Nowa polska proza, Imiona 3

Dariusz Patkowski

Imiona ojca

3

To się  działo wiele lat temu, w grudniu. Zima, jakaś taka bardziej stęskniona za klasycznym wizerunkiem, obrosła w płatki śniegu. Obrosła wyjątkowo obficie. Mieszkałem w mieście, które kształciło mnie na przyszłego, bezrobotnego magistra, spotykałem się z pewną kobietą, o której nie będzie traktować ta opowieść, lecz której cień pada na nią podobnie jak cień tajemniczego mordercy lub gwałciciela pada na ofiary w odpowiednio wykadrowanych ujęciach filmowych bądź komiksowych.

W tamtych zamierzchłych dniach lodowatych i wyludnionych ulic, przewlekłej melancholii oraz rozgrzanych od zazdrości, pożądliwych fantazmatów, zbliżał się, jak co roku, okres świąteczny. Przesuwał się na tyle szybko, że niebawem swoją ośnieżoną łapą przekroczy granice czasu i przestrzeni, chwytając ludzkość za gardło już w okresie upalnych, wakacyjnych dni. Obawiam się, że niewidzialna ręka rynku zamierza wyprzedzić w szaleńczym tempie biblijne zwiastowanie. Ale to też nie o tym miałem opowiadać.

Zima o której wspominam, była urokliwa i mordercza. Wychładzała organizmy, syciła smutki oraz zapędzała tłumy, niczym bezmyślne bydło, do sklepów monopolowych. Przynajmniej mnie tam zapędzała. Być może reszta była projekcją. Być może.

I oto nadszedł ostatni dzień zajęć przed świętami, mityczny czas powrotów do domu – po wałówę, po wspomnienia, po ostatki dziecięcości. Cóż to były za chwile! Człowiek wracał  do stanu pierwotnie niewinnego. Wspaniała gra pozorów mająca ukryć permanentnie porozbijane struktury rodzinne. Do tego ten śnieg… Mnóstwo bieluchnego, puszystego śniegu, w którym można było zakopać sporych rozmiarów trupa.

Już wcześniej rozmawiałem z ojcem przez telefon. Tym razem mieliśmy spędzić Boże Narodzenie na południu kraju, w naszych rdzennych stronach, przycupnięci u rozwlekłych korzeni Drzewa Życia. Święta odbywały się u jego rodziców, a moich dziadków. Z morskich, katolickich krain mieliśmy zawędrować w górskie, protestanckie rewiry.

– Wiesz jak to jest. Nie wiadomo, ile jeszcze pożyją. Każde święta mogą być tymi ostatnimi – powiedział ojciec, z przejęciem w głosie.
– Wiem, wiem. Masz rację.
– Widujesz ich tylko latem. Dawno nie byłeś w górach zimą. Będzie fajnie, odpoczniesz – mówił dalej, tłumacząc się z czegoś, czego nie umiałem namierzyć.
– Uhm – przytakiwałem mu, myśląc o tym, że choć na kilka dni odetnę się od zlodowaciałych ulic północy, widma zimowej sesji egzaminacyjnej oraz od ciała pewnej kobiety; jej obraz nakładał się na widok miasta, które mnie przyjęło, zaadoptowało i chciało wykształcić.
– A tak swoją drogą – pamiętasz panią której syn robił doktorat z historii sztuki? Pamiętasz? Przychodzili na kawę. On pożyczał ode mnie albumy.
– Pamiętam. Dawno nic o nich nie mówiłeś.
– Ta pani była u mnie wczoraj, by oddać album. Jej syn popełnił samobójstwo. Utopił się latem. W całym kraju było o tym głośno.
– Straszna historia – westchnąłem, odpływając w głębiny własnych, dwudziestoparoletnich zmartwień.
– Jest w opłakanym stanie.
– Na pewno.
– Ucz się więc, synu, bo jak widzisz, specjaliści są potrzebni. Priorytetowo.
– Podobno tak – odburknąłem, patrząc na walające się po pokoju ciuchy. Wtedy nasunęła mi się nagła myśl, więc zapytałem: – Który album ci oddała?
– „Wizerunek Boga w malarstwie barokowym” – odpowiedział ojciec. Minutę później rozłączyliśmy się. Sporządziłem listę zakupów i listę kolejności pakowania rzeczy do plecaka.

Bus, którym wówczas jechałem do domu, już od paru lat nie kursuje. Wtedy przedzierał się przez śnieżne zaspy, otaczając siedzących wewnątrz pasażerów zbyt mocnym ogrzewaniem. Wracaliśmy w rodzinne strony, zasypialiśmy w mechanicznej macicy, śniąc lub rojąc świąteczne fantazje na temat tego, jaki ten powrót powinien być. Czytałem właśnie powieść o weteranach pierwszej wojny światowej wracających do domu. O klęsce ich wyobrażeń. O porażce pamięci. Skulony na tylnym siedzeniu, płakałem jak dziecko. Depresyjny, przepity, umęczony własną cielesnością embrion.

Dwie doby później siedzieliśmy wraz z ojcem w pociągu. Uzbrojeni w błogosławieństwo matki, bieliznę termoodporną oraz wielki termos wypełniony herbatą odbywaliśmy wielogodzinną podróż poprzez noc, śnieg i sny do domu Dziadka. A im dalej maszyna pędziła w stronę przyszłości, tym mocniej my, wspominając, wracaliśmy do przeszłości.

Ulegając ówczesnej modzie, niebezpiecznie przeciągniętej aż do czasów aktualnych, miałem w uszach mp3, katując się sentymentalnymi soulowymi kawałkami, z niepokojem rozmyślając na temat miłosnej grozy pozostawionej w akademickim mieście oraz o matce, mającej pierwszy raz w życiu spędzić Wigilię samotnie.

