Rozmowy a nauka (rozmowy z Konradem)

Ewa Maria Slaska, Konrad oraz (z książek) Dariusz Bogucki, Jack Halberstam

Kasi i Konradowi z podziękowaniem za tysiące inspiracji

Dla wyjaśnienia, dla tych, którzy może tego nie wiedzą. Konrad wiosną zdał maturę w Gdańsku, ma 20 lat i od września studiuje filozofię na jednym z uniwersytetów w Anglii. Komunikujemy się głównie za pomocą WhatsAppa. Przysłał mi (na moje własne życzenie) skrin z prezentacji na temat kradzieży, omawianej podczas wykładów z etyki. Siedem sposobów okradzenia torebki pani Jessop. Chociaż moim zdaniem to nie są sposoby, tylko motywacje, powody albo przyczyny. Ale nie bądźmy drobiazgowi.

Ewa: Przeczytałam, ale jakoś nie poruszyło mnie to wyliczenie
Konrad: Mało co Cię porusza z moich zajęć 🙂. Już się przyzwyczaiłem
Ewa: Naprawdę? Ojej, przepraszam
Konrad: Za co? Tak reagujesz. Jest ok. Może po prostu to nie jest Twoja działka i to Cię zwyczajnie nie interesuje.
Ewa: Nie, nie o to mi chodzi. Mnie interesują różne rzeczy, to nie jest więc pytanie, czy to moja działka, czy nie. Kradzież jest zresztą fascynującym tematem literackim, socjologicznym, politycznym. Oczywiście również filozoficznym. Moim ulubionym bogiem greckim jest Hermes, czyli, wiadomo, bóg kupców i złodziei. Ma skrzydła u stóp. Ale te rzeczy, które mi przysyłasz, są bez polotu i ciężko obarczone nudną powagą. Bardzo nie angielską.
Konrad: Hmmm. No taka jest filozofia 🙂. Szalone pogadanki w środku nocy na balkonie zamieniają się w naukę.

Hmmm, no cóż, ponad wszystko uwielbiam pogawędki na balkonie, a rozmowę uważam za najwspanialsze osiągnięcie ludzkości 🙂

Dariusz Bogucki
z książki Śladami życia

Ciocia Marysia (…) zaproponowała, bym (…) stanął do egzaminu na kurs wstępny na Politechnikę Gdańską. Bo akurat taki się organizuje dla tych wszystkich, którzy nie mieli matury, a chcieli studiować. Bedziesz tam miał to swoje budowanie okrętów, powiedziała, i to od razu na poważnie, na przyszłość.
Plan był prosty: jeśli zdam, a następnie ukończę kurs, po roku będę studentem. Mieszkać zaś mogę u wujostwa, a nie w płatnym internacie.
Zamilkłem z wrażenia. Moje wyśnione morze było na wyciągnięcie ręki, ale decyzję, jakże ważką i „dorosłą”, musiałem podjąć samodzielnie, bez odwoływania się do starszych. No, i nie był to wcale prosty plan. Intuicyjnie czułem jednak, że choć to, co zamierzyłem, jest potwornie trudne, to jest to dla mnie wielka szansa.
(…)
Egzamin na poziomie maturalnym, dopuszczający na kurs wstępny, miał się odbyć na początku września. Wróciłem zatem do Gniezna i zabrałem się ostro do pracy. Powtórzyła się sytuacja sprzed paru miesięcy. Czekał mnie egzamin, do którego brakowało mi dwóch lat regularnej nauki, tyle że o poziom wyżej, bo nie gimnazjalnej, tylko licealnej. Do tego teraz byłem zdany wyłącznie na siebie, gdyż nie było tu pani Lody, która mi wtedy tak bardzo pomogła. Nie miałem też książek, z których mógłbym się uczyć. Skromna biblioteka pani doktor, u której mieszkała moja mama, była czysto medyczna, a w mieście na żadną bibliotekę nie natrafiłem. Gniezno bowiem w czasie wojny zostało włączone do Reichu, a to oznaczało, że działania okupantów miały na celu całkowite zniemczenie wszystkich podległych im grup etnicznych i kulturowych. Stąd niemal zupełny brak polskiego dziedzictwa w tym, co odzyskaliśmy tutaj po wojnie.
Nie mając wyboru, zmieniłem taktykę i zamiast z książek, uczyłem się przez rozmowy z mamą, z panią doktor, i w ogóle z każdym, kto pojawił się na horyzoncie naszego życia. Tak przygotowany, a właściwie nieprzygotowany, z początkiem września pojechałem do Gdańska. (…) Bez większej nadziei, ale zdeterminowany, zasiadłem do egzaminu. Tym razem nie były to zadania, tylko ogromny zestaw pytań w postaci testu z całej wiedzy, jaką przystępujący do matury licealista powinien rozporządzać. Na połowę pytań odpowiedziałem zaraz przy pierwszym czytaniu, na pozostałe, wprawdzie już z namysłem i niezbyt pewny swego, zdążyłem odpowiedzieć, mieszcząc się w czasie.
Następnego dnia okazało się, że dałem prawidłowe odpowiedzi na niemal wszystkie pytania. Egzamin ustny, ku mojemu pełnemu zaskoczeniu, poszedł równie gładko. Tym sposobem, wczesną jesienią 1945 roku, zostałem studentem kursu wstępnego Politechniki Gdańskiej.

Jack Halberstam, Przedziwna sztuka porażki
Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2018

* Jack Halberstam (urodzony jako Judith Halberstam) – amerykański kulturoznawca, badający kulturę wizualną, media, sztukę queer i subkultury. Profesor Uniwersytetu Columbia w Nowym Jorku. Opublikował m.in. Female Masculinity oraz Gaga Feminism. * Przedziwna sztuka porażki to manifest kluczenia, improwizacji, mylenia się, kręcenia się w kółko, w których znaleźć możemy jednak zupełnie nieoczywisty nowy cel. Mając za przewodników SpongeBoba Kanciastoportego i rybkę Nemo wyruszmy w rejs, w którym „zamiast opierać się kresom i ograniczeniom, pozostańmy radośnie wierni wszystkim naszym nieuniknionym fantastycznym porażkom”.

Dziękuję mojej siostrze, która podarowała mi tę pozycję bez żadnej okazji (ale nie bez żadnego trybu), tylko dlatego że uznała, iż Marylin Monroe z wąsami na okładce publikacji o porażce to na pewno książka, którą będę zachwycona. I tak właśnie jest! Patronami wydania są portale Chujowa pani domu, czyli, jak twierdzi jej autorka, Magdalena Kostyszyn, strona przekłuwająca bańkę perfekcjonizmu, oraz Zdelegalizować coaching i rozwój osobisty. Michał Michalski, założyciel strony, mówi, że Coaching i rozwój osobisty to taki ruch antyszczepionkowy sfery mentalnej. Cóż za znakomity patronat! jestem pod wrażeniem.

A tu garść cytatów z podziękowań i wstępu, bo już w podziękowaniach objawiają się fantastyczne propozycje:
alternatywne formy produkcji wiedzy (o tak!)
alternatywne pedagogie
dążenie do niewiedzy
które są (jak rozumiem) odszczepieńczą, subwersywną i wywrotową formą uprawiania intelektu poza campusem.

Nie sortuję tych cytatów, nie zaznaczam cudzysłowami, nie wstawiam nawiasów z kropkami. Niekiedy je uzupełniam, najczęściej skracam. Tym niemniej wszystko, co poniżej, to cytaty. Chyba, że coś jest zaznaczone na zielono – bo wtedy to ja.

Zacznijmy od najważniejszego: Rozmowa zamiast praktykowania mistrzostwa faktycznie wydaje się naprawdę konkretnym sposobem bycia w relacji do nabywania wiedzy u mistrza (wykładowcy, profesora, nauczyciela) na uczelni, sposobem wolnym od obowiązku mierzenia się na punkty czy na publikacje (publish-or-perish).

Wszyscy przywykliśmy do tego, iż nasze marzenia idą w rozsypkę, nadzieje zostają rozwiane, iluzje roztrzaskane. Wiemy, wszyscy to wiemy. Co jednak zajmuje miejsce nadziei, gdy jej już nie ma?
Co? Poszukiwanie mądrości i nowego, porowatego jak gąbka stosunku do życia, kultury, wiedzy i przyjemności, sformułowanie alternatywnej wizji życia, miłości i pracy oraz przełożenie tej wizji na praktykę. Radykalni utopiści szukają sposobów na bycie w świecie, innych niż te, które zaleca konsumencki liberalizm.
Ta książka, badając te sposoby w kulturze masowej, porusza się na stałe w obszarze teorii niskiej, starając się zidentyfikować wszystkie miejsca “pomiędzy”, dzięki którym nie ulegamy pokusom konsumpcyjnym, ani nie nadziewamy się na haczyki hegemonii.
Oczywiście liczymy się z tym, że alternatywy zamieszkują w mętnych wodach bezgranicznie mrocznego królestwa krytyki i odmowy.
Autor, tłumaczony czasem jako kobieta (bym chybiała celniej), a czasem jako mężczyzna (Jack Halberstam na okładce), zastanawia się nad sposobami bycia i posiadania wiedzy, które plasują się poza konwencjonalnymi wyobrażeniami o sukcesie, bo sukces w społeczeństwie heteronormatywnego kapitalizmu jest w gruncie rzeczy utożsamiany z dwiema tylko cechami: dojrzałością reproduktywną i gromadzeniem bogactwa. A już nawet ekonomista, a nie tylko antropolog kultury widzi gołym okiem, że obie normy w XXI wieku przestały cokolwiek znaczyć.

Wiek XX zakończył się plajtą myślenia pozytywnego (“sukces jest moim dziełem, porażkę uczynili mi inni”). Sukces to “zbiorowe urojenie”, a bankructwo wiary w to, że każdy jest kowalem własnego losu, oznacza szansę dla odmieńców, bo niepowodzenie to coś, co odmieńcom (queers) zawsze wychodziło wyjątkowo dobrze. Niekiedy niepowodzenie, przegrywanie, niedawanie rady, nieposiadanie wiedzy mogą przynosić twórcze wspólnotowe i zrównoważone rozwiązania. Hasłem takich wspólnot jest zdanie: Nikt nie zostanie na lodzie lub (jak podczas wiosennej pandemii korony lub w listopadzie 2020 roku w Polsce podczas strajków pod hasłem “wypierdalać”) Nigdy nie będziesz szła sama /You will never walk alone.

