Reblog: Niewiasta nieniewieścia

Tygodnik powszechny

Agnieszka Piskozub-Piwosz

09.08.2021

Świat, w którym słychać sprzeciw wobec wpisywania kobiet w ramy męskich fantazji i żądań, to także świat, w którym możemy na nowo odkryć Maryję.

Zespół taneczny Badatea w bazylice św. Mikołaja w Bari. Włochy, 7 maja 2021 r.
DAVIDE PISCHETTOLA / NURPHOTO / AFP / EAST NEWS

Stawiam dolary przeciwko orzechom, że w kazaniach na uroczys­tość Wniebowzięcia usłyszymy słowo „niewiasta” odmieniane przez wszystkie przypadki i tylko mała część wystąpień będzie egzegezą pierwszego czytania z Apokalipsy i postaci „Niewiasty obleczonej w słońce”. Możliwe, że część kaznodziejów świadomie nawiąże do „cnót niewieścich” – pojęcia, które zrobiło furorę po wypowiedzi Pawła Skrzyd­lewskiego, doradcy ministra edukacji, a później samego ministra Przemysława Czarnka. Nawet tam, gdzie nawiązania nie pojawią się w słowach z ambony, będą obecne w głowach wielu słuchaczek i słuchaczy.

Czy postać Maryi może wesprzeć promocję „cnót niewieścich” wśród dziewcząt i kobiet? A może odniesienia do owych cnót – skojarzone z konkretnym obozem politycznym i jego agendą w edukacji – to niedźwiedzia przysługa względem Matki Jezusa? Możliwe, że dla części słuchaczek i słuchaczy „niewiasta” zabrzmi w tym roku jeszcze bardziej obco i dziwnie niż do tej pory. W ostatnich kilkunastu miesiącach wiele kościelnych słów i gestów zyskało nowe konteksty, tak w wyniku pandemii, jak i ujawniania coraz większej skali przemocy seksualnej ukrywanej w Kościele, oraz coraz wyraźniejszych głosów wskazujących na nierówność kobiet i mężczyzn w naszym społeczeństwie. Czy 15 sierpnia 2021 roku Niewiasta zyska nowe znaczenia?

Kobieta i jej cnoty

Czy ma sens włączanie w wielkie tematy teologiczne bieżących wydarzeń, słów dwóch urzędników związanych z jednym resortem w nie tak wielkim w skali świata kraju, wypowiedzianych w konkretnym miejscu i czasie? Prawdopodobnie sama jeszcze kilkanaście lat temu powiedziałabym, że nie. Interesowałaby mnie tylko „obiektywna prawda o Maryi” i jeśli już nawiązywałabym do bieżącego kontekstu, to tylko po to, by wykazać, jak nie wolno nam mieszać świętej teologii z przemijającą polityką. Dzisiaj jednak myślę podobnie jak Stephen B. Bevans, jeden z klasyków teologii kontekstualnej, który zmianę optyki w swoim życiu przyrównywał do tego, co spotkało Szawła pod Damaszkiem. Bevans stwierdza: „Uprawiać teologię dzisiaj, w perspektywie globalnej, oznacza, o ironio!, zwracać się ku temu, co lokalne”.

Nasza lokalna perspektywa to nie tylko panowie z ministerstwa edukacji, ale także samo posługiwanie się archaicznym terminem „niewiasta” w odniesieniu do Maryi. Zaczyna się to od przekładów czy to słów Jezusa do Maryi w Kanie (J 2, 4), czy wspomnianej już Apokalipsy (Ap 12). Dlaczego nie „kobieta”? Język liturgiczny ma nie tylko u nas skłonność do przechowywania reliktów językowych. Ten anachronizm jest jednak szczególnie ciekawy. W życiu codziennym ze świecą szukać kogoś, kto uznawałby słowo „kobieta” za wulgarne – jednakże pierwotnie (mniej więcej do czasów Naruszewicza) było ono jednoznacznie pejoratywne. Osoba płci żeńskiej nazwana „kobietą” była sprowadzona do obiektu – służebnego i/lub seksualnego – oczywiście w ustach tych, którzy ją tak nazywali, owo sprowadzenie było nie ich dziełem, ale opisem jej obrzydliwej natury. Z czasem „kobieta” zaczęła być używana także jako nośnik innych cech („nikczemna, plugawa, wszeteczna” – jak podaje za autorami XVI- i XVII-wiecznymi „Etymologiczny słownik języka polskiego” Bańkowskiego). Od jakich słów pochodzi „kobieta” – wolę na łamach szacownego „Tygodnika” nie pisać.

Chociaż od XIX w. słowo „kobieta” stało się neutralne, to w mowie kościelnej ciągle unikano go w odniesieniu do Maryi. Była zbyt wyjątkowa, by nazywać ją tak, jak inne osoby płci żeńskiej? Swoją drogą także imię Maryja to wyjątek, jaki ostał się po wielkiej reformie ortograficznej z 1936 r. Wszelkie inne Marie należało od tamtej pory pisać przez „i”.

Słysząc o „cnotach niewieścich”, niezależnie od tego, czy cieszy nas, czy złości pomysł gruntowania ich u uczennic, wyczuwamy, że mowa o czymś innym niż „dzielności kobiece”, choć można by je uznać za synonimiczne.

Między Akatystem a porno

Wiele razy słyszałam, że „niewiasta” to ta, która „nie wie”; tymczasem zarówno protoplasta polskiej etymologii, Brückner, jak i młodszy o kilka pokoleń Bańkowski rekonstruują ten termin jako „nieznana” lub „obca”. Brückner dodaje do tej obcości ważne uwagi: „los jej bywał bardzo ciężki (prześladowano ją w zawody), póki porodzeniem syna (nie córki!) nie dowiodła, że wstąpiły w nią, poznały i uznały ją duchy przodków nowego ogniska”; wówczas z nieznanej stawała się pełnoprawną członkinią rodziny i wówczas nazywano ją już „snechą”, a nie „niewiastą”.

Bańkowski z kolei, znany ze swoich często bezkompromisowych ocen, w przypadku „niewiasty” zaznacza ostrożnie, że „nie przekonuje do końca żadna z 10 różnych prób objaśnienia”. Idąc drogą Brücknera, dodaje do aspektu bycia nieznaną także aspekt polityki plemiennej; według niego „niewiasta” może również oznaczać „nieradna”, to znaczy bez prawa głosu w radzie rodowej czy wiecu. Niewiasta byłaby zatem w słowiańskiej tradycji tą, która nie ma prawa głosu.

W haśle „niewiasta” wśród źródeł Bańkowski przywołuje dwa teksty kultury. Po pierwsze Akatyst i zawarte w nim główne wezwanie: cerkiewno-słowiańskie „radujsja, nevěsto nenevěstnaja”. W polskim tłumaczeniu główne pozdrowienie Maryi brzmi nie: „Niewiasto nieniewieścia”, ale „Oblubienico dziewicza”, co także wyraża pewien paradoks, ale natychmiast kieruje uwagę na konkretny aspekt maryjnej kobiecości, związany z jej relacją do mężczyzny i seksualności.

Zaraz po Akatyście Bańkowski przywołuje „Żywoty filozofów” (1535) autorstwa, jak to określa, „pierwszego polskiego pornografa (sensu stricto)” Marcina Bielskiego: „Niewiasta jest męskie zhańbienie, nienasycone źwierzę, ustawiczna praca, ustawiczna wojna, każdego dnia szkoda, dom kłopotu, zrządzenie psoty, młodzieńców zbłaźnienie, bestyja nigdy niestroczona, brzemię nieznoszone, jad niewyleczony, ludzkie zagubienie”. Ta antylitania także wiąże niewiastę z jej relacją do mężczyzny i do seksualności.

To nie incydentalne jedynie zestawienie tekstów: istota żeńska jest uosobieniem cnót albo „męskim zhańbieniem”. W najpoważniejszym i najbardziej poruszającym ze znanych mi stand-upów („Nanette”) podsumowuje to Hannah Gadsby, australijska komediantka, z wykształcenia historyczka sztuki: „Historia sztuki nauczyła mnie, że zawsze istnieją tylko dwa typy kobiet. Dziewica albo dziwka. Dla małej dziewczynki są tylko dwie opcje, kim może być, gdy dorośnie. (…) Gdy pójdziecie do galerii starych obrazów, znajdziecie mnóstwo dowodów, że kobiety istnieją od bardzo dawna. Dłużej niż ubrania”. Gadsby opowiada o zachodniej sztuce, w której mężczyźni przedstawiają kobiety jako „zrobione z ciała wazony” na swoje falliczne kwiaty, i zbiera owację.

Jeżeli osoba płci żeńskiej nie jest Madonną, to co jej pozostaje? I czy nie odnajdując się w tym, jak przez wieki przedstawiali ją mężczyźni, jest w ogóle kobietą? Gadsby mówi o wycieczce po galeriach sztuki i przedstawianych tam paniach: „Przyglądam się tym kobietom i nie wydaje mi się, byśmy należały do tego samego gatunku. (…) Nawet biologicznie nie należymy do tego samego gatunku. Po pierwsze, posiadam funkcjonujący szkielet. W galeriach zobaczycie, że jeśli tylko kobieta nie jest przyodziana w gorset i/lub błonę dziewiczą, całkowicie traci strukturę. Przelewa się z miejsca na miejsce, jakby mówiła: »Meble, do czego to?«. Pozycja na łyżeczkę. Rozpostarta z cyckami na wierzchu. (…) Nie jestem damą także dlatego, że codziennie udaje mi się dokończyć proces ubierania się. Codziennie. Wszystkie guziki, aż do samej góry. A jestem dość roztrzepana… Przychodzi mi to jednak całkiem łatwo. Zwłaszcza jeżeli wychodzę z domu po to, by namalowano mój portret”.

Amerykański franciszkanin Richard Rohr pisze w swojej (niestety niewydanej jeszcze po polsku) książce „The Universal Christ”: „Im bardziej maczystowska i patriarchalna dana kultura, tym większa w niej pobożność maryjna” i podpiera to twierdzenie wieloletnim doświadczeniem pracy z grupami mężczyzn. Rohr stara się znaleźć pozytywną interpretację tego fenomenu, ukazując ją jako nieświadomą i niekoniecznie skuteczną próbę zbalansowania tej kultury przez element żeński.