Ojciec rzadko widywał swoich rodziców. Ich relacje nie układały się gładko. Jadąc w chłodnym przedziale snuliśmy domysły względem siostry ojca, a mojej ciotki oraz jej syna Marcina, mimo że już za kilka godzin mieliśmy się z nimi zobaczyć.

W tamtych mrocznych czasach szkolnictwa wyższego, mój kuzyn dobiegał dwudziestego roku życia. Chudy, nienawidzący jeść informatyk o wielkich, niebieskich oczach. Człowiek, który nauczył mnie palić papierosy. Człowiek, dzięki któremu odkryłem niesamowitą stronę dla dorosłych. Jeszcze nim byłem maturzystą, razem spędzaliśmy bity letni miesiąc w Beskidach, całymi dniami włócząc się po uliczkach i traktach wsi ewoluującej pomału w stronę miasteczka. Najpierw popijaliśmy colę, by z każdym rokiem podbijać procenty na obwolucie puszki. Lato przynosiło parę tygodni wspólnej demoralizacji. Dopiero przyszłość rozliczy nas z obopólnych nauk. I organizm.

Zbliżając się ku nieuchronnemu, zdałem sobie sprawę, że kuzyna nie widziałem przeszło rok. Mimo dużej zażyłości, nie wydzwanialiśmy do siebie. Byliśmy jak czułe monady bez okien. Nie mogliśmy się nagadać w trakcie spotkań odbywających się pod bacznym okiem seniorów rodu. Nasz dyskurs i tak łączył się ze sobą, płynąc po delikatnej pięciolinii czasu i pamięci, w przeciwieństwie do ogólnego dyskursu rodzinnego, pełnego sprzeczności, niedomówień czy paradoksów. Na przykład – z ust każdego padała zupełnie różna historia życia mojego ojca. On z kolei przytaczał pewne rzeczy na temat dziadków, z którymi część osób się zgadzała, a część (w tym sami dziadkowie) zaprzeczała im, traktując je jako niezbyt rozgarniętą narrację dobijającego pięćdziesiątki chłopca. Zastanawiam się, jak każdy z wieczerzających tamtej zimy przedstawiłby to, co miało dopiero nadejść.

Nad ranem powitał nas stalowy mróz katowickiego molocha. To tu przyszedłem na świat, a rodzice spędzili całą młodość. Metaliczny, śląski poranek zaoferował chaos przebudowy dworca wraz z ciepłą kawą w przydrożnym barze. Kolejnym punktem podróży był rozklekotany PKS, którym dojechaliśmy na miejsce docelowe.

Do wigilii Bożego Narodzenia została niecała doba.

Zatopieni w śniegu. Skuci ostatnią, prawdziwą zimą w mroźny pancerz rodzinnej celebracji. Nie ma po co wymieniać wszystkich typowych grzeczności. Zastaliśmy naszych bliskich, to było najważniejsze. Seniorzy radośnie nas ugościli. Od trzech dni była tam ciotka z Marcinem. Wymieniliśmy powitanie z charakterystyczną dla wyrostków sztywnością. Chcieliśmy już tylko opuścić dom, kupić piwo i wreszcie móc porozmawiać.

Jak się okazało, ciotka była w trakcie sprawy rozwodowej. Z wujem było coraz gorzej.

– Madzia musiała się zamknąć w łazience – opowiadał spokojnym tonem Dziadek, ostatni patriarcha naszego rodu, skubiąc przy tym słonecznik. – Waldek krzyczał na nią i demolował mieszkanie. Od wielu miesięcy nie bierze leków. Nie zamierza pójść do lekarza. Madzia zadzwoniła po mnie i przyjechałem. Wybiegł za nami na klatkę schodową z nożem. Powiedziałem mu, że jest chory. Że to koniec. Poprosiłem, aby zakończył to szaleństwo. Wtedy on podwinął koszulę i zaczął się nacinać w okolicy żeber. Madzia stała już przy samochodzie. Przywiozłem ją tutaj – kontynuował Dziadek, zerkając ukradkiem na teleturniej wyświetlany w telewizji. Madzia to oczywiście imię ciotki, jego jedynej, maleńkiej, czterdziestoletniej córki. Ona nie musi opowiadać ani o swoich radościach, ani o zgryzotach, albowiem głos Ojca jest jej głosem. Poza streszczaniem życia ukochanego dziecka, Dziadek mówi mało. Tak było i wtedy. Syn marnotrawny Freuda, Jung, mógłby dostrzec w ich relacji klasyczny, neurotyczny romans. Madzia w istocie powinna nosić miano Elektry. Wybrana przez ostatniego, twardego faceta z naszej rodziny. Szczęściara. Symboliczna dziewczynka i symboliczna kochanka. Doskonały przykład wiernej, ślepej miłości.

Dziadek wychował się w tych stronach. To on sprowadził babcię w dawną krainę dzieciństwa, w górzystą dolinę ewangelickiej wiary, wypartej przez katolicyzm przyjęty w momencie zaślubin ukochanej. Z protestantyzmu pozostał mu antyklerykalizm oraz szybko postępujący ateizm. Dziadek był twardzielem od początku, nie szukał ukojenia w życiu wiecznym. Był człowiekiem pracy, spokoju i nakazu. Jego opanowany głos stanowił prawo w domu, który wybudował własnymi rękami.

A mój ojciec sprzeciwił się Jego prawu. Został artystą. Nie zgodził się na wolę rodzica, która zażądała, by został inżynierem. Kiedy Dziadek budował dom, ojciec budował obrazy. Owszem, malował je, ostatecznie jednak budując czyjś albo czegoś obraz w psychice odbiorcy. Seniorowi zadośćuczynienie dawała sama esencja życia, juniorowi zaś idea tej esencji.

Krew ma w sobie tajemną metafizykę powinowactwa. Krew to jedyna droga, którą łeb w łeb kroczą i geny, i duchy przodków. Dlatego też moja miłość do Niego była oparta na ciszy i topornym zrozumieniu. Inaczej niż w przypadku Marcina, który, mimo ustawicznego palenia papierosów oraz snucia wyuzdanych pragnień, wciąż uchodził w oczach Dziadka za rozkosznego, Cineczka, pięcioletniego brzdąca o urodzie dziewczynki. Czas płatał figle nieustannie, a czas wigilijny zwłaszcza, o czym doskonale wiedział taki chociażby Dickens.

