Dariusz Patkowski
Imiona ojca
3
To się działo wiele lat temu, w grudniu. Zima, jakaś taka bardziej stęskniona za klasycznym wizerunkiem, obrosła w płatki śniegu. Obrosła wyjątkowo obficie. Mieszkałem w mieście, które kształciło mnie na przyszłego, bezrobotnego magistra, spotykałem się z pewną kobietą, o której nie będzie traktować ta opowieść, lecz której cień pada na nią podobnie jak cień tajemniczego mordercy lub gwałciciela pada na ofiary w odpowiednio wykadrowanych ujęciach filmowych bądź komiksowych.
W tamtych zamierzchłych dniach lodowatych i wyludnionych ulic, przewlekłej melancholii oraz rozgrzanych od zazdrości, pożądliwych fantazmatów, zbliżał się, jak co roku, okres świąteczny. Przesuwał się na tyle szybko, że niebawem swoją ośnieżoną łapą przekroczy granice czasu i przestrzeni, chwytając ludzkość za gardło już w okresie upalnych, wakacyjnych dni. Obawiam się, że niewidzialna ręka rynku zamierza wyprzedzić w szaleńczym tempie biblijne zwiastowanie. Ale to też nie o tym miałem opowiadać.
Zima o której wspominam, była urokliwa i mordercza. Wychładzała organizmy, syciła smutki oraz zapędzała tłumy, niczym bezmyślne bydło, do sklepów monopolowych. Przynajmniej mnie tam zapędzała. Być może reszta była projekcją. Być może.
I oto nadszedł ostatni dzień zajęć przed świętami, mityczny czas powrotów do domu – po wałówę, po wspomnienia, po ostatki dziecięcości. Cóż to były za chwile! Człowiek wracał do stanu pierwotnie niewinnego. Wspaniała gra pozorów mająca ukryć permanentnie porozbijane struktury rodzinne. Do tego ten śnieg… Mnóstwo bieluchnego, puszystego śniegu, w którym można było zakopać sporych rozmiarów trupa.
Już wcześniej rozmawiałem z ojcem przez telefon. Tym razem mieliśmy spędzić Boże Narodzenie na południu kraju, w naszych rdzennych stronach, przycupnięci u rozwlekłych korzeni Drzewa Życia. Święta odbywały się u jego rodziców, a moich dziadków. Z morskich, katolickich krain mieliśmy zawędrować w górskie, protestanckie rewiry.
– Wiesz jak to jest. Nie wiadomo, ile jeszcze pożyją. Każde święta mogą być tymi ostatnimi – powiedział ojciec, z przejęciem w głosie.
– Wiem, wiem. Masz rację.
– Widujesz ich tylko latem. Dawno nie byłeś w górach zimą. Będzie fajnie, odpoczniesz – mówił dalej, tłumacząc się z czegoś, czego nie umiałem namierzyć.
– Uhm – przytakiwałem mu, myśląc o tym, że choć na kilka dni odetnę się od zlodowaciałych ulic północy, widma zimowej sesji egzaminacyjnej oraz od ciała pewnej kobiety; jej obraz nakładał się na widok miasta, które mnie przyjęło, zaadoptowało i chciało wykształcić.
– A tak swoją drogą – pamiętasz panią której syn robił doktorat z historii sztuki? Pamiętasz? Przychodzili na kawę. On pożyczał ode mnie albumy.
– Pamiętam. Dawno nic o nich nie mówiłeś.
– Ta pani była u mnie wczoraj, by oddać album. Jej syn popełnił samobójstwo. Utopił się latem. W całym kraju było o tym głośno.
– Straszna historia – westchnąłem, odpływając w głębiny własnych, dwudziestoparoletnich zmartwień.
– Jest w opłakanym stanie.
– Na pewno.
– Ucz się więc, synu, bo jak widzisz, specjaliści są potrzebni. Priorytetowo.
– Podobno tak – odburknąłem, patrząc na walające się po pokoju ciuchy. Wtedy nasunęła mi się nagła myśl, więc zapytałem: – Który album ci oddała?