Być może porażka to najwłaściwszy sposób bycia, pozwala ujść karzącym normom narzucanym nam przez społeczeństwo i pozwala uniknąć iluzji optymizmu. Pozytywne myślenie nie uleczy raka, a fakt, że zachorowaliśmy na raka nie uczynił z nas lepszych ludzi. Optymizm pozytywnego myślenia napędza tryby istniejącego porządku społecznego. Porady typu “bądź sobą” i “podążaj za marzeniami”, jeszcze niedawno najpiękniejsze hasło, jakie można było dać na drogę młodemu człowiekowi, wkraczającemu w życie, okazały się egoistyczną mazią, smarującą tryby korporacji, globalizmu i zniszczenia świata.

Nasz świat nie powinien zostać wydany na pastwę ludziom sukcesu, musi w nim być miejsce na coraz więcej odmieńców. Nauki ścisłe, szczególnie fizyka i matematyka, znają wiele przypadków niesfornych intelektualistów, ludzi błądzących po nieodkrytych terytoriach, don Kichotów nauki. Wprawdzie sam Don Kichot nigdzie w książce nie został wymieniony, jest ona jednak wręcz entuzjastyczną pochwałą donkichoterii i przydaje jej głębokiego sensu społecznego. Ci niesforni intelektualiści unikają konwencjonalnych metod produkcji wiedzy i wydeptanych szlaków, również dlatego że prawidła dyscyplin stoją na przeszkodzie poszukiwań, bo dają gotowe mapy myślowe tam, gdzie intuicja i błądzenie po omacku może przynieść lepsze rezultaty. Wąsko wyspecjalizowane dziedziny nauk, które się wyłoniły się ponad 100 lat temu w odpowiedzi na zapotrzebowanie nowej gospodarki rynkowej, tracą obecnie znaczenie. A to dobry czas, żeby ustalić nowe zasady. Możemy skorzystać z tego czasu, żeby wymyślić od nowa projekt myślenia i uczenia.

Oczywiście teraz, gdy to piszę, pandemia wymusiła na nas nowe techniki uczenia i uczenia się, a my myśleliśmy, że wymusi też na nas nowe myślenie o świecie i naszym w nim miejscu, ale na razie oprócz strachu, co będzie, jak system się zawali, nie widać, żebyśmy się przygotowywali do nowych zadań. Oczywiście najsłabsze ogniwa w łańcuchu sukcesu już czują ciężar spowodowanego koroną kryzysu – młody filozof pisze właśnie w Süddeutsche Zeitung, że jego koleżanki i koledzy nie znajdują teraz typowych prac studenckich, jak praca w knajpach czy babysitting, pracują w fabrykach lub zatrudniają się przy zbiorze jarzyn i owoców. Za każdą linijką tego artykułu czai się strach. Nie jest to oczywiście strach egzystencjalny, nikt z nas jeszcze nie przypuszcza, że będziemy umierać na ulicach i nie będziemy mieli co jeść, ale strach o to, co będzie i jak sobie poradzimy, towarzyszy wszystkim. Mieszkam w Niemczech, państwie opieki społecznej, gdzie każdy, kto nie zarabia sam, może liczyć na urzędową pomoc, ale oczywiście pobieranie zasiłku jest zgodą na to, że urząd pozbawi człowieka części jego praw obywatelskich. Czy dałoby się to rozwiązać inaczej? Przyznając wszystkim wynagrodzenie podstawowe? Wprowadzając zasadę solidarnego podziału tego, co zarabiamy? Opodatkowując bogatych? Robiąc fantastyczny indiański potlacz?

Niewątpliwie potrzebujemy nowych wizji społecznych, politycznych, nowej nauki, nowego systemu nauczania, nowego systemu własności. Bo siedem powodów okradzenia torebki pani Jessop to stosunkowo błahe powody.


– chcemy mieć coś, czego nie mamy (i bez czego świetnie możemy się obejść)
– kradniemy, bo jesteśmy biedni
– kradniemy dla zabawy
– ktoś nas zmusił (dwie opcje)
– jesteśmy kleptomanami (dwie opcje)

Tylko bieda jest w tym przykładzie prawdziwym dylematem. Autor tej listy z typową (chyba) obojętnością angielskiej klasy średniej pomija cały szereg innych powodów (a i obiektów) kradzieży. Bez drążenia tematu, wymienię tu jeszcze kilka problemów:
1. Do kradzieży z torebki (kradzież a sprawa polska)

A. Kradzież, bo się nadarzyła okazja

B. Kradzież, bo nigdzie nie można kupić
C. Bo to państwowe, czyli wspólne, czyli niczyje
D. W stylu Janosika – odebrać bogatym, dać biednym
E. Konspiracyjna (np Piłsudski)
Wersja a: osłabić okupanta
Wersja b: zdobyć środki na dywersję

2. Kradzież dla wyższych celów

A. Sokrates (kradzież duszy ucznia)

B. Prometeusz (kradzież ognia dla dobra ludzkości)
C. Plagiat (kradzież czyjejś własności intelektualnej)
D. Odebranie monopolu
E. Każda własność prywatna jest kradzieżą, a zatem kradzież nie jest niczym nagannym. Więcej nawet: kradzież można potraktować jako wyrównywanie niesprawiedliwego podziału dóbr

Halberstam podsuwa jeszcze jedną opcję dozwolonej kradzieży: kradzież z uniwersytetu (oczywiście nie chodzi o kradzież materialną), chodzi o to, żeby kraść oświecenie dla innych, stworzyć podwspólność uniwersytetów, co równa się deprofesjonalizacji nauki. Uwolnienie procesu zdobywania i tworzenia wiedzy od systemu egzaminowania i zbierania punktów. Nauka w okowach systemów uniwersyteckich równa jest więzieniu. Nie tyle idzie o zniesienie więzień, ile o zniesienie społeczeństwa, w którym możliwe są więzienie, niewolnictwo, płaca.

Czytelność, minimalizm, uporządkowanie są elementami opresji społecznej, bo ich prawdziwym sensem jest uproszczenie, ułatwiające zdyscyplinowanie chaosu. Idei pustego białego pokoju w kanciastym betonowym domu przeciwstawić musimy różnorodność, niezdyscyplinowanie, wzajemność, kolektywność, plastyczność i adaptacyjność. Małe różnorodne ośrodki zamiast ujednolicającej wszystko globalizacji.

Foucault wzywa studentów, by opierali się “globalnym i wszechogarniającym teoriom” i zwracali się ku wiedzy podbitej (ujarzmionej, a przez to porzuconej), czyli tym formom produkcji wiedzy, które zostały przysypane, odepchnięte, zlekceważone, a nawet zakazane. Nowy człowiek nauki powinien zwrócić uwagę na wiedzę naiwną, niską, nienaukową. Ale, tam gdzie to będzie potrzebne, ma bez lęku “okraść uniwersytet”. Okraść i wyjść poza porośnięte bluszczem ściany campusu, wybrać nieważnych, od których będziemy się uczyć, a stawić opór mistrzowi. To właśnie tu pojawia się rozmowa jako forma stawiania oporu mistrzowi.

I to by było na tyle, zatoczyliśmy koło, możemy wrócić na balkon i porozmawiać.

Mgła

Tak mi się powoli w komputerowych kątach zbiera jesień. I to nie ta piękna, złota, radosna, ale od razu całą gębą – mglista.

Mietek Węglewicz podrzucił zdjęcie jeziora, potem znalazłam w internecie rzeźbę dziwnego człowieka we mgle. Teraz wydaje mi się, że wcale tu nie ma żadnej mgły, ale nie bądźmy drobiazgowi. Z jakiegoś względu zapisałam sobie to zdjęcie jako: “dziwny człowiek we mgle”.

Zainspirowana tym pięknym zdjęciem Mietka, może z Mazur, może z Ciechanowa,  postanawiam poszukać innych mgieł. Podejrzewam, że zarówno Wichrowe wzgórza jak Tajemniczy ogród muszą być pełne opisów mgieł. Ale choć rzeczywiście wrzosowiska w Tajemniczym ogrodzie często spowija mgła, w książce nie ma żadnego jej opisu. Z kolei Wichrowe wzgórza w ogóle nie dają się ściągnąć jako tekst. Zastanawiam się, czy jest strona internetowa “mgła w literaturze”, bo myślę, że musi być, ale nagle przypominam sobie, że “mgła, brzoza i samolot”, i odechciewa mi się szukania w sieci. Wolę poszukać w głowie. Może Moby Dick. Może Tajemnicza wyspa. Na morzu zawsze jest mgła, myślę, i przypomina mi się niezwykły opis w jednej z książek ojca. Fascynowały go trudno dostępne lodowate krajobrazy, a jednym z takich zauroczeń była wyspa Jan Mayen.

Północ to ogromny akwen, napisał Ojciec. Jest tam wiele miejsc, gdzie dałoby się dotrzeć, i równie wiele dróg. Ale ja, prawdę powiedziawszy, cel takiej wyprawy miałem upatrzony już od dawna. Podczas rejsów na trawlerach rybackich wiele czasu spędziłem, studiując mapy morskie Północnego Atlantyku. Zafascynowała mnie samotna norweska wyspa w połowie drogi między Islandią a Spitsbergenem – Jan Mayen. Frapowała izolacją geograficzną i tajemniczością, tym bardziej, że poza suchą wzmianką w locji, nie znalazłem o niej żadnych informacji. 

(…) W maju 1965 roku nareszcie ruszyli na Północ. Najpierw było spokojnie, potem wiały wiatry i były sztormy.

Zanim dotarliśmy do Lerwick, największego portu na Szetlandach, musieliśmy jeszcze przejść dogrywkę. Nocą dopadł nas nagły ciężki szkwał, a potem otoczył wielki tuman mgły. Mimo to sprawnie weszliśmy do małego kamiennego portu.
Zaskoczyła nas cisza. To było pierwsze wrażenie w zetknięciu z Północą. Jedynym ruchem w niezwykle spokojnym miasteczku było… nasze własne wewnętrzne kołysanie. Ląd pod nogami kołysał się przy każdym kroku bardziej niż morze, przez które szliśmy tyle dni. Minęły godziny, nim nauczyliśmy się normalnie chodzić. (…)  Wędrując cały dzień między wyspami, wydostaliśmy się na otwarty ocean. Zaczynał się najważniejszy etap rejsu: droga na wymarzoną Północ, prosto do Jan Mayen. Ledwie Wyspy Owcze zniknęły za horyzontem, ocean wypadł na nas wschodnim sztormem. Wicher narastał, a my przez cały dzień redukowaliśmy żagle, próbując wytrwale iść kursem na północ. Wiatr wciąż się wzmagał. Zrzuciliśmy resztę żagli i płynęliśmy już tylko na gołym olinowaniu. Jacht ustawiał się bokiem do fali, raz po raz wpadając w głębokie przechyły. (…)

Nie dotarli. Popłynęli do Reyjkjaviku. Do Jan Mayen dotarli innym jachtem w sześć lat później. Był rok 1971. Najpierw musieli się we mgle przebić przez lody, które coraz szczelniej zaciskały się wokół jachtu. Ojciec o tym nie pisze, ale wszyscy na pokładzie wiedzieli, co się stanie, jeśli lody się zacisną całkowicie. Jak ruszasz na polowanie na wielkie zwierzęta, zawsze wiesz, że może się zdarzyć, że to one upolują ciebie.