Dorośli zrobili potężne zakupy, jak gdyby zamierzali wykarmić całą wieś, ba, miasteczko, a młodzież, czyli my, ja i Marcin, siedzieliśmy na poddaszu, narzekając na wciąż egzotyczny świat ludzi dojrzałych. W radiu podawali, że pod wieczór ma zacząć znów padać śnieg. Miały się tworzyć ogromne zaspy.

Wieczorem były prezenty. Przełamaliśmy się opłatkiem i napchaliśmy brzuchy. Rabbi z Nazaretu przyszedł na świat po raz kolejny w okropnych, betlejemskich warunkach, a ludzkość świętowała w najlepsze, wylewając morza alkoholu i żalu, by uczcić Jego nadejście. Rodzina rozpieczętowała pokaźnych rozmiarów butlę whisky, co stanowiło dla nas, kuzynów, sygnał do zakończenia wigilijnego konwenansu. Ewakuowaliśmy się piętro wyżej, wyciągając z lodówki własny prowiant wyskokowy. Cóż to było za uczucie – wreszcie przestać siedzieć przy seniorach o suchym pysku. I to w pełnym blasku aprobaty majestatu prawa!

Za oknem wzbierał śnieg. Robiło się niebezpiecznie sentymentalnie, owa zimowa tęsknota była w stanie pogrzebać kilka tysięcy ludzkich istnień pod swoją czystą i bezlitosną pierzyną. Dochodziła dziesiąta w nocy.

Wtedy zadzwonił telefon Marcina.

– To ojciec – wybełkotał. W jego oczach zobaczyłem strach.
– Odbierz, pewnie chce ci złożyć życzenia – doradziłem.
– Może później… – powiedział zmieszany. Wyraźnie chciał odłożyć komórkę.
– No coś ty, dawaj teraz! Będziemy mieli święty spokój.
– Ok – odrzekł krótko, po czym odebrał dzwoniący aparat. – Halo, tata?
– Marcin?- zachrypiał niepewnie głos po drugiej stronie.
– Tak, tato. To ja.
– Gdzie jesteście?
– U Dziadków, przecież wiesz.
– Ona też tam jest?
– Jest.
Chwila milczenia. Marcin miał opanowany, kulturalny głos młodego gentlemana, ale jego ciało wyrażało prastary instynkt obrony życia.
– Daj mi ją do telefonu. – rozkazał głucho głos telefoniczny.
– Obawiam się, że to niemożliwe.
– Daj mi ją, kurwa!
– Tato… – wystękał kuzyn, a jego mowa łamała te krótkie słowo, na podobieństwo wigilijnego opłatka.
– Daj mi ją, słyszysz?! To przez ciebie, wstrętny gnojku… To przez ciebie już się nie rżniemy od tylu miesięcy… Ty mała gnido… Jesteś tam?! HALO!
– Jestem…tato…
– To mów, że jesteś – zasyczał głos. – Natychmiast daj mi ją do telefonu. Chcę rozmawiać z twoją matką.
– To niemożliwe – wykrzesał z siebie kuzyn niespodziewanie twardym tonem.
– Niemożliwe?
– Nie.
– W takim razie macie przejebane, moi mili. Zaraz wsiadam do samochodu i dopełnię czego trzeba. A święta spędzicie w piekle.

Połączenie zostało przerwane. Z niedowierzaniem spoglądałem na Marcina. W tamtej chwili był kimś zupełnie innym, niż chłopak, którego znałem z tylu wakacji mojego życia.
– Marcin, na litość boską… Jak długo to już trwa?
– Ojciec przestał brać leki ponad rok temu. Zaostrzyło się od paru miesięcy… Od lat jest fatalnie między nimi.
– Stary, ja naprawdę nie wiedziałem, że…
Daj spokój – przerwał mi rzeczowo – musimy powiadomić resztę.
– O czym?
– Lawina nadchodzi – rzucił cicho, po czym wstał i zszedł po schodach.

Pamiętałem mężczyznę który był moim wujem. Czasami zabierał mnie na spacery. Rozmawialiśmy na temat krasnoludków, czarów i szkoły muzycznej, do której chodził w dzieciństwie. Kiedy coś się psuło, reperował to. Dziadkowie mu bardzo ufali.
A teraz ten człowiek postanowił nas pozabijać. Ruszyłem na dół.

Dziadek oglądał po raz setny jeden ze starych filmów akcji. Babcia i ciotka lamentowały. Mój ojciec ledwo potrafił ustać na nogach.
– Nie możemy ignorować tego co mówi… Słyszysz, tatku? Może i jest chory, ale słowa dotrzyma. Nawet w zbrodni… Na pewno po mnie jedzie – ekscytowała się, szlochając, ciotka.
– Madziu, dzwoniliśmy ze cztery razy do niego. Spokojnie. Ma wyłączony telefon – mówił Dziadek, wpatrując się zmrużonymi oczami w migocący ekran telewizora.
– Ma-cin… Cosz jeścze gadał? – zabełkotał ojciec, pierwszy raz od niepamiętnych czasów ostro i radośnie napruty. Przynajmniej taką miałem nadzieję. Za sprawą silnych emocji, pomału trzeźwiał.
– No gadał…
– No a c-co gadał?
– Że jak przyjedzie, to resztę świąt spędzimy w piekle – Marcin wyrecytował obojętnym tonem słowa rodzica.
Zapadła cisza. W końcu chory psychicznie wuj został sam w mieszkaniu pełnym kuchennych noży, metalowych rurek stanowiących jego narzędzie pracy oraz jednej czy dwóch wiatrówek, którymi „zaraził się” przez pasje łowieckie swojego teścia.
Dziadek wyłączył telewizor. Odłożył pilot, odstawił spodeczek ze słonecznikiem. Wstał.
– Chłopcy, ile minut temu rozmawialiście z nim?
– Jakieś pół godziny temu, Dziadku.
– Więc mamy jeszcze godzinę. Skoczcie no po moją ukochaną.

