniki grochowe. Wicher straszliwy. Julcia kupuje dla Kazika masło, bułki, mięso, wpłaciła za niego do szkoły, bardzo poczciwa i na nas tyle na chleb wydaje i słoninę kupuje, a nic, nic dla siebie.

2-go grudnia
1° ciepła, w mieszkaniu 8° R. (skali Réamura używano przed wojną – 1°C odpowiada 0,8° w skali Réaumura. Przyp. mój, AR) Takiej temperatury nie mieliśmy jeszcze jak mieszkamy tutaj. Julcia nakupiła bułek, każdemu po bułce. Z Raju znowu paczka – groch i kawałeczek wędzonki.

4-go grudnia
-8°, ale kaloryfery ku naszej wielkiej radości są ciepłe. (…)
11-go grudnia
Przecudowny dzień, rozsłoneczniony, +15° R na słońcu. A na duszy nieznośny ciężar wojny… (…)

13-go grudnia
Byłam u Baniewiczowej. Obdarowała mnie hojnie: margaryna (ponad kilo), mąka i melasa na piernik świąteczny. (…)

15-go grudnia
(…) Ważę 52 kg. To znaczy od ostatniego ważenia przybyłam 5 kg. A tłuszczu mamy o wiele mniej, chyba w 10 razy mniej niż 2 lata temu, a także prawie zupełnie cukru, a więc albo człowiek przystosował się już do pewnych braków w odżywianiu, albo tuczą kartofle i chleb Julci. Wątroba kosztuje już 60 zł. kg.!

17-go grudnia
Ciekawie zapisać przebieg dnia całego. Wstaję przed 5-tą i biorę się za gotowanie zacierki. Julcię budzę o 5-tej, Stasia i Kazika o 6-tej. Rozchodzą się wszyscy do pracy, a my z niańką z apetytem zabieramy się za zacierkę. Sprzątam i ubieram się. O wpół do jedenastej idę po zakupy. Robi się obiad. O 12-tej Papciólko przychodzi ze swoją zupą i dzieli się z obecnymi. Potem jemy swoją zupę, jak przychodzi Kazik, czasem jest już i Julcia. O 5-tej przychodzi Papciólko i jemy z nim razem drugą potrawę. Kolacja – gotowane kartofle w łupinach lub bez ze skwarkami – bodaj że najprzyjemniejsza część dnia. Wszyscy jesteśmy razem, przegląd dnia, wymiana zdań, dzielenie się wrażeniami i tym co było za cały dzień. Szkoda, że trwa to krótko, bo wszyscy są pomęczeni, najedzeni i chce się spać. W obawie przed alarmami prawie się nie rozbieram. Często przed spaniem łata się i ceruje. Czytać prawie nie ma kiedy. Na kolację Papciólko robi codzień kisiel – z berberysu, w piątek z mleka przydziałowego, z dodaniem olejku migdałowego i z różnych innych zapachów olejkowych. Oprócz tego Papciólko powstawiał szyby w oknach wewnętrznych (szkła do fotografii). Ten człowiek jest zdolny do wszystkiego!

(…)
Już druga połowa grudnia. Z ulgą obrywa się kartki kalendarza, każdym dniem bliżej do końca wojny. Śmiem wierzyć, że to nastąpi w roku 43-im.

18-go
Jakąś śliczną widziałam kość szpikową! Cud! Kosztowała 5 zł. Nie miałam tyle, aby ją kupić. Trzeba było kupić proszek do zębów, herbatę i już na obiad zostało tylko, tylko. Dobrze trzeba nakręcić głową, obliczyć, przerachować, bo Papciólko wydziela skąpo, a tu takie zawrotne ceny wszystkiego!
(…)

20-go
(…) Wciąż jest ciepło, mrozu nie ma, chociaż noce wyiskrzone księżycem. Już zaledwie kilka kartek dzieli nas od Nowego 43-go Roku. Pokładam w nim wielkie nadzieje! Na stole leży kilka zerwanych kartek kalendarzowych, rozwiane jak liście jesienne, a każdy taki dzień zawierał i niepokój i udrękę i niepewność jutra, a ileż takich było za cały rok! Jednak czas zawsze leci, i to jedyne szczęście, bo co by było, żeby się wlekł? Z Raju paczka – pszenica i grzyby.

24-go
Dziś minęły 3 lata, 3 miesiące, 3 tygodnie i 3 dni od początku wojny! Wilję urządziliśmy w Aninie. Wszystko było jak należy – wspaniała tłusta ryba, kisiele, reszta, śleżyki z makiem, kompot, makowiec, pierniki i ciastka. (…) Nastrój był na ogół smutniejszy niż w roku zeszłym… (…)

25-go
Spaliśmy rzetelnie, od 11-tej do 8-ej, było ciepło. (…) Pochmurno i mrozu wciąż nie ma. (…)

28-go
-7°. Choinkę mamy w tym roku bardzo mizerną i obskubaną, kosztowała 20 zł. a mniejsze nawet były po 40-50 zł. Świeczek kupiło się 5. Ubogo, bo nawet świecidełek jest mniej niż zawsze, potłukło się i już mało zostało. Kazik mówi, że to ostatnia wojenna choinka, a no zobaczymy. Wygra ode mnie może 1 kg. czekolady. Daj Boże!

