Reblog d. przedruk: Zielonka

Dziś, 8 grudnia, odbywa się w Zielonce prezentacja trzeciego numeru Zeszytów Zielonkowskich. Tym razem jest to książka wspomnieniowa naszej blogowej Mirki

Publikuję tu dwa pierwsze rozdziały tej książki, z dumą podkreślając, że to dzięki moim i naszym blogom Ciocia zaczęła pisać i debiutuje teraz w pięknym wieku 87 lat! Ale jesteśmy wszyscy dumni! Pękamy z dumy!

biala-apaszka

Janina Kowalska

WOJNA

O Zielonce

W moich wspomnieniach okupacyjnych będzie się często przewijała nazwa Zielonka. Muszę wyjaśnić, co to za miejsce i jak się tam znalazła moja rodzina wraz ze mną. A, że zawsze piszę o historii, to i od niej zacznę.

Na rozstaju dróg, jakieś 10 km od Warszawy na północny wschód, stała w XIX wieku karczma, a że stała wśród lasów i pól, nazwano ja Zielonka – Karczma Zielonka. Z czasem powstały wokół karczmy inne zabudowania, bo ziemia była żyzna, co na Mazowszu nie często się spotykało i tak powstała osada, biorąc nazwę od karczmy.

Żyzna ziemia wzięła się stąd, że okolica jest podzielona na wyżynę, którą jest moreną czołową i piaszczystą wydmą, a u “stóp” takiej moreny rozciąga się dolina z żyzną ziemią, czasami podmokłą, z licznymi źródłami wspaniałej wody, czarnoziemem po bagiennym, torfowiskami i polami gliny – nazywa się to Równina Wołomińska.

Torfowiska dawały torf do ogrzewania domów, a glina nadawała się do wyrobu i wypalania cegły. Nic więc dziwnego, że Zielonka szybko sie rozrastała. W okresie międzywojennym liczyła ponad 10 tys. mieszkańców i stała się miejscowością letniskową dla spragnionych świeżego powietrza warszawiaków. Pobudowano domy o kilku kondygnacjach podzielonych na mieszkania i wynajmowano je letnikom.

Przez Zielonkę płynęła nieduża, ale czysta i ciepła rzeka Długa, miejscami płytka, miejscami głęboka, doskonała do kąpieli. Rzeka uchodzi do Kanału Żerańskiego, a wraz z nim do Wisły.

Jak moja rodzina znalazła lokum właśnie w Zielonce zaraz tu opiszę, ale i tu mały wtręt historyczny.

Rodzina, nazwijmy ją W, i rodzina, nazwijmy ją C, miała dwóch dorosłych synów, którzy zapałali do siebie miłością. Miłością bardzo mało zrozumiałą na początku XX wieku. Co poróżniło obu tych panów nie wiadomo, dość, że pewnego dnia znaleziono ich w mieszkaniu martwych z ranami postrzałowymi głów. Przewód sądowy orzekł, że W zabił C i sam popełnił samobójstwo.

Rodzina C była biedna. Matka była wdową i miała jeszcze trzy córki, z których najmłodsza była w początkowych klasach szkoły. Jedynym żywicielem rodziny był syn, zabity przez swojego przyjaciela. Sąd orzekł, że rodzina W musi zabezpieczyć byt rodzinie C. Rodzina W była zamożna i w ramach rekompensaty za śmierć jedynego żywiciela, ofiarowała rodzinie C dom w Zielonce pod Warszawą. Rodzina C wynajęła go i z czynszu się przez jakiś czas utrzymywała. Wkrótce dwie starsze siostry zaczęły pracować i rodzina pomyślała o przeniesieniu się do Zielonki. Sprawę przyśpieszyły zaręczyny starszej z sióstr, a narzeczonym i wkrótce mężem, był brat mojej Mamy. Tak rozpoczęły się nasze związki z Zielonką.

Jako dziecko byłam bardzo chorowita i po jakiejś ciężkiej chorobie zwołane konsylium lekarskie orzekło, że dla ratowania zdrowia dziecka i hartowania go, należy wyprowadzić się z zakurzonej i dusznej Warszawy i przenieść się na stałe gdzieś, gdzie będzie świeże powietrze, las i czysta woda. Wybór moich Rodziców padł na Zielonkę, gdzie mieszkał już brat mojej Mamy z rodziną. On to znalazł nam ładne słoneczne mieszkanie i tak zamieszkaliśmy wśród zielonkowskich lasów nad rzeką. Tu poszłam do przedszkola, tu zaczęłam szkołę i tu mieszkałam całą okupację niemiecką.

Torf

W Zielonce, w jej części wyżynnej, na morenowej wydmie była tak zwana Kolonia Kolejarska. Dyrekcja Kolei okręgu Warszawskiego (nie jestem pewna nazwy) zakupiła od gminy pewien teren, podzieliła go na działki i po niższej cenie sprzedawała je swoim pracownikom z przeznaczeniem na budowę domków jednorodzinnych. Teren był częściowo zalesiony i piaszczysty. Nie wiem czy kolej pomagała i jak przy budowie domów, ale w roku 1932, kiedy my zamieszkaliśmy w Zielonce Kolonia była już zabudowana i tętniła życiem.

Poniżej tej kolonii był spore torfowisko, które podzielono na małe działeczki i każdy właściciel domu na kolonii miał swoje miejsce na torfowisku z pozwoleniem na eksploatacje torfu. Przed wojna nikt się tym torfowiskiem nie interesował, mieszkańcy palili w piecach węglem. Węgla starczyło jeszcze na ostrą zimę 1939/40 r., ale od wiosny na torfowisku rozpoczął sie ruch. Sznurkami zostały wygrodzone poszczególne działki i właściciele ich rozpoczęli przygotowania do eksploatacji.

Teren był zarośnięty różnymi dzikimi krzaczkami, które trzeba było wykarczować, aby kopać torf. Rodzice moi mieli na Kolonii Kolejarskiej znajomych, którzy byli już ludźmi starszymi i na kopanie torfu nie mieli siły zaproponowali, więc żebyśmy kopali ich torf i podzieli się z nami po połowie. Przystaliśmy na taką propozycje, ustalono że torf będzie odwożony na ich posesję, tam ułożony w pryzmy do suszenia. Połowę wysuszonego torfu zabieraliśmy do naszej piwnicy.

Ojciec z powierzchni torfowiska usunął wszystkie krzaki razem z korzeniami, które porąbane też się nadawały do spalenia. Całe lato roku 1940 (4 – 5 dni w tygodniu) obie z Mamą kopałyśmy torf łopatami, tworząc kawałki podobne kształtem i wielkością do cegły, a Ojciec taczką odwoził “urobek” na miejsce składowania i suszenia.

Wożenie było ciężką pracą, bo droga od torfowiska biegła częściowo pod górę. Samo kopanie nie było bardzo ciężkie, trzeba było tylko wyrobić sobie sposób kopania i formowania, torf jest lżejszy od ziemi. Trudność sprawiała nam woda podskórna, która po wykopaniu torfu podchodziła na wolne miejsca. Pracowałyśmy w kaloszach i rękawiczkach.

Potrzeba jest matką wynalazku, Ojciec chcąc ulżyć ciężkiej pracy wożenia taczka, wyciągnął z piwnicy stary rower i dwa kotły do gotowania bielizny (dziś już zupełnie nie znane naczynia), przymocował je grubym drutem z obu stron roweru, w kotły kładł cegły torfowe i tak prowadził rower, odpadło mu dźwiganie taczki. Z wodą, która zalewała torfowisko był kłopot, ale w ciepłe, letnie dni woda szybko parowała i wsiąkała w grunt, należało tylko zawiesić pracę na 2 – 3 dni i już wody nie było. Kopaliśmy tak przez letnie miesiące od lata 1940 do 1943, kiedy to złoże się wyczerpało.