– „Wizerunek Boga w malarstwie barokowym” – odpowiedział ojciec. Minutę później rozłączyliśmy się. Sporządziłem listę zakupów i listę kolejności pakowania rzeczy do plecaka.
Bus, którym wówczas jechałem do domu, już od paru lat nie kursuje. Wtedy przedzierał się przez śnieżne zaspy, otaczając siedzących wewnątrz pasażerów zbyt mocnym ogrzewaniem. Wracaliśmy w rodzinne strony, zasypialiśmy w mechanicznej macicy, śniąc lub rojąc świąteczne fantazje na temat tego, jaki ten powrót powinien być. Czytałem właśnie powieść o weteranach pierwszej wojny światowej wracających do domu. O klęsce ich wyobrażeń. O porażce pamięci. Skulony na tylnym siedzeniu, płakałem jak dziecko. Depresyjny, przepity, umęczony własną cielesnością embrion.
Dwie doby później siedzieliśmy wraz z ojcem w pociągu. Uzbrojeni w błogosławieństwo matki, bieliznę termoodporną oraz wielki termos wypełniony herbatą odbywaliśmy wielogodzinną podróż poprzez noc, śnieg i sny do domu Dziadka. A im dalej maszyna pędziła w stronę przyszłości, tym mocniej my, wspominając, wracaliśmy do przeszłości.
Ulegając ówczesnej modzie, niebezpiecznie przeciągniętej aż do czasów aktualnych, miałem w uszach mp3, katując się sentymentalnymi soulowymi kawałkami, z niepokojem rozmyślając na temat miłosnej grozy pozostawionej w akademickim mieście oraz o matce, mającej pierwszy raz w życiu spędzić Wigilię samotnie.
Ojciec rzadko widywał swoich rodziców. Ich relacje nie układały się gładko. Jadąc w chłodnym przedziale snuliśmy domysły względem siostry ojca, a mojej ciotki oraz jej syna Marcina, mimo że już za kilka godzin mieliśmy się z nimi zobaczyć.
W tamtych mrocznych czasach szkolnictwa wyższego, mój kuzyn dobiegał dwudziestego roku życia. Chudy, nienawidzący jeść informatyk o wielkich, niebieskich oczach. Człowiek, który nauczył mnie palić papierosy. Człowiek, dzięki któremu odkryłem niesamowitą stronę dla dorosłych. Jeszcze nim byłem maturzystą, razem spędzaliśmy bity letni miesiąc w Beskidach, całymi dniami włócząc się po uliczkach i traktach wsi ewoluującej pomału w stronę miasteczka. Najpierw popijaliśmy colę, by z każdym rokiem podbijać procenty na obwolucie puszki. Lato przynosiło parę tygodni wspólnej demoralizacji. Dopiero przyszłość rozliczy nas z obopólnych nauk. I organizm.
Zbliżając się ku nieuchronnemu, zdałem sobie sprawę, że kuzyna nie widziałem przeszło rok. Mimo dużej zażyłości, nie wydzwanialiśmy do siebie. Byliśmy jak czułe monady bez okien. Nie mogliśmy się nagadać w trakcie spotkań odbywających się pod bacznym okiem seniorów rodu. Nasz dyskurs i tak łączył się ze sobą, płynąc po delikatnej pięciolinii czasu i pamięci, w przeciwieństwie do ogólnego dyskursu rodzinnego, pełnego sprzeczności, niedomówień czy paradoksów. Na przykład – z ust każdego padała zupełnie różna historia życia mojego ojca. On z kolei przytaczał pewne rzeczy na temat dziadków, z którymi część osób się zgadzała, a część (w tym sami dziadkowie) zaprzeczała im, traktując je jako niezbyt rozgarniętą narrację dobijającego pięćdziesiątki chłopca. Zastanawiam się, jak każdy z wieczerzających tamtej zimy przedstawiłby to, co miało dopiero nadejść.
Nad ranem powitał nas stalowy mróz katowickiego molocha. To tu przyszedłem na świat, a rodzice spędzili całą młodość. Metaliczny, śląski poranek zaoferował chaos przebudowy dworca wraz z ciepłą kawą w przydrożnym barze. Kolejnym punktem podróży był rozklekotany PKS, którym dojechaliśmy na miejsce docelowe.