Tymczasem ks. Andrzej Stefański, który odpowiedział na zadane przeze mnie w różnych katolickich grupach w mediach społecznościowych pytanie o naśladowanie Maryi i jej cechy, pokazuje mniej optymistyczny obraz: „Maryja bywa w Kościele wykorzystywana jako wygodne alibi wobec kościelnych feministek: Co? W Kościele ktoś dyskryminuje kobiety? Ależ skąd, przecież to właśnie Kobietę Kościół wyniósł do najwyższych godności. Żeby wszyscy szanowali kobiety tak, jak my szanujemy! Po co nam dyskusja o kapłaństwie kobiet? Przecież Maryja była Matką samego Boga, a nie dopominała się kapłaństwa. Czy księża bywają mizoginami? Skądże znowu, przecież kapłan musi być maryjny, Maryja jest Matką Kapłanów! Nie jest możliwe, by jakikolwiek ksiądz patrzył z góry na kobiety, skoro ma przed oczyma, dzień i noc, model Tej Jedynej Kobiety”.

Czy odarta z realności, przybrana w wota i „ciężkie złote korony” (Małgorzata Cywińska, „List do Matki Bożej”) Maryja może być punktem odniesienia dla jakiejkolwiek dziewczyny czy kobiety?

Podobny wątek znajduję w artykule Zuzanny Radzik na Wniebowzięcie („Nasza siostra”, TP nr 34/2012), który rozpoczyna się następująco: „Najpierw trzeba zdjąć z niej te wszystkie zdobne, lecz pancerne koszulki i wota. Zapomnieć o pastelowych portretach dziewczyny o nieskalanej cerze, łagodnym spojrzeniu i delikatnym uśmiechu. Wśród chmur, aniołów, róż. Świetliście nieprawdziwej, aż nieludzkiej. Skromnej, smukłej, w niczym nieprzypominającej matczynych kształtów bogiń płodności. Wąska w biodrach, blada, o nieśmiałych, beznamiętnych ustach. Nowa Ewa, niemająca nic wspólnego z przywarami zwykłych kobiet. Dziewicza i czysta. Jak zdjąć z niej to wszystko i znaleźć coś krwistego?”

A jednak wszechobecnie bliska

Maryja, Matka Jezusa, pojawia się na kartach Nowego Testamentu kilkakrotnie, w tym w momentach kluczowych dla misji swojego Syna. Ale przyłożenie do tych fragmentów narzędzi współczesnej biblistyki nie pozostawia wiele złudzeń: nie dowiemy się, jaka z całą pewnością była. Jej postać występuje przede wszystkim w tych fragmentach Ewangelii, w których historia rozumiana jako wierne przedstawienie faktów ustępuje miejsca teologicznej historii zbawienia, bliższej symbolom, analogiom, dialogowi między Biblią hebrajską a doświadczeniami i wiarą pierwszych chrześcijan. W moich ustach teolożki to nie zarzut. Kocham teologię Łukasza, w której Maryja zostaje powołana podobnie jak Mojżesz czy prorocy; w której wyśpiewuje hymn o zbawieniu, jak jej imienniczka Miriam, siostra Mojżesza, po przejściu przez Morze Czerwone.

Wiele spośród pytanych przeze mnie o cechy Maryi osób podkreśla jako szczególnie istotną jej towarzyszenie Jezusowi i kontemplowanie zbawczych wydarzeń Jego historii, cierpliwość, uważność. To z pewnością postawa, która czyni Maryję wzorcem uczennicy, ale i ucznia Jezusa, przykładem dla każdej osoby chcącej podążać chrześcijańską drogą – niezależnie od płci. Nie dziwi fakt, że te aspekty są wydobywane w bardzo teologicznej Ewangelii dzieciństwa zawartej u Łukasza. Podobnie nie dziwi to, że Maryja na kartach teologicznego traktatu, jakim jest Ewangelia Jana, pojawia się zarówno u zarania ziemskiej misji Jezusa – w Kanie, jak i u jej kresu – pod krzyżem.

O macierzyńskim obliczu Maryi i o znaczeniu jej cierpienia, zwłaszcza z powodu męki i śmierci Jezusa, wspominają moje respondentki, często odwołując się do własnych przeżyć związanych z ciążą lub macierzyństwem i relacją z dzieckiem. Pieta jest niemal tak często obecna w sztuce sakralnej, jak Matka karmiąca Jezusa albo ukazująca Go światu. Co więcej, wątek matki cierpiącej z powodu śmierci syna przewija się także poza kontekstem chrześcijańskim czy w ogóle religijnym. Od razu myślę o trzech dziełach, coraz dalszych od naszego polskiego i katolickiego kontekstu: III symfonii Henryka Mikołaja Góreckiego (1976), berlińskiej rzeźbie „Nigdy więcej wojny” Käthe Kollwitz (1937) czy powieści amerykańsko-kanadyjskiej pisarki japońskiego pochodzenia Ruth Ozeki „W poszukiwaniu istoty czasu” (2013). W powieści tej pojawia się wątek bardzo starej zakonnicy buddyjskiej, w młodości anarchistki, feministki i pisarki, która wstąpiła do klasztoru zen po śmierci syna – pilota kamikaze. Jej misją staje się modlitwa za świat, w którym nikt nikogo nie będzie nienawidził, modlitwa o pokój. Nie wiem, czy napotkałam w XXI-wiecznej literaturze bardziej „maryjną” postać.

A co z naszą katolicką, kościelną rzeczywistością? W dziejach teologii, a zwłaszcza nauczania ze strony Magisterium Kościoła, papieże i biskupi ogłaszali różne twierdzenia, w których pojawiała się Maryja. W rozwoju dogmatów „maryjnych” widzę dwa zjawiska. Pierwsze to budowa solidnych podstaw teologii dotyczącej Chrystusa i Kościoła. Podstawowym celem dogmatów maryjnych z punktu widzenia teologii i doktryny kościelnej jest przekaz czy obrona pewnych twierdzeń dotyczących Jezusa. Elżbieta Adamiak wyjaśnia to w wywiadzie udzielonym „Tygodnikowi” („Maryja jest jedną z nas”, nr 50/2018), odnosząc się do dogmatu o Niepokalanym Poczęciu: „To rozumowanie jest potrzebne, by zabezpieczyć bezgrzeszność Jezusa. W kategoriach teologii św. Pawła Jezus jest bez grzechu nie ot tak, tylko po to, by jako bezgrzeszny mógł dokonać naszego zbawienia. Gdyby On sam był grzeszny, nie mógłby nas zbawić”.

Podobnie znacznie starszy dogmat o Bożej Rodzicielce (Theotokos) został ustanowiony przeciw nestorianom, którzy rozdzielali natury Boską i ludzką w Chrystusie. Mówiąc o Maryi jako Bożej Rodzicielce, tak naprawdę mówimy o tym, że Jezus Chrystus to prawdziwy Bóg, i głosimy zjednoczenie natur Boskiej i ludzkiej w jednej osobie.

Główne dogmaty maryjne są zatem dogmatami… chrystologicznymi. „Niewiasta” zyskuje miejsce przy wspólnym ognisku, gdyż urodziła syna, jest już swoja, a nie obca.

To jednak niecała historia. Dogmaty maryjne nie wynikają tylko ze sporów o Chrystusa, ale również – i to drugie istotne zjawisko – z tego, jak chrześcijanie rozumieli postać i znaczenie Maryi. Według Johna Henry’ego Newmana było tak już przy dogmacie o Theotokos. Wyraźnie widać to było także w XX w. Przed ogłoszeniem najnowszego (1950 r.) dogmatu – o Wniebowzięciu Maryi, Pius XII skierował pytanie do wszystkich biskupów, a za ich pośrednictwem do duchowieństwa i ludu, o to, czy życzą sobie takiego dogmatu. Zaśnięcie (pojęcie bardziej obecne we wschodnim chrześcijaństwie) lub Wniebowzięcie Maryi pojawiało się bowiem w liturgii i pobożności ludowej już od późnej starożytności.

Adamiak mówi także o „mariologii przywilejów, w której chodziło o to, by znajdować jak najwięcej powodów, by Ją czcić”. Teolożki i teolodzy akademiccy zwykli, zwłaszcza po II Soborze Watykańskim, dystansować się od nurtów szukających poparcia dla kolejnych orzeczeń dogmatycznych, np. o Maryi jako Współodkupicielce. Podkreślają, że „Maryja jest jedną z nas”. Dlaczego zatem w duchowości wielu katoliczek i katolików oraz w różnych przejawach nie tylko ludowej pobożności Maryja zajmuje ciągle tak wiele miejsca – nie tylko jako jedna z nas, ale jako obiekt religijnej czci?

Podwójnie nieznana

Podobne pytanie stawia Richard Rohr, który zastanawia się: „Dlaczego pierwsze czternaście wieków chrześcijaństwa [Rohr widzi istotną cezurę w reformacji], w Kościołach Wschodu i Zachodu, było po uszy zakochane w tej, zdawałoby się, całkiem zwyczajnej kobiecie?” Przywoławszy liczne tytuły i wezwania kościołów i sanktuariów maryjnych w Europie stwierdza: „Zdecydowanie mamy tu do czynienia nie z pojedynczą kobietą, ale z symbolem założycielskim – czy, zapożyczając terminologię od Carla Junga, »archetypem« – obrazem gromadzącym w sobie cały ogrom znaczeń, których nie da się logicznie zakomunikować. Nic nie może pojawiać się tak powszechnie i przez tak długi czas, jeśli nie jest w jakiś sposób ugruntowane w naszej kolektywnej ludzkiej nieświadomości”.

Rohr nie twierdzi, że Maryja jest Matką Ziemią czy Pierwszym Wcieleniem (wątek pierwszego Wcielenia w stworzeniu to jeden z kluczowych wątków „The Universal Christ”), ale wskazuje, że – zwłaszcza w sztuce – postać Maryi stała się ich symbolem. Co więcej, „Maryja jest głównym żeńskim archetypem misterium Chrystusa. Ten archetyp ukazał się wcześniej jako Sofia czy Święta Mądrość (zob. Prz 8, 1nn; Mdr 7, 7nn), a następnie w Apokalipsie (12, 1-7) w kosmicznym symbolu Niewiasty obleczonej w słońce i stojącej na księżycu. Ani Sofia, ani Niewiasta z Apokalipsy nie są dokładnie Maryją z Nazaretu, jednak na wiele sposobów obie są i każda z nich poszerza nasze rozumienie Boskiej Kobiecości”.

Szczególnie dogmat o Wniebowzięciu zdaje się przekraczać ramy teologii służebnej względem chrystologii. Mówi o Maryi owszem jako tej, która została do nieba wzięta (a nie wstąpiła sama), ale nie wydaje się nijak konieczny do wzmocnienia gmachu innych twierdzeń. Rohr podaje, że Carl Jung uznał ogłoszenie dogmatu o Wniebowzięciu za „najbardziej znaczący rozwój teologiczny w XX w.”, ponieważ ogłoszono, że w wieczności istnieje na zawsze ciało – ciało kobiety! Dla autora „The Universal Christ” Maryja – archetyp relacji świata z Bogiem, relacji człowieka z Bogiem – jest także symbolem niedwoistości. Zbliża do siebie dwa rozłączne światy: „materii i ducha, żeńskiej matki i męskiego dziecka, ziemi i nieba”.