(…) skoro tylko odsunęliśmy się od Spitsbergenu, lód przestał nas nękać, ale pogoda naprawdę nie była do pozazdroszczenia. Szliśmy na południowy zachód, ku Jan Mayen, tam, dokąd przed laty nie udało nam się dotrzeć „Kismetem”.
Teraz próbowaliśmy znowu, pod pełnym bajdewindem, smagani bryzgami odkosów, niesionych ostrym wiatrem aż do rufy, w szarudze gęstych mgieł, pod ciemnymi nasępionymi chmurami, które nawisły tuż nad topami masztów, w zacinającym deszczu, a nieraz i w gęstym tumanie śnieżnej zamieci. Zwyczajna żegluga praktycznie niewiele się różniła od sztormu, skracało się żagle i dalej było jak co dzień. Mokro i zimno. Przed wilgocią nic nie chroniło, była stale obecna, docierała wszędzie. Przesycała ubrania, koce, żywność. I nigdy nie znikała – zawarta w niej morska sól podtrzymywała ją i utrwalała. To przenikliwe zimno wskazywało wyraźnie, że idziemy co prawda ku południowi, ale w zimnym prądzie, niosącym wodę i lód wprost z Oceanu Arktycznego. A tam, wiadomo, lód płynie szerokim na kilkadziesiąt, a czasem nawet kilkaset mil strumieniem, przesuwając się wzdłuż Wschodniej Grenlandii, wokół Farvel, po zachodniej stronie wyspy sięgając dalej w głąb Cieśniny Davisa. Nie widzieliśmy go, ale był niedaleko, tuż za zachodnim horyzontem. I raził nas dojmującym chłodem.
Osobliwym utrudnieniem była nawigacja. Odkąd wydostaliśmy się z lodowego osaczenia na północ od Spitsbergenu, nie mogliśmy dokładnie określić pozycji wyjściowej. Naszym celem była niewielka wyspa. Pomiędzy nią a nami rozciągało się ponad 700 mil otwartego morza. My zaś – niczym żeglarze z dawnych lat – dysponowaliśmy tylko kompasem magnetycznym, logiem burtowym i ołowianą sondą na lince. O pozycji astronomicznej, z powodu warunków atmosferycznych, nie było w ogóle co myśleć. Pozostawała żmudna i mało dokładna nawigacja zliczeniowa. Na szczęście, Lutek był świetnym nawigatorem i wszystkim nam imponował wiedzą, wprawą i skrupulatnością. W miarę upływu dni, z rosnącym napięciem obserwowaliśmy go, czekając, aż powie: przed nami ląd.
W końcu któregoś dnia Lutek oznajmił, że według jego zliczenia jesteśmy w pobliżu Jan Mayen. Nie zważając na
przelatujące nad kokpitem bryzgi, wylegliśmy wszyscy na pokład.
Nawet kuk doglądał obiadu, siedząc w zejściówce z głową nad pokładem. Wpatrywaliśmy się w widnokrąg, właściwie nie wiadomo na co licząc, bo mgła była taka, że widać było zaledwie kilka fal przed dziobem. Na moment oderwałem wzrok od morza i spojrzałem w górę. W małej przerwie między chmurami, niemal pionowo nad głową, wysoko ponad masztami, zobaczyłem ośnieżone skały. Byliśmy tuż pod brzegiem! Trafiliśmy na Jan Mayen tak dokładnie, jakby prowadził nas satelita.
Mgła na powitanie podniosła się, a okryty lodem masyw wulkanu osłonił nas od szarpiącego wiatru i uspokoił morze, które już tylko drobną krótką falą wskazywało, że po drugiej stronie wyspy nadal trwa sztorm. 

Nord-West Passage

Diese Geschichte begleitete mich Jahrelang… Nordwestpassage: Ausgerüstet mit Proviant für drei Jahre fuhren Franklin und seine Leute 1845 los und überwinterten zweimal erfolgreich. Auf den zweiten Winter aber folgte ein Sommer, der so kalt war, dass die eingefrorenen Schiffe nicht mehr freikamen. Franklin starb, und am Ende des dritten Winters wagten die verzweifelten Überlebenden den Marsch über das Packeis.

Mein Vater Dariusz Bogucki (1927-2002) war ein Polarsegler, der im Laufe seines Seglerlebens Grünland, Labrador, Spitzbergen und die Insel Jan Mayen auf einem Yacht erobert hat. Insgesamt war er 12 Mal mit einem Yacht auf den Polarwasser, davon sieben Mal als Kapitän. 1975 fuhr er auf dem Segelschiff “Gedania” mit neun Crew-Mitglieder los, um die Nordwestpassage, einen nordlichen Wasserweg zwischen Atlantik und Pazifik, zu erzwingen. Es sollte der erste Versuch nach Franklins-Expedition gewesen sein.

Nordwestpassage

Mein Vater ist gescheitert, nicht aber wegen des Winters und des Eis, sondern wegen der kanadischen… Bürokratie, die in den 70ern keine Menschen aus dem Ostblock auf ihren geheimen Gewässer wünschte. Vater und seine Besatzung bekamen kein Erlaubnis, Nordwestpassage zu überqueren und versuchten trotzdem ohne Erlaubnis in diese berüchtigte Enge einzudringen. Eine Woche lang gingen sie hinein und die kanadische Militär hat sie gesucht. Sie wurden aufgefangen, abgeführt und zurück zu Atlantikküste gebracht. Sie segelten weiter; während dieser Segelfahrt erreichten sie ein anderes bis dahin nie erreichtes Ziel: Sie waren die erste Crew, die Arktis und Antarktis (samt Umfahrung des Capes Horn) bei einer und dasselber Fahrt anfuhren. Darüber hat mein Vater ein Buch geschrieben.

Mit dem hier reblogten Text, den mir Ania zugeschickt hat (danke Ania!), bekommen sie vielleicht den Eindruck, wie wir uns fühlten als Vater und seine Leute aus Gdańsk losfuhren. Wir wussten nicht, ob sie in drei Jahren zurück sind, oder in vier, oder gar… nein, über andere Möglichkeiten wollten wir gar nicht denken.
Vater und seine Leute kamen zurück.
Dariusz Bogucki starb am 22. September 2002. Es sind heute 14 Jahre. Du fehlst uns, Papa!


Forscher finden legendäres Arktis-Wrack 

Nach 168 Jahren haben Forscher das zweite verschollene Wrack der berühmten Franklin-Expedition gefunden. Aber was passierte 1848 genau mit den Schiffen in der Arktis? Es gibt neue Rätsel.

Es war eine eisige Katastrophe, die viele Menschenleben gefordert hat: Als der britische Polarforscher John Franklin 1845 mit der HMS “Terror” und der HMS “Erebus” aufbrach, um die damals legendäre Nordwestpassage zu finden, ahnte noch niemand, dass es Franklins letzte Reise werden sollte.

Keiner der 129 Männer, die zu der Expedition aufgebrochen waren, kehrte zurück. Welches Schicksal sie genau erlitten, ist bis heute ein Rätsel geblieben – ebenso der Standort der Schiffe. Dabei haben sich schon kurz nach dem mysteriösen Verschwinden etliche Arktisforscher in zahlreichen Expeditionen auf die Suche nach Franklin und seinen Leuten gemacht. Zudem fahndeten Generationen von Historikern und Archäologen nach Hinweisen.

Was damals genau passierte, könnte nun vielleicht geklärt werden. Denn Forscher aus Kanada haben das zweite noch verschollene Wrack der beiden Expeditionsschiffe gefunden – das erste konnte 2014 geortet werden. Laut den Mitgliedern der Arctic Research Foundation handelt es sich bei dem neuesten Fund um die HMS “Terror”. Das Wrack liegt in außergewöhnlich gutem Zustand in etwa 24 Meter Tiefe auf dem Grund einer Bucht der King-William-Insel – gut 250 Kilometer nördlich des Polarkreises und fast hundert Kilometer südlich von der bisher vermuteten Unglücksstelle.

Die Forscher konnten bereits einen ferngesteuerten Tauchroboter in das Schiff schicken, der mit einer Kamera Bilder aufgezeichnet hat. “Wir haben die Schiffsmesse identifizieren können, einige Kabinen und den Vorratsraum. Dort sahen wir noch Teller – eine Konservendose stand sogar noch im Regal”, teilte Expeditionsleiter Adrian Schimnowski dem “Guardian” per E-Mail mit. Auch zwei Weinflaschen und eine noch offen stehende Schublade mit einem Gegenstand darin sei entdeckt worden.

Die drei Masten des Schiffs seien gebrochen, die Stümpfe würden aber noch aufrecht stehen. Zudem fanden die Forscher das Schiff mit geschlossenen Luken vor. Sogar die Glasscheiben von drei der vier Fenster der Kabine von Kapitän Francis Crozier seien noch intakt. “Das Boot ist in einem so guten Zustand, dass es vermutlich schwimmen könnte, wenn man es heben und das Wasser abpumpen würde”, so Schimnowski.

Seit 2008 hatte Kanada die Suche nach den beiden Schiffen verstärkt und war jährlich in die Arktis gefahren. In den vergangenen Jahren hatte der Klimawandel die Suche erleichtert: Der meist gefrorene Seeweg der Nordwestpassage war öfter eisfrei.

Laut den Forschern ist das Schiff nun aufgrund des Hinweises eines Inuit-stämmigen Mitglieds der Crew entdeckt worden. Auf einem Jagdausflug soll der Mann vor Jahren ein Stück Holz gesehen haben, das aus dem Wasser der vereisten Bucht ragte und wie ein Schiffsmast ausgesehen habe. Dem Bericht wollten die Forscher nachgehen, bevor sie in das offizielle Suchgebiet weiter nördlich fahren wollten.