Wszyscy wiedzieliśmy w czym rzecz. Dziadek prosił nas o przyniesienie strzelby na śrut. Nie wiem czy posiadał ją legalnie, czy nielegalnie. Ale to ona miała stanąć chwilowo na pozycji strażniczki domowego ogniska.
Przynieśliśmy broń z poddasza, a on ją przeładował, delikatnie popieścił wzdłuż lufy i podszedł do okna. Ojciec wziął w posiadanie sportową wiatrówkę Marcina, która tkwiła tu od wakacji.
– A my? – zapytała wystraszona babcia, kryjąc w ramionach chlipiącą Madzię.
– Wy siedźcie cicho- zakomenderował Dziadek. – Synuś, idź na prawą flankę. Wiesz jak? O właśnie, dobrze. Chłopcy, włączcie po cichu radio, zgaście lampy, zostawcie jedynie choinkę. Chcę widzieć światło, choćby najmniejsze. Śnieg mi go sprzeda.

Wypełniliśmy wszystkie rozkazy. Na stole wigilijnym dopalała się świeca. Choinka migotała tandetnym blaskiem, rozpamiętując w ciszy PRL-owskie lata, które ją stworzyły. Gruby Święty Mikołaj o zapitych policzkach, skulony w jednej z bombek, wlepiał w nas małe, czarne oczy. W radiu jakaś kapela reggae wykonała kolędę, po czym nadano powtórkę starszej audycji z udziałem jednego z czołowych przedstawicieli rockowej, rodzimej sceny muzycznej. Wywiad z nim musiał być w toku, ponieważ kończył opowiadać o swoim równie sławnym ojcu. Marcin, blady jak ściana, przerażonym wzrokiem spoglądał na przyczajonych przy oknie mężczyzn. Lufy ich broni lada chwila mogły zostać wymierzone w jego obłąkanego rodzica. Ostatkiem zdrowego rozsądku dotknąłem w myślach pozostawionych na północy spraw miłości. Być może zaraz miałem stać się świadkiem spraw ostatecznych.

Spiker w radiu zapowiadał ostre zamieci w południowej części kraju. Za oknem zaczął padać śnieg. Robiło się coraz bielej i bielej. Dziadek z ojcem uchylili okno. Broń wychodziła na rozciągającą się tuż przy drodze ścianę lasu. Co jakiś czas okolicę nawiedzało światło reflektorów przejeżdżających pojazdów. Zastanawialiśmy się, czy w wigilijną noc spadnie na nas śmierć i szaleństwo. Byliśmy gotowi na wszystko. Pozostało czekać.

Nowa polska proza, Imiona 2

Dariusz Patkowski

Imiona ojca

2

Dziennikarka czeka na niego. Jest młodą blondynką o wysoko upiętych włosach. Od niedawna pracuje w rozgłośni radiowej. Po raz pierwszy przeprowadzi wywiad z gwiazdą. Jest podekscytowana. Poprawia makijaż, mimo że nikt jej przecież nie zauważy i spogląda na zegarek. Za chwilę powinien być.

On jest gwiazdą na niezbyt mocno rozświetlonym firmamencie rodzimego przemysłu muzycznego. Ma trzydzieści pięć lat, długie, ciemne włosy i skórzany płaszcz. Jest w tym jakaś poza niegrzecznego chłopca, jednak żaden brukowiec nie napisał o nim od lat, ani żadna celebrytka nie skomentowała jego seksualnych zachowań. Kiedy może, siedzi w swoim studiu i nagrywa muzykę. Jest potwornie nudną, ale przez to tajemniczą gwiazdą. Blondynka wie, że każdy może z nim rozmawiać o starych oraz nowych trendach rockowych. I każdy to robi. Dlatego postanowiła przygotować temat mało muzyczny; temat, poniekąd, demaskujący.

No i jest. Wchodzi ubrany tak jak widywała go przy innych tego rodzaju spotkaniach. Spokojny, stonowany rockman, słynący tylko ze swojej twórczości. Żadnego palenia Biblii, żadnego romansu z gwiazdą porno, żadnej detoksykacji. Po prostu „solidna firma” jakby powiedział jego ojciec. Ach, tak, właśnie. Jego ojciec.

Mężczyzna posyła jej uśmiech. Wydaje się dziennikarce ciepły i lekko zdystansowany. Jakiś czas temu oglądała w telewizji wywiad z jego ojcem, najsłynniejszym chirurgiem w kraju. Te same oczy, ten sam uśmiech. I ani słowa o karierze syna. Kompletnie nic. A przecież wszyscy wiedzą, że ich nazwisko nie jest zbiegiem okoliczności; że jest w nim i ciało, i krew.

Nie, nigdy ich razem nie widziano na żadnej gali czy to medycznej, naukowej czy artystycznej. Nikt nie przyłapał ich w teatrze, kinie, na meczu futbolowym. Toteż społeczeństwo tych dwóch mężczyzn brało we wspólny nawias, na ogół jednak rozliczając ich w oddzielny sposób.

– Ktoś o tej porze was słucha? – pyta gość, ujmująco spoglądając w niebieskie oczy prowadzącej. Audycja jest nagrywana późną nocą, w specjalnym cyklu spotkań ze sławami. Za oknem panuje ciemność, a nad miastem unosi się cisza, przerywana jedynie przypadkowymi okrzykami anonimowych, męskich głosów. Gdzieś tam w mroku ulic huczy radio włączone przez taryfiarza, przypominając o ostatnich wydarzeniach dnia, w tym o samobójczej śmierci przez utonięcie w morzu obłąkanego mężczyzny. Na blondynce taki news zrobił wrażenie. Lubiąc dramatyzować, z przyjemnością wyestetyzowała sobie jego śmierć. W jej wyobraźni zginął na podobieństwo szekspirowskiej Ofelii. Morze pochłonęło go tak, jak noc pochłaniała miasto, niosąc mu zgubę marzeń i obietnicę zapomnienia.