Myślę o tej podwójnie nieznanej Maryi: nieznanej, bo jest niewiastą, i nieznanej, bo jest nieniewieścia. Wykracza poza to, co znamy z codzienności, jako ta, której ludzkie ciało i ludzkie życie pozwoliło na narodzenie się Chrystusa. Jestem przekonana, że świat, w którym coraz częściej słychać głos sprzeciwu względem wpisywania kobiet w ramy męskich fantazji i żądań, to także świat, w którym możemy dać więcej miejsca i więcej głosu tej Nieznanej. Niewieście. I jeśli stanie się dla kogoś wzorem cnót, to nie będzie to wpisany w podstawę programową punkt kształcenia dziewcząt, ale inspiracja dla osób dowolnej płci. Nie przeciwwaga dla kobiet rozumianych jako źródło męskiego grzechu. Nie próba załatania braku kobiet na kościelnych urzędach.

Witaj, Niewiasto nieniewieścia! ©

Autorka jest teolożką, religioznawczynią i anglistką. Współpracuje z „Magazynem Kontakt”.

Zwykli

O nas

K I M J E S T E Ś M Y ?

zwykli.pl

Na początku było nas 27. Był październik 2020 roku. Druga fala pandemii przybierała na sile, ulice polskich miast zapełniły się tłumami ludzi protestujących między innymi przeciwko postawie części duchowieństwa. Postanowiliśmy napisać krótki APEL ZWYKŁYCH KSIĘŻY – wyraz sprzeciwu wobec używania religii do celów politycznych, nierównego traktowania kobiet i mężczyzn, dyskryminacji i ksenofobii. Naszą intencją nie było rebelianckie godzenie w jedność Kościoła. Wręcz przeciwnie, wyraziliśmy nadzieję na oczyszczenie i odnowę naszej społeczności religijnej. Podkreśliliśmy wiarę w siłę dialogu, który w przeszłości niejednokrotnie spowodował przemianę sumień.

W naszej kapłańskiej aktywności już wcześniej dawaliśmy wyraz podobnym odczuciom dotyczącym kryzysu Kościoła. Ale czyniliśmy to indywidualnie – w środowiskach naszej pracy duszpasterskiej, naukowej, publicystycznej. Tym razem jednak po raz pierwszy postanowiliśmy zabrać głos wspólnie, wierząc, że będzie to miało swój szczególny wydźwięk! Szybko dołączyli do nas inni. Oprócz kolejnych ponad stu księży z kraju i zagranicy APEL podpisały również siostry zakonne. Pomogli nam bardzo świeccy chrześcijanie, którzy konsultowali tekst, kolportowali treść i opublikowali APEL najpierw na stronach internetowych WIĘZI a potem w wielu innych mediach. Zaprosiliśmy wszystkich zainteresowanych do otwartej dyskusji. Napłynęło prawie tysiąc maili z głosami poparcia ale i polemiki. Główny nurt wypowiedzi respondentów można by streścić tak: „Chcieliśmy już odejść z Kościoła, ale wasz głos, dający nadzieję na zmiany, zatrzymał nas na progu”.

Postanowiliśmy zatem kontynuować nasze spotkania w przestrzeni wirtualnych debat i roboczych narad. Ich owocem stały się kolejne wspólne stanowiska w sprawach dotyczących: skrzywdzonych przez ludzi Kościoła i stosunku wobec działań Fundacji Jerzego Owsiaka. Uznaliśmy za bardzo ważną kwestię sformułowanie naszego stanowiska w sprawie aborcji. Po wspólnej pracy nad tekstem przygotowanym przez ks. prof. Andrzeja Szostka postanowiliśmy go opublikować jako wyraz naszego chrześcijańskiego namysłu nad tym trudnym problemem budzącym wiele kontrowersji w przestrzeni publicznej.

Kolejnym krokiem podjętym wspólnie jest grupa uruchomiona na jednym z portali społecznościowych ZWYKŁY KOŚCIÓŁ oraz strona internetowa ZWYKLI.PL. Są to fora, na których będziemy szukali rozwiązań ważnych spraw dotyczących naszej społeczności religijnej.

Prowincjonalne Theatrum Mundi 7

Stefan Andrzejewski

No cóż, urlop

Jest lipiec 2020 roku. Piszący te słowa uda się za kilka dni na krótki urlop do Polski, by spotkać swoich starych, schorowanych Rodziców, Brata z rodziną oraz przyjaciół i znajomych.

Będzie to jego pierwsza od roku wizyta w rodzinnym kraju! Kwarantanna spowodowana pandemią, trwająca w Belgii trzy miesiące, pokrzyżowała autorowi wiele planów, w tym coroczny, wielkanocny wyjazd do ojczyzny.

Jaka będzie ta Polska po dwunastu miesiącach rozłąki? Czy to wciąż kraj przyjazny, otwarty, pełen uśmiechniętych, życzliwych ludzi?

Czy autor znajdzie wśrod rodaków zrozumienie dla swojej mentalności, swej wizji kraju, społeczeństwa, polityki? Wszak kilkanaście lat pobytu na Zachodzie dało mu zupełnie inną perpektywę niż ta, którą miał przed wyjazdem za granicę.

12 lipca bieżącego roku, wbrew swojemu sumieniu «Polaka i katolika», wbrew nieformalnej «dyscyplinie poselskiej», nakazującej księżom polskim głosować na ugrupowania prawicowe, bliskie wszakże ideałom Kościoła, piszący te słowa postawił krzyżyk przy nazwisku kandydata opozycji.

Uczynił tak mimo faktu, iż od wielu miesięcy roztaczano przed nim mroczną wizję prezydenta Rafała, biegającego po przedszkolach, by uczyć masturbacji czteroletnie dzieci lub chodzącego po szpitalach, by biednym starcom aplikować zastrzyk z fenolu w ramach przymusowej eutanazji.

Ponieważ piszący te słowa od zawsze dostrzegał fałsz w każdej zacietrzewionej, ideologicznie zaprawionej propagandzie, dlatego również i tym razem nie uwierzył w owe piekielne wizje.

Wiele już lat marzy autor o polskim Kościele, w którym każdy znajdzie miejsce dla siebie, w którym jest pole do dyskusji na wszystkie tematy. O Kościele, który jest «za», a nie «przeciw», który nie jest oblężoną twierdzą, ale bezpieczną przystanią.

Dlatego, jeszcze przed swoim wyjazdem za granicę, kiedy jego współbracia  sięgali po «Nasz Dziennik», on – ostentacyjnie i ku zgorszeniu kolegów po fachu – czytał namiętnie «Tygodnik Powszechny».

Przed kilkunastu laty, rozczarowany tym, jak bardzo ten Kościół odbiega od jego aspiracji, wyjechał, by w bardziej demokratycznych i po prostu ludzkich strukturach Kościoła na Zachodzie Europy, realizować swoje powołanie.

To ostatnia nadzieja, której sie kurczowo trzyma: Kościół jest nie tylko polski, ale również francuski, belgijski czy nowozelandzki. Jest «katolicki», czyli «powszechny»: tak samo dobrze przyjął się kiedyś w plemieniu Dakotów, jak i wśród mieszkańców obydwu Korei. Z definicji jest wiec multi-kulti, choć to kolejne przeklęte slowo, którym próbowano straszyć wyborców, jeśliby wybrali kandydata opozycji.

Na poczatku cyklu o Prowincjonalnym Thatrum Mundi administratorka bloga zakwalifikowała autora i jego «twórczość» do kategorii «Barataria». Miała wiele racji: nadzieja, że jego Kosciół kiedyś się zmieni, nosi w sobie rys nieuleczalnej donkiszoterii.

Reakcje jego kolegów po fachu z Polski w wieczór wyborczy 12 lipca pokazały mu dobitnie, że ta nadzieja jest matką głupich: mesjanizm narodowy w pełnym rozkwicie, wybrany na drugą kadencję prezydent to «dar Boga dla Polaków»… tak przynajmniej przeczytał w jednym z postów współbrata kapłana z kraju nad Wisłą.

Czytelników Prowincjonalnego Theatrum Mundi autor cyklu serdecznie przeprasza za to, co czytają dzisiaj. Ma pomysły na kolejne odcinki: pisanie poprzednich sześciu otwarło w jego pamięci kolejne zakamarki z zakurzonymi wspomnieniami. Teraz jednak siedzi już na walizkach, by wyjechać na dawno oczekiwany urlop. Liczy na to, że powitają go – te same co zawsze – dziewicze krajobrazy ukochanych Bieszczadów. Że będzie mógł chłonąć – to samo co zawsze – rześkie poranne powietrze ciągnące od beskidzkich wzgórz.

Ma też nadzieję, że ujrzy – te same co zawsze – życzliwe twarze. Jednak liczy też na to, że podczas owych spotkań uda się narzucić i zachować ścisłe embargo na tematy polityczne oraz te związane z kondycją polskiego Kościoła. Urlop to urlop! Przede wszystkim od czczych dyskusji na tematy, na które i tak nie ma się żadnego wpływu.

Prowincjonalne Theatrum Mundi 6

Stefan Andrzejewski

Jest wiosna 1988 roku. Trwają Miejskie Spotkania Teatralne, w których uczestniczą, jak co roku, uczniowie jedynego w mieście wojewódzkim liceum. Wśród nich szczególnie wyróżniają się słuchacze klasy humanistycznej. Wszak już na pierwszej lekcji języka polskiego, którą odbyli w murach tej szkoły, nauczycielka wmówiła im, że mają być elitą intelektualną swego miasta. A oni wzięli sobie te słowa głęboko do serca. Wielu z nich rozwija artystyczne ambicje. Do tego stopnia, że – może trochę na wyrost – kreują się na artystyczną bohemę swojego prowincjonalnego miasteczka.

Jak co roku repertuar Spotkań prezentuje się bardzo różnorodnie. Wśród zaproszonych zespołów teatralnych są zarówno przedstawiciele znanych scen warszawskich i krakowskich, jak też teatry prowincjonalne. Jedyne ograniczenie to niewielka i niedoposażona technicznie scena tutejszego domu kultury: nie posiadająca zapadni, nie dysponująca wystarczającą liczbą garderób i pomieszczeń technicznych. Trudno przeto wyobrazić sobie na deskach domu kultury monumentalne przedstawienie z kilkudziesięcioosobową obsadą czy z dużymi obrotowymi dekoracjami. Ale i tak, mimo ograniczeń, repertuar corocznych spotkań teatralnych daje mieszkańcom miasteczka możliwość obcowania z Wielką Sztuką, pozwala im zetknąć się ze znanymi w całym kraju artystami sceny.

W tym roku szczególne emocje wzbudza, oczekiwane niecierpliwie, przedstawienie warszawskiego Teatru Ochoty – zarówno ze względu na spektakl, jak i na jego obsadę. Ale także i sam teatr jest źródłem ekscytacji!