Doch die Suche in der Bucht am Morgen des 3. September hatte zunächst kein Ergebnis gebracht. Erst als das Expeditionsschiff “Martin Bergmann” dann direkt über das Wrack gefahren sei, wären auf dem Display des Sonargeräts Umrisse erkennbar gewesen. Anschließend untersuchten die Forscher das Wrack mit dem Tauchroboter. Die Aufnahmen verglichen sie mit Bildern und den Bauplänen der “Terror”, um sicherzugehen, dass es sich um das gesuchte Schiff handelt.

Ein typisches Merkmal der “Terror” sei ein auffälliges Abgasrohr der Dampfmaschine gewesen, die dem Segler zusätzlichen Antrieb im Eis geben sollte. Ein solches Rohr rage bei dem Wrack an genau derselben Stelle aus dem Deck. Laut Schimnowski müsse das etwa 31 Meter lange Schiff sehr sachte und langsam gesunken sein, das verrate die Lage auf dem Meeresboden. Nun sollen Unterwasserarchäologen das Schiff untersuchen und die Aufnahmen auswerten, um endgültige Klarheit über die Identität des Schiffs zu erlangen.

Die Arctic Research Foundation wurde von dem kanadischen Millionär Jim Balsillie gründet, der auch Initiator der Expedition war. Zum Ablauf der Katastrophe vor 168 Jahren hat er eine neue Theorie: Die Lage und der gute Zustand des Wracks ließen den Schluss zu, dass das Schiff von einigen Crewmitgliedern bewusst verlassen worden sei. Es seien dann aber Seeleute an Bord der HMS “Erebus” gegangen, um so weiter nach Süden zu gelangen.

Bisher gingen Historiker davon aus, dass beide Schiffe von allen Expeditionsteilnehmern am 22. April 1848 verlassen worden waren, um auf dem Landweg vor den Eismassen zu flüchten – ein Plan, der bekanntlich tragisch scheiterte. Aber eine später in einem Steinmahl gefundene Notiz, die von Francis Crozier, dem Kapitän der “Terror”, unterzeichnet worden war, berichtete von dem Vorhaben. Doch nach den neuesten Erkenntnissen könnte ein Teil der Crew eine Rückkehr mit der “Erebus” versucht haben. Auch das Abdriften der Wracks im Treibeis wird vermutet – das hat die Suche besonders schwierig gemacht.

Die Überreste der “Erebus” wurden vor zwei Jahren weiter südlich gefunden. Das Wrack lag in elf Meter Tiefe, war aber in einem deutlich schlechteren Zustand. Archäologen konnten bisher neben einigen Gegenständen auch die Schiffsglocke von Franklins Flaggschiff bergen.

***

Am 19. Mai 1845 war der verdiente britische Admiral und erfahrene Polarforscher Sir John Franklin mit zwei Schiffen und 129 Mann Besatzung ausgelaufen, um die Nordwestpassage zu finden. Ausgerüstet mit Proviant für drei Jahre überwinterten sie zweimal erfolgreich. Auf den zweiten Winter aber folgte ein Sommer, der so kalt war, dass die eingefrorenen Schiffe nicht mehr freikamen. Franklin starb, und am Ende des dritten Winters wagten die verzweifelten Überlebenden den Marsch über das Packeis.

Die britische Marine unternahm für die aufwendig ausgerüstete Expedition diverse Rettungsversuche: Auf zunächst drei erfolglose Expeditionen folgte die größte Suchaktion des 19. Jahrhunderts: 1850 schwärmten 14 Schiffe aus, um Franklin und seine Crew zu finden. Es war der Beginn einer ganzen Folge von Suchexpeditionen, die sich bis 1855 hinzogen. Nicht wenige der Expeditionsteilnehmer gerieten selbst in Gefahr und mussten gerettet werden. Am Ende fanden bei den Suchaktionen mehr Menschen den Tod als durch die Franklin-Expedition.

Die Retter fanden zunächst einige wenige Zeugnisse und Nachrichten, die von Krankheiten und Todesfällen berichteten. 1854 schließlich stieß der Polarforscher John Rae auf Inuit, die Gegenstände besaßen, die offensichtlich Franklins Männern gehört hatten. Sie berichteten von verzweifelten Hungergestalten, die sterbend über das Eis zogen – und davon, dass sich die Männer am Ende gegenseitig gegessen hätten.

Die Bestätigung dieser Geschichte, die in England und Kanada auf Empörung stieß, lieferte 1859 der von Franklins Witwe direkt beauftragte Francis Leopold McClintock. Er fand Knochen und verstümmelte Leichen, die Spuren von Kannibalismus aufwiesen.

Die Suche nach Franklins Schiffen aber sollte für den Rest des 19. Jahrhunderts nie ganz aufgegeben werden. Noch 1913 finanzierte der kanadische Staat Expeditionen – sieben Jahre nachdem Roald Amundsen die Durchfahrt der Nordwestpassage erstmals gelang. 1992 erklärte Kanada den Ort, wo Franklins Schiffe sanken, zu einem Ort von nationaler Bedeutung.

Jak się poznali Mama i Tata

Napisałam publikując pierwszy tekst Karusi, że to jej harcerskie powiązania sprawiły, że Mama poznała się z Tatą. Karusia i Mama pojechały bowiem na wakacje do Gdańska, gdzie Karusia chciała się spotkać ze swoją przyjaciółką z harcerstwa, Marią Krynicką. Maria Krynicka (z domu Mudryk) była przed wojną naczelniczką harcerek RP, a prywatnie była Ciocią Taty. Tata tam mieszkał, bo (za namową Cioci) studiował w Gdańsku budowę okrętów. No i tak się poznali.

Tata pięknie to opisał w swojej autobiografii Śladami życia.

Dariusz Bogucki

Lato 1947 roku było piękne i gorące, a dla mnie, po pierwszym roku studiów, również bardzo pracowite. Prędko skończyła się wakacyjna laba, wypełniona żeglowaniem. Przyszedł czas na letnią praktykę studencką, na którą przydzielono mnie do Gdyńskiej Stoczni Remontowej. Warunki były tam, ogólnie mówiąc, polowe. Królowała prowizorka i radosna improwizacja, do tego brakowało narzędzi i wyposażenia. Robiłem wprawdzie, co mi kazano, bo mimo wszystko człowiek lepiej się czuł pracując, niż obijając bez zajęcia, ale w sumie praca była męcząca. Niemal równie męczące były dalekie i niewygodne dojazdy. Wracałem na Batorówkę – tak nazywaliśmy dom wujostwa, na ulicy Batorego we Wrzeszczu – zniechęcony i brudny, potwornie zmęczony, a do tego piesko głodny.

Była połowa sierpnia. Dzień minął jak co dzień. Wróciłem do domu, umyłem się i siadłem w kuchni, gdzie babcia Jadwiga podała mi talerz zupy. Byłem głodny jak wilk, nic dziwnego, że poza talerzem reszta świata w ogóle dla mnie nie istniała. No, nie całkiem, bo głowę miałem zaprzątniętą matematyką, nad którą ślęczałem wieczorami. Egzamin poprawkowy wyznaczono na koniec sierpnia, a oblanie go równało się skreśleniu z listy i wyrzuceniu z Politechniki.

W takim stanie ducha jakoś nie dotarło do mojej świadomości, że naprzeciwko mnie przy stole usiadła dziewczyna. Po prostu jadłem i myślałem o matematyce. Dopiero przy drugim talerzu, gdy głód nieco zelżał, zauważyłem, że tam jest. Jadłem dalej, ale matematyka gdzieś się ulotniła. Obserwowałem i rejestrowałem, choć jeszcze nie wiedziałem, dlaczego. Miałem tylko nadzieję, że nic po mnie nie widać.

Chyba za wiele się nie odzywałem, ona zresztą też nie. Wydawała się zamknięta w sobie, nieśmiała i raczej milcząca. Po prostu tam była, a ja nie mogłem oderwać od niej oczu. Tak więc z tego pierwszego spotkania wyniosłem przede wszystkim obraz.

Nieduża, czarnowłosa, o filigranowej figurze. Sprawiała wrażenie czegoś bardzo egzotycznego. I zachwycającego. W istocie, tak zachwycającego i pełnego uroku, że cała reszta cech, które zazwyczaj charakteryzują daną osobę, niemal umknęła mojej uwadze. Jednak nie, utrwalił się nie tylko obraz. Był jeszcze ten uśmiech – trochę jakby smętny czy przepraszający, i sposób bycia, znamionujący dystans do wszystkiego i melancholię, a może brak żywiołowej radości życia.

Następne dni, zamiast zatrzeć, pogłębiły wrażenie z tego spotkania. Było wprawdzie krótkie i dość milczące, jednak smutna dziewczyna tak mnie poruszyła, że postanowiłem przeprowadzić ostrożny, aczkolwiek, jak teraz myślę, zapewne dość niezgrabny wywiad na jej temat. Od babci Jadwigi dowiedziałem się, że ma na imię Irena. Od cioci Marysi wyciągnąłem, że jest krewną pani Karoliny, przyjaciółki cioci z harcerstwa. Najmłodsza kuzynka, Teresa, dorzuciła kolejną garść cennych informacji: dziewczyna studiuje w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, jej rodzice nie żyją, a do Gdańska przyjechała na wakacje. W niedzielę, po całym tygodniu męczącej praktyki w stoczni, zamiast jak zwykle na jacht, dałem się namówić i pojechałem z Marytą, kolejną kuzynką, do Sopotu na jakąś wystawę malarstwa. Już obejrzeliśmy wszystko i zbieraliśmy się do wyjścia, gdy nagle zobaczyłem, że ona – „moja” dziewczyna – właśnie wchodzi do galerii. Tak mnie to poruszyło, że tym razem postanowiłem działać. Skoro studiuje sztuki piękne, to może wrócimy na wystawę z fachowym przewodnikiem? Maryta bardzo się zdziwiła, ale z tego zdziwienia zapomniała zaprotestować. Przyznam, że pomimo dwukrotnego obejrzenia wystawy, nic z niej nie zapamiętałem, nie potrafiłbym nawet powiedzieć, co to było za malarstwo. Wiedziałem tylko jedno, że nagle, i to bardzo gwałtownie, przekręciła się oś mojego życia, otwierając przede mną całkowicie nowy, nieznany i niezwykle absorbujący świat. Wszystko odbyło się tak jakoś dziwnie niepostrzeżenie, wręcz bezszelestnie i jakby bez mojego udziału, a jednak efekt był piorunujący. Kiedy w parę dni później Irena zjawiła się ponownie na Batorówce, wiedziałem już, że jestem absolutnie po uszy zakochany. Chociaż tak naprawdę nie miałem pojęcia, co to znaczy, ani co mam dalej z tym fantem zrobić. Krótko mówiąc, na jej widok zbaraniałem. Wujostwo mieli wielką tekę grafik Michała Anioła. Chcąc zyskać na czasie, rozłożyłem przed nią na stole dzieła mojego imiennika (nie wiem, czy już wspominałem, że na chrzcie ojciec dodał mi do Dariusza imiona Michał Anioł, zapewne w nadziei, że pójdę kiedyś w ślady mistrza). Jej kazałem oglądać album, a sam… uciekłem do lasu, który był o kilka kroków od domu, zaraz za płotem.