Malgorzata_Hrebnicka_ok_19391943
(…)

X
12-go
Jest w pół do 7-mej rano. Kazik już wyszedł. Z obrazkiem Matki Boskiej Częstochowskiej stoję przy oknie – „od wszelakich złych przygód masz go zachować”.

Dnieje, ale jeszcze szaro, jest pochmurno, tylko na wschodzie rozbłysnął pas złocisty. W górze wśród szarych chmur błyszczy gwiazdka, ale chmury ją wkrótce przesłaniają. Boże mocny, ześlij ludziom opamiętanie i rychły koniec wojny, a jeśli tak ma być, niech zabłyśnie jeszcze ta gwiazdka, jako zapowiedź lepszego jutra. Z utęsknieniem spoglądam na szare niebo. – Wśród szarej waty chmur jaśnieje gwiazdka przeczysta, jak objawienie. Otucha wstępuje w serce. A może… Daj Boże!. (…)

15-go
Do wszystkiego człowiek może się przyzwyczaić. Śpię koło 4-ch godzin i nic. Wstawać trzeba z racji słabego dopływu gazu o w pół do 5-tej. Jemy co dzień z rana zacierkę, lub owsiankę zaprawioną grzybkiem, do tego spuszczane kartofle, przesmażona cebulka. Na obiad zupa ze stołówki mieszana z instytucką, 2-ga potrawa też ze stołówki, czasem do tego mięso. W niedzielę swój obiad, zupa – grochówka lub jarzynowa, fasola lub kasza. No i jakoś żyjemy. A obok w koszarach (niemieckie koszary na ulicy Rakowieckiej nieopodal Instytutu Geologicznego, zajętego przez Niemców, przyp. mój, AR) gęgają gęsi i pobudzają do marzeń o chrupiącej gęsiej skórce… Ale rzeczywistość jest odgrodzona kolczastym drutem… Wieczorem jak zwykle kartofle gotowane, do tego skwarki na konfiturowych spodeczkach rozdzielanych nam z całym pietyzmem przez Papciólka.
(…)

19-go
Pierwsza noc od dłuższego czasu wyiskrzona gwiazdami i półksiężycem. Alarm od 1-szej do 2-giej. Schodziliśmy do schronu, było nas mało, bo alarm był słaby i nie wszyscy słyszeli. (…)

22-go
Silny wiatr, a słońce, wschodząc zabarwia płomienno-różową pożogą południowo-wschodnią część nieba, pokryło szyby różowym matem. Julcia przyniosła z biura puszkę konserw mięsnych i suszonej ryby. Przedtem dali jeszcze mrożone żółtki. Papciólko robił piernik.

24-go
Wigilia! W domu, u siebie. Świat zapuszczony śniegiem. Zadymka, słońce zawieszone jak opłatek, blade, bezpromienne. Dopiero rozjarzyło się, kiedy chodziłam po obiad. Dźwigałam 4 rondle i Papciólko mnie spotkał. Obiad – barszcz i kluski z makiem. Na pierwszy dzień dali bigos, na drugi flaki. Mamy dwie milutkie choineczki (za 20 zł. i za 8 zł). W czasie wilii rozweseliliśmy się po 6-ciu kieliszeczkach. Na zakąskę mieliśmy po bułeczce i stynki marynowane. Potem kwasek grzybowy z uszami, ryba smażona (dorsz suszony) z kapustą kwaśną, pszenica, kisielek żurawinowy, kompot z jabłek suszonych i łamańce. Potem piliśmy herbatę głogową z bułeczkami. Spokojnych Świąt!

25-go
Śliczne śnieżno-białe Boże Narodzenie. Lekki mrozik. Cisza zdaje się potęgować lekką mgiełką. Słońca nie ma. Julcia jeździła do Anina. Przywiozła jabłek. Cały dzień upłynął pod znakiem żarcia. Dojadaliśmy resztki wigilijne, do tego bigos i konina z fasolą. (…)