Teatr, założony na warszawskiej Ochocie przez Jana i Halinę Machulskich, to z jednej strony scena pod każdym względem profesjonalna, zaś z drugiej – przedsięwzięcie, można powiedzieć, rodzinne i spełniające specyficzną rolę. Małżeństwo Machulskich oddaje się bowiem pracy społecznej, propagując teatr poprzez prowadzenie ogniska teatralnego dla dzieci i organizowanie warsztatów artystycznych dla młodych talentów. Wielu późniejszych aktorów tej sceny to wychowankowie tych warsztatów. Niektórzy z nich nie ukończą nawet studiów aktorskich, zaś dla innych to właśnie ognisko artystyczne Państwa Machulskich będzie wstępem do nauki w profesjonalnych szkołach teatralnych.

Przedstawienie, którym Teatr Ochoty zaprezentuje się na Miejskich Spotkaniach Teatralnych, nie należy do łatwych ani przyjemnych. To adaptacja opowiadania Michaiła Bułhakowa zatytułowanego «Morfina»: opowieść o zmaganiach młodego, uzależnionego od narkotyków człowieka – morfinisty – jak nazywano ludzi dotkniętych tym nałogiem w epoce Bułhakowa. Smutna historia bez happy endu.

Niezależnie jednak od mrocznej i przygnębiającej tematyki mieszkańców prowincjonalnego miasteczka elektryzuje obsada spektaklu. Na scenie domu kultury pojawi się bowiem, miedzy innymi, sam dyrektor teatru: Jan Machulski. Nasza licealna młodzież zna go już z wielkiego ekranu, ze wspaniałej roli gangstera Kwinty, którą stworzył w filmach wyreżyserowanych przez swego syna: «Vabank» oraz «Vabank 2 czyli Riposta». W ponurych latach osiemdziesiątych to tytuły, które elektryzują publiczność w całym kraju.

Kolejnym artrystą, który gra w przedstawieniu, jest Zygmunt Kęstowicz. Nasi dzielni humaniści są już cokolwiek «za duzi», by oglądać programy dziecięce, mają przecież ambicję na sztukę przez wielkie «S». Jednak, choć głośno się do tego nie przyznają, w każdy piątek niemal wszyscy z nich zasiadają przed ekranem telewizora, by oglądać «Piątek z Pankracym». Dla nich Pan Zygmunt jest osobą bardzo bliską, niemalże domownikiem, którego spotyka się regularnie.

I wreszcie artystą, odgrywającym rolę głównego bohatera spektaklu – zniewolonego nałogiem Polakowa – jest, wówczas trzydziestokilkuletni i bardzo sławny, Tomasz Mędrzak. Dla młodzieży Anno Domini 1988, to ktoś, kogo trzy dekady później można byłoby określić mianem «idola». Dzielny Staś Tarkowski z ekranizacji «W pustyni i w puszczy», później także reporter «Świata Młodych». Któż z naszych licealistów nie czytał wtedy tej gazety! Jeśli nie od deski do deski, to przynajmniej zamieszczany na ostatniej stronie komiks w odcinkach o przygodach Tytusa, Romka i A’Tomka. No i oczywiście reportaże Stasia, czyli pana Tomka Mędrzaka.

Nieodłącznym elementem spotkań teatralnych jest możliwość rozmowy z artystami bezpośrednio po przedstawieniu. Każdego wieczoru, po skończonym spektaklu, publicznosć i twórcy udają się do jednej z sal domu kultury na spotkanie, kiedy pojawia się możliwość zadawania pytań, czy dyskusji na temat wystawionej sztuki. Są to rozmowy, które ciągna się długo, a są przy tym nieraz bardzo żywiołowe. Zdarza sie często, że twórcy przedstawienia muszą wysłuchać krytycznych uwag. A co, publiczność prowincjonalna też umie być wymagająca! I jeśli trzeba, potrafi skrytykować: a to grę aktorską, a to scenografię, oświetlenie czy opracowanie muzyczne. Niejeden już raz dostało się różnym artystom od naszej małomiasteczkowej publiki!

Uczniowie klasy humanistycznej oczekują więc niecierpliwie nie tylko samego przedstawienia, ale także spotkania po jego zakończeniu. W tyle głowy każdy piastuje pytanie: jacy są naprawdę ci nasi, znani z ekranu, artyści? To ludzie przystępni, czy też może rozkapryszone gwiazdy? Czy Jan Machulski jest tak samo błyskotliwy i dowcipny, jak kreowany przez niego Kwinto? Czy Pan Zygmunt Kęstowicz jest równie serdeczny i zawsze uśmiechniety, jak grany przez niego opiekun psa Pankracego? No i oczywiście dziewczyny zastanawiają się, czy Pan Tomasz Mędrzak, po zdjęciu kostiumu i zmyciu charakteryzacji, jest takim samym przystojniakiem jak na ekranie?

Dość powiedzieć, że «Przystojniak» swoją rolę zagrał fenomenalnie. Odtwarzany przez niego głód narkotykowy, z towarzyszącym mu bólem fizycznym, były bardzo sugestywne. Na spotkaniu zadano mu pytanie, jak przygotowywał się do tej roli i jak udało mu się tak realistycznie oddać przeżycia człowieka uzależnionego. Pan Tomasz bardzo szczerze opowiedział o chorobie wrzodowej żołądka, z którą zmaga się od lat, o atakach bólu, które pomogly mu zrozumieć – choćby w przybliżeniu – cierpienia narkomana pozbawionego morfiny.

To wyznanie młodego aktora uświadamia naszym licealistom, że za każdą twarzą, znaną im z celuloidowej taśmy czy rozkładówki młodzieżowego pisma, kryje się człowiek z krwi i kości, dzieje się jakaś utajona ludzka historia.

Tematyka przedstawienia nie nastraja do zbyt luźnej i niezobowiazującej atmosfery podczas spotkania. Ale wszystko zmienia się, gdy oficjalna część dobiega końca i każdy może podejść do aktorów, by zamienić z nimi parę słow, lub poprosić o autograf. Ci, którym trema nie pozwalała zadać pytania publicznie, mogą to teraz uczynić w cztery oczy.

Pan Jan widząc, że otacza go chmara nastolatków i podlotków, uśmiecha się radośnie. Zaś błysk, który widać w jego oku, nie pozostawia żadnych wątpliwości: to człowiek, który kocha młodzież, a praca z nią jest jego prawdziwym powołaniem. Wiele lat później przyjaciel piszącego te słowa, aktor i absolwent łodzkiej «filmówki», student rocznika, którego opiekunem był Jan Machulski, potwierdzi to wrażenie autora.

Pan Tomasz również tryska serdecznością i nierażącym, niezmanierowanym luzem. Nie unika odpowiedzi na pytania o rolę Stasia, choć przecież zagrał ją wiele lat temu jako nastolatek, aktor jeszcze nieprofesjonalny. Choć ta rola trochę go zaszufladkowała na wiele późniejszych lat i miałby prawo unikać tego tematu, to jednak odpowiada na wszystkie pytania. Zdaje sobie przecież sprawę z faktu, że – chcąc nie chcąc – Staś Tarkowski i Tomasz Mędrzak bedą przez wiele dziesięcioleci stanowić nierozłączną parę.

Pan Zygmunt z kolei sam zbliża się do grupki onieśmielonej nieco młodzieży, wśród której znajduje się akurat piszący te słowa. Podchodzi z tym samym, co na ekranie, serdecznym i ciepłym uśmiechem. Zagaja rozmowę:
– Czy wiecie, że ja pierwszy raz byłem w waszym mieście w 1947 roku, z przedstawieniem teatru Ludowego Wojska Polskiego, w którym zaczynałem jako aktor?

Po czym rozpoczyna barwną opowieść o tym, jak zapamiętał nasze miasteczko z lat powojennych. Zadziwia nas jego fenomenalna pamięć, wszak jako aktor grający przedstawienia wyjazdowe, musiał takich – podobnych do naszego – miasteczek, przemierzyć setki w całym kraju! Ale daje się wyraźnie wyczuć, że to nie tylko efekt dobrej pamięci tego niezwykle miłego człowieka. To przede wszystkich otwartość, życzliwość wobec spotykanych ludzi i ciekawość świata.

Kiedy spotkanie z artystami dobiega końca, jest tak późno, że w domu kultury zostaje już tylko sprzątaczka, myjąca korytarze przed kolejnym dniem spotkań teatralnych. Z budynku wychodzą więc razem, jedynym pozostawionym jeszcze otwartym wyjściem, artyści i publiczność. Na widok pani myjącej podłogę, Pan Zygmunt podbiega do niej i szarmancko całuje ją w obie dłonie.

Pani protestuje:
– Nie trzeba, mam mokre ręce, dopiero co wyżymałam ścierkę!
– Nic nie szkodzi – odpowiada Pan Zygmunt – w imieniu całej ekipy chciałem podziękować za wspaniałe przyjęcie w waszym domu kultury. I życzę Pani dobrej nocy!

Jakże piękna to była lekcja kultury osobistej dla naszych licealistów w wykonaniu aktora «starej daty», który potrafił okazać szacunek wobec każdego. Stara, dobra, wileńska szkoła!

*

W chwili gdy autor pisze te słowa, nie ma już wśród nas Jana Machulskiego. Pozostały jego wspaniałe role, ale także wiele roczników polskich aktorów, którzy mieli szczęście spotkać go jako pedagoga: czy to w łódzkiej filmówce, czy też w studium przy teatrze Ochoty.

Pan Tomasz Mędrzak, po sukcesach filmu «W pustyni i w puszczy» oraz serialu «Dom», zniknął z małego i wielkiego ekranu. Ale oddał się z całą pasją pracy teatralnej. Nie tylko przez jakiś czas dyrektorował Teatrowi Ochoty, ale wciąż reżyseruje w nim wiele przedstawień: od lat wierny swojemu teatralnemu matecznikowi, stara się jak najlepiej kontynuować dzieło państwa Machulskich.

Na grobie Pana Zygmunta Kęstowicza na warszawskich Powązkach wyryto napis: «Kawaler Orderu Uśmiechu. Przyjaciel dzieci. Założyciel ośrodka Dać Szansę w Białymstoku, dla dzieci upośledzonych umysłowo».
Jego wielkie role – filmowe, serialowe i teatralne – pozostaną na zawsze w pamięci widzów. Ale ci, którzy pielęgnują pamięć o nim, postanowili na jego epitafium uwiecznić inne dokonania, zapewne dla niego samego o wiele ważniejsze, niż aktorska sława.

Piszący te słowa, spotkawszy go przed laty podczas bardzo krótkiej, ale serdecznej rozmowy z młodymi ludźmi, może tylko dać świadectwo – a świadectwo jego jest prawdziwe – że był to Wspaniały Człowiek. Przyjaciel dzieci. Przyjaciel ludzi.