Wróciłem po godzinie z jedynym postanowieniem, jakie mi przyszło do rozkojarzonej głowy. Muszę jej natychmiast o wszystkim powiedzieć. Irena skończyła już przeglądanie albumu i, lekko zdezorientowana, zbierała się do wyjścia, co jeszcze bardziej mnie zdenerwowało. W porywie determinacji oznajmiłem, że mam jej coś niezwykle ważnego do zakomunikowania. Zdziwiła się, ale posłusznie poszła za mną na balkon. Tam jednym tchem wyrzuciłem z siebie, że ją kocham i chcę się z nią ożenić, ale żeby się nie martwiła, bo na pewno zostanę z nią przez całe życie, nie tak jak mój ojciec, który opuścił mamę. Wtedy, po raz kolejny w tak krótkim czasie, cały świat zawirował. Bo ona zarzuciła mi ręce na szyję, a potem nieśmiało wyznała, że też mnie bardzo kocha. Następnie, już bez dalszych zbędnych słów, zaczęliśmy się całować, co tak oburzyło Dżeka, małego foksterierka wujostwa, że zaczął szczekać jak oszalały. Wyjrzała na to ze swego pokoju babcia Jadwiga, chwyciłem więc Irenę za rękę i uciekliśmy do lasu. Długo po tym lesie krążyliśmy, niewiele mówiąc, tylko całując się zapamiętale.

Taki był początek naszego wspólnego życia.

***
I rzeczywiście – nie opuścił jej aż do śmierci.

Na zdjęciach poniżej owe teczki z reprodukcjami dzieł Michała Anioła. Posiadam je do dziś.

sixtina-Deckemale DasJuengste-Gericht-male medici-KapellemaleZa tydzień uzupełnienie czyli wpis o Cioci Marysi.

 

Stare papiery 9 i koty

kotygraja-mysldniaEwa Maria Slaska o kotach, ale również o rodzicach

Ten anonimowy obraz flamandzki z roku 1600 “Koty grają i śpiewają” zobaczyłam na Facebooku dzięki zainteresowaniom Teresy Boguckiej. Każdy czytelnik tego bloga wie już, że jestem córką Ireny Kuran-Boguckiej i Dariusza Boguckiego. Jestem z domu Bogucka i Teresa Bogucka musiała siłą rzeczy zostać moją facebookową przyjaciółką, zwłaszcza, że zachwycają mnie zdjęcia, którymi się z nami tam dzieli – sztuka od średniowiecza do baroku i zdjęcia przyrody, zwłaszcza nadzwyczajnych ptaków. I kotów.

Koty były w domu zawsze. W swej autobiograficznej książce “Śladami życia” mój Ojciec poświęcił cały rozdział… A zresztą:

PSY, KOTY, KONIE I MOTORY

Kronika mojego życia byłaby niepełna, gdybym pominął innych niż ludzie współtowarzyszy, którzy w moim życiu odegrali niebagatelną rolę. (…)
Koty zaczęły się u nas pojawiać dopiero podczas wojny, w Pruszkowie. Ale odkąd w Gdańsku zamieszkaliśmy na Grunwaldzkiej, zawsze był w domu co najmniej jeden kot. Bywały różne, białe i łaciate, pręgowane i czarne, podwórzowe i kanapowe. Merdek, na przykład, był takim sobie zwyczajnym środkowo-europejskim zawadiackim dachowcem, ale już Baghera była piękną czarną syjamką z klasycznie załamanym koniuszkiem ogona. Z kolei jej syn, srebrnoszary Kitwas, skrzyżowany z kocurem rasy angora, był wielki i wyjątkowo okazały. I tak jak różniły się między sobą, tak różnie układały się nam nasze stosunki, od ledwie tolerancyjnych do opartych na pełnej zażyłości. Przy czym różne bywało rozłożenie akcentów, jeśli chodzi o te nici porozumienia. Niektóre koty darzyły większą sympatią mnie, inne uznawały tylko Irenę, a Kitwas zdecydowanie wybrał Kasię. Zwyczaje, podobnie jak wygląd, każdy miał inne. Wszystkie, niezależnie od rasy, sypiały, gdzie chciały, i łaziły też wszędzie, jak twierdzili złośliwcy, przede wszystkim nam po głowach. Ostatnia gdańska kotka wprosiła się do nas sama. Była chowu podwórzowego, na utrzymaniu sąsiada, który wyprowadzając się, pozostawił ją własnemu losowi. Kiedy pojęła, że została opuszczona, podeszła na ulicy do Ireny i miaucząc, dosłownie poprosiła o ratunek. I choć przedtem żyła praktycznie na podwórzu, od nas z domu nie wyszła ani razu, a żeby nie było w tym względzie wątpliwości, nigdy nawet nie podeszła do drzwi wejściowych.

rodzice-kotRodzice i Kitwas.

przebierancyNa zdjęciu obok rodzice z przyjaciółmi  wychodzą na bal przebierańców, a może zresztą ten bal, czy jakby to powiedziano za moich młodych lat – prywatka, co dziś się ponoć zwie domówka, był u nas w domu. Na pierwszym planie rodzice – Tata jako Kot Makawity z wiersza Eliota (ale na miejscu zbrodni nie ma Makawitego), Mama jako synkretyczna hiszpańska piękność. W ich kostiumach czuje się twórczą rękę artysty (Mama nie mówiła o sobie, że jest artystką, zawsze była artystą). Ta ręka zgoła nie metaforyczna pojawia się zresztą na sukni Mamy. Na drugim planie Jaś Korsak i Andrzej Lehman jako marynarze i korsarze. Streszczenie całego naszego świata. My dwie z siostrą (na pewno) zazdrośnie podglądamy przez uchylone drzwi.

Ile to lat tak było…

Madonna mit Kind und KatzeSzkic po lewej: Leonardo da Vinci, Madonna z kotem
Ciekawe, że jak człowieka jakiś temat trzyma w garści, to nie może się od niego oderwać. To nie miał być wpis o rodzicach, ale o kotach. Dzięki dwóm moim facebookowym przyjaciółkom, Teresie Boguckiej i Marynie Over – o kotach w sztuce. Gdy zbierałam materiały, pojawiła się jeszcze jedna – Barbara Wells Sarudy. Nie znam jej w ogóle, nawet facebookowo jej nie znam, ale okazuje się, że już się zetknęłam z jej blogiem o sztuce, kwiatach i emancypowanych kobietach. Dwa lata temu moja siostra podsunęła mi jej stronę It is about a time. Searching centuries of Art, Nature, & Everyday Life for Unique Perspectives, Uncommon Grace, & Unexpected Insights. Chodziło nam wtedy o wpis o piciu herbaty w sztuce, w sam raz na długie zimowe wieczory.

A teraz barokowe koty Barbary, Maryny i Teresy.

Frans Snyders (1579-1657) Martwa natura z langustą, drobiem i owocami

1h 2StillLife  Frans Snyders (Dutch artist, 1579-1657) Still Life with Lobster, Poultry, & FruitAdriaen van Utrecht (1599-1652) Martwa natura z psem i kotem

Adriaen van Utrecht (Flemish Baroque Era Painter, 1599-1652) Still Life with Dog and CatGiuseppe Recco (1634-1695) Kot kradnący rybę

1 Giuseppe Recco (Italian, Neapolitan, 1634–1695) Cat Stealing FishNieznany malarz holenderski (1625-1650) Koci posiłek

Unknown Dutch artist, The Cat's Meal. 1625-50Z kręgu Rembrandta, Mężczyzna głaszczący kota

rembrandt-nasladowca-mezczyzna-glaszczacy-kota-XVIIw

W przyszłym tygodniu zapowiedziany na dziś mój zielony zeszyt

Stare papiery 4 – syreny

Ewa Maria Slaska o Irenie Kuran Boguckiej

W papierach znalazłam między innymi wydany w roku 2005 numer „Ichtys” – pisemka parafialnego kościoła Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny w Łebie. Był to numer specjalny, kościół obchodził sześćdziesięciolecie istnienia jako parafia polska. Przed 60 laty niemiecki malarz ekspresjonista Max Pechstein, który od lat mieszkał w Łebie, namalował dla kościoła obraz jego patronki, używając w tym celu materiałów, jakie miał pod ręką w biednym miasteczku rybackim zaraz po wojnie: farb do malowania kutrów i prześcieradła. Patrząc na ten obraz warto pamiętać, że namalował go dla Polaków – Niemiec, dla rybaków – artysta, dla katolików – niewierzący ewangelik. I że Pechstein, jeden z czołowych ekspresjonistów niemieckich namalował ten obraz w stylu słodkich Madonn, jakich setki powstawały w krajach katolickich od Renesansu po Norwegię.

Opracowanie graficzne „Ichtys” przygotowali moja siostra i szwagier: Katarzyna Bogucka-Krenz i Jacek Krenz

 Syreny

Mama uwielbiała morskie istoty. Syreny, trytony dmące w muszle, nimfy… Dużo o nich myślała i mówiła. Podobał się jej Böcklin, mimo iż właściwie nie znosiła secesji i historyzmu, a chyba nawet całego wieku XIX nie szanowała, w co teraz, po kilkudziesięciu latach, kiedy wszyscy kochają impresjonizm, po prostu trudno uwierzyć. Ale Böcklin namalował masę obrazów z nimfami i to go w jej usprawiedliwiało, zrównywało go chyba z Rubensem. Za Rubensem Mama zresztą też nie przepadała, ale ponieważ namalował zaślubiny Katarzyny Medycejskiej, a tam na statku zwykli ludzie, choć potężni, natomiast na burtach i w wodzie wokół kadłuba masy morskich istot…

syrenka-akwarela-malaNajstarszym obrazem Mamy jaki znamy, jest właśnie syrena, a właściwie syrenka, przytulająca się do posągu księcia…Nie wiem, ile Mama miała lat, gdy namalowała tę akwarelkę. Wydaje mi się, że 12, ale to chyba niemożliwe, bo znaczyłoby to, że przez wojnę, okupację i powstanie, które niczego nie oszczędziły, genius tempi przeniósł akurat ten jeden mały kartonik.

