Dzisiaj kolejny szpital w moich wędrówkach po zdrowie,DRK Kliniken Berlin Westend w Charlottenburgu na Westendzie, dzielnicy, która swoją nazwę zawdzięcza londyńskiemu Westendowi i ma wiele wspólnego z Westendem szczecińskim. To Heinrich Quistorp, brat szczecińskiego Johannesa był jednym z założycieli berlińskiego Westendu.
Dziś zapraszamy na krótkie spotkanie na stacji Grunewald z okazji 80 rocznicy wybuchu powstania w Getcie Warszawskim. O godzinie 11 przejdziemy na peron 17 (Gleis 17) i pod pomnik koło stacji, aby chwilą milczenia uczcić żywych i umarłych oraz położyć im żonkile.
Ten wprowadzony przez Marka Edelmanna zwyczaj coraz bardziej się rozpowszechnia. W Polsce już wszędzie znaleźć można kwitnące lub papierowe żonkile. Z inicjatywy Autorki tego wpisu powoli upowszechniamy go również w Berlinie.
Ela Kargol
KGA. Reblog z Facebooka z 12 kwietnia 2019 roku.
Umówiłam się z koleżanką na kawę w KGA. Kto zna Berlin i tam był, wie co ten skrót oznacza. Königliche Gartenakademie (Królewska Akademia Ogrodnicza) oddalona jest od miejsca, w którym mieszkam, o kilka rzutów kamieniem. Aż wstyd się przyznać, że jeszcze nigdy tam nie byłam. Przejeżdżałam obok dziesiątki razy, jadąc rowerem do pracy wzdłuż ogrodu botanicznego i kilka razy nawet spojrzałam w tym kierunku, myśląc, że to jakieś kolejne centrum ogrodnicze.
Koleżanka spotkanie odwołała, ale ja zaciekawiona jej opowieściami o KGA, wyruszyłam w nieznane. Tomek chciał kupić krzew derenia jadalnego, krzew trochę zapomniany, podobny do wiśni, o którym dziadek mówił, że to kornelówka (po niemiecku Kornelkirsche) i którego kwiaty zwabiają roje pszczół i innych owadów,
Kawiarnia w KGA usytuowana jest w zabytkowych szklarniach pełnych roślinności. Ruch był duży. Niedzielny brunch przyciągnął tłumy. Również kupujących rośliny i inne ogrodowe akcesoria nie brakowało. Wszystko utrzymane jest w angielskim stylu i w stylu wysokich cen. Kupiliśmy bratki na cmentarz, kornelówka okazała się zbyt droga, ale sprzedawca, bardzo kompetentny i życzliwy, długo i ze znawstwem opowiadał o tym miododajnym krzewie.
Kawy nie wypiłam, gwar mi nieco przeszkadzał, a Tomkowi jeszcze bardziej.
Ruszyliśmy w stronę rowerów, gdy nagle naszą uwagę przyciągnęła altana, w zasadzie altanka, do której można było wejść i drugą stroną wyjść, do… tajemniczego ogrodu.
Przejście było niezwykłe; z gwaru, zgiełku, śniadaniowego zapachu do ciszy, spokoju, szumu wiatru, skrzypienia starych drzew, świergotu ptactwa i spoglądających na nas zza żywopłotu popiersi wybitnych architektów krajobrazu.
Ogród, do którego weszliśmy, solidnie już okrojony, należał do dawnej uczelni ogrodniczej, której początki sięgają roku 1824. Königliche Gärtner Lehranstalt założona została przez prekursora sztuki ogrodniczej, Petera Josepha Lenné, w Poczdamie. Na początku XX wieku przeniesiona została do Dahlem w Berlinie. Na 6,5 hektarach założono ogrody warzywne, sady, szklarnie, ogrody różane i bylinowe. W roku 1903 powstały budynki, w dużej części zachowane do dzisiaj. W głównym budynku mieści się wydział technologii żywienia i chemii spożywczej Uniwersytetu Technicznego (Technische Universität).
Szkoła pod kierownictwem Theodora Echtemeyera szczyciła się sławą międzynarodową. Z wybitnych absolwentów wymieńmy Karla Förstera, Hertę Hammerbacher, Roberto Burle Marxa, było jednak wielu innych.
Dopiero w 1995 roku całość wpisano do rejestru zabytków. W roku 2006 przeprowadzono rekonstrukcję ogrodu, opierając się na starych planach.