Prowincjonalne Theatrum Mundi 5

Stefan Andrzejewski

Jest wiosna 1988 roku. Uczniowie klasy humanistycznej jedynego w prowincjonalnym mieście liceum ogólnokształcącego znajdują się na półmetku edukacji. Są przecież w drugiej klasie, więc, choć do matury zostały jeszcze dwa lata, nie czują się już nowicjuszami.

Wielu z nich zdążyło odkryć swoje pasje i talenty, powoli zaczynają decydować o tym, co każdy z nich chciałby robić po maturze. Udzielają się również w życiu liceum, występują na szkolnych akademiach, niektórzy działają aktywnie w szkolnym samorządzie.

Klasa ma więc już swoją renomę.

Wychowawczynią jest Pani od Rosyjskiego. Pani, jak na rusycystkę, bardzo nietypowa. Wbrew obiegowym opiniom, głoszącym w tamtych czasach, że nauczyciele rosyjskiego to forpoczta komuny i najzagorzalsi utrwalacze sojuszu ze Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich, nasza Pani jest przewodniczącą Szkolnego Koła NSZZ «Solidarność» Pracowników Oświaty.

Kiedy rok później, tuż przed wyborami do Sejmu kontraktowego, nauczyciel «wuefu» – a przy tym przewodniczący nauczycielskiej Podstawowej Organizacji Partyjnej PZPR – ukarze sporą grupę uczniów uwagami w dzienniku, za przyklejenie do tornistrów naklejek reklamujących Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie, dzielna, choć niskiego wzrostu, rusycystka, stanie odważnie w obronie «swoich dzieciaków». Nikt nigdy nie dowiedział się, co miało miejsce podczas posiedzenia rady pedagogicznej, ale następnego dnia, na godzinie wychowawczej, Pani od Rosyjskiego poinformowała lakonicznym i, jak zwykle suchym, tonem:

– Rozmawiałam z panem od «wuefu», kazał was przeprosić i powiedzieć, że się niepotrzebnie uniósł; uwagi, które wam wpisał, nie będą miały wpływu na semestralną ocenę z zachowania.

Wszyscy zachowali kamienne twarze, ale w sercu odczuwali triumf, któremu dali wyraz na przerwie. Z taką Panią od Rosyjskiego szybko obalimy komunę! Strach się było bać takiej profesorki!

Wychowawczyni klasy 2A – Pani od Rosyjskiego, miała też bardzo zwariowane pomysły. Kiedy bowiem musiała przeprowadzić lekcję pokazową dla rusycystów ze wszystkich liceów w województwie, stwierdziła, że sama lekcja nie wystarczy i że nie warto ściągać ludzi z odległych miejscowości na jedyne czterdzieści pięć minut. Dlatego, jako dodatek do tej pokazówki, zaproponowała uczniom przygotowanie przedstawienia na kanwie wierszy Anny Achmatowej. Miały być one recytowane w polskim przekładzie, co znacznie ułatwiało zadanie. Wzięła się za reżyserowanie ostro i energicznie. Bo przecież «jej dzieciaki» to humaniści, z kim, jeśli nie z nimi, można zrobić prawdziwy teatr?

Ponieważ klasy humanistyczne są, w większości przypadków, mocno sfeminizowane, w 2A, na dwadzieścia siedem dziewcząt przypadało tylko siedmiu chłopaków. Tym sposobem, albo – by użyć rosyjskiego – tаким образом, piszący te słowa, jako jedyny przedstawiciel męskiej części klasy, trafił do obsady spektaklu. Czy spośród swoich kolegów był najlepszy do przedsięwzięcia tego typu? Z fałszywą skromnością powie, że chyba nie. Ale już wcześniej, na szkolnych akademiach, udzielał się jako etatowy – i nie najgorszy – recytator, był o sześćdziesiąt kilo młodszy niż obecnie, pisząc te słowa, zaś metr osiemdziesiąt wzrostu zapewniało mu jako taką prezencję. Powiedzmy więc, zgodnie z historyczną prawdą, że był naturalnym kandydatem do wzięcia udziału w tej «rozróbie».

Przez następne kilka tygodni młodzi aktorzy czuli się wybrańcami losu. Co chwilę, zwalniani z lekcji przez swoją Wychowawczynię, uczestniczyli w wielogodzinnych próbach. Pani od Rosyjskiego reżyserowała ich energicznie, ale też pozwalała im samym się reżyserować: chętnie przyjmowała sugestie, dopuszczała kłótnie o ustawienie na scenie, o ruch, gesty i mimikę. Słowem: wyzwoliła prawdziwą aktorską pasję, rozpętała burzę mózgów – każdy, kto miał choćby maleńką rólkę i parę linijek tekstu, czuł się odpowiedzialny za całość przedsięwzięcia.

Dość powiedzieć, że przedstawienie dla nauczycieli języka rosyjskiego okazało się bardzo udane.

Pani od Rosyjskiego uznała jednak, że szkoda marnować wielodniowy trud dla jednego tylko spektaklu. Zaplanowała więc dodatkowe przedstawienie dla uczniów i grona pedagogicznego oraz kolejne, dla komitetu rodzicielskiego. Odbył się ponadto spektakl «na wyjeździe» – czyli na deskach Miejskiego Domu Kultury, tego samego, w którym co roku występują profesjonalne zespoły w ramach Spotkań Teatralnych!

Młodzi artyści poczuli się jak zawodowcy. Żeby nie wyjść z wprawy, trzeba było wznowić próby. Rano lekcje (nie oszukujmy się, aktorzy byli z nich zwalniani, by w tychże próbach uczestniczyć), zaś wieczorami kolejne występy, przez kilka dni z rzędu. Toutes proportions gardées, jak w prawdziwym teatrze, gdy sztuka nie schodzi z afisza przez dłuższy czas!

Trzeba znów przyznać, co autorowi zdarzało się już w poprzednich odcinkach, że – po ponad trzydziestu latach – wiele szczegółów tego jedynego w swoim rodzaju przedstawienia pamięta zaledwie jak przez mgłę. Nie może jednak zapomnieć emocji i twórczego podniecenia, jakie towarzyszyły przygotowaniom i samym spektaklom.

Zapomniał też większość tekstów, ale ten dialog, zagrany z koleżanką, pamięta:

Koleżanka: Wydawało się: stopni tak wiele,
Koleżanka: Lecz wiedzialam, że trzy, na pewno!
Koleżanka: Pośród klonów jesienny szelest…
Koleżanka: On poprosił:
Autor:ankaO umrzyj ze mną!
Autor:ankaOszukały, zabrały mi siły
Aut or:anka
Losy zmienne i nierozumne
Koleżanka: I odrzekłam: «O miły, miły,
Koleżanka: Mnie tak samo! I z tobą umrę!»

Kiedy kilka lat później wyżej podpisany obejrzy genialny film «Stowarzyszenie umarłych poetów» z Robinem Williamsem w roli głównej, wzruszy się głęboko, choć nie będzie specjalnie zaskoczony. Będzie bowiem wiedział z «własnej autopsji» – jak mawiają niektórzy – że tacy nauczyciele istnieją naprawdę, nie tylko w głowach hollywodzkich scenarzystów filmowych.

Ale i dziś nie ukrywa, że łza kręci mu się w oku, a ekran komputera rozmazuje się co jakiś czas. Czyżby nostalgia za utraconą młodością? Przecież to już piąty odcinek, przy poprzednich coś takiego mu się nie zdarzało!

Nie, powód jest zupełnie inny.

Dziewięć lat później, w 1997 roku, autor jest już poważnym alumnem, studentem przedostatniego roku seminarium duchownego. To rok pamiętnej Piątej Pielgrzymki Jana Pawla II do Ojczyzny. Na jej trasie znalazło się także nasze miasteczko, które dopiero za dwa lata straci status wojewódzki. Wszyscy alumni rozjeżdżają się po Polsce, by uczestniczyć w uroczystościach z udziałem Papieża. Nasz bohater, ma się rozumieć, otrzymuje od przełożonych pozwolenie, by udać się do swojego rodzinnego miasta; jakże mogłoby być inaczej!

Kiedy, po wielogodzinnej podróży, wysiada z autobusu, jego wzrok przykuwa skromny nekrolog, naklejony na szybie przystanku dla «pekaesów».

Pani od Rosyjskiego! Choroba nowotworowa zabrała Ją przedwcześnie: w chwili śmierci była o ładnych parę lat młodsza od swojego ucznia w momencie, gdy pisze te słowa.

Nasz autor, wtedy już prawie-ksiądz, wie, że ludzie umierają, że zdarza się to nawet dzieciom.

Ale kobieta tak silna i energiczna, która nie bała się komuchów i trudnych wyzwań, miałaby dać się pokonać jakiejś głupiej chorobie? Niemożliwe! A ponad wszystko, to przecież Nasza Wychowawczyni i Pani od Rosyjskiego!!!! Piszący te słowa przez chwilę łudzi się jeszcze, że może to tylko zbieżność nazwisk. Lecz podpis pod nekrologiem nie pozostawia żadnych wątpliwości: Pogrążeni w bólu dyrekcja, grono pedagogiczne i uczniowie Liceum Ogólnokształcącego w…

*

Od ponad dwudziestu lat absolwenci klasy humanistycznej są sierotami.

Pani od Rosyjskiego nie było przy nich w ważnych momentach ich dorosłego życia. Piszący te słowa tak bardzo chciał Ją zaprosić na swoją prymicyjną Mszę Świętą! Na pewno byłaby dumna. Kiedy kilka dni po maturze okazało się, że, jako jedyny w klasie, nie złożył podania na żaden uniwersytet (a każde takie podanie musiało być podstemplowane przez dyrekcję, z wyjątkiem próśb o przyjęcie do seminarium; Kościół miał własne procedury i – poza świadectwem maturalnym – nie wymagał «błogosławieństwa» szkoły), Pani od Rosyjskiego zaczepiła naszego bohatera na szkolnym korytarzu:

– Nie musisz nic mówić. Wiem, że idziesz do seminarium i obserwując cię, domyślałam się tego od dawna. Nie jesteś zresztą jedyny, w każdej klasie, gdzie byłam wychowawczynią, mam przynajmniej jednego absolwenta, który został księdzem. Może jednak zastanowisz się wcześniej nad jakimiś świeckimi studiami, jakimś zawodem? Nie wszyscy dochodzą do kapłaństwa, więc, tak na wszelki wypadek, dobrze jest mieć jakiś fach w ręku.

Piszący te słowa nie posłuchał Jej sugestii, choć po latach, patrząc na – nierzadko pogmatwane – losy wielu swoich kolegów seminarzystów, którzy w trakcie przygotowania do kapłaństwa zmienili zdanie i wybrali inną drogę, docenił mądrość tej rady.