U Białostockiego przeczytałam kiedyś, że pozornie radosne morskie istoty, których mnóstwo na przykład w kaplicy zygmuntowskiej, te rozpląsane stwory, wśród fal igrające z delfinami i przekomarzające się z rybami, to naprawdę pochód żałobny. To każe natychmiast zapytać, co to za symbol – stary, archetypiczny, który znamy wszyscy we wszystkich czasach, czy lokalny i ograniczony czasowo, a więc tylko europejsko-renesansowy? Bo wtedy byśmy wiedzieli, czy syreny Mamy są ilustracją czy ukrytym za ilustracją smutkiem. Była bardzo smutna. Dariusz Bogucki czyli Ojciec napisał w „Śladach życia”:

ichtys-okladka-malaIrena często powtarzała, że nie ma szczęśliwych duchów, a mówiąc to, myślała o „Duende”, o duchu Artysty, o artystach, takich jak Norwid czy Lorca. Jej nieustępliwe poszukiwanie natchnienia, jej wieczne dążenie ku Sztuce, jej poczucie szczęścia, kiedy nareszcie znalazła właściwą kreskę rysunku albo odpowiednie, to jedyne, słowo poetyckie, zapewne nie byłyby możliwe, gdyby w jakiś sposób nie była – samotna?    

Opisując ich poznanie się, Ojciec pisze o Mamie, że była to „smutna dziewczyna”.
… z tego pierwszego spotkania wyniosłem przede wszystkim obraz. Nieduża, czarnowłosa, o filigranowej figurze. Sprawiała wrażenie czegoś bardzo egzotycznego. I zachwycającego. W istocie, tak zachwycającego i pełnego uroku, że cała reszta cech, które zazwyczaj charakteryzują daną osobę, niemal umknęła mojej uwadze. Jednak nie, utrwalił się nie tylko obraz. Był jeszcze ten uśmiech – trochę jakby smętny czy przepraszający, i sposób bycia, znamionujący dystans do wszystkiego i melancholię, a może brak żywiołowej radości życia.

Ojciec zakochał się niemal od pierwszego wejrzenia, a może po prostu od pierwszego wejrzenia, po tygodniu znajomości się oświadczył.

ichtys-1-strona-malaTaki był początek naszego wspólnego życia. I pewnie teraz należałoby to wspólne życie po kolei opisać, ale przecież nie o chronologię tu chodzi, nie o minione dni, miesiące i lata, tylko o to, co mogę o Irenie powiedzieć od siebie. Kim była i jaka była. Przeżyliśmy razem niemal pół wieku, ale dziś myślę, że tak naprawdę zaledwie ją poznałem, głównie poprzez nasz wspólny czas teraźniejszy, którego początkiem był tamten dzień. To zaś, co dziś o niej wiem, jest jakby odbiciem tego, co wiem o sobie, albo raczej, czego się o sobie samym z wolna dowiaduję, gdy jej już przy mnie zabrakło. I dopiero teraz, gdy analizuję, rozważam i zastanawiam się nad przyczyną pewnych zdarzeń z przeszłości, zaczynam w pełni rozumieć nasz związek. Jedno nie ulega wątpliwości: wojna oboje nas dotkliwie pokiereszowała. Irenę na pewno jeszcze bardziej niż mnie, bo okupację przeżyła, ukrywając się w Warszawie. Nic dziwnego więc, że nauczyliśmy się przede wszystkim skrytości – zacierania śladów, jak mawiała Irena. Bo ona wcale nie była nieśmiała, tylko właśnie „schowana”, a jej rezygnacja z odgrywania wiodącej roli czy to w naszym małżeństwie, czy później w środowisku zawodowym, prawdopodobnie wynikała z przeżyć i lęków wojennych. Był to odruch samoobrony: maksymalnie przystosować się, wtopić w otoczenie. Człowiek niepozorny stawał się jakby niewidoczny, miał większe szanse przetrwania. Wojenną grozę, która dotknęła na równi wszystkich, w jej wypadku niewątpliwie zwiększył przeskok z dostatniego życia, jakie wiodła jako córka wziętego lekarza, w stan ubóstwa i ciągłego zagrożenia, w jakim się nagle znalazła. Rodzina poszła w rozsypkę, zaczęło się pomieszkiwanie kątem u różnych ludzi, pod zmienionymi nazwiskami, i to nie zawsze wszystkich razem w jednym miejscu. Do tego dołączyła konieczność ukrywania się, spowodowana zaangażowaniem ojca i innych członków rodziny w AK-owską konspirację. Życie na pograniczu głodu spowodowało chorobę, a wkrótce także śmierć matki. Pod koniec wojny zabrakło również ojca, który, zadenuncjowany przez konfidenta, wyjechał z Warszawy do oddziału partyzantki w Górach Świętokrzyskich. Tam prowadził szpital polowy aż do chwili, gdy Niemcy rozbili oddział i rozstrzelali cały personel szpitala wraz z rannymi.

ichtys-2-strona-malaZostała sama w Warszawie. Kontynuowała naukę na tajnych kompletach, gdzie zdała maturę. Zrobiła kurs telegrafistów, została wykwalifikowaną sanitariuszką, w wolnych chwilach ucząc się kilku języków obcych (w sumie miała ich poznać sześć). Kiedy wybuchło powstanie, ukrywała się na Pradze, i tam znalazła się w strefie zagarniętej przez wojsko sowieckie. Opowiedziała mi kiedyś w nocy, gdy obudziła się z sennego koszmaru, że pewnego razu w czasie walk nie zeszła do schronu, tylko została na piętrze. Pocisk artyleryjski wbił się w ścianę nad jej głową, ale nie wybuchł i nawet jej nie zranił. Wówczas po raz pierwszy pomyślała, że może jej się uda, może przeżyje.

ichtys-9-strona-malaWięc te syreny, wodne boginki, Leukotea, Ino, Kirke, Kalypso, a nawet Nauzykaa, śmiertelniczka a nie boginka, ale tak jak one, piękna, młoda i wyłaniająca się z wody…

Te piękne szczęśliwe kobiety, kochane przez mężczyzn i…w ostatecznym rozrachunku samotne. Gdy Mama tworzyła cykl Odyseja nie myślała o Penelopie, choć przecież sama świadomie wybrała tę właśnie rolę jako swoją. To ona jest jedną z kobiet nad morzem.

Jak to zapisał Tata: „Nie darmo Irena tylekroć powtarzała, że ojczyzna to kraj ojców, ale port jest zawsze – macierzysty.”

W przyszłym tygodniu w sobotę – Archiwum 1

Dziadek

Ewa Maria Slaska & Dariusz Bogucki

Dziadek (Ojciec)

Dziadka pamiętam bardzo dobrze. Miałam sześć lat jak umarł. Pamiętam chudą postać w pasiastej piżamie siedzącą na łóżku, ale przede wszystkim pamiętam wielkiego misia, którego Dziadek namalował dla mnie na ścianie, przy schodach wiodących na strych. Okiem misia była wystająca ze ściany, przycięta i zatynkowana na obło rura. Codziennie stawałam na schodku koło misia – miś był wyższy ode mnie – i dzielnie połykałam łyżkę tranu, zagryzając kawałkiem chleba z solą. Dziadek mnie głaskał po głowie i chwalił, udawałam więc, że lubię i tran, i chleb, choć nie lubiłam.

Był malarzem:
BOGUCKI Jan Feliks (1886-1955)

Malarz, grafik, związany z warszawskim środowiskiem artystycznym. Kształcił się w Wyższej Szkole Przemysłowej w Krakowie. Uprawiał malarstwo sztalugowe, ścienne, grafikę, projektował kilimy. Uczył na kursach dla praktykantów drukarskich. W czasie II wojny został wywieziony do obozu pracy w Kassel.

Gdy już nie żył, trwał w opowieściach. Była na przykład opowieść o ślubie Babci. Nie wyszła za mąż za tego, którego kochała, bo pan szykował się do kariery politycznej i Babcia była mu za mało światowa i z koneksjami. To znaczy bez koneksji. Poprzysięgła sobie wtedy, że wyjdzie za mąż za pierwszego lepszego, który się napatoczy i napatoczył się malarz w aksamitnym berecie i pelerynie. Nie był dobrym mężem, ani ojcem, ale jego syn, a mój ojciec, Dariusz Bogucki, wspominał, że to Dziadek malarz zaszczepił mu (na niewidziane) miłość do morza.

Bodajże w połowie lat trzydziestych ojciec zaprenumerował dla mnie miesięcznik „Morze”, a ja przychodzące regularnie numery dosłownie połykałem, bezwiednie wchłaniając ten świat i budując w sobie poczucie więzi z morzem. A potem, jużw czasie wojny, również od ojca otrzymałem książkę Londona Żegluga na jachcie Snark, z dedykacją: „Dla przyszłego budowniczego okrętów”. W żaden sposób nie mógł wtedy wydedukować czy przeczuć, że tym właśnie będę się w przyszłości zajmować. A przecież trafił celnie.

kolumna-dziadekNadał mu też imię Dariusz Michał Anioł – “zapewne w nadziei, że pójdę kiedyś w ślady mistrza”, zapisał Ojciec. Ojciec w ślady mistrza nie poszedł, ożenił się za to z graficzką i w rodzinie po dziś wszyscy malują i rysują. Tylko ja nie.

W zapasach legend rodzinnych jest też opowieść o tym, po latach potwierdzona w autobiografii ojca, że Dziadek jeszcze przed wojną spłodził trzech synów, po czym wyszedł z domu i wrócił po 17 latach. Już po wojnie, do Gdańska. Moja siostra Katarzyna twierdzi, że kiedyś odnalazł ją pewien pan, który przekazał jej pamiętniki, a może listy, pewnej pani, która to pani kochała Dziadka, a może była jego kochanką. Nie wiem, bo nie widziałam listów ani pamiętników. I może to tylko kolejna opowieść, jakich jest mnóstwo w naszej rodzinie.