W czasie wojennych zim mieszkaliśmy zawsze w jednym pokoju, gdzie stawiało się tak zwaną kozę która ogrzewała pokój i w której paliliśmy własnoręcznie wykopanym torfem, na kozie też gotowało się posiłki. W pozostałych pomieszczeniach mieszkania suszył sie torf z jesiennego kopania. Cała Zielonka paliła torfem, bo takich torfowisk było kilka, a z kominów leciał dym o charakterystycznym zapachu.

Reblog: Wychowanie patriotyczne (1)

Mirka

Piosenki harcerskie

Ktoś mnie kiedyś zapytał, jaką propagandą i jakimi tekstami karmiono przedwojenną młodzież, że potrafiła, wbrew wszelkiej logice, walczyć tak dzielnie z nazistami i oddawać w tej walce swoje młode życie?

Ja przed wojną byłam dzieckiem nie młodzieżą, ale i mnie “karmiono” patriotycznymi tekstami. Nieważne jakie to były teksty, jaką miały treść, ale ważne jak były podane.

Powojenny PRL głosił hasła państwowotwórcze (okropne słowo), głosił je w nudnych przemówieniach na wiecach i masówkach, na które ludzie przychodzili nie z własnej woli i potrzeby serca i rozumu, lecz ich po prostu spędzano. Powtarzano tam te same slogany, które wszyscy znali na pamięć i umieli sami powtórzyć bez zastanowienia. Dobrze, ze bez zastanowienia, bo w tych sloganach i hasłach były puste, czasami niezrozumiałe słowa.

Przedwojenna “propaganda” dla młodzieży była atrakcyjna, podana w sposób ciekawy, bo w treści wierszy i piosenek z dobrą, wpadającą w ucho melodią, która pomagała zapamiętać i zrozumieć treść.
Mam część tych tekstów zapisanych z pamięci i jak zwykle nie znam ani autorów ani kompozytorów, ale jak Was znam, to w internecie znajdziecie potrzebne nazwiska, a może nawet i melodie…
Dziś słowa pierwszej piosenki, którą można raczej nazwać pieśnią, bo jest bardzo patetyczna.

Myśmy przyszłością Narodu
pierś nasza pełna jest sił
dążmy do wolności grodu
naprzód, lecz nigdy w tył!

XXXXXLaurami przystrójmy głowy
XXXXXnie znajmy w życiu swym trwóg,
XXXXXpolskiej ojczystej nam mowy
XXXXXnie wydrze żaden wróg.

Zdobądźmy skrzydła sokole,
nauce poświęćmy czas,
a światłość zdobytą w szkole
nieśmy do ludu mas!

XXXXXLaurami …

***

Zgodnie z sugestią autorki znalazłam w internecie i tę piosenkę, i kilka innych, i nader patriotyczny filmik o harcerzach z roku 1935.
W cztery lata później zapewne wszyscy ci chłopcy stanęli do walki z Niemcami, a wielu z nich zginęło.

O samej piosence wszystkie źródła internetowe zgodnie twierdzą, że jest to polska przedwojenna pieśń marszowa, lata powstania i autor nieznany…

 

71 lat temu, jutro w Zielonce

Opowieść Mirki o roku 1944 już tu publikowałam – teraz dla przypomnienia krótki fragment, żebyśmy wiedzieli, dlaczego Zielonka?

Mirka

71 lat temu

Zima była mroźna i śnieżna, ale na początku marca śnieg zaczął topnieć i myśleliśmy już o rozpoczęciu prac w ogrodzie, o skopaniu grządek…, ale jak się okazało, grządki skopał… kto inny. Gestapo podjęło się tej pracy, ale nie po to żeby uprawiać ogród, ale po to, żeby odszukać ukryte w nim puszki z różnymi konspiracyjnymi pismami. Ale wybiegam zbytnio do przodu.

Zielonka. To ten dom, tu mieszkała Mirka z rodzicami

Pewnego cichego marcowego wieczoru skromną kolację przerwał nam dzwonek do drzwi, nie żadne walenie kolbami, tylko po prostu dzwonek, a za drzwiami stało kilku panów w cywilu i umundurowanych gestapowców. Spytali o Ojca, ale go nie było w domu, bo od kilku miesięcy nocował u przyjaciół, tak było bezpieczniej. Mundurowi zostali w sieni, do mieszkania weszli cywile. Rewizja ograniczyła się do kuchni, wąchali maszynkę do mięsa, coś bąkali, że handlujemy mięsem, pogadali i wyszli, bardzo to było dziwne. Obie z Mama nie spałyśmy całą noc. Dopiero rano okazało się, że czujki zobaczyły samochód przed domem i zawiadomiły kogo trzeba.

Specjalny odział został postawiony na nogi i kiedy odbywała się rewizja, w lasku dębowym naprzeciwko naszego domu leżeli już chłopcy z bronią pod dowództwem Ojca, z odbezpieczonym pistoletem w ręce. Odbijanie było gotowe do akcji, gdyby nas obie wyprowadzono z domu. Na szczęście nie wyprowadzono nas, ale chłopcy czekali do rana, czy najazd się nie powtórzy. Skóra cierpnie na myśl o tym, ile osób mogło w takiej walce zginąć.

Rozpętała się burza – już natychmiast się pakujcie, jest dla was miejsce w majątku gdzie możecie się schować, ale Ojciec stanowczo odmówił, to się już nie powtórzy, zobaczyli, że nie mieszkam w domu, a o kobiety im nie chodziło.

Cisza trwała tydzień, po tygodniu przyszli nieco wcześniej, Ojciec był w domu. Rewizja była tym razem bardzo szczegółowa. Staliśmy odwróceni twarzami do ściany z podniesionymi do góry rękami. Mama była bliska zemdlenia, nie mogłam nic do niej powiedzieć, bo wrzeszczeli, żeby nie rozmawiać.

Kiedy nas wyprowadzono, okazało się, że przed domem nie ma samochodu, ryzykowali przeprowadzenie nas przez całe osiedle. Widocznie wiedzieli, jak było tydzień temu. Samochody i reszta gestapowców były ukryte w lesie, tam wpakowano nas do budy, w której było pełno gestapowców z bronią gotową do strzału. Siedzieliśmy na ławce ciasno przytuleni do siebie, trzymając się za ręce. Mama siedziała w środku między mną a Ojcem, to jej dodawało otuchy i uspokojenia. Przywieźli nas na Szucha do głównej siedziby Gestapo i zaanonsowali „Szef organizacji na Marki, Zielonkę i Strugę”. Odbierający nas gestapowiec gwizdnął, pomyślał, że złapano dużą rybę.