Bardzo brakowało Pani od Rosyjskiego na hucznych i uroczystych obchodach trzydziestolecia matury w 2020 roku!

Pozostaje tylko przywołać słowa Jej ulubionej poetki, której tworczość, w tak niekonwencjonalnej formie, odkryła przed «swoimi dzieciakami»:

Oszukały, zabrały mi siły
Losy zmienne i nierozumne…

Pamięci Małgorzaty Walciszek, magister filologii rosyjskiej, działaczki podziemnej «Solidarności»; nieodznaczonej, jako aktywistki zbyt niskiego szczebla, Krzyżem Kawalerskim – ani jakimkowiek innym – Orderu Odrodzenia Polski; przede wszystkim jednak jedynej w swoim rodzaju Wychowawczyni i Pani od Rosyjskiego.

Prowincjonalne Theatrum Mundi 4

Stefan Andrzejewski

Jest wiosna 1987 roku. Uczniowie klasy humanistycznej jedynego w mieście liceum ogólnokształcącego, przygotowują się do udziału w Miejskich Spotkaniach Teatralnych. Niewielka scena domu kultury gościć będzie, przez siedem kolejnych wieczorów, rozmaite zespoły teatralne z całego kraju. Spotkanie z nimi da mieszkańcom prowincjonalnego miasteczka na Ścianie Wschodniej poczucie obcowania z wielką sztuką, a przez to posmak przynależności do elity.

Podniecenie udziela się szczególnie redakcji nowego klasowego czasopisma, silnego niedawną fuzją dwóch rywalizujących do tej pory periodyków: podczas jednego z teatralnych wieczorów reporterzy gazetki mają udać się za kulisy, by przeprowadzić wywiad z twórcami wystawianego w tym dniu przedstawienia. Uzyskali już zgodę kierownictwa domu kultury i, co najważniejsze, aktorów grających w spektaklu.

Mimo sporej ilości godzin przegadanych podczas przygotowania tego wywiadu, w dniu spektaklu Redaktor Naczelna i jej Zastępca, piszący dziś te słowa, czują w głowie pustkę – nie są wszakże profesjonalnymi dziennikarzami. Mają po kilkanaście lat i, choć ambicji im nie brakuje, onieśmiela ich perspektywa rozmowy z aktorami znanej w kraju i utytułowanej krakowskiej sceny. Ponadto ułożone zawczasu pytania mogą okazać się bezużyteczne: nie wiadomo przecież, w jakim kierunku potoczy się rozmowa. Tym bardziej, że kierownik domu kultury naciskał, by trwała ona krótko. Na naszych Miejskich Spotkaniach Teatralnych istnieje bowiem tradycja, że po każdym spektaklu odbywa się spotkanie z Publicznością. A jej nie można kazać, by zbyt długo czekała na artystów. Zresztą i sami aktorzy, zmęczeni po przedstawieniu, też będą zapewne chcieli jak najszybciej udać się do hotelu na wypoczynek.

Kiedy Naczelna i jej Zastępca tuż przed rozpoczęciem przedstawienia zajmują miejsca na widowni, świadomość pustki w głowach jest już dojmująco odczuwalna.

– A może by zapytać, czy młody człowiek z małego miasteczka, takiego jak nasze, może zrobić aktorską karierę? – wyrywa się z ust piszącego te słowa.

Ten, graniczący z obsesją, kompleks prowincji u licealistów może dziś – w Polsce Anno Domini 2020 – dziwić. Przecież nawet pobieżna lektura biografii rozmaitych ludzi kultury wskazuje, że nie wszyscy spośród nich przyszli na świat w Warszawie, Krakowie czy Poznaniu. Prowincja od dawna zasilała wielkie ośrodki. Młodzi ludzie z małych miejscowości zawsze odczuwali presję, by skończyć studia i znaleźć swoje miejsce w wielkim świecie. Tego jednak nasi bohaterowie w roku 1987 nie wiedzą – i to nie tylko dlatego że nie mieli jeszcze dostępu do wszechwiedzącej wikipedii: trudno im to sobie wyobrazić także z tego powodu, że ponura codzienność mrocznych lat osiemdziesiątych w ich prowincjonalnym miasteczku, jest wyjątkowo przygnębiająca. Jedno liceum, jeden dom kultury, jedno kino… Wielki świat wydaje się tak odległy! … Dlatego też projekt pytania o możliwość wypłynięcia z naszej małej zatoki na szerokie morze wydaje się w pełni uzasadniony.

Zanim Naczelna zdąży odpowiedzieć, z rzędu krzeseł nieco bliżej sceny, odwraca się starsza pani i mówi:

– Oczywiście, że tak! Przykładem jest mój syn. W ubiegłym roku skończył łódzką filmówkę, obecnie jest aktorem Teatru Powszechnego w Łodzi.

Młodzi dziennikarze przytakują grzecznie starszej pani, dumnej ze swojego syna, pytają o jego nazwisko. Niczego im ono jeszcze wtedy nie mówi. Dopiero kilkadziesiąt lat później dowiedzą się, że ów aktor również jest absolwentem ich liceum: jego twarz stanie się w Polsce bardzo znana*. Ale w 1987 roku na młodego adepta sztuki aktorskiej, który wyrwał się z naszej prowincji w wielki świat, czeka jeszcze wiele pracy, nim zrobi on karierę.

Tymaczasem rozpoczyna się spektakl. Dziś na afiszu «Ławeczka» Aleksandra Gelmana, w wykonaniu pary aktorskiej z Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie.

Fenomenalne przedstawienie, zagrane brawurowo. Mimo że w obsadzie są tylko dwie osoby, od pierwszej do ostatniej minuty potrafią one skupić uwagę widza.

Czas mija szybko i nasi dzielni redaktorzy, po opadnięciu kurtyny, z duszą na ramieniu udają się za kulisy. Okaże się jednak, że lody zostają przełamane bardzo szybko. Pani Ania i Pan Krzysztof** to ludzie przystępni i serdeczni. Na szczęście Polska Anno Domini 1987 nie zna jeszcze pojęcia «celebryta»: licealiści prowadzący wywiad stykają się nie z rozkapryszonymi gwiazdami, ale z artystami, którzy, niezależnie od swojej wielkości, są ludźmi bardzo sympatycznymi i szanującymi rozmówcę. Nawet jeśli ten rozmówca to gówniarz z drugiej klasy ogólniaka.

Gdy pada fundamentalne pytanie o możliwość zrobienia aktorskiej kariery przez młodego człowieka z prowincji, pan Krzysztof odpowiada, że jest to realne: więcej – że on sam jest tego najlepszym przykładem. Wspomina swoje dzieciństwo spędzone w małej wiosce na Ścianie Wschodniej; mówi o rocznym epizodzie pracy w charakterze górnika przodowego w jednej z katowickich kopalń – był to wszak czas, gdy wielu «naszych» szukało szczęścia na Górnym Śląsku – w epoce «wczesnego Gierka» praca górnika cieszyła się prestiżem i zapewniała przyzwoite dochody. Wreszcie nasz rozmówca ujawnia swoje niezrealizowane marzenie o wstąpieniu do seminarium duchownego. Jako człowiek wierzący dodaje, że widocznie to Reżyser nie dał mu powołania do kapłaństwa, ale wybrał dla niego inną drogę.

Pani Ania uzupełnia:

– Nie rezygnujcie z waszych marzeń i aspiracji. To nie miejsce pochodzenia decyduje o tym, kim jesteście i co możecie osiągnąć. Liczy się praca i determinacja, oczywiście w przypadku zawodu aktorskiego, także i odrobina talentu.

Aktorzy nie sprawiają wrażenia zmęczonych ani zniecierpliwionych przedłużającą się rozmową. Wcześniejsze ustalenia co do długości wywiadu, wynikały chyba bardziej z nadgorliwości kierownika domu kultury, niż z sugestii samych artystów.

Trzy dekady później piszący te słowa nie pamięta już wszystkich pytań i odpowiedzi. Nie wie nawet, czy gdzieś tam, może w którymś zakamarku szkolnego strychu, znajduje się jeszcze jakiś pożółkły egzemplarz gazetki z owym pamiętnym wywiadem. Ale jeszcze dziś czuje emocje i atmosferę, jakie towarzyszyły rozmowie: serdeczność i otwartość rozmówców, lecz przede wszystkim ich nieoczekiwane podobieństwo do nas, młodych ludzi, żyjących na prowincji i mających wielkie marzenia. Im udało się te plany zrealizować, a przecież punkt wyjścia mieli wcale nie lepszy niż nasz.

Redaktor Naczelna gazetki klasowej i jej Zastępca wyszli ze spotkania pokrzepieni na duchu i uskrzydleni. Za kilka lat każde z nich, jak również pozostali uczniowie klasy humanistycznej, opuszczą rodzinne gniazdo, by realizować swoje marzenia, aspiracje, a może tylko zwykłe plany zawodowe.

W każdym jednak przypadku wszyscy oni zapamietają te ważne słowa, które padły na spotkaniu w garderobie domu kultury:

– Nie rezygnujcie z waszych marzeń i aspiracji. To nie miejsce pochodzenia decyduje o tym, kim jesteście i co możecie osiągnąć.

* Robert Rozmus – aktor, prezenter telewizyjny, artysta kabaretowy.

** Anna Sokołowska i Krzysztof Jędrysek – aktorzy Teatru im. Słowackiego w Krakowie.

Prowincjonalne Theatrum Mundi 3

Stefan Andrzejewski

Jest wiosna 1989 roku. Już za rok matura! Uczniowie klasy humanistycznej mają poczucie misji i silnie zakorzenione przekonanie o swojej wyjątkowości. W małym miasteczku wojewódzkim, w którym znajduje się tylko jedno liceum ogólnokształcące – bycie uczniem klasy humanistycznej to w końcu prestiż i duża odpowiedzialność.

Trwają kolejne Miejskie Spotkania Teatralne. Nie tylko humaniści, ale i większość uczniów innych klas oraz grono pedagogiczne, każdego wieczora uczestniczą w kolejnej odsłonie święta sztuki. Wielkiej Sztuki, która zawitała na prowincję.

Dziś odbędzie się wyjątkowe przedstawienie. Wyjątkowe nie dlatego, że na scenie domu kultury wystąpi renomowany teatr z gwiazdami sławnymi z wielkiego i małego ekranu. Wręcz przeciwnie – aktorzy mający zagrać wieczorny spektakl to osoby zupełnie jeszcze nieznane. Będzie to bowiem przedstawienie dyplomowe studentów ostatniego roku krakowskiej szkoły teatralnej. Jego wyjątkowość polega na tym, że na scenie pojawią się dwie absolwentki naszego liceum.