***
Mój komentarz – Autorka stara się odnaleźć w każdym dniu jakiś promyk nadziei. Mimo oczywistych trudności (uderzające jest, jak wiele czasu poświęca sprawom aprowizacji) sytuacja rodziny Hrebnickich (mimo kilku momentów “krytycznych” opisanych w innym miejscu “Dziennika”) aż do wybuchu Powstania Warszawskiego była względnie stabilna (jeżeli w ogóle można mówić o stabilizacji podczas wojny) . Okupant po zajęciu w 1939 roku Państwowego Instytutu Geologicznego PIG (podczas okupacji pod zarządem niemieckim – jako filia urzędu niemieckiego – Amt für Bodenforschung), pozostawił w nim wielu pracowników przedwojennego Instytutu, zezwalając na przebywanie w dotychczasowych mieszkaniach i zlecając różne prace terenowe lub kartograficzne dotyczące obszaru GG, czyli de facto mogącymi stanowić także wartość dla powojennej Polski. Przekaz rodzinny mówi, że St. Hrebnicki starał się je tak traktować i wykonywać.
Losy pracowników PIG-u były zresztą bardzo różne, np Arnold Makowski (1876-1943) – geolog, specjalista geologii złóż węgla, paleontolog oraz inżynier górniczy – podczas okupacji był nadal zatrudniony jako geolog w prowadzonym przez Niemców Instytucie, prowadząc Archiwum Map i Rękopisów. Napisał w tym czasie pracę o węglach brunatnych w Środkowej Polsce, opublikowaną pośmiertnie przez PIG w 1947 roku. Ciężkie warunki życia i szykany ówczesnego dyrektora Instytutu prof. R. Brinkmanna doprowadziły do ciężkiej choroby serca i śmierci.
Mąż autorki Stanisław Doktorowicz-Hrebnicki (1888-1974) podczas okupacji niemieckiej prowadził m.in. badania złóż rud żelaza pasma tychowskiego w rejonie Starachowic (1940), a w latach 1943-1944 wykonywał zdjęcie geologiczne na zachód od Krakowa, w rejonie Dębnika i Zabierzowa, aż do Wisły.
Z kolei inny geolog – Józef Zwierzycki (1888-1961) – profesor, badacz Archipelagu Malajskiego i Nowej Gwinei. Był konsultantem i rzeczoznawcą Ministerstwa Przemysłu i Handlu oraz Wyższego Urzędu Górniczego. II wojna światowa zastała go w stolicy, gdzie na polecenie dyrektora Karola Bohdanowicza pospiesznie zabezpieczał mienie i archiwum Państwowego Instytutu Geologicznego. Został aresztowany nocą z 28 na 29 kwietnia 1941 roku i osadzony na Pawiaku. Później przewieziono go do obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau, gdzie przebywał do 3 lipca 1942 roku. Stamtąd został przeniesiony do Niemiec i od tej pory, jako więzień polityczny, pełnił funkcję tłumacza w Niemieckiej Służbie Geologicznej (Reichsamt für Bodenforschung). Wysłany pod eskortą do Warszawy w końcu lipca 1944, uciekł w Krakowie, gdzie ukrywał się aż do stycznia 1945. Od razu po wyzwoleniu Krakowa zaczął wykładać wulkanologię na Uniwersytecie Jagiellońskim, a następnie geologię naftową na Akademii Górniczej.

***

PS. Przygotowywałam wpis na wigilię z moich archiwów rodzinnych – a mianowicie z maszynopisów cioci Heleny Balickiej-Kozłowskiej. Znalazłam tam fragment, który chyba lepiej pasuje tutaj:

W czasie wojny wigilia była smutna, skromna i mimo kolęd cicha, deklamowało się wiersze wojenne. Było nas niewielu, Babcia już przeszło 80-letnia nie wychodziła z domu, jedna z “przyszywanych” ciotek była w getcie, stryj – oficer– błąkał się gdzieś po Bliskim Wschodzie. Ci krewni, którzy z nami spędzali wigilię musieli oczywiście u nas nocować, bo godzina policyjna była wcześnie. Dla oszczędności zamiast dużego świerka kupowało się malutką sosenkę lub tylko kilka dużych gałęzi świerkowych, które rozłożyście mocowałam na ścianie i ubierałam w maleńkie bombki, świeczki i szych.

W roku 1943 zabrakło Ojca, który był w Oświęcimu. Oczywiście talerz i krzesło na niego czekały i mówiło się tylko o Nim…
Po wojnie Ojciec nam opowiedział o tej wigilii w Auschwitz-Birkenau. Urządzili ją z produktów przysłanych w paczkach, siedzieli wokół gałązki choiny wetkniętej w butelkę, łamali się chlebem. Niesamowite było, jak wspominał Ojciec, że gdy oni śpiewali  “Cichą Noc”, z pobliskiego baraku słychać było “Stille Nacht”, śpiewaną przez Niemców.

Wigilię 1944 roku spędzałam w Zakopanem na Olczy, gdzie odwiedziłam przyjaciół wysiedlonych z Warszawy. Do wieczerzy zasiedliśmy z rodziną gazdów. Dziwne, ale nie pamiętam szczegółów owej odmiennej wigilii. Zapamiętałam tylko to, że po kolędach gazda wywołał nas na dwór w roziskrzony gwiazdami śnieg i powiedział, słuchojcie panie jak góry śpiewają. I rzeczywiście śpiewały – może góry, może las a może potoki.