Kto posiada wyobraźnię, lubi spokój, ciszę, melancholię bluszczu, zeszłoroczne liście na buczynowym żywopłocie i przycięte róże bez róż, ten powinien przyjść właśnie teraz, gdy nagie dzikie wino okalające pergole nie wypuściło jeszcze pierwszych liści, róże w rosarium czekają na wyższe słońce, a wiosenne kwiaty zapowiadają wielkie letnie kwitnienie.
Styczeń to czas porzuconych choinek i tylko one przypominają o grudniu i świętach niedawno minionych.
Jakiś czas temu, 1 lutego byłam na ślubie w małej beskidzkiej wiosce, na południu Polski. Pamiętam, gdy w drewnianym 200-letnim lachowickim kościółku rozbrzmiały słowa kolędy Bóg się rodzi, moja wtedy nastoletnia córka spojrzała z niedowierzaniem na mnie, „czy tu się komuś coś nie pomyliło?” Ja w sumie też byłam przez kilka sekund zaskoczona dźwiękami kolęd.
Ale w Polsce moich czasów tak było, w kościołach do dzisiaj jeszcze tak jest. Kolędy śpiewa się do święta Matki Boskiej Gromnicznej, czyli do 2 lutego, choinki stoją czasem jeszcze dłużej, spotkania świąteczne, w zasadzie noworoczne w styczniu, baliki, pierniki i zapach świerku gubiącego igły. Wszystko w styczniu, poświątecznie. Bez pośpiechu.
W Berlinie, w całych Niemczech jest trochę inaczej. Wszystko odbywa się w adwencie, czyli w grudniu, w pogoni za prezentami, świątecznymi spotkaniami, wyprawami na jarmarki świąteczne. Tłok, stres, pośpiech. A w styczniu już na pewno wszędzie leżą na ulicy wyrzucone choinki, a w sklepach pojawiają się pierwsze czekoladowe zające. Nomen omen, rok zająca właśnie się zaczyna. Jak nie zająca, to królika.
Pisałam już o poświątecznym spacerze po berlińskiej Cytadeli Spandau, spokojnym, rozświetlonym poświątecznym blaskiem .
Jakże miłym zaskoczeniem była kolejna poświąteczna wyprawa do berlińskiego ogrodu botanicznego, zamienionego, a właściwie zaczarowanego – choć czar działał tylko w nocy – w Christmas Garden. Światło i dźwięk (tak wiem, koszty energii!) nienachalnie towarzyszyły nam w ciemności krótkiego dnia po wszystkich porach roku, krajobrazach jak z bajki i z całego świata, może nawet wszechświata. Księżyc był prawdziwy, ceny biletów też, a reszta iluzją lub możliwościami techniki.
Ogród botaniczny, najprawdziwszy, założony został w tym miejscu ponad sto lat temu, na ponad 40-hektarowych włościach domeny Dahlem. Pierwszym dyrektorem został urodzony w Żaganiu, wykształcony we Wrocławiu Adolf Engler, botanik fitogeograf i systematyk.
To on był odpowiedzialny w latach 1897–1910 za przeniesienie Berlińskiego Ogrodu Botanicznego z Schönebergu do Dahlem. Stworzył największy i najzasobniejszy ogród botaniczny w Niemczech, ogród o powierzchni 43 hektarów i z około 20.000 gatunkami roślin, drzew i krzewów. “Świat w jednym ogrodzie” – taka była idea Adolfa Englera.
Ogród obecnie należy organizacyjnie do Freie Universität Berlin.
O roślinności wspomnę mało, bo się nie znam. W zamkniętych wielkich szklarniach byłam na pewno kilka razy, pociłam się z gorąca, podziwiając egzotyczną florę, palmy, kaktusy, bananowce, damy kameliowe, jak nazwałam kwitnące kamelie, roślinność częściowo przywiezioną z dawnych kolonii niemieckich. Przy ogrodzie botanicznym działał z przerwami do 1943 roku Botaniczny Centralny Urząd dla Kolonii Niemieckich (Die Botanische Zentralstelle für die deutschen Kolonien). Czy któreś z roślin lub kolonialnych zbiorów dotrwały do naszych czasów, nie wiem, może roślinni potomkowie?