– Mamy stałych słuchaczy, a ich grono na pewno się dzisiaj powiększy – mówi kobieta.
– Nie puszczacie chłamu. Dlatego postanowiłem przyjść – stwierdza gwiazdor i delikatnie się uśmiecha. Jest w nim coś nieśmiałego i ugrzecznionego. Zero chemii, przebiega blondynce przez myśl w rytm ocierania się o siebie jej przyobleczonych w czarne rajstopy ud.
– Musimy zaczynać – rzuca niemal przepraszająco dziennikarka, nerwowym gestem poprawiając włosy.

Przez pierwsze minuty rozmawiają o jego współpracy z zagranicznym zespołem jazzowym oraz o niedawno wydanej płycie. Po drodze zahaczają o album debiutancki, który ponad dekadę temu wyniósł go na szczyt lokalnego Olimpu. Tak dla nich, jak również dla większości słuchających tematy te są znane i przewałkowane na wszystkie strony. Ale podobnie jak w sferze rozkoszy cielesnych, i tutaj gra wstępna jest mile widziana. Blondynka zadaje pytanie za pytaniem. Na zgrabnych kolanach trzyma wcześniej przygotowaną ściągę, lecz wyraźnie czuje opór przed poruszeniem głównego tematu. Minuty płyną niebłaganie, a noc domyka się pustą i chłodną przestrzenią. W końcu wyrzuca z siebie:
– Czy mógłbyś nam opowiedzieć coś o sobie i swoim ojcu? Obaj jesteście sławni – kontynuuje wypowiedź, pomału uspokajając się – ale tak niewiele o was wiadomo.
– Można zapalić? – pyta muzyk, mimowolnie sięgając do kieszeni płaszcza po papierosy. Blondynka radośnie potakuje i podaje mężczyźnie zapalniczkę, którą ten z wdzięcznością przyjmuje. Gość zaciąga się i zadaje pytanie:
– Z jakiej to okazji pytasz o niego?
– Z ciekawości… ale i dlatego że niedawno był „Dzień ojca”- odpowiada dziennikarka, stawiając na szczerość. Noc za oknem delikatnie się przerzedza.

Od dawna nikt o to nie pytał.
– Nie wiem, na ile temat ten mógłby zainteresować potencjalnego słuchacza – mówi gość, mało przytomnie wyglądając przez okno.- Może opowiem drobną anegdotkę z lat młodzieńczych. W porządku?
– Oczywiście – odpowiada kobieta i czuje, że mocniej pociera o siebie udami.
– Miałem siedemnaście lat – zaczyna opowiadać muzyk, wydmuchując kolejną porcję dymu – kiedy na jednej z imprez ostro zatankowaliśmy z chłopakami. Typowe smarkate zabawy – młode i ładne dziewczęta, papierochy, wódka oraz głośna muzyka. Pewnie wiesz, o czym mówię, era naszywek, miłosnych listów oraz wielkich, pstrokatych nadruków ulubionych zespołów na koszulkach. Czarnych koszulkach, rzecz jasna – chichocze, przy nerwowym wtórze blondynki. – Tak, miałem siedemnaście lat, byłem potwornie pijany, w głowie krążyły mi pierwsze, bardzo grafomańskie ballady miłosne i chyba miałem wrażenie, iż pojęcie szczęścia jest mi obce. Siedzieliśmy z ekipą w naszym ulubionym pubie, którego jedna cała ściana była przeszklona. Barman, starszy brat mojego ówczesnego basisty, podgłaśniał stopniowo muzykę, a my stopniowo przestawaliśmy ogarniać.

Widząc zdziwione spojrzenie dziennikarki, rzuca: – Ta historia naprawdę będzie o moim ojcu – po czym kontynuuje: – W pewnej chwili zaczęliśmy tańczyć czy też raczej pogować. Wtajemniczeni wiedzą, o co chodzi – dodaje z nonszalancją, wyciągając nowego papierosa z paczki. – Tak się nieszczęśliwie złożyło, że potknąłem się o jakieś wychudzone, nastoletnie nogi i poleciałem nie w ramiona pięknej dziewczyny, a na wcześniej wspomnianą szybę, znajdując się nagle, wśród hałasu pękającego szkła, na ulicy. Kilka odłamków utknęło mi w podbródku, a dwa spore w klatce piersiowej. Nie było tragedii, ale wezwano pogotowie. Kwadrans później karetka wiozła mnie do szpitala. Nie muszę chyba dodawać, kto miał nocny dyżur?- dodał, widząc podniecony wzrok prowadzącej, i niemal z lubością dopowiedział: – Tak, nocny dyżur miał ojciec, już wtedy wybitny fachowiec, lecz jeszcze nie ogólnokrajowy geniusz. Już wtedy od lat z doktoratem, lecz jeszcze bez profesury. Pamiętam ból, blade światło szpitala i jego opanowaną twarz. My już w tamtym czasie się mijaliśmy. Być może nie widziałem go od kilku dni. Może nawet tygodni. Ale teraz wyraźnie pamiętam, jak stoi nade mną w białym kitlu, niedbale trzymając dłonie w kieszeniach, jak z mieszaniną powściągliwości i dezaprobaty przypatruje się mej wykrzywionej w bólu, młodzieńczej twarzy. To był okres, szanowni państwo, kiedy z całego serca pogardzałem przedmiotami ścisłymi i resztą „burżujskiej” nauki. A takie coś nie mogło się podobać mojemu ojcu. W jego spojrzeniu nie było zrozumienia. Obejrzał rany i rzucił: „Ja się nim zajmę”. Te słowa wzbudziły popłoch wśród personelu. Chciano telefonować po innego chirurga, a pielęgniarki głośno się sprzeciwiały decyzji ojca. On jednak, ze znużonym spokojem mówił: „To mój wybór”. Nawet nie „to mój syn”, albo „to moje dziecko” tylko właśnie „to mój wybór”. „Pan doktór to chyba w szoku jest” powiedziała jedna ze starszych pielęgniarek, lekko przytrzymując go za kitel. Ale on milczał, a w jego źrenicach nie było nawet śladu szoku. Tam kryło się tylko przeznaczenie – opowiada urzeczony wspomnieniem gwiazdor, nieobecnym wzrokiem spoglądając w okno. Przez ciemność pomału przebija świt. – By nie tracić czasu, personel uległ jego woli, woli namaszczonego przez ordynatora najlepszego fachowca w tej części kraju. Godzinę później byłem już opatrzony i poskładany. „Zawieź go do domu, wiesz gdzie mieszkam. Żona i tak nie śpi kiedy on wychodzi”, powiedział ojciec do jednego ze swoich kolegów, akurat kończącego nocną zmianę. Wtedy zrozumiałem, że zawdzięczam mu życie. I to po raz drugi.