Cała szkoła żyje tym wydarzeniem. Podniecenie udziela się również nauczycielom. Na każdej lekcji członkowie owego szacownego grona wspominają swoje kontakty z bohaterkami wieczoru: nie ukrywają dumy z byłych uczennic, które prosto z naszej prowincjonalnej Alma Mater trafiły na scenę.

Pan od fizyki: «Ja byłem wychowawcą ich klasy».

Pani od plastyki: «Agatka tak pięknie śpiewała i deklamowała, że to ja zasugerowałam jej studia aktorskie».

Pani od muzyki: «Iwonka zawsze śpiewała na szkolnych akademiach; wiedziałam, że zajdzie wysoko».

Dumni są również uczniowie, choć przecież nie mieli wpływu na szkolną edukację przyszłych studentek akademii teatralnej. Wszyscy uczniowie są dumni: tym razem «humaniści», przekonani o własnej wyjątkowości, muszą się swą chwałą podzielić z innymi. Okazało się bowiem, że obie młode aktorki chodziły do klasy biologiczno-chemicznej! Cóż, wypadnie podważyć sterotyp głoszący, że «biol-chem» to hurtowa produkcja przyszłych lekarzy, a z klasy humanistycznej droga wiedzie prosto na scenę i przed kamerę.

Różnie układają się losy absolwentów. Ale póki co, zapewniam was, nasi dzielni humaniści żyją w symbiozie, a nawet i przyjaźni, z równoległą klasą biologiczno-chemiczną. Powód jest ważki: jeden kolega z tej klasy opracował proces chemicznego pozyskiwania alkoholu spożywczego z denaturatu. A że jednocześnie pełni on funkcję przewodniczącego szkolnego koła ZSMP, salka tej organizacji, ulokowana w podziemiach szkoły, staje się na długich przerwach miejscem tajemnych schadzek młodzieży, która zdobywa pierwsze doświadczenia z papierosem i kieliszkiem czegoś mocniejszego. Nikt taktownie nie pyta o pochodzenie trunku, ale też i nikomu nigdy nic nie zaszkodzi.

Piszący te słowa, wówczas działacz opozycji i przykładny ministrant, zaś kilkadziesiąt lat później katolicki ksiadz, czyli – ex definitione niejako – młot na wszystko, co pachnie lewactwem i podobnymi bezeceństwami, również uczestniczy w tych schadzkach. Cóż, są w Ojczyźnie rachunki krzywd, ale kieliszka dobrego napitku i szluga nie odmówi nikt.

Kilka miesięcy później wystartowały rozmowy Okrągłego Stołu, a równolegle z nimi tajemne i mroczne układy w Magdalence. Dlaczego uczniowie elitarnego – bo jedynego w mieście – liceum ogólnokształcącego, nie mogliby mieć swojej Magdalenki? Nasza mieściła się w zasnutej dymem salce ZSMP w podziemiach szkoły. Jednak, przeciwnie do niektórych profesjonalnych aktorów wielkiej sceny politycznej Anno Domini 2020, autor tego wspomnienia nie zamierza wypierać się swego uczestnictwa w tamtych spotkaniach. Nie ma również poczucia, że delektując się wódką wraz z kolegami z socjalistycznej młodzieżówki, zdradził swoje ideały czy przehandlowal wartości.

Wróćmy jednak do spektaklu dyplomowego naszych absolwentek – dumy miasteczka. Repertuar bardzo ambitny: Sen nocy letniej Szekspira. Niewielka scena domu kultury kipi od energii młodych ludzi, którzy już niedługo zawojują wielkie sceny i ekrany.

Przedstawienie – bardzo piękne! Wszyscy świeżo upieczeni aktorzy dają z siebie wszystko. Ale emocje widowni ujawniają się ze szczególną siłą za każdym razem, gdy na scenie pojawia się Iwonka lub Agatka, bo to przecież one są prawdziwymi bohaterkami tego wieczoru! One, które wyszły z naszej prowincjonalnej szkoły, by stać się kapłankami w świątyni teatru.

Jest jeszcze jeden uczestnik tego pamiętnego wieczoru, wart wspomnień. Wtedy jeszcze nikomu nieznany: wiekszość widzów zupełnie nie zauważyła jego roli. Ale wiele lat później jego twarz pozna cała Polska, będzie to bowiem znany dziennikarz sportowy, komentator i prezenter telewizyjny. Z biegiem czasu zamieni pasję teatralną na zamiłowanie do sportu i szklanego ekranu. Jednak, dla znających przeszłość, oczywistym jest, że timbre jego głosu, dykcja i obycie z kamerą, nie wzięły się znikąd.

Piszący te słowa, na miarę swoich skromnych możliwości, przez kolejne lata śledzić będzie aktorskie kariery starszych koleżanek z liceum.

Iwona* związała się na stałe z krakowskim teatrem STU. Nie dba o telewizyjną popularność i rozpoznawalność, w serialach pojawia się tylko na tyle, na ile to potrzebne, by się utrzymać: teatralna gaża nie jest imponująca. Nasza szkoła to kuźnia dobrych romanistów: nie dziwi więc fakt, że kilka lat po studiach Iwona zdobywa Grand Prix w konkursie piosenki francuskiej; wśród polskich interpretatorów piosenek Edith Piaf nie ma równych sobie!

Agata** pracuje w jednym z warszawskich teatrów. Wraz z mężem – również aktorem – realizuje wiele ciekawych projektów. Oboje użyczają swoich głosów w dubbingu i modnych dziś audiobookach. Autor tego tekstu trochę się zmartwił, gdy w jednym z odcinków popularnego serialu kryminalnego Agatka straciła życie, stając się ofiarą przestępcy. Ale to tylko magia ekranu! Piszący te słowa wie, że aktorzy mają przywilej życia wiele razy, życiem granych przez siebie postaci.

Ku osobistej satysfakcji autora obydwie aktorki są również aktywne na gruncie kultury chrześcijańskiej. Iwonka, zaraz po szkole teatralnej, zagrała św. Klarę (taki żeński odpowiednik św. Franciszka z Asyżu) w musicalu zrealizowanym przez zespół muzyczny franciszkańskich kleryków: tych z Franciszkańskiej, en face «okna papieskiego».

A co do Pana Przemka***: i on pochodzi z podobnie niewielkiego miasteczka, również będącego wówczas stolicą województwa. Sąsiedniego województwa. Można więc powiedzieć, że to także krajan, toutes proportions gardées. Rozwój jego kariery nietrudno jest śledzić: wystarczy regularnie oglądać wiadomości sportowe.

Kochana Ty moja Prowincjo… Właśnie za to Cię cenię, że nigdy nie byłaś nam przeszkodą w realizacji marzeń. To przecież w prowincjonalnym liceum rodziły się nasze pasje. To tam toczyliśmy zażarte dyskusje o sztuce, polityce, literaturze. Dlatego tak chętnie tutaj wracamy. I nikomu z nas nigdy nie przyszło do głowy, by wstydzić się naszej małomiasteczkowości.

Bo właśnie w tym małym, sennym miasteczku, w tym jedynym liceum ogólnokształcącym, rodziły się nasze pasje i odwaga, by je realizować. Wbrew wszelkim przeciwnościom!

*Iwona Konieczkowska – aktorka Teatru STU w Krakowie

**Agata Piotrowska – aktorka Teatru Studio w Warszawie

***Przemysław Babiarz – dziennikarz sportowy TVP Sport

Prowincjonalne Theatrum Mundi 2

Stefan Andrzejewski

Jest wiosna 1986 roku. Wszyscy uczniowie klasy pierwszej o profilu humanistycznym mają poczucie misji i mocno zakorzenione przekonanie o swojej wyjątkowości. Wszak w naszym miasteczku wojewódzkim jest tylko jedno liceum ogólnokształcące, a w nim klasa humanistyczna z rozszerzonym językiem francuskim. Noblesse oblige!

Jak przystało na intelektualną elitę tego miasta – Pani Polonistka nazwała tak uczniów klasy humanistycznej, i to całkiem na serio – młodzież zakłada czasopismo. Żeby tylko jedno! Nie wszyscy są zgodni co do jego profilu, wkrótce więc okaże się, że w trzydziestoczteroosobowej klasie ukazują się już dwa miesięczniki: jeden prowadzą chłopcy (jest ich siedmiu w całej klasie), drugi zaś redaguje kobieca większość.

Obydwa konkurencyjne periodyki mają charakter wybitnie literacki i artystyczny. Redaktorzy publikują w nich nie tylko swoje wiersze i opowiadania, ale także recenzje teatralne czy omówienia różnych dzieł malarskich. Jak przystało na poważne wydawnictwa, pisma te nie unikają jednak aktualiów. Wszak za trzy lata rozpoczną się obrady Okrągłego Stołu, później runie berliński mur. Trzeba się określić… W tym, jak się określić, przychodzi z pomocą samo życie. Ponieważ tata jednej z koleżanek, prowadzących damskie czasopismo, pracuje w Komitecie Wojewódzkim PZPR, do gazety wydawanej przez dziewczyńską większość szybko przylgnie łatka «komunistycznej» (wdzięczne terminy, takie jak «lewactwo» czy «lewacy», zrobią karierę dopiero dziesiątki lat później).

Tymczasem w redakcji gazetki chłopięcej pracuje aż dwóch ministrantów, zaangażowanych również w działające przy parafii struktury opozycyjne. Aktywność opozycyjna obu chłopców polega na tym, że przed mszą za Ojczyznę każdego trzynastego dnia miesiąca, mają zaszczytne zadanie przypięcia do ołtarza flagi z napisem «Solidarność». Może to jeszcze nie pierwsza linia frontu walki z komuną, ale wystarcza, by prowadzone przez nich pismo klasowe zyskało miano konserwatywnego i opozycyjnego.

Każdy z periodyków ma swoją grupę wiernych czytelników, nie wychodzącą poza ramy klasy. Są to więc czasopisma bardzo elitarne: gazetkę chłopięcą czytają sami jej redaktorzy – w liczbie Siedmiu Wspaniałych; gazetka dziewcząt ma trochę szerszą publikę, boć przecież jest ich w klasie przytłaczająca większość. Ale oczywiście każdy obóz sięga również po czasopismo przeciwnika! Trzeba bowiem mieć adwersarza, z którym można polemizować: każdy artykuł w konkurencyjnym piśmie ma szansę stać się inspiracją do ostrej repliki.