Redakcja

Jutro

baner-zaproszenie

18 MARCA 2015

9:00               Msza św. w kościele parafialnym Matki Boskiej  Częstochowskiej w Zielonce
10:00               Złożenie kwiatów na grobie rodzinnym Łękawskich
w 71 rocznicę rozstrzelania w Ciemnem

10:30               Złożenie kwiatów przed pomnikiem AK w Zielonce
11:00               Otwarte spotkanie Uniwersytetu Trzeciego Wieku w                   Zielonce  (sala widowiskowa OKiS)
 * O Wiktorze Ostrowskim – Janina Kowalska „Mirka”, córka; Joanna Gierczyńska, kierownik Muzeum Więzienia Pawiak, Wirginia Węglińska, autorka życiorysu, Joanna Zaniewska-Janusz
* O wystawie „Warszawiacy w Stutthofie” – Piotr Tarnowski, Dyrektor Muzeum Stutthof w Sztutowie, Wirginia Węglińska, kustosz wystawy
* Inauguracja Zielonkowskich Zeszytów Historycznych – Artur Bieszczad, Redaktor Naczelny
Zeszyt 1: Wirginia Węglińska, Wiktor Ostrowski (Lubliner) 1895-1977
Zapowiedź kolejnych osobowości: Łękawscy, Tadeusz Derengowski – Paweł Tadeusz Gajzler, Redaktor prowadzący
12:30               Otwarcie i zwiedzanie wystawy „Warszawiacy w Stutthofie”
(Hall Miejskiego Gimnazjum im. Kardynała Wyszyńskiego)
* Piotr Tarnowski, Dyrektor Muzeum Stutthof w Sztutowie
Wirginia Węglińska, kustosz wystawy
* Sprzedaż książki: Wiktor Ostrowski, Warszawiacy w Stutthofie, wyd.II
13:30               Zwiedzanie wystawy w Muzeum Zielonki

19 – 31 MARCA 2015

10:00-16:00 Zwiedzanie wystawy przez zorganizowane grupy
w uzgodnieniu z Muzeum Zielonki – tel.732 600 137
16:00-20:00 Zwiedzanie wystawy przez rodziny i osoby indywidualne

Patronaty      Burmistrz Miasta Zielonka
Muzeum Stutthof w Sztutowie
Muzeum Więzienia Pawiak

Inicjatorzy     Paweł Tadeusz Gajzler, Joanna Zaniewska-Janusz
członkowie Sekcji Historycznej Towarzystwa Przyjaciół Zielonki
Organizator  Muzeum Zielonki, jednostka samorządu wspierana przez:                       * Towarzystwo Przyjaciół Zielonki w ramach „Działań na rzecz pielęgnowania tradycji i kultury” poprzez projekty Archiwum Zielonki i Gościńce Zielonki – turystyka dziedzictwa
* Ośrodek Kultury i Sportu w Zielonce
* Miejskie Gimnazjum w Zielonce

zielonka-zaproszenie

Pani doktor

Następny wpis o Karusi, tym razem napisany przez Mirkę

Mirka

Karusia-z-kotemPrzed wojną Karusia, jako pracownik Uniwersytetu Warszawskiego, jeździła z grupą studentów w okolice jeziora Wigry w okresie wakacyjnym. Był to ciekawy teren pojezierza, ciekawy z punktu widzenia biologów, badających torfowiska i florę je porastającą.

Mieszkali zawsze w kilku chatach na wsi koło badanych terenów. Nie wiem, jak liczna była grupa studentów, ale sądzę, że od kilku do kilkunastu osób. Studenci zwracali się do Karusi “pani doktor”, bo taki miała wtedy tytuł naukowy.

Karusia przed wojną (z kotką Gryzeldą?)

Pewnego dnia po powrocie z torfowiska Karusia sortowała przyniesione materiały do badań, gdy do pokoju zapukała gospodyni i oznajmiła, że na podwórku ktoś na Karusię czeka.

Wyszła z chaty i zobaczyła chłopkę z małym dzieckiem na ręku.Karusia-w-mundurze
– Pani do mnie?
– Tak, pani doktor, dziecko mi choruje.
– Ale ja nie jestem lekarzem.
– Jakże nie, a mówią do pani doktor!
– Jestem doktor, ale nie lekarz.
– Ale dziecko mi choruje, pani je zbada, bardzo proszę, zapłacę.
– Zbadam, ale płacić nie trzeba.

Karusia zabrała do chaty matkę i dziecko, które miało niewysoka gorączkę, kasłało i miało katar. Obejrzała je dokładnie, nie miało żadnej wysypki, przyłożyła ucho do plecków, nic nie usłyszała podejrzanego, kazała więc matce iść do miejscowej zielarkixxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxKarusia przed wojną w mundurze harcerskim
i na kartce napisała, jakie trzeba dać dziecku zioła, bo na ziołach to się Karusia doskonale znała, a i z medycyna była otrzaskana, bo czasami Dziadek prosił ją o pomoc, kiedy przyjmował pacjentów w swoim gabinecie w domu, często też omawiał z nią ciekawsze przypadki.

KotzeSrodborowaMatka z wdzięczności pocałowała Karusię w rękę i poszła do domu, chwaląc głośno Boga i Panią Doktor.

Kuracja zapisana przez Karusie musiała dać dobre efekty, bo prawie co dzień wracając do chaty Karusia zastawała na podwórzu po kilka matek z dziećmi. Wszystko to były proste przypadki, które bardziej obyta i mądrzejsza matka sama mogła wyleczyć, sama też wiedziałaby, jakie podać zioła. Skoro jednak we wsi pojawiła się pani doktor, to należało jej pokazać dziecko i skorzystać ze światłej porady.

Szpital był daleko, a lekarz nigdy do wsi nie zaglądał.xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxKotka (Gryzelda?)

Zdjęcia ze zbiorów Autorki (te zachowane w starej cegielni).
Jeśli jest to rzeczywiście kotka Gryzelda, to miała to imię, dlatego że gryzła po nogach :-).
O Karusi jako harcerce jeszcze będę tu pisała.

Nie jesteśmy sami na świecie

Mirka opisywała już tu cały swój rok 1944, teraz skoncentrowała się tylko na maleńkim fragmencie tego, co się wtedy zdarzyło…

Autorka jako mała dziewczynka z Mamą oraz Autorka jako młoda panna

…pierwsze dni w celi

W marcu 1944 roku aresztowało nas Gestapo, nas to znaczy Mamę, Ojca i mnie, wówczas czternastolatkę. Po całej nocy spędzonej w tzw. tramwajach w podziemiach Gestapo na ulicy Szucha w Warszawie, zapakowano nas do “budy” samochodu-więźniarki, każdego osobno i gdzieś wieziono. Może do więzienia? Może na rozstrzelanie? Nic nie było wiadomo. Wysadzono nas na więziennym podwórzu i stanęliśmy obok siebie przedzieleni strażnikami niemieckimi.

Był słoneczny, cichy, mroźny poranek, wokół morze gruzów. Domyśliłam się, że to Pawiak, który stał w środku zburzonego doszczętnie Getta Warszawskiego.

Doznałam wtedy dziwnego uczucia, uczucia spokoju. Wszystko, czego się od początku pracy konspiracyjnej bałam: wpadki i uwięzienia, to wszystko właśnie się stało, stąd ten spokój. Wiedziałam, że przede mną przesłuchania, bicie, poniewierka lub śmierć, ale na to wszystko byłam przygotowana, tego się nie bałam. A śmierć to wybawienie, sprawa ostateczna i już nie sprawa z Gestapo.

Rodzice patrzyli na mnie z trwogą, a ja oczami dawałam im znak, że jestem silna i gotowa na wszystko, co deklarowałam, rozpoczynając pracę konspiracyjną i składając przysięgę. Co z tego, że miałam czternaście i pół roku, te lata konspiracji odsunęły mój wiek na bok – aby podjąć taką pracęe trzeba być dojrzałym psychicznie, a ta dojrzałość nie idzie w parze z metryką. Dojrzałość to suma przeżytych stresów i umiejętność wychodzenia z nich. Chyba już wtedy miałam zadatki na psychologa, bo potrafiłam zrobić sobie autentyczną autopsychoterapię.

Wróćmy jednak na pawiackie podwórze.

Rodzice oddali to,co mieli cennego przy sobie, do więziennego depozytu, Ojca oddzielono od nas i poprowadzono w stron męskiego Pawiaka, żegnały go nasze zaniepokojone oczy, które bardzo chciały ukryć łzy.

Po nas przyszły dwie wachmajsterki i zaprowadziły nas na kobiecy oddział Pawiaka, zwany Serbia. Skąd się ta nazwa wzięła, tego do dzisiaj nie wiem.