– To piękna historia – komentuje wzruszona dziennikarka, promiennie szczerząc zęby.
– Bardzo ci dziękuję, również w imieniu słuchaczy, za tak intymne wspomnienia. Czy chciałbyś coś jeszcze dopowiedzieć? Nasz czas antenowy dobiega końca.

Muzyk przez moment siedzi w milczeniu. Tak, jest jedna rzecz którą chce dopowiedzieć. Było coś w tej opowieści, co już w chwili decyzji ojca napawało go przerażeniem, a co rosło w nim przez kolejne, długie lata. Dotychczas skrywane i pielęgnowane w mauzoleum pamięci, teraz chciało wyrwać się i afirmować na forum złożonym z wielotysięcznych par uszu. Widząc niezrozumienie w oczach dziennikarki, obserwując jej narastającą, sentymentalną euforię, zupełnie dotychczas stonowany rockman, który nigdy nie spalił Biblii, nie umawiał się z pornogwiazdą, ani nie spowodował, by jakakolwiek słynna kobieta wypowiadała się na temat jego zachowań seksualnych, wyrzuca z siebie słowa, za które nigdy nie mógłby kupić szacunku ojca.

– Czy wiesz, dlaczego lekarzom nie wolno operować swoich bliskich? – pyta, a kobieta przecząco kręci głową, wysyłając mu jednocześnie radosny i głupkowaty uśmiech.
– Bo mogłaby im zadrżeć ręka z emocji. A to wystarczający powód, by sknocić coś tak poważnego jak operacja. Lekarz, a chirurg w szczególności, musi być precyzyjny jak maszyna – to czyni go panem życia i śmierci, lecz nie człowiekiem – widząc zdziwioną minę dziennikarki, cedzi z satysfakcją, ale też rozpaczą pozostałe słowa, które dojrzewały w nim od lat: – Mój ojciec się wtedy nawet nie spocił.

A później blondynka włącza reklamy, które natychmiast oraz skutecznie zabijają narastający między nimi niezrozumiały świt.

Ciąg dalszy za dwa dni

Nowa polska proza, Imiona 1

Dariusz Patkowski

Imiona ojca

1

Spoglądałeś w lustro nieskończenie wiele razy, powielając swój obraz na domysły. Ty i matka stanowiliście jedno, nie można było was oddzielić. Ale to właśnie od niej usłyszałeś tak po raz pierwszy, jak po raz tysięczny: – Jesteś jego. Nigdy by się ciebie nie wyrzekł, nawet, gdyby bardzo tego chciał.

Nic nie wiedziałeś o człowieku, którego druga połowa krwi krążyła w tobie. Niczego nie przeczuwałeś usilnie wpatrując się w zaciśnięte usta bliskich, gdy temat schodził na jego postać. Tak właśnie- postać, bo osobą ciężko było nazywać ów cień, kładący się na twoich młodzieńczych latach. Zarzucałeś sobie, że go nie pamiętasz, choć może powinieneś, ponieważ odszedł kiedy miałeś dwa lata. Po prostu wyszedł i nie powrócił już więcej. Z zawodu był wojskowym. Twoja zapłakana matka pobiegła do jednostki w której służył, lecz on i stamtąd zniknął. Zdezerterował podwójnie.

Dorastałeś. Oczy zrobiły ci się czarne, a nos lekko orli. Nie wiedziałeś czyje źrenice spoglądają z odbicia. Matka czule gładziła twoje włosy, z dzikim błyskiem wpatrując się w tak nagle zrodzoną czerń twoich oczu. Nie chciała mówić. Wszystkie zdjęcia spaliła kiedy jeszcze pokutowałeś na nocniku za to, że zaczynasz odkrywać rozkosze i zakazy kultury. Nie ma miejsca na jego obrazy, wspomnienia czy słowa wśród twoich bliskich. I nigdy już nie będzie.

Czy wiesz chociaż, kto nadał ci imię? Czy orientujesz się może, czyje imię nosisz, przez kogo stworzone? Czy zdajesz sobie sprawę jakie zawarte znaczenie jest w słowie, którym przywoływano cię na obiad bądź do tablicy szkolnej, w którym zawarte były groźby i pragnienia, które wywołują w urzędach lub przywołują kobiety tuż przed nastaniem kresu?

Nie wiesz tego. Nawet tego nie wiesz. Nie potrafisz namierzyć, czyim się stało projektem i znakiem imię noszone przez ciebie. Do jakiej tradycji się odwołuje, dokąd powinno cię zaprowadzić. Domyślasz się tylko, że to jedyny prezent, prócz życia, otrzymany od niego. Tu trop się urywa. Ale czy on wołał do ciebie bądź na ciebie? Czy przywoływał do porządku albo radości? Czy domagał się czegoś? Twój umysł tropi poszlaki, lecz pamięć kładzie się pieczęcią na ustach rodziny. Gdyby każdy ród prowadził księgę, w której zapisywano by obecność innych, to sam wiesz najlepiej, że jego byś w niej nie znalazł. Ani śladu obecności.