Taki stan rzeczy trwa około dwóch semestrów. Jeden z redaktorów męskiej gazetki, autor niniejszego tekstu – wówczas ministrant i «działacz» opozycji – dzisiaj katolicki ksiądz, dokonuje przedziwnej wolty. Przechodzi do obozu wroga i zaczyna publikować w czasopiśmie dziewcząt! Dlaczego? Może dlatego, że uświadamia sobie, iż zgoda buduje, a niezgoda rujnuje? A może zdaje sobie sprawę z faktu, że w obydwu redakcjach są utalentowani ludzie i szkoda, by rozmieniali się na drobne, zamiast połączyć siły? Wszak wśród chłopców jest przyszły znany krytyk teatralny, który wiele lat później szpalty szkolnej amatorskiej gazetki zamieni na profesjonalne łamy krakowskiego Przekroju. Zaś pomiędzy dziewczynami kryje się późniejsza producentka filmowa, laureatka berlińskiego Złotego Niedźwiedzia….

Tego wszystkiego zdrajca jeszcze wtedy, w 1986 roku, nie wie. Ale przeczuwa, że wielu jego kolegów i wiele koleżanek zajdzie kiedyś wysoko.

Bo przecież uczniowie klasy humanistycznej mają poczucie misji i mocno zakorzenione przekonanie o swojej wyjątkowości!

Oczekujący mocnych wrażeń Czytelnik będzie rozczarowany. Zdrada naszego bohatera nie przyniosła mu ostracyzmu w męskim gronie, jego zbrodnia nie została napiętnowana ani przykładnie ukarana. Wkrótce bowiem dojdzie do fuzji obydwu czasopism: jej owoc ląduje na biurku wychowawczyni klasy, zyskując pełną aprobatę. Zaś ministrant, który zdradził męskie czasopismo, zostaje zastępcą redaktora naczelnego nowego periodyku; funkcję Naczelnej obejmuje była szefowa dziewczęcej gazetki. Nie ma zwycięzców ani pokonanych, wszyscy włączają się w nowe dzieło, każdy na miarę swych talentów i możliwości.

Wkrótce rozpoczną się kolejne Miejskie Spotkania Teatralne. Któregoś spośród wielu teatralnych wieczorów autor wraz z Naczelną udadzą się za kulisy, by przeprowadzić wywiad z aktorami Teatru im. Słowackiego w Krakowie, którzy przyjadą z przedstawieniem Ławeczka Aleksandra Gelmana. Będzie to prawdziwe dziennikarskie zadanie. I to jeszcze z błogosławieństwem dyrekcji szkoły! Kto wie – może ów wywiad stanie się tematem którejś z kolejnych opowieści?

Jakie były dalsze losy periodyku klasy humanistycznej po tym, gdy jego twórcy zdali już maturę? Tego autor nie wie. Jednak kilka lat temu trafił na stronę internetową swojego liceum, na której znalazł pewne informacje. Obecnie wydawana w szkole gazetka nosi tytuł Postscriptum – taki sam, jaki przed ponad trzydziestu laty uczniowie klasy humanistycznej wybrali dla swojego czasopisma….

Czy to tylko przypadek? Chyba nie! Wygląda na to, że następne pokolenia licealistów podjęły się kontynuacji dzieła. Może jakiś uczeń-archeolog wygrzebał na szkolnym strychu pożółkły egzemplarz gazetki sprzed trzech dekad? A może odpowiedź jest bardziej banalna: wszak jedna z redaktorek dawnego pisma pracuje obecnie w liceum jako romanistka. I przez sentyment do czasów młodości, zasugerowała taki tytuł swoim uczniom? Nieważne…

Ważne, że to, co było tak cenne dla uczniów klasy humanistycznej Anno Domini 1986, doczekało się kontynuacji. Piszący te słowa ma nadzieję, że «dzisiejszej młodzieży» nie brakuje pasji czy wyobraźni, a tym bardziej marzeń. Trzeba mieć marzenia, nawet jeśli nie zawsze zostaną w stu procentach zrealizowane. One niosą człowieka przez życie bardzo długo i mogą zaprowadzić daleko.

Prowincjonalne Theatrum Mundi 1

Stefan Andrzejewski

Jest wiosna 1990 roku. Już za miesiąc matura! Wszystkich trzydzieści czworo uczniów klasy czwartej humanistycznej miejscowego liceum zajmuje stanowiska bojowe przed mającą się rozpocząć lekcją języka polskiego. Uczniowie klasy humanistycznej mają poczucie misji i mocno zakorzenione przekonanie o swojej wyjątkowości. Wszak przed czterema laty, na pierwszej lekcji polskiego, Pani Polonistka zakomunikowała im tonem nie znoszącym sprzeciwu: «Wy, klasa humanistyczna, macie być elitą intelektualną tego miasta, od was będzie się wymagać więcej niż od innych!»

Trzydzieści lat poźniej, w Polsce Anno Domini 2020, tego typu stwierdzenie zabrzmiałoby śmiesznie. Ale wiosną roku 1990 w całym mieście wojewodzkim – dodajmy, iż stało się nim ono dzięki reformie administracyjnej towarzysza Gierka; dziś nie miałoby szans na taki status – było tylko jedno liceum ogolnokształcące. Trzeba będzie czekać jeszcze kilka dobrych lat, zanim każde Pierdziszewo Dolne dorobi się swojej wyższej szkoły zawodowej, w sąsiednim Pierdziszewie Górnym powstanie prywatny uniwersytet, zaś licea i technika zaczną hurtowo produkować maturzystów.

Na razie jeszcze uczniowie klasy czwartej humanistycznej podtrzymują przekonanie o swojej elitarności. Nie zmienia to jednak faktu, że prawie nikt nie jest dzisiaj przygotowany do zajęć. Trwają wszak kolejne Miejskie Spotkania Teatralne. Jako elita intelektualna tego miasta wszyscy humaniści mają przecież wykupiony karnet na cały tydzień teatralnego maratonu. Wczorajszy spektakl zakończył się późnym wieczorem, po nim odbyło się jeszcze spotkanie z artystami. Uczniowie mieszkający w okolicznych wioskach wrócili do domu grubo po północy, by rano o szóstej wsiąść do autobusu, który zawiezie ich do szkoły.

Na szczęście Pani Polonistka to też miłośniczka teatru i aktywna uczestniczka tego święta sztuki, które zawitało do prowincjonalnego miasta. Łatwo daje się więc wciągnąć w dyskusję wokół przedstawienia. Pani Polonistka robi dobrą minę do złej gry: udaje, że to nie ona dała się uczniom odciągnąć od ćwiczeń z fonetyki i fleksji, ale że sama narzuciła teatralny temat.

Dyskusja jest tak żywiołowa i pasjonująca, że prawie nikt nie słyszy dzwonka oznajmiającego przerwę… Uczniowie czwartej klasy, jako humaniści, niewiele mają do czynienia z naukami ścisłymi. Ale w takiej chwili uświadamiają sobie, na czym polega teoria względności, którą ich koledzy z klasy matematyczno-fizycznej mieszczą w jednym paluszku. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że czterdzieści pięć minut fonetyki ciągnie się jak flaki z olejem, zaś tak samo długa lekcja o teatrze biegnie szybko i pozostawia po sobie niedosyt?

Tak wygląda cały szkolny tydzień. Z dnia na dzień, z przedstawienia na przedstawienie, energia, jaką przekazują twórcy poszczególnych spektakli, kumuluje się i gęstnieje.

Każdy uczeń i każda uczennica widzi już oczyma wyobraźni swoją przyszłość, oczywiście zwiazaną z teatrem. Jeśli nie aktorstwo, to reżyseria, albo przynajmniej teatrologia. Uczniowie klasy humanistycznej mają poczucie misji i mocne przekonanie o swojej wyjątkowości: już niedługo zdobędą rząd dusz!

*

Jest wiosna 2020 roku. Za miesiąc trzydziesta rocznica matury. Z trzydziestu czterech absolwentów klasy humanistycznej na zjazd rocznika dojechało, z różnych stron Polski i świata, około dwudziestu osób. Inni nie dotarli «z przyczyn obiektywnych», wśród nich piszący te słowa. Ale udało się nawiązać kontakty, niektóre przerwane na długie trzydzieści lat, odświeżyć szkolne przyjaźnie.

Piszący te słowa okłamałby Czytelnika, gdyby powiedział, że wszyscy odurzeni sztuką teatralną uczniowie klasy humanistycznej z roku 1990 poszli w kierunku, o którym przed laty skrycie marzyli. Chociaż… jest w ich gronie jedna producentka filmowa, dość dobrze znana w kraju, do którego wyemigrowała, są dwie osoby, które po ukończeniu teatrologii żyją z recenzji teatralnych. Przeważają w tej grupie jednak sami humaniści: nauczycielki języka polskiego, historii, języków obcych; jest wzięta pani adwokat, pan prokurator tropiący groźnych przestępców, jest kilku biznesmenow i jeden duchowny należący do dominującego w Polsce wyznania.

Ostatni z wymienionych, piszący te słowa, po ukończeniu szkoły chyba ani razu nie był już w teatrze; teatru telewizji nie licząc. Wiele mu jednak z tamtej fascynacji pozostało. Liturgia to też w pewnym sensie teatr – kombinacja słowa, gestów, światła, rekwizytów, muzyki, scenografii i kostiumów. To także podział na scenę i publiczność. Czasem to teatr jednego aktora, czasem monumentalne przedstawienie z dużym rozmachem. Niedoszły nasz aktor wie, że słowo, które wypowiada ze sceny, musi być słyszane nawet w ostanim rzędzie; że musi być zsynchronizowane z gestem; że jeśli «bierzcie i pijcie», to trzeba podnieść kielich w tym właśnie momencie, ani sekundy wcześniej, ani sekundy później.

Co jeszcze zapamiętał duchowny ze szkolnych doświadczeń z teatrem? Że trzeba zagrać swój spektakl tak samo dobrze dla wypełnionej po brzegi sali, jak i dla jednego widza. Owszem, czasem jest to nie tylko spektakl jednego aktora, ale też jednego czy dwóch widzów…

A rząd dusz? Chyba aż takich ambicji nie żywi nasz bohater: pamięta, że ma nad sobą Reżysera. Jemu pozostawia wgląd w ludzkie serca i sumienia.

Jednak zawsze staje nasz ksiądz ex-humanista przed publicznością z pewnym drżeniem. Bo wie, że słowo – ale także Słowo – ma wielką moc: może uleczyć, może też i zabić. Może dać nadzieję, albo jej na zawsze pozbawić.

*

Wielu rzeczy, trzydzieści lat po maturze, nasz bohater już zapomniał. Ale pamięta słowa wiersza, który często mu przychodzi na myśl, gdy ogarnia go zwątpienie w to, czy jego teatr jest jeszcze komuś potrzebny:

Ta drabina to schody do nieba,
a ta miska pod schodami to księżyc.
Tamten miecz to zwyczajny pogrzebacz,
a z garnków są hełmy rycerzy.

Ale kto w te czary nie uwierzy?

To jest teatr.
A teatr jest po to,
żeby wszystko było inne niż dotąd.
Żeby iść do domu w zamyśleniu,
w zachwycie.

I już zawsze w misce księżyc widzieć…