Po krótkich formalnościach otwarto przed nami drzwi celi nr 2, weszłyśmy i ciężkie żelazne drzwi zatrzasnęły się za nami.

Okropny dźwięk i okropny moment, moment przecięcia tym trzaskiem drzwi całego dotychczasowego życia. Od tej chwili, jeżeli przeżyję, nic nie będzie tak jak dawniej…

Tamto życie tymi drzwiami się zamknęło!

Przed nami wąska mała cela i sześć par oczu wpatrzonych w nas, a my obie “wrośnięte” w podłogę, bez możliwości zrobienia ruchu, czy powiedzenia słowa, stoimy przy tych drzwiach – bezwładne.

Nieduża, drobna kobieta wstała z siennika i podeszła do nas. „Nazywam się Maryna”, powiedziała. Kilka zdawkowych słów, uśmiech, dotknięcie ręki, wskazała nam miejsce na sienniku pod ścianą, usiadłyśmy i odrętwienie minęło.

Ta cela przeznaczona była dla dwóch osób, wskazywały na to dwie żelazne prycze przyczepione do ściany jedna nad drugą, obie zamknięte, żeby nie zajmowały miejsca, a mieściło się tu razem z nami osiem kobiet. Wysoko małe okienko zakryte żelaznym koszem i oczywiście z kratami. Na podłodze sienniki położone jeden na drugim i na nich w dzień można było siedzieć. Na noc sienniki rozkładało się w dwóch rzędach, jeden obok drugiego, ciasno, żeby się wszystkie zmieściły. Sienniki kiedyś miały w sobie słomę, ale od częstego używania ze słomy zrobiła się sieczka, miały jeszcze trochę kurzu i trochę pcheł, i to stanowiło nasze spanie. Co w nocy miałyśmy pod głowami, tego nie pamiętam, przykrywałyśmy się własnymi paltami.

Cela była tak mała, że jeżeli któraś z więźniarek coś cicho mówiła, wszystkie pozostałe ją doskonale słyszały. Kobiety w trudnych sytuacjach albo mówią niewiele, lub w zdenerwowaniu mówią prawie bez przerwy, byle co, aby mówić. To je uspokaja, ale denerwuje pozostałe osoby zmuszone do słuchania, które w ciszy chciałyby przemyśleć swoje osobiste kłopoty.

Duszą celi była Maryna, w “cywilu” naczelna pielęgniarka jednego z warszawskich szpitali. Organizowała różne gry, zgadywanki, były kostki zrobione z chleba i karty z kartonów z paczek.

Ta mała cela to kwarantanna, gdzie każdą więźniarka musiała przebywać dwa tygodnie. Niemcy bardzo bali się chorób zakaźnych i przez te dwa tygodnie miały się one ewentualnie ujawnić.

Każdego dnia, koło południa otwierały się drzwi celi i stawała w nich więźniarka z tzw. kolumny sanitarnej w towarzystwie korytarzowej i oznajmiała “gorąca woda”. Ta z kobiet, która była najbliżej drzwi, brała konewkę i pod opieka kolumny sanitarnej szła do łaźni i przynosiła  gorącą wodę do mycia dla całej celi. Pewnego dnia kobieta która stanęła w drzwiach, gestem dłoni wskazała Mamę i powiedziała, “pani pójdzie po wodę”.

Mama wzięła konewkę i zniknęła za drzwiami, zostałyśmy w celi zdumione i milczące. Po kilkunastu minutach Mama wróciła z pełną konewka, ale twarz miała białą jak kreda. Nie zadawalam żadnych pytań, ale wiedziałam, że coś się wydarzyło. Po pewnym czasie, kiedy siedziałyśmy blisko siebie nad miską zupy, mama mi szepnęła: “w łaźni podeszła do mnie kobieta, która podała dawno już ustalone hasło i spytała, co trzeba usunąć z naszego mieszkania. Powiedziała, że zaraz po naszym aresztowaniu w mieszkaniu byli chłopcy i zabrali, co ich zdaniem było kompromitujące, ale nie wiedzą, co jeszcze trzeba usunąć”. Mama tak się zdenerwowała, że z trudem zebrała myśli i odpowiedziała.

To była pierwsza wiadomość o tym, że na wolności myślą o nas. Wiadomość ta bardzo podniosła nas na duchu. Może nie wszystko stracone – nie jesteśmy sami na świecie

***

Droga Autorko, oto znalezione w Wikipedii wyjaśnienie nazwy “Serbia”: Budynek wzniesiony został w latach 1830-1835 z przeznaczeniem na więzienie kryminalne dla kobiet. W latach 1877-1878 mieścił się tu szpital wojskowy, a od prowadzonej wtedy wojny rosyjsko-tureckiej (tzw. serbskiej) uzyskał swą obiegową nazwę.
Na zdjęciu poniżej jest to ten wolnostojący budynek w głębi po lewej.

Rok 1944 (3)

Nocą z 29 lipca na 30 lipca na tory w Zielonce wjechał Niemiecki pociąg pancerny i ostrzelał północną cześć Zielonki. Czołgi się wycofały, a z nimi znaczna część naszych akowskich żołnierzy, dobrze już uzbrojonych. Jaki jest stosunek Bolszewików do żołnierzy AK nie bardzo było wówczas wiadomo. Doszły nas wieści, że 1 sierpnia wybuchło Powstanie Warszawskie, ale z braku wsparcia Powstanie na Pradze zostało odwołane i zeszło do podziemia.

Mirka

Biła się dzielnie Warszawa, a my nie mogliśmy jej pomóc, co nas bardzo bolało.

Pośrednio jednak brałam udział w powstaniu, bo w lecie 1943 roku wszystkie patrole łączniczek zostały przeszkolone w robieniu opasek zapalających. Opaski te miały być nakładane na butelki z benzyną i przy stłuczeniu butelki benzyna wchodziła w reakcję chemiczną z zawartością opaski i dawała potężny słup ognia.

Laboratorium, gdzie robiłyśmy opaski, było urządzone w cegielni, pod wiatą, pod którą w kozłach suszyły się cegły. W samym środku ogromnej wiaty zostawiono puste miejsce, postawiono duży stół, gdzie z czterech stron stały apteczne wagi, a na podłodze obok krzesełek ustawione zostały worki z chemikaliami, które w odpowiednich proporcjach należało połączyć. Miejsce było doskonałe, górą był naturalny przewiew, który wywiewał na zewnątrz szkodliwe pyły. Przychodziłyśmy z rana, każda osobno, zmiana liczyła nas cztery, bo tyle było wag, ubierano nas w białe kitle i maseczki. Znałyśmy doskonale recepturę i proporcje. Na wadze kładło się dość szeroki pasek papieru pergaminowego i na to sypało się poszczególne składniki dokładnie je ważąc. Następnie składało się papier robiąc opaskę, a końcówki wkładało się jedna w drugą. Gotowy produkt układało się w koszu. Jaki był skład tego proszku nie pamiętam, pamiętam jedynie, że była tam kalafonia, od której lepiły się nam ręce. Pracowałyśmy około czterech godzin dziennie. Po południu chłopcy pakowali te opaski do kartonów, zaklejali paskami z napisem „uwaga, trucizna na szczury” – napis był po polsku i po niemiecku – i transportowali te paki do Warszawy, w jakieś miejsce składowania, my jednak nie wiedziałyśmy gdzie. I tak po roku nasza praca przydała się do niszczenia niemieckich czołgów w czasie Powstanie Warszawskiego.

Bolszewicy podeszli nieco bliżej, Niemcy umacniali się na morenowych wzgórzach Zielonki. Były w sierpniu noce, kiedy zjawiały się radzieckie czołgi, ale rano znów byli Niemcy. 10 sierpnia przyszła w lasy zielonkowskie doborowa armia niemiecka Hermana Goeringa. Wtedy było wiadomo, że będzie gorąco. Obie z Mamą wróciłyśmy do naszego mieszkania, a raczej do naszej piwnicy, bo te nocne przepychanki między dwiema armiami nie obywały się bez bitwy, bezpieczniej więc było w piwnicy.