A pamiętasz dzień, w którym odnalazłeś Boga? Ciężko zliczyć która to mogła być niedziela. Jedna podobna do drugiej, zawsze z matką, zawsze w tej samej ławie, zawsze komunia święta. Ale tamtego dnia spojrzałeś na Ukrzyżowanego i pewna myśl rozpaliło twoje chłopięce czoło. „To nie może być bóg”- pomyślałeś. „On nigdy nie mógł być tak blisko jak my”- pomyślałeś. „On nigdy nie był wśród nas”- stwierdziłeś, odczuwając wyraźną ulgę. Ile mogłeś mieć wtedy lat? Dziesięć albo jedenaście, czyż nie? Uważnie oglądałeś rzeźbę umęczonego zbawiciela, przyznając mu cześć i pozbawiając go boskości. Jako pryszczaty wyrostek dalej nawiedzałeś świątynię, z lękiem obserwując narastającą teatralność zachowań matki. Czy to nie wtedy coś w tobie powiedziało, a może to po prostu byłeś ty, że Chrystusowi warto składać hołd, nawet jeżeli był tylko człowiekiem? Czy to nie wtedy wzruszyła cię możliwość szaleństwa cieśli z Nazaretu, który pod symptomami urojeń oraz stanów wielkościowych był gotów rozkrzyżować swoje wątłe ciało pomiędzy na nowo biegnącym, linearnym czasem? Tamtego dnia ostatecznie odrzuciłeś religię Syna i Ducha, pomału wyławiając z mulistych mętów tożsamości nowe zjawisko, jakim miała być religia Ojca.

Później matka trafiła do szpitala, pamiętasz? Mówili: depresja. Mówili: to przez niego. Mówili dalej: powinieneś pójść ją odwiedzić, ona ma tylko ciebie. Poszedłeś więc, lecz nie na spotkanie z nią, tylko z inną. To był lipiec tuż przed klasą maturalną, a ty od wielu lat zmagałeś się z duszną ciekawością cudzego ciała. Twoje ciało było cudze i kobiece ciało było cudze. Kiedy zerkałeś w dół, ten kawałek mięsa albo sterczał niemiłosiernie odrywając cię od zagadnień matematyki lub pierwiastków chemicznych, albo dyndał obleczony w przyciasną togę napletka, którego nie można było ściągnąć. Nikomu nic nie mówiłeś- w tym wieku zazwyczaj myśli się: jakoś to będzie. Ile nasienia przelewałeś w ciemnych i parnych pomieszczeniach to tylko ty wiesz, płodząc coraz to nowe fantazje.

Tak, zamiast w objęcia chorej matki, poszedłeś w ramiona kobiece, na które zbierałeś pieniądze już od czasów bierzmowania. Wraz z tobą poszedł przyjaciel, uroczy blondyn znający na pamięć wszystkie wyniki meczów futbolowych odbywających się na przełomie ostatniej dekady. Namierzyliście ją kilka tygodni wcześniej, dwudziestoletnią, brunetkę w kręconych włosach o figurze komiksowych heroin. Jej akcent wskazywał na pochodzenie z tajemniczych, wschodnich krain, w których świat hrabiostwa Rostowów mieszał się z proletariacką utopią opartą na absurdzie i ludobójstwach. Ale o tym myślałeś już dużo później, kiedy obraz cwałujących huzarów nakładał ci się na niezrealizowane wspomnienie o gorącym, miłosnym kłusie jej kurewskich bioder.

Wszyscy myśleli, że jesteś w szpitalu. Dziadek dał ci dodatkowe dwie dychy, mówiąc:

„Zjedz coś na mieście gdy będziesz wracał”. Tylko bogowie raczyli wiedzieć, czego ona mogła jeszcze dokonać za taką dopłatą. Oczywiście, baliście się. Każdy z was pragnął wejść pierwszy, lecz ostatecznie poprzez żart i docinki odwlekaliście przywilej ewentualnego „pierworództwa”. Powiedziałeś: Idź, ja poczekam. To była walka w obronie ostatnich chwil trwania w chłopięcej czystości. Któryś z was jeszcze przez godzinę mógł napawać się stanem niewinności. Twój przyjaciel, zawsze bardziej dojrzały i wyrośnięty od ciebie, w końcu się zdecydował. Przerażony z podekscytowania, kłaniałeś się obcym ludziom na klatce schodowej nieznanego ci apartamentowca, wyczekując zniebozstąpienia szkolnego towarzysza.

Kiedy wrócił, jego opaloną twarz wykrzywiał uśmiech zdobywcy. Skąd mogłeś wiedzieć, że już niebawem kobieta ta miała stać się jedynie mitem, raz po raz powtarzanym przez usta przyjaciela? Ruszyłeś na spotkanie, ale nie tyle z nią, co z Nim, jednak fakt ten miałeś uchwycić dopiero wiele lat później. Tuż przed tym, twój kolega klepnął cię w plecy. To był ostatni niewinny dotyk, jakiego zaznałeś w życiu.