Do wigilii Bożego Narodzenia została niecała doba.
Zatopieni w śniegu. Skuci ostatnią, prawdziwą zimą w mroźny pancerz rodzinnej celebracji. Nie ma po co wymieniać wszystkich typowych grzeczności. Zastaliśmy naszych bliskich, to było najważniejsze. Seniorzy radośnie nas ugościli. Od trzech dni była tam ciotka z Marcinem. Wymieniliśmy powitanie z charakterystyczną dla wyrostków sztywnością. Chcieliśmy już tylko opuścić dom, kupić piwo i wreszcie móc porozmawiać.
Jak się okazało, ciotka była w trakcie sprawy rozwodowej. Z wujem było coraz gorzej.
– Madzia musiała się zamknąć w łazience – opowiadał spokojnym tonem Dziadek, ostatni patriarcha naszego rodu, skubiąc przy tym słonecznik. – Waldek krzyczał na nią i demolował mieszkanie. Od wielu miesięcy nie bierze leków. Nie zamierza pójść do lekarza. Madzia zadzwoniła po mnie i przyjechałem. Wybiegł za nami na klatkę schodową z nożem. Powiedziałem mu, że jest chory. Że to koniec. Poprosiłem, aby zakończył to szaleństwo. Wtedy on podwinął koszulę i zaczął się nacinać w okolicy żeber. Madzia stała już przy samochodzie. Przywiozłem ją tutaj – kontynuował Dziadek, zerkając ukradkiem na teleturniej wyświetlany w telewizji. Madzia to oczywiście imię ciotki, jego jedynej, maleńkiej, czterdziestoletniej córki. Ona nie musi opowiadać ani o swoich radościach, ani o zgryzotach, albowiem głos Ojca jest jej głosem. Poza streszczaniem życia ukochanego dziecka, Dziadek mówi mało. Tak było i wtedy. Syn marnotrawny Freuda, Jung, mógłby dostrzec w ich relacji klasyczny, neurotyczny romans. Madzia w istocie powinna nosić miano Elektry. Wybrana przez ostatniego, twardego faceta z naszej rodziny. Szczęściara. Symboliczna dziewczynka i symboliczna kochanka. Doskonały przykład wiernej, ślepej miłości.
Dziadek wychował się w tych stronach. To on sprowadził babcię w dawną krainę dzieciństwa, w górzystą dolinę ewangelickiej wiary, wypartej przez katolicyzm przyjęty w momencie zaślubin ukochanej. Z protestantyzmu pozostał mu antyklerykalizm oraz szybko postępujący ateizm. Dziadek był twardzielem od początku, nie szukał ukojenia w życiu wiecznym. Był człowiekiem pracy, spokoju i nakazu. Jego opanowany głos stanowił prawo w domu, który wybudował własnymi rękami.
A mój ojciec sprzeciwił się Jego prawu. Został artystą. Nie zgodził się na wolę rodzica, która zażądała, by został inżynierem. Kiedy Dziadek budował dom, ojciec budował obrazy. Owszem, malował je, ostatecznie jednak budując czyjś albo czegoś obraz w psychice odbiorcy. Seniorowi zadośćuczynienie dawała sama esencja życia, juniorowi zaś idea tej esencji.
Krew ma w sobie tajemną metafizykę powinowactwa. Krew to jedyna droga, którą łeb w łeb kroczą i geny, i duchy przodków. Dlatego też moja miłość do Niego była oparta na ciszy i topornym zrozumieniu. Inaczej niż w przypadku Marcina, który, mimo ustawicznego palenia papierosów oraz snucia wyuzdanych pragnień, wciąż uchodził w oczach Dziadka za rozkosznego, Cineczka, pięcioletniego brzdąca o urodzie dziewczynki. Czas płatał figle nieustannie, a czas wigilijny zwłaszcza, o czym doskonale wiedział taki chociażby Dickens.
Dorośli zrobili potężne zakupy, jak gdyby zamierzali wykarmić całą wieś, ba, miasteczko, a młodzież, czyli my, ja i Marcin, siedzieliśmy na poddaszu, narzekając na wciąż egzotyczny świat ludzi dojrzałych. W radiu podawali, że pod wieczór ma zacząć znów padać śnieg. Miały się tworzyć ogromne zaspy.