Mirka ze swoją mamą, Mirka w okresie szkolnym

W dzień wychodziłam do naszego mieszkania i porządkowałam je, odkurzałam, zmywałam brudne naczynia, ustawiałam je na półkach, gdzie zawsze miały swoje miejsce. Robiłam to, wiedząc, że ta praca nie ma najmniejszego sensu, bo w każdym momencie wszystko mogło zostać zniszczone. Bomba, pocisk, a nawet odłamek mógł zniweczyć moją pracę. Po tylu miesiącach tułaczki i ucieczek ta praca, mimo braku sensu, dawała ukojenie nerwom, przywracała pozory normalności, która tak bardzo była mi wtedy potrzebna. Któregoś dnia wpadli Niemcy i zgarnęli wszystkich młodych i silnych do kopania okopów na froncie, zgarnęli i mnie, i pognali wszystkich do tartaku. Tu usiadłam na jakiejś belce i rozpłakałam się jak małe dziecko – „wylazłam z łap Gestapo, a teraz mam zginąć na froncie?” Po kilku godzinach przyszedł żołnierz i kazał mi iść do bramy, oddał mnie zdumioną w ręce Mamy. Jak się okazało, dostał za tę przysługę litr spirytusu. Tyle było warte w tych czasach życie ludzkie.

Od początku września zaczęły chodzić „słuchy”, że nas wyrzucą z Zielonki, bo tu będzie walna bitwa. W ośmiu mieszkaniach naszego domu były same kobiety z dziećmi w różnym wieku. Moja Mama była jedną z najstarszych kobiet. Była też osobą bardzo mądrą i dobrze zorganizowaną. Wszystkie przychodziły do niej po radę. Czekało nas opuszczenie naszych mieszkań, nadchodziła jesień i zima, co zabrać ze sobą, jak się spakować, jak uchronić małe dzieci, aby nie doznały uszczerbku na zdrowiu w czasie tułaczki, która nas czekała? Mama stworzyła trzyosobowy „komitet”, który zarządził, że każda z kobiet ma przygotować rzeczy do zabrania, a komitet obejrzy to, co kobiety przygotują i powie, co jest konieczne a co nie. To, co zastał „komitet” w tych mieszkaniach, jeżyło włosy na głowie. W rzeczach do zabrania były np. firanki (bo nowe), a nie było swetrów i ciepłych butów dla dzieci. Na szczęście Mama miała taki autorytet u tych kobiet, że poddały się dyktatowi i posłusznie pakowały to, co było bardzo potrzebne. Drugim problemem było niesienie tych tobołków. Byłyśmy w domu trzy dziewczyny nastolatki, podjęłyśmy się reperacji starych rowerów i wózków jako środków transportu.

4 września wyrzucono nas z domów i kazano iść na Pragę do kościoła św. Floriana. Ze wszystkich stron Zielonki szły w kierunku Ząbek i Pragi szeregi ludzi, starców, kobiet z dziećmi, wszyscy smutni, zapłakani, opuszczali swoje miejsca na ziemi, w których wyrośli i w które wrośli. Teraz, nie z własnej woli, musieli wyrwać te korzenie, które często trzymały ich przy życiu. Były też obrazy śmieszne – mały, trzyletni chłopczyk trzymał się wózka wypełnionego dobytkiem, a pod pachą dźwigał stołek o trzech nogach, bo czwartej nie było, i Plastusiowy Pamiętnik, swoje dwie ukochane rzeczy. Pierwszą noc tułaczki spędziłyśmy w jakiejś szopie w Ząbkach. Następnego dnia marsz od szóstej rano. Kolumna ludzi szła na Pradze ulicą Radzymińską, wzdłuż kolumny jeździły patrole niemieckie na motocyklach.

Od Radzymińskiej w lewą stronę pod kątem ostrym odchodziła ulica Wołomińska, to był nasz cel. Odczekałyśmy, zwalniając, aż przejedzie patrol, i odbiłyśmy od kolumny, wchodząc spokojnym krokiem w Wołomińską. Nikt z obstawy tego nie zauważył, prowadziłyśmy wolno rower obciążony naszym jedynym dobytkiem. Wołomińska, mała uliczka, kończy się na ulicy Folwarcznej, akurat na bramie domu, gdzie mieszkał Edward, brat Mamy, z żoną. Weszłyśmy w bramę witane przez znanego nam dozorcę. Wujostwa nie było w domu, oboje pracowali w Monopolu Spirytusowym i tam byli skoszarowani. Dozorca z żoną poczęstowali nas zupą i pozwolili umyć się, posłali też syna do Monopolu, aby zawiadomić Wuja i Ciocię, że jesteśmy. W niedługim czasie przybiegli oboje i przyjęli uciekinierki. Wiedzieli już, że ósmego września Monopol będzie ewakuowany do Żyrardowa, nie wiedzieli, czy uda się załatwić i naszą ewakuację. Przenocowałyśmy u nich dwie noce i okazało się, że możemy jechać razem z nimi (jaka była łapówka za załatwienie tego, do dziś nie wiem).

Następną noc spędziliśmy w Monopolu, a raniutko załadowano nas wszystkich na ciężarówkę przykrytą szczelnie brezentem. Był to jedyny dzień, kiedy można było przejechać przez Warszawę, bo zarządzono zawieszenie broni, aby z miasta mogli wyjść starcy i kobiety z małymi dziećmi. Do dziś nie mogę zapomnieć widoku kolumny wynędzniałych ludzi i zburzonego miasta, na które w śmiertelnym milczeniu patrzyliśmy przez szparę zrobioną w brezencie. Po przejechaniu przez Warszawę w samochodzie długo nikt się nie odezwał.

Późnym popołudniem dojechaliśmy do Żyrardowa na teren tamtejszej gorzelni. Wyładowano nas przed budynkiem składu korków do butelek. Wcale nie wiedziałam, że tak dobrze śpi się na korkach od tzw. setek, koreczki były drobne i elastyczne. Na tych korkach spędziliśmy kilka nocy, dopóki nie znaleźliśmy mieszkania, może to za duże słowo, było nas sześć osób i zamieszkaliśmy w jednej izbie wiejskiej w chacie pod Żyrardowem. Trzy osoby miały pracować w Gorzelni, a z tej wsi było bardzo daleko do pracy.

Po kilku dniach przenieśliśmy się do mieszkania w „centrum” miasteczka. Dwa maleńkie pokoiki i ciemna kuchenka odtąd służyły nam za miejsce do życia. Wujostwo pracowali w Gorzelni i do swoich pensji mieli dodatek w postaci wódki i spirytusu, a była to w tamtych czasach dobra waluta.

Nic nie wiedzieliśmy o Ojcu, który był w obozie w Stutthofie, nie miałyśmy możliwości posłania mu paczki z jedzeniem i bardzo nas to gnębiło, od niego też nie otrzymałyśmy żadnej wiadomości.

Nadchodził czas Bożego Narodzenia, którego bardzo się bałam. Nie było choinki, bo nikt z nas jej nie chciał. Wigilia była postna, tzn. kartofle i śledź, gdzieś zdobyty przez Ciotkę. Nie dzieliliśmy się opłatkiem, bo nie chcieliśmy płakać. Gromada ludzi bez miejsca do życia i żadnych perspektyw na najbliższą przyszłość. Front stanął na Wiśle, a i co było za tym frontem, też nie było wiadomo. W takim nastroju minorowym dotrwałam do Sylwestra i wtedy, jak to się teraz mówi puściły mi nerwy, ten wieczór i noc spędziłam siedząc na worku kartofli, zalewając się łzami i podsumowując miniony rok i wspominając poprzedniego Sylwestra. Tak minął rok 1944.