Czekała na ciebie, ubrana jedynie w atłasowy szlafrok. Nie było po niej widać dopiero co przepracowanej godziny. Przez chwilę rozmawialiście. Drżącymi palcami wręczyłeś jej sumiennie odliczony plik banknotów. Kiedy leżałeś już w dużym, czerwonym łożu, na którym dziesiątki mężczyzn dziennie oddawało się rozkoszy, byłeś zbyt zdenerwowany by mieć erekcję. Dziewczyna choć miła, zaczęła być stanowcza i kiedy w końcu zesztywniałeś, równie stanowczym ruchem ściągnęła twój napletek w dół. Chyba mało który młodzieniec może poszczycić się faktycznym rozdziewiczeniem, podobnym do tego, przez które musiałeś przejść. Z twojego przyrodzenia zamiast spermy wypłynęła krew. Owinięty w pospiesznie przyniesiony ręcznik pobiegłeś pod prysznic. Każdy dotyk twojego członka miał w sobie coś z przebitego szkłem mięsa mielonego. Mniej więcej taki obraz przychodził ci na myśl, kiedy próbowałeś opisać tamten ból. Majstrując przy genitaliach, w trakcie gdy zimny prysznic znieczulał krytyczny punkt, udało ci się naciągnąć napletek. Wyszedłeś od niej czysty i bez pieniędzy. Strażnikiem twojego sumienia nie był żaden Bóg, lecz fałda ściśle przylegającego ciała. Ktoś kiedyś w podobnej sytuacji dał ci życie. Gdyby on mógł być przy tobie, bacznie obserwując jak wzrastasz, to jak sądzisz- czy stulejka uszłaby jego uwadze? Może ojcowska troska wychwyciłaby problem zawczasu, dzięki czemu miałbyś już jedną kobietę za sobą? Chwilami snułeś inne fantazje, myśląc, iż jego obecność uchroniłaby cię od łapczywych ramion prostytutki. Byłoby inaczej. Tego byłeś pewien.

Kiedy matka wróciła ze szpitala, nawymyślałeś głupot na temat ostatnich lekcji biologii. Nieśmiało wspomniałeś o swoim starym problemie. Oczywiście, uwierzyła w twoją wersję wydarzeń. Wyregulowana przez antydepresanty wzięła się do macierzyńskiej roboty. Tydzień później zostałeś poddany zabiegowi obrzezania. Głupio ci było pytać matki o to, czy on także był pozbawiony napletka. Nic nie wiedziałeś ani o nim, ani o jego rodzinie. Żadnych zdjęć. Żadnych wspomnień. Swoją drogą, skąd u ciebie te niemal obsesyjne łączenie postaci ojca z egzotyką? Jego imię widniało (i widnieje) w twoim dowodzie osobistym i jest to jedno z najbardziej banalnych, rodzimych imion jakie znasz. Kiedyś żartowałeś: „Mój ojciec ma imię jak legionista”. „Dlaczego akurat jak legionista?”- pytano z zaciekawieniem. Odpowiadałeś: „Bo jest ich wielu”. W domyśle, rzecz jasna, jego imienników.

Babcia, kiedy dowiedziała się o twojej przypadłości, pół żartem, pół serio (a może tylko żartem lub tylko serio?) rzuciła: -Gdyby Hitler ponownie wkroczył do kraju, miałbyś przewalone. Owszem, ona zawsze miała ciężki dowcip, jak zresztą cała rodzina. Jedynie ciebie śmieszyła absurdalność wymieszana z grami słownymi. Nie muszę chyba mówić, gdzie dopatrywałeś się źródła własnych upodobań humorystycznych?

Wyzbyłeś się Ducha i Syna, włos ci pociemniał, nos uwydatnił, zostałeś obrzezany. W czerń twoich oczu weszła dzika iskra, która nie spodobała się ani rodzinie, ani przyjaciołom. Było w niej coś chorobliwego.

Nadeszła epoka internetowych portali społecznościowych, a wraz z nią obłęd cyfrowego sentymentalizmu. Niezliczone godziny logowałeś się na nich, natarczywie i przez długie godziny wpisując w wyszukiwarkach zlepek liter określających twoje nazwisko. Łącząc je z tym banalnym, a zarazem zagadkowym imieniem widniejącym w dowodzie osobistym, postanowiłeś przeprowadzić osobiste śledztwo na temat od lat nie dający ci spokoju. W międzyczasie miałeś kobiety, stypendia i tytuły naukowe. Dostałeś pierwszą pracę. Zostałeś, o zgrozo, oszukany przez naprędce kupiony test ciążowy swojej niedoszłej narzeczonej. Już miałeś zostać Nim, lecz i tutaj alarm okazał się fałszywy.

I wtedy zacząłeś słyszeć głos. Najpierw cichy, daleki, a później gwałtowny i nachalny męski głos. Nikt inny go nie słyszał. Głos ten rozdawał ci nakazy i zakazy, głośno komentując każde z twoich poczynań. Nie był znajomy. Starałeś się go opisywać jak najdokładniej, błagalnie prosząc matkę o jego weryfikację, czy to nie jest może tak upragnione wezwanie ze strony tego, który długim cieniem padł na sens twojego istnienia. Zamiast odpowiedzi dostrzegałeś w jej oczach grozę. Im większy strach przyoblekał spojrzenie matki, tym donośniejszy stawał się głos, jak gdyby chcąc cię, nagle i kategorycznie, oddzielić od niej.

Czasami dostajesz przepustki na spacer. Wtedy kroczysz zadumany przy boku barczystego pielęgniarza lub przymilnego stażysty i zawsze wybierasz trasę nad morze. Jego szum zagłusza to, co mówi do ciebie. Przez chwilę pozostajesz sam. Są takie dni kiedy słyszysz trzy różne głosy, a każdy z nich mówi co innego.

Wstajesz i ruszasz w stronę fal. Nikogo to nie dziwi ani nie interesuje. Chwiejnym krokiem idziesz naprzód tak długo, aż woda oblewa ci czubki butów. Ktoś krzyczy za tobą. Słyszysz poruszenie. Już sam nie wiesz, czyj głos do kogo należy. Wrzeszczące mewy krążą nad tobą niczym odwrócone kolorystycznie kruki. Wchodzisz do morza coraz dalej i dalej. Jesteś tak pogrążony w dźwiękach, że aż nieobecny. Pomału znikasz. Niebawem cię już całkiem nie będzie. Tak jak i jego.

Ciąg dalszy za dwa dni