W naszym domu stał, a teraz, w domu mojej siostry, stoi wielki czarny kufer, w którym Dziadek przechowywał farby. Robił je sam, z jakichś proszków, przechowywanych w szarych torebkach. Torebki zawsze były podarte, pogniecione i brudne od farby, a trochę proszku zawsze się wysypywało. Na dnie kufra leżały zbite w brudne kule resztki farb. Pamiętam intensywny ciemny błękit i farbę złotomiedzianorudą. Pamiętam czy myślę, że pamiętam?
Nasza Mama opowiadała, że Dziadek był malarzem peregrynatorem, wędrował po wiejskich plebaniach, gdzie malował freski, najczęściej za wikt i opierunek, rzadko za pieniądze, czasem za honoraria w naturze. Te sumiennie odsyłał rodzinie do Gdańska. W szponach powojennej poczty polskiej wiejskie masło jełczało, słoiki z miodem rozbijały się w driebiezgi (pamiętacie taki dowcip z owych czasów: jak rozbić atom? nadać go na pocztę polską), jajka się tłukły. Wszystko kapało i śmierdziało, ale listonoszka starannie dostarczała paczkę pod wskazany adres. Trzymała ją jednak jak najdalej od siebie, w wyciągniętej ręce, drugą zatykając nos.

Takie były legendy naszego dzieciństwa. Kiedyś, jako małą dziewczynkę zabrano mnie (ale kto? nic nie pamiętam) do restauracji na Dworcu Gdańskim, ozdobionej freskami Dziadka. Ale nie pamiętam tych fresków. Pamiętam tylko misia.

Dopiero tuż przed śmiercią w 2002 roku, czyli prawie pół wieku po śmierci Dziadka, Ojciec przekazał nam rękopis swojej autobiografii, dziś już wydany. Tam Dziadek stał się odrobinę bardziej wyrazisty. Babcia

… wyszła za mąż za znacznie od siebie starszego Jana Feliksa Boguckiego – mojego ojca. Ślub odbył się 7 września 1926 roku w Pratulinie koło Białej Podlaskiej.
O początkach ich znajomości i powodach zawarcia małżeństwa mama nigdy nie chciała mówić, ale z różnych aluzji i luźnych uwag babci Jadwigi czy ciotek wiem, że przyczyną był jakiś dotkliwy zawód miłosny, jaki mamę spotkał w Zakopanem. Ojciec, absolwent Wyższej Szkoły Rzemiosł Artystycznych, był artystą malarzem, a choć był dobrym pejzażystą, nie dorobił się ani sławy, ani fortuny. Z czasem zajął się techniką średniowiecznej polichromii ściennej, szczególnie kościelnej, i stał się cenionym specjalistą w tej dziedzinie.
Rodzice przez krótki czas wspólnego życia zamieszkiwali w Warszawie i musiało im być wtedy materialnie bardzo ciężko, bo ojciec, malarz bez uznanego nazwiska, zarabiał niewiele i nieregularnie, głównie więc praca mamy zapewniała im skromną egzystencję. To ich wspólne życie nie trwało jednak długo, jako że w moich najwcześniejszych wspomnieniach sięgających Warszawy ojciec nie występuje. Tak jakby go zupełnie nie było. Musiał się wcześnie od nas odłączyć, gdyż z tego okresu zapamiętałem, że od czasu do czasu w domu zjawiał się starszy łysawy mężczyzna, który od innych gości wyróżniał się tym, że nie mówiło siędo niego pan, tylko tata. Zawsze był poważny i sztywny, nas dzieci niemal nie zauważał, rozmawiał tylko z mamą i innymi dorosłymi. Bywał krótko i zazwyczaj nie zostawał na noc. Gdy już podrosłem na tyle, by to zrozumieć, mama wyjaśniła mi, że jakkolwiek ten pan jest moim ojcem, nie należy jednak do rodziny, tylko mieszka oddzielnie gdzieśw Radomiu, i że to się nazywa separacja. I tak już miało zostać niemal do końca. Ojciec zamieszkał z nami na stałe dopiero po wojnie, w ostatnich latach swego życia. Z dzieciństwa pamiętam, że odwiedzał nas sporadycznie, czasami przywoził jakieś upominki dla mnie i moich braci, lecz nawet z biegiem lat nie wytworzyła się między nami zażyłość. Nigdy nie stanowił dla nas wzorca ani autorytetu (…) Kiedy już zainstalowaliśmy się z mamą na dobre w Gdańsku, ojciec zamieszkał z nami. Dopiero tych kilka powojennych lat względnie spokojnego życia pozwoliło rodzicom nawiązać jakąś formę wzajemnej sympatii, choć zapewne nie zagoiło wszystkich ran przeszłości. Gdy w 1953 roku mama zmarła, w wieku 51 lat, nagle zabrakło jej życzliwego serca, ciepła i pogody ducha. Pozostała po niej ogromna, trwała pustka. Była osobą wielkiej skromności, pod którą skrywała się równie wielka dzielność wspaniałej kobiety. Śmierć mamy niespodziewanie mocno wstrząsnęła ojcem. Po pogrzebie ukrył się gdzieś bez śladu i nie pokazywał w domu przez kilka dni. Od tego czasu zamknął się w sobie, prawie się nie odzywał i właściwie przestał pracować. Odnosiło się wrażenie, że zapadał się powoli, jakby świadomie, w swój wewnętrzny świat. Umarł w niespełna dwa lata po odejściu mamy.

rynek-dziadekIstotną rolę w sposobie, w jaki traktowaliśmy nasze mieszkanie (w Gdańsku na ulicy Grunwaldzkiej), odegrał mój ojciec, który po wojnie powrócił z oflagu w Niemczech (…), ściągnął do Gdańska i ostatnie lata życia przemieszkał razem z nami. Jako zawodowy artysta-malarz, ojciec doskonale znał stare techniki malarskie, sztukatorskie i złotnicze i miał w tym zakresie ogromną wiedzę i praktykę. Już przed wojną był cenionym specjalistą renowacji polichromii kościelnych. Pracował intensywnie i z zamiłowaniem, miał sporo zleceń, chociaż finansowo stał zawsze kiepsko, bo honoraria pobierał na zasadzie czym chata bogata. Księża plebani rzadko dysponowali gotówką, w zamian za swoje usługi otrzymywał więc wiejskie specjały, a nierzadko jakieś antyki, wygrzebane na plebanijnych strychach. A że rynek antyków w owych czasach niespecjalnie funkcjonował, takie honoraria miały jeśli nie znikomą wartość materialną, to na pewno znikomą przydatność. Jako się rzekło, zamówień ojciec miał dużo, ale mógł je realizować tylko w ciepłej połowie roku, zimę spędzał więc z nami w domu. Wstawał bardzo wcześnie rano, a potrafił markować do późna w nocy. Coś tam sobie szkicował, wypróbowywał różne zestawienia farb i techniki, jako poligonu doświadczalnego używając ścian. Z roku na rok freski ojca zajmowały coraz większe połacie naszego mieszkania. Nie było w tym żadnego całościowego pomysłu, bo ojciec traktował
wszystko jako eksperymenty, względnie szkice do późniejszych realizacji w kościołach. Wzdłuż schodów, gdzie ściany były pomalowane na ciepły jasnożółty kolor, powstał cały rząd herbów wszystkich miast nadbałtyckich. Tam, gdzie kończyły się schody, a zaczynał korytarz, płynęła po ścianie ogromna fregata, widziana od dziobu, pod pełnymi żaglami. Na każdym żaglu wymalowany był herb rodowy Boguckich, Krzywda. Ściana z drugiej strony schodów została wykorzystana do próbnego doboru kolorystyki ornamentów dendrytowych. Korytarz był bezpański, co pozwoliło ojcu działać nie tylko bezkarnie, ale i bez ograniczeń, w pokojach natomiast lokatorzy stawiali opór, który nie zawsze udawało mu się przełamać. Wywalczył sobie jednak prawo do wymalowania jednego z trzech pokoi w amfiladzie i trzeba przyznać, że wykorzystał tę szansę umiarkowanie. Pomalował tylko jedną ścianę, ale za to pokrył ją gęstwą najprzeróżniejszych malowideł, wszystkie w ciemnej tonacji. Eksperymentował nie tylko kolorystycznie, ale i materiałowo, a stosował techniki tak trwałe, że kiedy w wiele lat po jego śmierci postanowiliśmy pokój wyremontować, trzeba było skuć tynk do żywej cegły. Takie zagospodarowanie ścian nie utrudniało zresztą życia w jego fizycznym wymiarze, a odczucia wywołane wartościami artystycznymi tych malowideł dawały się zaakceptować, póki eksperymenty nie przeniosły się na podłogę. Wszystko zaczęło się znowu od ziemi niczyjej, czyli od korytarza, ale tym razem i na korytarzu skończyło. Farby ówczesne nie schły szybko, dlatego omijanie wykorzystanych do prób połaci podłogi przekraczało cierpliwość nawet najbardziej życzliwie nastawionych współmieszkańców. Ostatecznie ojciec musiał tych eksperymentów zaniechać, co uczynił, nie kryjąc głębokiej dezaprobaty. (…) jeszcze długo po jego śmierci przy kolejnych remontach pojawiały się niespotykane – i w żadnym razie niezamierzone – zestawy kolorystyczne na ścianach i podłogach, a nawet na meblach.

Z malowideł na ścianach i podłodze nic nie zostało, a ja ich nawet nie pamiętam. Dawno nie ma misia. W restauracji na Dworcu równie dawno nie ma fresków Dziadka. W podziale spuścizny rodzinnej nie przypadł mi w udziale żaden jego porządny obraz. Nawet szkicowniki mnie ominęły. To co mam, to właściwie resztki i odpady. Pocztówki w tym wpisie nie są moje, znalazłam je na jakiejś stronie aukcyjnej (Dziękuję). Mam to:

dziadek2 dziadek1 Ale miałam misia i mam wspomnienia o Dziadku. To dużo. Jestem bardzo zadowolona.

Wojna z Niemcami

Dramatyczny koniec dzieciństwa. Dwa tygodnie temu moja teściowa Zofia Slaska we wpisie “1945” opowiedziała o tym, jak stała się dorosła, gdy umarła jej matka, przedwczoraj wiersze Romana Brodowskiego zaprowadziły nas w świat 15-letniej dziewczyny zesłanej do obozu pracy na Syberię, a mnie przapomniał się fragment książki mojego Ojca, opowieść o 12-letnim chłopaku, który ściął drzewo.