Wieczorem były prezenty. Przełamaliśmy się opłatkiem i napchaliśmy brzuchy. Rabbi z Nazaretu przyszedł na świat po raz kolejny w okropnych, betlejemskich warunkach, a ludzkość świętowała w najlepsze, wylewając morza alkoholu i żalu, by uczcić Jego nadejście. Rodzina rozpieczętowała pokaźnych rozmiarów butlę whisky, co stanowiło dla nas, kuzynów, sygnał do zakończenia wigilijnego konwenansu. Ewakuowaliśmy się piętro wyżej, wyciągając z lodówki własny prowiant wyskokowy. Cóż to było za uczucie – wreszcie przestać siedzieć przy seniorach o suchym pysku. I to w pełnym blasku aprobaty majestatu prawa!
Za oknem wzbierał śnieg. Robiło się niebezpiecznie sentymentalnie, owa zimowa tęsknota była w stanie pogrzebać kilka tysięcy ludzkich istnień pod swoją czystą i bezlitosną pierzyną. Dochodziła dziesiąta w nocy.
Wtedy zadzwonił telefon Marcina.
– To ojciec – wybełkotał. W jego oczach zobaczyłem strach.
– Odbierz, pewnie chce ci złożyć życzenia – doradziłem.
– Może później… – powiedział zmieszany. Wyraźnie chciał odłożyć komórkę.
– No coś ty, dawaj teraz! Będziemy mieli święty spokój.
– Ok – odrzekł krótko, po czym odebrał dzwoniący aparat. – Halo, tata?
– Marcin?- zachrypiał niepewnie głos po drugiej stronie.
– Tak, tato. To ja.
– Gdzie jesteście?
– U Dziadków, przecież wiesz.
– Ona też tam jest?
– Jest.
Chwila milczenia. Marcin miał opanowany, kulturalny głos młodego gentlemana, ale jego ciało wyrażało prastary instynkt obrony życia.
– Daj mi ją do telefonu. – rozkazał głucho głos telefoniczny.
– Obawiam się, że to niemożliwe.
– Daj mi ją, kurwa!
– Tato… – wystękał kuzyn, a jego mowa łamała te krótkie słowo, na podobieństwo wigilijnego opłatka.
– Daj mi ją, słyszysz?! To przez ciebie, wstrętny gnojku… To przez ciebie już się nie rżniemy od tylu miesięcy… Ty mała gnido… Jesteś tam?! HALO!
– Jestem…tato…
– To mów, że jesteś – zasyczał głos. – Natychmiast daj mi ją do telefonu. Chcę rozmawiać z twoją matką.
– To niemożliwe – wykrzesał z siebie kuzyn niespodziewanie twardym tonem.
– Niemożliwe?
– Nie.
– W takim razie macie przejebane, moi mili. Zaraz wsiadam do samochodu i dopełnię czego trzeba. A święta spędzicie w piekle.
Połączenie zostało przerwane. Z niedowierzaniem spoglądałem na Marcina. W tamtej chwili był kimś zupełnie innym, niż chłopak, którego znałem z tylu wakacji mojego życia.
– Marcin, na litość boską… Jak długo to już trwa?
– Ojciec przestał brać leki ponad rok temu. Zaostrzyło się od paru miesięcy… Od lat jest fatalnie między nimi.
– Stary, ja naprawdę nie wiedziałem, że…
Daj spokój – przerwał mi rzeczowo – musimy powiadomić resztę.
– O czym?
– Lawina nadchodzi – rzucił cicho, po czym wstał i zszedł po schodach.
Pamiętałem mężczyznę który był moim wujem. Czasami zabierał mnie na spacery. Rozmawialiśmy na temat krasnoludków, czarów i szkoły muzycznej, do której chodził w dzieciństwie. Kiedy coś się psuło, reperował to. Dziadkowie mu bardzo ufali.
A teraz ten człowiek postanowił nas pozabijać. Ruszyłem na dół.
Dziadek oglądał po raz setny jeden ze starych filmów akcji. Babcia i ciotka lamentowały. Mój ojciec ledwo potrafił ustać na nogach.
