Dziś, 8 grudnia, odbywa się w Zielonce prezentacja trzeciego numeru Zeszytów Zielonkowskich. Tym razem jest to książka wspomnieniowa naszej blogowej Mirki…
Publikuję tu dwa pierwsze rozdziały tej książki, z dumą podkreślając, że to dzięki moim i naszym blogom Ciocia zaczęła pisać i debiutuje teraz w pięknym wieku 87 lat! Ale jesteśmy wszyscy dumni! Pękamy z dumy!
Janina Kowalska
WOJNA
O Zielonce
W moich wspomnieniach okupacyjnych będzie się często przewijała nazwa Zielonka. Muszę wyjaśnić, co to za miejsce i jak się tam znalazła moja rodzina wraz ze mną. A, że zawsze piszę o historii, to i od niej zacznę.
Na rozstaju dróg, jakieś 10 km od Warszawy na północny wschód, stała w XIX wieku karczma, a że stała wśród lasów i pól, nazwano ja Zielonka – Karczma Zielonka. Z czasem powstały wokół karczmy inne zabudowania, bo ziemia była żyzna, co na Mazowszu nie często się spotykało i tak powstała osada, biorąc nazwę od karczmy.
Żyzna ziemia wzięła się stąd, że okolica jest podzielona na wyżynę, którą jest moreną czołową i piaszczystą wydmą, a u “stóp” takiej moreny rozciąga się dolina z żyzną ziemią, czasami podmokłą, z licznymi źródłami wspaniałej wody, czarnoziemem po bagiennym, torfowiskami i polami gliny – nazywa się to Równina Wołomińska.
Torfowiska dawały torf do ogrzewania domów, a glina nadawała się do wyrobu i wypalania cegły. Nic więc dziwnego, że Zielonka szybko sie rozrastała. W okresie międzywojennym liczyła ponad 10 tys. mieszkańców i stała się miejscowością letniskową dla spragnionych świeżego powietrza warszawiaków. Pobudowano domy o kilku kondygnacjach podzielonych na mieszkania i wynajmowano je letnikom.
Przez Zielonkę płynęła nieduża, ale czysta i ciepła rzeka Długa, miejscami płytka, miejscami głęboka, doskonała do kąpieli. Rzeka uchodzi do Kanału Żerańskiego, a wraz z nim do Wisły.
Jak moja rodzina znalazła lokum właśnie w Zielonce zaraz tu opiszę, ale i tu mały wtręt historyczny.
Rodzina, nazwijmy ją W, i rodzina, nazwijmy ją C, miała dwóch dorosłych synów, którzy zapałali do siebie miłością. Miłością bardzo mało zrozumiałą na początku XX wieku. Co poróżniło obu tych panów nie wiadomo, dość, że pewnego dnia znaleziono ich w mieszkaniu martwych z ranami postrzałowymi głów. Przewód sądowy orzekł, że W zabił C i sam popełnił samobójstwo.
Rodzina C była biedna. Matka była wdową i miała jeszcze trzy córki, z których najmłodsza była w początkowych klasach szkoły. Jedynym żywicielem rodziny był syn, zabity przez swojego przyjaciela. Sąd orzekł, że rodzina W musi zabezpieczyć byt rodzinie C. Rodzina W była zamożna i w ramach rekompensaty za śmierć jedynego żywiciela, ofiarowała rodzinie C dom w Zielonce pod Warszawą. Rodzina C wynajęła go i z czynszu się przez jakiś czas utrzymywała. Wkrótce dwie starsze siostry zaczęły pracować i rodzina pomyślała o przeniesieniu się do Zielonki. Sprawę przyśpieszyły zaręczyny starszej z sióstr, a narzeczonym i wkrótce mężem, był brat mojej Mamy. Tak rozpoczęły się nasze związki z Zielonką.
Jako dziecko byłam bardzo chorowita i po jakiejś ciężkiej chorobie zwołane konsylium lekarskie orzekło, że dla ratowania zdrowia dziecka i hartowania go, należy wyprowadzić się z zakurzonej i dusznej Warszawy i przenieść się na stałe gdzieś, gdzie będzie świeże powietrze, las i czysta woda. Wybór moich Rodziców padł na Zielonkę, gdzie mieszkał już brat mojej Mamy z rodziną. On to znalazł nam ładne słoneczne mieszkanie i tak zamieszkaliśmy wśród zielonkowskich lasów nad rzeką. Tu poszłam do przedszkola, tu zaczęłam szkołę i tu mieszkałam całą okupację niemiecką.