Ogród botaniczny, muzeum z biblioteką i herbarium zostały podczas II wojny światowej mocno zniszczone. Budynek muzeum odbudowano w latach 50. ubiegłego wieku. Niewiele zbiorów pozostało do dnia dzisiejszego. Po wojnie na terenie ogrodu, jak i na prawie każdym wolnym obszarze w Berlinie sadzono ziemniaki, brukiew, marchew, kapustę…
Wracając do pierwszego dyrektora ogrodu botanicznego, Adolfa Englera – jego grób, przynajmniej na pewno kamień nagrobny znajdują się w ogrodzie botanicznym, na małym cmentarzu z kilkoma innymi grobami bądź tylko cenotafami ważnych botaników, związanych z ogrodem i zasłużonych dla niego. Opieka miasta nad „honorowymi grobami miasta Berlina” (Ehrengräber der Stadt Berlin) już dawno wygasła, ale cmentarz pozostał.
Pozostały też niektóre budynki mieszkalne dla dyrektorów, pracownków, wieża ciśnień, pod którą skrywają się pozostałości bunkrów. Bunkry to już inna historia, związana z II wojną światową i znajdującym się niedaleko Głównym Urzędem Gospodarczo-Administracyjnym SS (SS-Wirtschafts- und Verwaltungshauptamt)
Po II wojnie światowej wejścia do bunkrów zostały wysadzone. Tylko nietoperze bez problemów umieją się poruszać w zasypanych bunkrach.
15 stycznia czar prysł, blask minął, anioły zeszły na ziemię, gadające drzewo przestało snuć opowieści o zmianach klimatu. Zaczarowany świąteczny ogród zabłyśnie znowu w listopadzie. Krótko przed świętami będzie znowu tłok, stres i pośpiech.
O tej porze roku ogród wydaje się dość samotny. Przyroda budzi się do życia lub trwa bez przerwy w wielkich szklarniach. Zamiast tłoku, stresu i pośpiechu, przestrzeń i kontemplacja.
Czas porzuconych choinek jest czasem wytchnienia, ale niedługo się skończy.
Raz w tygodniu wybieram się na wycieczkę w ramach 9-Euro-Ticket, taki mam plan. Niestety plan powstał trochę późno, ale odkąd nie planuję wycieczek dalekich, które pozostają tylko w planach, jeżdżę do miejsc bliskich i bliższych. Niedawno wybór padł na stolicę Brandenburgii. Miasto znane z pałaców, parków ogrodów i konferencji. Namówiła mnie Ewa, opowiadając o swojej wycieczce promem do Kladow. Też chciałam nad wodę. No i pojechałam na wyspę pełną kwiatowych zagonów, rozłożystych drzew, alejek, pergoli i innych wodno-ogrodowych atrakcji. Dużo nagich ciał w brązie, nie tym słonecznym, lecz metalowym. Nad wodą można dosiąść łabędzia lub flaminga i opłynąć wyspę dookoła. Na spacer się nadaje, mało chodzenia, dużo siedzenia. Dużo wolnych ławek do odpoczynku i przeróżnych roślin do oglądania – kwitnących, pachnących, dających cień, wabiących motyle, trzmiele, pszczoły.
Wyspa Przyjaźni (Freundschaftsinsel), bo o niej piszę, położona w centrum Poczdamu leży między ramionami starej i nowej Haweli (Alte i Neue Fahrt). Z jej brzegów widać po jednej stronie poczdamski dworzec, po drugiej Stare Miasto, kościół Mikołaja i pałac miejski, który pałacem nie jest.
Wyspa zawdzięcza swoją nazwę restauracji o tej nazwie działającej tam już w połowie XIX wieku. Krótko przed II wojną światową Karl Foerster i Hermann Mattern zaprojektowali na wyspie ogrody do oglądania i podziwiania, do spacerów i odpoczynku i takie, w których uczono sztuki ogrodnictwa. Niestety II wojna światowa zniszczyła prawie wszystko. Ale już w latach 50. i potem 70. ubiegłego wieku zaczęto odbudowywać i rozbudowywać atrakcje na wyspie, sądzić nowe drzewa, rośliny, siać kwiaty. W roku 2001 w ramach Wystawy Ogrodniczej (Bundesgartenschau 2001) nastąpiła ponowna rekonstrukcja i przebudowa ogrodu, dobudowano scenę letnią i plac zabaw.