– Nie możemy ignorować tego co mówi… Słyszysz, tatku? Może i jest chory, ale słowa dotrzyma. Nawet w zbrodni… Na pewno po mnie jedzie – ekscytowała się, szlochając, ciotka.
– Madziu, dzwoniliśmy ze cztery razy do niego. Spokojnie. Ma wyłączony telefon – mówił Dziadek, wpatrując się zmrużonymi oczami w migocący ekran telewizora.
– Ma-cin… Cosz jeścze gadał? – zabełkotał ojciec, pierwszy raz od niepamiętnych czasów ostro i radośnie napruty. Przynajmniej taką miałem nadzieję. Za sprawą silnych emocji, pomału trzeźwiał.
– No gadał…
– No a c-co gadał?
– Że jak przyjedzie, to resztę świąt spędzimy w piekle – Marcin wyrecytował obojętnym tonem słowa rodzica.
Zapadła cisza. W końcu chory psychicznie wuj został sam w mieszkaniu pełnym kuchennych noży, metalowych rurek stanowiących jego narzędzie pracy oraz jednej czy dwóch wiatrówek, którymi „zaraził się” przez pasje łowieckie swojego teścia.
Dziadek wyłączył telewizor. Odłożył pilot, odstawił spodeczek ze słonecznikiem. Wstał.
– Chłopcy, ile minut temu rozmawialiście z nim?
– Jakieś pół godziny temu, Dziadku.
– Więc mamy jeszcze godzinę. Skoczcie no po moją ukochaną.
Wszyscy wiedzieliśmy w czym rzecz. Dziadek prosił nas o przyniesienie strzelby na śrut. Nie wiem czy posiadał ją legalnie, czy nielegalnie. Ale to ona miała stanąć chwilowo na pozycji strażniczki domowego ogniska.
Przynieśliśmy broń z poddasza, a on ją przeładował, delikatnie popieścił wzdłuż lufy i podszedł do okna. Ojciec wziął w posiadanie sportową wiatrówkę Marcina, która tkwiła tu od wakacji.
– A my? – zapytała wystraszona babcia, kryjąc w ramionach chlipiącą Madzię.
– Wy siedźcie cicho- zakomenderował Dziadek. – Synuś, idź na prawą flankę. Wiesz jak? O właśnie, dobrze. Chłopcy, włączcie po cichu radio, zgaście lampy, zostawcie jedynie choinkę. Chcę widzieć światło, choćby najmniejsze. Śnieg mi go sprzeda.
Wypełniliśmy wszystkie rozkazy. Na stole wigilijnym dopalała się świeca. Choinka migotała tandetnym blaskiem, rozpamiętując w ciszy PRL-owskie lata, które ją stworzyły. Gruby Święty Mikołaj o zapitych policzkach, skulony w jednej z bombek, wlepiał w nas małe, czarne oczy. W radiu jakaś kapela reggae wykonała kolędę, po czym nadano powtórkę starszej audycji z udziałem jednego z czołowych przedstawicieli rockowej, rodzimej sceny muzycznej. Wywiad z nim musiał być w toku, ponieważ kończył opowiadać o swoim równie sławnym ojcu. Marcin, blady jak ściana, przerażonym wzrokiem spoglądał na przyczajonych przy oknie mężczyzn. Lufy ich broni lada chwila mogły zostać wymierzone w jego obłąkanego rodzica. Ostatkiem zdrowego rozsądku dotknąłem w myślach pozostawionych na północy spraw miłości. Być może zaraz miałem stać się świadkiem spraw ostatecznych.
Spiker w radiu zapowiadał ostre zamieci w południowej części kraju. Za oknem zaczął padać śnieg. Robiło się coraz bielej i bielej. Dziadek z ojcem uchylili okno. Broń wychodziła na rozciągającą się tuż przy drodze ścianę lasu. Co jakiś czas okolicę nawiedzało światło reflektorów przejeżdżających pojazdów. Zastanawialiśmy się, czy w wigilijną noc spadnie na nas śmierć i szaleństwo. Byliśmy gotowi na wszystko. Pozostało czekać.