P.S. piszę te wspomnienia w 2010 roku, mając 80 lat. Mówi się, że z wiekiem pamięć zanika, że nie pamięta się szczegółów z lat minionych. Jeżeli jednak te lata niosą we wspomnieniach duży ładunek emocjonalny – niczego się nie zapomina, nawet mając już sklerozę. Pisząc musiałam selekcjonować szczegóły, żeby nie robić nudnej wspomnieniowej „piły”. Z opuszczonych fragmentów mogę napisać następne opowiadanie, ale nie mam już siły.

P.S. od redakcji: ojciec Mirki, wywieziony do obozu w Stutthofie, przeżył wojnę i wrócił do rodziny wczesnym latem 1945 roku. Mirka pisze o tym we wpisie Powrót Taty na blogu “Jak udusić kurę…”

Rok 1944 (2)

Mirka i jej rodzice zostali aresztowani w marcu 1944 i osadzenie na Pawiaku. Wiktor, ojciec Mirki, osobno, Halina, czyli jej matka, i ona sama zostały ulokowane w kobiecej części Pawiaka czyli Serbii.

Mirka

W Serbii i potem…

Nie będę opisywać tych trzech miesięcy spędzonych na kwarantannie i tak zwanej stałej celi, tych dziewięciu przesłuchań na Szucha, tych wielogodzinnych rozmów z Mamą po cichu, czasami na ucho, tych radości z częstych paczek żywnościowych, których nadawcą była Nuna (wiedziałyśmy, kto to jest).

Wiedziałyśmy, że na wolności myślą o nas, bo dostałyśmy parę grypsów, ale nie wiedziałyśmy, czy są jakieś szanse zakończenia naszego tu pobytu inaczej niż przez obóz lub rozwiązanie ostateczne czyli rozstrzelanie, co nam na przesłuchaniach czasami niedwuznacznie sugerowano. Na takie rozwiązanie byłam gotowa.

Poznałyśmy na Serbii kobiety dzielne, zaangażowane w pomoc więźniarkom i działające z narażeniem własnego życia.

Nie opiszę tego, opisali to już wielokrotnie ludzie mający lepsze pióra niż ja. Opiszę tylko jeden dzień.

Wywołano nas obie z celi o 9 rano. Była to znacząca godzina, o tej porze zabierano więźniów na rozstrzelanie, powiedziano nam, żeby nic ze sobą nie zabierać, co utwierdziło kobiety zostające w celi, gdzie nas prowadzą. Jak się okazało, cela modliła się przez trzy dni za nasze dusze, skinęłam ręką na pożegnanie pozostałym więźniarkom, bo żadne słowa nie przechodziły mi przez gardło, wzięłam Mamę, słaniającą się na nogach, mocno pod rękę i starając się trzymać głowę wysoko uniesioną szłam za wachmajsterką.

Nie zaprowadzili nas jednak do innej celi, lecz wyszłyśmy na zewnątrz i poszłyśmy na Pawiak do kancelarii więzienia, gdzie wręczono nam kartki z niemieckim napisem, że zwalniają nas z więzienia. Rozejrzałyśmy się po pomieszczeniu, ale byłyśmy same, Ojca nie było. Łzy napłynęły nam się do oczu.

Wywieziono nas przez ruiny Getta samochodem na ulicę Daniłowiczowską. Jechało z nami dwóch gestapowców, myślałyśmy, że nas przenoszą do innego więzienia, ale wypuścili nas i powiedzieli: „idźcie do domu”.

Byłyśmy oszołomione, nie wiedziałyśmy, co dalej robić, po chwili namysłu poszłyśmy w kierunku dworca, żeby pojechać do Zielonki, Mamie oddano jakieś pieniądze z depozytu więziennego, więc miałyśmy za co kupić bilety. Była godzina największego ruchu, postanowiłyśmy więc przeczekać, żeby nie jechać w tłoku, usiadłyśmy w poczekalni. Przechodziło przed nami dużo znajomych ludzi, których reakcja była różna. Jedni poznawali nas i szybko odwracali głowy prawie biegnąc przed siebie, inni przystawali na chwilę i jakby nie mieli odwagi do nas podejść, odwracając jeszcze głowy w naszą stronę.

Po kilku godzinach zdecydowałyśmy się jechać do Zielonki. Po krótkiej jeździe ze wzruszeniem wysiadłyśmy na tak dobrze nam znanym peronie, a tak dalekim w naszych myślach przez te minione miesiące. Na peronie czekała na nas Ciocia Hala z bochenkiem chleba i chustką przy zapłakanych oczach. Ludzie ją uprzedzili, że nas widzieli na dworcu, ale Ciotka nie chciała wierzyć, poszła jednak na stację i cierpliwie czekała, przepuszczając kolejne pociągi, w których nas nie było. Postanowiła czekać do godziny policyjnej.

Powitanie było krótkie i pełne łez. Ciocia zabrała nas do domu i tam dopiero powitaniom i uściskom nie było końca. Nie pozwolono nam iść do naszego mieszkania. Przenocowałyśmy u wujków, a rano przyleciał łącznik z wiadomością, że w nocy było w naszym mieszkaniu Gestapo. Raz dostali za nas pieniądze i chcieli dostać jeszcze. Jasne było, że musimy natychmiast wyjechać z Zielonki, żeby nikogo nie narażać swoją obecnością. Wsiadłyśmy w pociąg i pojechałyśmy do Warszawy, do brata Mamy, Edwarda. On wiedział o naszym uwolnieniu, bo był pierwszym ogniwem, przez które szły pieniądze na wykupienie nas. Powiedział, że są trudności w wykupieniu Ojca i to jeszcze musi potrwać. Bardzo nas to zaniepokoiło, ale nic nie mogłyśmy temu zaradzić. Tu dowiedziałyśmy się, że koło Wielkiej Nocy przez komórkę konspiracyjną na Pawiaku przyszła wiadomość, że nas wszystkich troje rozstrzelano. Rozpacz w rodzinie była wielka, ale po pewnym czasie wujek dowiedział się, że żyjemy.

U Edwardów też nie mogłyśmy zostać długo, byłyśmy jak ścigana zwierzyna. W takiej rozpaczliwej sytuacji były i jasne dni. Takim dniem wesołym i jasnym był 6 czerwca – dzień inwazji Aliantów na Francję. Zostałyśmy obie z Mama zaproszone na obiad do „Nuny”, tej, co nam paczki przysyłała na Pawiak, bo pracowała w patronacie nad więźniami. Obiad jak na warunki czwartego roku okupacji, był wystawny. Fetowano inwazję i nasz powrót z więzienia.

Po kilku dniach mieszkania u Edwardów pojechałyśmy do Świdra, gdzie o tej porze roku było wielu letników. Tam Wujek wynajął nam pokój.