Poszłam na drugi brzeg wyspy. Wydawało mi się, że znajdę jakiś przystanek tramwajowy, który podwiezie mnie pod sam dworzec, a więc obeszłam pałac, który nie jest pałacem i zatrzymałam się przy złotych aniołkach przy bardzo znanych schodach, o których pojęcia nie miałam, że są znane. Schody tzw. “Schody chorągwi” (Fahnentreppe) powstały w roku 1746, po którejś przebudowie, wtedy jeszcze pałacu i prowadziły do ogrodu.
Sześć lat później Melchior Kambly zaprojektował na podstawie rysunku samego Fryderyka II Wielkiego pozłacaną i bogatą w dekoracje balustradę. Cechą charakterystyczną balustrady były aniołki autorstwa Friedricha Christiana Glumego, stąd późniejsza ich nazwa Puttentreppe lub Engelstreppe . („Schody putt” lub „Schody aniołów”).
Schody nie tak dawno zrekonstruowano. Aniołki częściowo autentyczne naprawiono i pozłocono, lśnią nowym złotem.
Schody, chociaż prowadzą donikąd, bo nie ma już dawnego ogrodu i nie ma drzwi z pałacu – niepałacu którymi można byłoby do niego zejść, przyciągają wzrok każdego. Czym? Złotem i przepychem, jak cały Poczdam.
Kilkakrotnie pisałam tu już o tym, że jakoś się nam ludziom wydaje, że gdy umrzemy, pójdziemy się przechadzać po łąkach, albo będziemy na nich siedzieć i słuchać tego, co nam wyszumią wierzby, albo opowiedzą mędrcy. Pola Elizejskie i Asfodelowe Łąki to obrazy zaświatów w mitologii greckiej. Z asfodelami będzie trudniej i poświęcimy im za chwilę więcej czasu, natomiast Pola Elizejskie są tak znane, że właściwie wcale nie pamiętamy, że to jest nie tylko luksusowa ulica w Paryżu, ale pewne wyobrażenie starożytnych Greków o tym, co nas czeka po śmierci.
Zacznijmy może jednak od ulicy, Avenue des Champs-Élysées, alei ciągnącej się od Placu Zgody do Placu (ongiś) Gwiazdy, który dziś nazywa się placem Charlesa De Gaulle’a, gdzie stoi słynny Łuk Tryumfalny. Jest to, jak twierdzą niektórzy, najpiękniejsza ulica na świecie, a stanie się niedługo po prostu niesamowita, gdyż burmistrzyni Paryża, Anne Hidalgo ogłosiła kilka dni temu, że ulica do roku 2030 zmieni się w „niezwykły ogród”. Inwestycja będzie kosztowała ok. 250 milionów euro, a zrealizuje ją architekt Philippe Chiambaretta.
To już zresztą zdarzyło się 12 lat temu, podczas festynu zorganizowanego na Polach Elizejskich z okazji Zielonych Świątek, choć trwało to wtedy tylko dwa dni. Na Polach Elizejskich posadzono 150 000 krzewów i 650 drzew, wśród których pasły się krowy, owce i kozy. Festyn został zorganizowany przez francuski Związek Młodych Rolników (Jeunes Agriculteurs), którzy chcieli w ten sposób zwrócić uwagę rodaków na głęboki kryzys, jaki przeżywa gospodarka rolna. (Ciekawe: gdy taki sam cel przyświeca rolnikom niemieckim, w Berlinie pojawiają się setki dudniących traktorów, a niekiedy przywożą one do miasta tony gnoju.)
Pola Elizejskie zostały założone w roku 1616 przez królową Marię Medycejską, która kazała tu poprowadzić wiodącą do Luwru drogę wysadzaną drzewami. W roku 1640 drogę przedłużono do Ogrodu Tuileries, a w roku 1724 do Placu Gwiazdy.
W XVIII wieku aleja stała się modnym deptakiem spacerowym i miejscem spotkań arystokracji. Maria Antonina chodziła tu na przechadzki z przyjaciółmi i brała lekcje muzyki w Hotelu Crillon. Pola Elizejskie zostały wchłonięte przez aglomerację Paryską dopiero w roku 1828. Aleja pozyskała wówczas chodniki, latarnie gazowe i fontanny.
Po tej miejskiej wycieczce wróćmy jednak na nasze łąki w zaświatach.