Dariusz Bogucki, z autobiografii “Śladami życia”

Od początku roku 1939 zagrożenie wojną zaczęło się coraz bardziej uwidaczniać, a latem bardzo się nasiliło. W maju, kiedy miał przemawiać w Sejmie minister Beck, zawieszono w szkole lekcje i zebrano nas w świetlicy, abyśmy mogli wspólnie wysłuchać jego mowy nadawanej przez radio. Podczas wakacji tego lata często chodziliśmy na stację kolejową i obserwowaliśmy przejeżdżające transporty wojska. Był to czas, gdy całe nasze kieszonkowe przeznaczaliśmy na papierosy, które małymi paczuszkami wrzucaliśmy żołnierzom na wagony. Pod koniec sierpnia Mama i babcia Krynicka, która zjechała do nas na wakacje, okleiły wszystkie okna paskami papieru na krzyż, a ja razem z Jackiem wykopałem w otaczającym dom lasku schron przeciwlotniczy, który na razie służył nam do zabawy, czasem jako kryjówka, a czasem okop czy przeszkoda do pokonania w harcerskim biegu patrolowym. Pomimo tych przygotowań żyliśmy spokojnie, tym bardziej, że nie mieliśmy radia, a gazetę kupowało się raz na tydzień.
Tak więc w piątek 1 września, nic jeszcze o wybuchu wojny nie wiedząc, Mama z samego rana pojechała do Pruszkowa, a my po śniadaniu poszliśmy z Babcią do dosyć odległego sklepu. W pewnej chwili na niebie zaroiło się od samolotów, usłyszeliśmy strzały i odległe wybuchy, a potem poczuliśmy wstrząs. Bliski wybuch ogłuszył nas zupełnie, a w powietrzu pojawił się biały gryzący dym. Babcia, wyraźnie przerażona, porwała nas za ręce i biegiem wróciliśmy do domu. W panice zamknęła okna i zaczęła nakładać nam na twarze mokre tampony, myśląc, że biała chmura to gaz, ale to był tylko swąd spalonego ładunku wybuchowego i kurz. Sprawdziliśmy później, że niedaleko nas, spadł na łąkę zestrzelony niemiecki bombowiec, a wyrzucona przez niego tuż przed upadkiem bomba, wybuchła w lasku, leżącym za płotem naszej parceli.

Taki był, zapamiętany przez niespełna dwunastoletniego chłopca, początek wojennego okresu, objawionego strachem przed bombami i dławiącym niepokojem o Mamę, bo nie była z nami, tylko tkwiła w dalekim Pruszkowie. Dla nas wyobrażalną miarą odległości była Warszawa, a dalej to już było tylko nieokreślone “gdzieś tam” i tam utkwiła Mama. Jednak, choć w najbliższym zasięgu nic się nie działo, groza wojny zagarniała nas powoli, docierając odgłosami bombardowania Warszawy i widokiem walk powietrznych, które często mogliśmy obserwować. Natomiast, jak ta wojna w rzeczywistości przebiegała, wiedzieliśmy tylko ze słyszenia, od sąsiadów, którzy mieli radio i od nich dowiedzieliśmy się, że Anglia i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę. To jednakże było gdzieś daleko, a tu leciały na Warszawę bomby i zaczęły doskwierać braki, bo od pierwszych dni załamało się zaopatrzenie i ustalone formy życia. Szkoła była zamknięta, przestała działać elektryczność, skończyła się nafta i nie było chleba. Jednak Babcia potrafiła jakieś pożywienie zdobywać, jeszcze więc nie odczuwaliśmy głodu, tylko niedostatek.

Po tygodniu wróciła Mama, idąc z Pruszkowa przez Warszawę piechotą. Przyprowadziła kilku znajomych z pracy i przyniosła wiadomości o tym, co się dzieje. Dla dorosłych był to na pewno obraz bardziej przerażający niż dla nas, dzieci, bo choć mieliśmy wyobraźnię rozwiniętą, ale przecież nie znaliśmy tego realnego świata, który w huku bombardowań walił się w gruzy. Przybycie Mamy zmniejszyło jednak poczucie zagrożenia i wprowadziło jakby element ładu do naszego życia. A w ślad za Mamą zaczęli przewijać się przez nasz dom znajomi czy nawet obcy, uciekinierzy czy ewakuowani przed nadchodzącymi Niemcami. Każdy zostawiał jakieś wiadomości, które pogłębiały poczucie chaosu i zagrożenia, spotęgowane wieścią, że wojska sowieckie wkroczyły do Polski i bijemy się na dwa fronty. Wszystko to brzmiało strasznie, ale było jakby abstrakcyjne, zaś najbardziej przeraziła nas opowieść Wuja Jasia Krynickiego, który zajrzał do nas, aby chwilę wytchnąć. Szedł z brygadą remontową, piechotą od Torunia, przed cofającymi się polskimi oddziałami, cały czas naprawiając, niekiedy pod ostrzałem, linie kolejowe niszczone bombami Niemców. To już była relacja bezpośrednia od kogoś kto w tym koszmarze brał udział.

Dzień wkroczenia Niemców zapowiadał się taki sam jak poprzednie, dostaliśmy już swoją poranną porcję placków kartoflanych, smażonych na suchej patelni, bo chleba ani tłuszczy od dawna już nie było, i siedząc na ganku przed domem słuchaliśmy dalekiej kanonady artyleryjskiej, która od kilku dni do nas docierała, świadcząc, że front się zbliżył. I wtedy, w ten stan bezruchu jakby, kiedy wszystkie zmysły nastawione były na słuchanie, wtargnęli Niemcy. Zaroiło się wokół od groźnych postaci w hełmach i szarozielonych mundurach, z wycelowanymi w nas karabinami. Zamarliśmy i dopiero po chwili Mama powiedziała do nich parę słów po niemiecku, na co opuścili broń, zawrócili ku drodze i odeszli. A zanim zdążyliśmy ochłonąć, ulica wypełniła się wojskiem. Szła piechota, ciężko toczyły się działa i jeden za drugim sunęły wielkie ciężarowe samochody. Pod wieczór ten wojenny walec zatrzymał się, Niemcy zajęli szkołę i okoliczne domy, ale nas zostawiono w spokoju.

I tak, mimochodem jakby, znaleźliśmy się w łapach okupacji niemieckiej. Wprawdzie gdzieś niedaleko nas wojna trwała nadal, jednak myśmy tu na miejscu, już ją przegrali. Wciąż słyszeliśmy artyleryjską kanonadę i ciężkie wybuchy bomb od strony Warszawy, i to znaczyło że miasto się broni. A kiedy te odgłosy po kilku dniach ustały, wiedzieliśmy – Warszawa padła. Potem dotarła do nas wiadomość, że działania wojenne się skończyły i że teraz nasze wyzwolenie zależy tylko od Francji i Anglii, ale o tym co się tam dzieje żadne wiadomości do nas nie docierały. O bliższym nam świecie dowiadywaliśmy się z ust do ust, bo ani prasa ani radio nie działały. Tym sposobem dotarło do nas, że Warszawa jest bardzo zniszczona, ale można się dostać za Wisłę, bo Niemcy uruchomili most pontonowy. Sulejówek stopniowo pustoszał. Odeszli najpierw przyprowadzeni przez Mamę znajomi, a potem Ona sama wyruszyła do Pruszkowa, bo tu na miejscu żadnej pracy by nie znalazła. I tak jak w pierwszych dniach wojny, zostały dwie stare kobiety i trzech chłopaków.

Byłem najstarszy, więc siłą rzeczy, ile mogłem i potrafiłem, pomagałem Babci w zdobywaniu pożywienia i opału. Przede wszystkim zbierałem informacje, gdzie można coś kupić i pomagałem dźwigać. Oczywiście w żywność można się było zaopatrywać tylko bezpośrednio “u chłopa”, tworzyły się więc małe grupki sąsiadów i ruszaliśmy gromadnie na wieś, skąd przynosiło się ziemniaki i warzywa, a czasem nawet jajka czy kurę.  Zbierałem też po domu i sąsiadach resztki stearyny i robiłem z tego nowe świece, bo elektryczności i nafty do lamp wciąż brakowało. No i zaopatrywałem dom w drewno na opał.

Ściągałem z okolicznych lasków suche gałęzie i wyrywane z ziemi korzenie, a nawet całe kłody czy pniaki. Co było za grube, żeby można było przenieść, ciąłem piłką stolarską lub rąbałem siekierą na miejscu, a młodsi bracia ściągali to pod dom. Część szła od razu na opał, ale rosła też duża sterta zapasu na zimę. Kiedy okoliczne laski oczyściłem, ściąłem jedna po drugiej dwie dorodne sosny, rosnące tuż pod domem. Wybrałem je, bo zasłaniały światło w oknie naszego pokoju. Nie miałem dużo siły ani odpowiednich narzędzi, więc położenie jednego drzewa zajmowało mi cały dzień, a potem wiele dni rąbałem i piłowałem, aby wszystko mogło służyć na opał. Babcia Krynicka patrzyła na to co robię z troską, ale widocznie uznała moją działalność za konieczną, bo nie protestowała.

Nie wiem, czy starczyłoby tego drewna na całą zimę, bo pod koniec października przyszedł sołtys i powiedział żebyśmy sobie szukali mieszkania gdzie indziej, bo Niemcy zajmują tą część Sulejówka i wszyscy Polacy mają się wynosić. Babcia Krynicka, która do tego momentu działała sprawnie i skutecznie, wyraźnie załamała się w bezsilnej bezradności, a ciocia Bronia, od początku wojny jakby otumaniona, teraz zapadła się w całkowite, bezradne otępienie. Na szczęście zanim nadszedł zapowiedziany dzień wysiedlenia, wróciła Mama z wiadomością, że dostała mieszkanie w Pruszkowie i że się tam zaraz przenosimy.

Mama wynajęła na wsi dwie furmanki, załadowaliśmy na nie cały nasz dobytek z meblami i pościelą i ruszyliśmy. Po drodze, kiedy już pod wieczór czekaliśmy w kolejce furmanek i samochodów na przejazd mostem pontonowym, z jadącej z tyłu furmanki złodzieje ukradli nam tobół z lepszą pościelą, ale była to jedyna strata poniesiona w tej podróży. Przenocowaliśmy w Warszawie u Karpińskich i następnego dnia, pobieżnie odgruzowanymi po bombardowaniach i oblężeniu  ulicami, wśród ruin zniszczonych domów, pojechaliśmy do Pruszkowa.

Cała książka: Wydawnictwo Bernardinum (seria Poznaj Świat), Pelplin 2009 ISBN 978-83-7380-741-9