Torf
W Zielonce, w jej części wyżynnej, na morenowej wydmie była tak zwana Kolonia Kolejarska. Dyrekcja Kolei okręgu Warszawskiego (nie jestem pewna nazwy) zakupiła od gminy pewien teren, podzieliła go na działki i po niższej cenie sprzedawała je swoim pracownikom z przeznaczeniem na budowę domków jednorodzinnych. Teren był częściowo zalesiony i piaszczysty. Nie wiem czy kolej pomagała i jak przy budowie domów, ale w roku 1932, kiedy my zamieszkaliśmy w Zielonce Kolonia była już zabudowana i tętniła życiem.
Poniżej tej kolonii był spore torfowisko, które podzielono na małe działeczki i każdy właściciel domu na kolonii miał swoje miejsce na torfowisku z pozwoleniem na eksploatacje torfu. Przed wojna nikt się tym torfowiskiem nie interesował, mieszkańcy palili w piecach węglem. Węgla starczyło jeszcze na ostrą zimę 1939/40 r., ale od wiosny na torfowisku rozpoczął sie ruch. Sznurkami zostały wygrodzone poszczególne działki i właściciele ich rozpoczęli przygotowania do eksploatacji.
Teren był zarośnięty różnymi dzikimi krzaczkami, które trzeba było wykarczować, aby kopać torf. Rodzice moi mieli na Kolonii Kolejarskiej znajomych, którzy byli już ludźmi starszymi i na kopanie torfu nie mieli siły zaproponowali, więc żebyśmy kopali ich torf i podzieli się z nami po połowie. Przystaliśmy na taką propozycje, ustalono że torf będzie odwożony na ich posesję, tam ułożony w pryzmy do suszenia. Połowę wysuszonego torfu zabieraliśmy do naszej piwnicy.
Ojciec z powierzchni torfowiska usunął wszystkie krzaki razem z korzeniami, które porąbane też się nadawały do spalenia. Całe lato roku 1940 (4 – 5 dni w tygodniu) obie z Mamą kopałyśmy torf łopatami, tworząc kawałki podobne kształtem i wielkością do cegły, a Ojciec taczką odwoził “urobek” na miejsce składowania i suszenia.
Wożenie było ciężką pracą, bo droga od torfowiska biegła częściowo pod górę. Samo kopanie nie było bardzo ciężkie, trzeba było tylko wyrobić sobie sposób kopania i formowania, torf jest lżejszy od ziemi. Trudność sprawiała nam woda podskórna, która po wykopaniu torfu podchodziła na wolne miejsca. Pracowałyśmy w kaloszach i rękawiczkach.
Potrzeba jest matką wynalazku, Ojciec chcąc ulżyć ciężkiej pracy wożenia taczka, wyciągnął z piwnicy stary rower i dwa kotły do gotowania bielizny (dziś już zupełnie nie znane naczynia), przymocował je grubym drutem z obu stron roweru, w kotły kładł cegły torfowe i tak prowadził rower, odpadło mu dźwiganie taczki. Z wodą, która zalewała torfowisko był kłopot, ale w ciepłe, letnie dni woda szybko parowała i wsiąkała w grunt, należało tylko zawiesić pracę na 2 – 3 dni i już wody nie było. Kopaliśmy tak przez letnie miesiące od lata 1940 do 1943, kiedy to złoże się wyczerpało.
W czasie wojennych zim mieszkaliśmy zawsze w jednym pokoju, gdzie stawiało się tak zwaną kozę która ogrzewała pokój i w której paliliśmy własnoręcznie wykopanym torfem, na kozie też gotowało się posiłki. W pozostałych pomieszczeniach mieszkania suszył sie torf z jesiennego kopania. Cała Zielonka paliła torfem, bo takich torfowisk było kilka, a z kominów leciał dym o charakterystycznym zapachu.