Któregoś dnia musiałyśmy pojechać do Warszawy. Idąc na stację spostrzegłyśmy wprawnym okiem konspiratorek, że coś jest na ulicy nie tak jak co dzień. Tu stoi jakaś parka i niby się do siebie czuli, tam dwóch młodych panów niby rozmawia i pali papierosy, ale oczka im latają na boki. Dla nas wyglądało to na „obstawę”. Wszystko wyjaśniło się na stacji, gdy z pociągu, który przyjechał z Warszawy, wysiadł dobrze nam znany Inspektor Tajnej Szkoły Podchorążych. Spostrzegł nas i stanął jak wryty, wahał się podejść czy nie… w końcu sprężystym krokiem oficera zawodowego podszedł do nas, nie podał ręki i nie patrząc na nas rzucił w przestrzeń: „a Wiktor?” Mama też odpowiedziała w przestrzeń: „jest w obozie”. On coś jeszcze powiedział i odmaszerował (inaczej tego nazwać nie można), zostałyśmy rozbawione, ale opanowane, te czujki na ulicy…

W połowie lipca, kiedy było widać wyraźny popłoch wśród Niemców, wezwano nas do powrotu do Zielonki. Zamieszkałyśmy u przyjaciół, z daleka omijając nasze mieszkanie, tak na wszelki wypadek, zresztą wiązały się z nim tak przykre wspomnienia, że nic nas tam nie ciągnęło. Wróciłyśmy obie do dawnej roboty konspiracyjnej. Pod koniec lipca wyraźnie było słychać front, grzmiały armaty, latały samoloty. Niemcy zwijali swoje placówki administracyjne.

Pewnego poranku powitały nas czołgi radzieckie. Nie bardzo było wiadomo, jak się do nich ustosunkować? Czy to czołówka regularnej armii, czy tylko podjazdy? Wydano rozkaz, żeby rozbrajać Niemców, którzy dość chętnie i bez oporu oddawali broń i resztę uzbrojenia.

Nadano komunikat, że „czołgi radzieckie na przedpolach Pragi” i to była prawda, bo Zielonka to 10 km od Pragi. Tylko że tych czołgów było kilka i jak się później okazało o 50 km od regularnej armii, ale komunikat poszedł w świat i był jednym z czynników podjęcia decyzji o Powstaniu Warszawskim, które miało wybuchnąć w Warszawie po obu stronach Wisły.

Ciąg dalszy za tydzień

Rok 1944 (1)

Opowieść Mirki o roku 1944 jest kontynuacją opowieści, którą opublikowałam w Sylwestra ubiegłego roku.

Mirka

Zima była mroźna i śnieżna, ale na początku marca śnieg zaczął topnieć i myśleliśmy już o rozpoczęciu prac w ogrodzie, o skopaniu grządek…, ale jak się okazało, grządki skopał… kto inny. Gestapo podjęło się tej pracy, ale nie po to żeby uprawiać ogród, ale po to, żeby odszukać ukryte w nim puszki z różnymi konspiracyjnymi pismami. Ale wybiegam zbytnio do przodu.

Pewnego cichego marcowego wieczoru skromną kolację przerwał nam dzwonek do drzwi, nie żadne walenie kolbami, tylko po prostu dzwonek, a za drzwiami stało kilku panów w cywilu i umundurowanych gestapowców. Spytali o Ojca, ale go nie było w domu, bo od kilku miesięcy nocował u przyjaciół, tak było bezpieczniej. Mundurowi zostali w sieni, do mieszkania weszli cywile. Rewizja ograniczyła się do kuchni, wąchali maszynkę do mięsa, coś bąkali, że handlujemy mięsem, pogadali i wyszli, bardzo to było dziwne. Obie z Mama nie spałyśmy całą noc. Dopiero rano okazało się, że czujki zobaczyły samochód przed domem i zawiadomiły kogo trzeba.

Specjalny odział został postawiony na nogi i kiedy odbywała się rewizja, w lasku dębowym naprzeciwko naszego domu leżeli już chłopcy z bronią pod dowództwem Ojca, z odbezpieczonym pistoletem w ręce. Odbijanie było gotowe do akcji, gdyby nas obie wyprowadzono z domu. Na szczęście nie wyprowadzono nas, ale chłopcy czekali do rana, czy najazd się nie powtórzy. Skóra cierpnie na myśl o tym, ile osób mogło w takiej walce zginąć.

Rozpętała się burza – już natychmiast się pakujcie, jest dla was miejsce w majątku gdzie możecie się schować, ale Ojciec stanowczo odmówił, to się już nie powtórzy, zobaczyli, że nie mieszkam w domu, a o kobiety im nie chodziło.

Cisza trwała tydzień, po tygodniu przyszli nieco wcześniej, Ojciec był w domu. Rewizja była tym razem bardzo szczegółowa. Staliśmy odwróceni twarzami do ściany z podniesionymi do góry rękami. Mama była bliska zemdlenia, nie mogłam nic do niej powiedzieć, bo wrzeszczeli, żeby nie rozmawiać.

Kiedy nas wyprowadzono, okazało się, że przed domem nie ma samochodu, ryzykowali przeprowadzenie nas przez całe osiedle. Widocznie wiedzieli, jak było tydzień temu. Samochody i reszta gestapowców były ukryte w lesie, tam wpakowano nas do budy, w której było pełno gestapowców z bronią gotową do strzału. Siedzieliśmy na ławce ciasno przytuleni do siebie, trzymając się za ręce. Mama siedziała w środku między mną a Ojcem, to jej dodawało otuchy i uspokojenia. Przywieźli nas na Szucha do głównej siedziby Gestapo i zaanonsowali „Szef organizacji na Marki, Zielonkę i Strugę”. Odbierający nas gestapowiec gwizdnął, pomyślał, że złapano dużą rybę. Na pytanie, co znaleźli w domu, pokazali mu album ze zdjęciami Ojca z ćwiczeń wojskowych, torbę sanitarną z bandażami, nic więcej, nie pokazali tego, co ukradli, a była to walizka pełna narzędzi Ojca i innych cennych drobiazgów. W tym momencie kamień spadł nam z serca – nie znaleźli nic z tego, co było sprytnie poukrywane w domu i bardzo nas kompromitujące.

Sprowadzono nas do podziemi, gdzie były tzw. tramwaje, czyli trzy cele, których ścianę od korytarza tworzyła krata i wejście przez nią. W celi były krzesełka ustawione w kilku rzędach i odwrócone tyłem do kraty. Każde z nas zostało wepchnięte do innej celi.

W głowie kłębiły się różne myśli i zupełnie ich nie mogłam uporządkować. Wiedziałam jedno – to jest koniec mojego życia. Co jeszcze przyjdzie przeżyć, zanim to życie się skończy, trudno było przewidzieć, ale nie wyglądało to optymistycznie. Końca życia się nie bałam, bałam się tylko jednego, żebym się nie załamała psychicznie. Wiedziałam dużo, aż za dużo jak na moje lata, i wiedziałam, że każde moje nierozważne słowo może kosztować życie kilku ludzi i to mnie przytłaczało, nie byłam psychicznie przygotowana na taką odpowiedzialność.

Na tych krzesłach przesiedzieliśmy do rana, zresztą nie my jedni, ludzi było dużo i ciągle przywożono nowych. Pilnie słuchałam wymawianych nazwisk, czy nie ma dalszych aresztowań z naszego rejonu, ale na szczęście żadnych znanych ludzi nie przywieziono. Rano wpakowano nas do budy, ale już każde osobno i gdzieś nas wieźli, sądziłam jednak, że nie rozstrzelają nas od razu, że czegoś od nas będą się chcieli dowiedzieć.

Okazało się, że zawieziono nas na Pawiak (stare, jeszcze carskie, wielkie więzienie z oddzielnym więzieniem kobiecym, zwanym Serbią). Staliśmy, dobrze pilnowani, na podwórku więzienia, czekając na coś. Był słoneczny zimny poranek, wokół pustka, bo więzienie stało w centrum zburzonego Getta, cisza i dziwny spokój, który mnie ogarnął. To, czego bałam się przez cały czas pracy konspiracyjnej, wpadka i uwięzienie, właśnie się stało, więc mogę przestać się bać i stąd ten spokój, który był tylko moim udziałem, widziałam na twarzach Rodziców wielki niepokój i troskę w oczach, kiedy patrzyli na mnie. Oczami dawałam im znać, że jestem spokojna i na wszystko gotowa. Powiedzieć im nic nie mogłam, bo rozdzielali nas strażnicy. Nie wiem, jak długo staliśmy tam, po jakimś czasie zabrali Ojca. Pożegnałyśmy go łzami, a nas odprowadzono w drugą stronę, za furtkę, do Serbii.

Po załatwieniu krótkich formalności otwarto drzwi celi, w której siedziało kilka kobiet na siennikach, ułożonych pod ścianą. Weszłyśmy, zatrzasnęły się za nami drzwi, usiadłyśmy na podłodze pod ścianą, bo na siennikach nie było miejsca.

Ciąg dalszy za tydzień

PS od redakcji: scena aresztowania została dokładniej opisana TU.

Sylwester 1943

Mirka

1944

Był sylwester 1943 roku, mijał czwarty rok wojny, nikt w tym okresie nie umiał przewidzieć, jak długo ta wojna jeszcze potrwa. Nie będę tu opisywała sytuacji strategiczno-politycznej, bo nie o tym chcę pisać.

W listopadzie skończyłam czternaście lat, ale były to inne lata niż dziś, byłam po prostu dorosłą dziewczyną. Sytuacja, w jakiej żyłam, praca konspiracyjna, czyhające nieustannie niebezpieczeństwo, stale towarzystwo osób dorosłych (byłam jedynaczką) zaprzepaściły gdzieś mój okres „podlotkostwa”, byłam po prostu dorosła. A wyglądałam… byłam wyrośnięta chuda gidia, za którą trochę już się oglądali chłopcy, co mi nieco imponowało.

Ten dzień był dla mnie WIELKI – byłam zaproszona na pierwszego swoim życiu Sylwestra. Miałam bawić się całą noc (inaczej nie można było, bo godziny zabawy wyznaczała… godzina policyjna).

Zabawa była doskonała, dobre płyty, dobra muzyka, tańczyłam do upadłego, a tańczyć umiałam doskonale, przed wojna chodziłam na rytmikę i uczyłam się tańczyć.

Sylwester odbywał się w leśniczówce, której właściciele byli mocno zaangażowani w pracę konspiracyjną. Towarzystwo, które bawiło się na tym Sylwestrze, to podchorążowie konspiracyjnej szkoły podchorążych i inni konspiratorzy. Dziewczęta, wszystkie to łączniczki, sanitariuszki i dziewczęta z patrolu gospodarczego, więc kwiat polskiej młodzieży.

Zima była dość tęga. Z leśniczówki wyszliśmy, kiedy było już widno i przez śnieg przedzieraliśmy się do drogi do wsi. W uszach brzmiała mi ostatnia piosenka: Hanko … bo kiedy usta twe mówią nie, to oczy mówią tak… Tę piosenkę pamiętałam długo i w zmiennych kolejach losu tego roku 1944, wielokrotnie ją w myślach nuciłam.

PS. Tego, że panowie, którzy uczestniczyli w Sylwestrze to byli absolwenci kursu Konspiracyjnej Szkoły Podchorążych, którzy tego dnia zdali końcowe egzaminy, dowiedziałam się dopiero w zeszłym roku (2013). Nie wiedziałam o tym, mimo że egzaminował ich między innymi mój Ojciec, który tę szkołę prowadził. Jak konspiracja to konspiracja.

Ciąg dalszy nastąpi

Spisane z pamięci

Bardzo dawno temu, jeszcze na KURZE, zamieściłam wiersz Juliana Ejsmonda pt. Sztuba, dziś chcę go Wam przypomnieć. Pisałam z pamięci. Co jest dla mnie ciekawe w tym wierszu, jest on napisany chyba w 1922  r., a ile w nim dziś już zupełnie nieużywanych słów. Wiersz był w roku 1931 wydany w zbiorku Patrząc na moich synków, niestety wydany pośmiertnie, bo Ejsmond zginął w roku 1929 w wypadku samochodowym pod Zakopanem. Pamiętam tę książeczkę sprzed wojny, na okładce była fotografia dwóch małych
chlopców, jego synów.

Mirka

Od redakcji: Mirka to pseudonim osoby z rodziny, która chce zachować anonimowość. Witam w gronie autorów na tym blogu, spotykałyśmy się już bowiem jako autorki na innych blogach. Ciekawe, że ten uroczy wiersz skojarzył się Mirce ze świętami. Z twórczości Ejsmonda ja bym chyba wybrała Baśń o ziemnych ludkach, bo one na zimę idą spać. Ale to jest właśnie cudowne we współpracy z innymi ludźmi, że oni myślą co innego niż my, co innego mówią, piszą i mają inne skojarzenia. Nota bene był to w czasach szkolnych Mirki jej popisowy wierszyk.

Odbito 4200 egz. numerowanych
na papierze bezdrzewnym z firmy
Stefan Krygier w Warszawie
Długa Nr.26, ::: telefon 296-24.
Druk.: Piotr Pyz i S-ka, Warszawa, Miodowa 8.

(Uwaga zdjęcie z sieci – to nie my ofiarowałyśmy tę książkę mamuśce)

XXX

XXX

XXX

XXX

Julian Ejsmond, Sztuba

Czasami śni mi się w nocy
O chwilo marzeń szczęśliwa,
Że siedzę na Smolnej w klasie
I ktoś mnie nagle wyrywa.

Czasami śni mi się w nocy
Jakaś klasówka koszmarna,
Chcę ściągać, nie mam od kogo
Budzę się, w koło noc czarna

Życie jest nasze jak sztuba
Nie jeden nas dzwonek buzi
Nie jeden nas belfer nudzi,
nie jedna klasówka trudzi.

I wciąż siedzimy na ławce
W oczekiwaniu wyrwania
I ciągle, ciągle nam grozi
Dwója ze sprawowania.

Aż przyjdzie wreszcie godzina,
Godzina szczęśliwa bez miary,
Pojdziemy po dzwonku ostatnim
Do Nieba gdzieś na wagary

Będziemy psocić i broić
I gwiazdom robić kawały
I słońcom dawać kuksańce
Gdyby się z nami nie śmiały

A dobre duchy, co władną
Niebios przejrzystym turkusem
Usmiechną się do nas łagodnie
I dadzą nam piątkę z minusem.

Bóg zajrzy kiedyś w ów dziennik
I spojrzy na nasze twarze
I piątkę zostawi na wieki
A minus starannie wymaże

***
Następnego dnia po opublikowaniu tego wiersza Mirka nadesłała uzupełnienie, które natychmiast dodaję do tego wpisu:

Ewuś! mnie Boże Narodzenie kojarzy się z zupełnie innym tekstem wiersza-kolędy.
Jest to wiersz tak smutny i tragiczny, że nie chcialam od niego rozpoczynać świątecznych wspominków. Przytoczę ten wiersz do Twojej dyspozycji, jeżeli uznasz, że można – wykorzystaj, już na Altanie go podawalam.

Wiersz nie ma autora, bo był ogloszony w 1939 r w jakims piśmie konspiracyjnym.

KOLĘDA WARSZAWSKA

O Matko odłóż dzień narodzenia na inny czas
Niechaj nie widzą oczy Stworzenia jak męczą nas
Niechaj się rodzi Syn Najmilejszy wśród innych gwiazd
Ale nie u nas, nie w najsmutniejszym ze wszystkich miast.

Bo w naszym mieście, które pamiętasz z  dalekich dni
Krzyże wyrosły, krzyże i cmentarz, świeży od krwi
Bo nasze Dzieci pod szrapnelami padły bez tchu,
O Święta Matko módl się za nami, lecz nie chodź tu!

A jeśli chcesz już urodzić w cieniu warszawskich zgliszcz
To lepiej zaraz po urodzeniu – rzuć Go na Krzyż!

(pisane dziś z pamięci)                                              Warszawa, 15 grudnia 2014 r.