Starożytni Grecy wyobrażali sobie życie po śmierci jako mniej ciekawe niż na Ziemi. Dusza zmarłego po przepłynięciu rzeki Styks w łodzi starca Charona, stawała przed trzema sędziami. Kierowali oni zmarłych do jednego z trzech miejsc – Tartaru (piekła), Erebu (czyśćca czyli zwyczajnych zaświatów dla zwyczajnych ludzi) lub Elizjum (raju).
W Tartarze odbywali wieczną karę Syzyf, Tantal, Iksjon, Danaidy, Uranos.
Na Pola Elizejskie szli tylko Sprawiedliwi. Przekraczali rzekę zapomnienia – Lete i gdy napili się z niej wody, zapominali o ziemskim życiu. Czekał na nich kraj wiecznego spokoju i pośmiertnej szczęśliwości, a ich dusze, wyzbyte wszelkich cierpień i pragnień, przechadzały się po bladych łąkach, przysłuchując się muzyce niewidzialnych lir.
Na tych “bladych łąkach” rosnąć miały topole i asfodele.
O ile topola nie budzi w nas specjalnego zaciekawienia, o tyle asfodele owszem. Są to piękne białe kwiaty, zwane złotogłowiem lub, po francusku, berłem królewskim (le bâton royal).
Złotogłów wprawdzie symbolizuje śmierć, świat zmarłych, żal, smutek, melancholię, sentymentalizm, pokorę, wieczność, ale na grządkach prezentuje się bardzo pięknie i wspaniale pachnie. Na wyspach greckich wciąż są miejsca, gdzie rosną te kwiaty, czyli Asfodelowe Łąki (ἀσφόδελος λειμών asphódelos leimṓn). W starożytnej Grecji asfodele sadzono na cmentarzach jako pokarm dla dusz zmarłych.
Dodam tu, że uczeni indoeuropeiści widzą związek etymologiczny pomiędzy greckimi (W)ēlýsion pedíon, staronordyckim val-höll (Walhalla), ze słowiańskim Welesem, tocharskim(A)walu – „śmierć” i hetyckim wēllu – oznaczającym łąki w zaświatach.
Leon Bakst (1866-1924), Elizjum. zielone łąki w cieniu ciemnych drzew.
Jeszcze nie kwitną asfodele, Wiosna jest szaroprzezroczysta. Na razie jeszcze wrą tu fale, Wiatr w chroboczącym piasku śwista. Lecz już wstępuje moja dusza W taneczny krąg, jak Persefona, A kto w królestwie zmarłych widział Ręce po łokcie opalone?
A czemu łódce powierzamy Urnę, gdzie ciężki proch wsypano I święto czarnych róż święcimy Nad ametystów ciekłych pianą? Tam dusza moja lecieć chce, Za Meganomu mgliste skały, A w dniu pogrzebu wróci stamtąd Żagiel żałobnie poczerniały.
Jak szybko chmur łańcuchy płyną Przez ciemniejące nieboskłony I czarne róże lecą w strzępach Pod księżyc wiatrem opleciony. A ponad rufą cyprysową, Jak gołąb szlochu, ptak nagrobny, Ostatnich wspomnień wielka flaga Wstęgą rozwłóczy się żałobną.
I otwierają się szeleszcząc Smutne minionych lat wachlarze, Tam, gdzie amulet dygoczący Niegdyś się zarył w piasek plaży. Tam dusza moja lecieć chce, Za Meganomu mgliste skały, A w dniu pogrzebu wróci stamtąd Żagiel żałobnie poczerniały.
1917
Przełożył Jarosław Marek Rymkiewicz
Wiersz ten Mandelsztam napisał w sierpniu 1917 roku podczas pobytu w Ałuszcie. Miał wtedy dwadzieścia sześć lat i rozmyślał (jak świadczy Meganom) o śmierci. Żeby dobrze zrozumieć ten wiersz, trzeba wiedzieć, co następuje. Meganom to przylądek czy raczej górzysty cypel przylądka na południowym wybrzeżu Krymu, między Sudakiem i Koktebelem. Jak świadczą opowieści, wspomnienia i wiersze dziewiętnastowiecznych turystów (wśród nich – Adama Mickiewicza), wybrzeże to jest – lub raczej było – jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie. Słodkie krajobrazy południowego wybrzeża porównywano wielokrotnie do krajobrazów raju (lub raj – wyobrażano sobie na podobieństwo tego skrawka Półwyspu Krymskiego). Asfodele, wedle mitologii Greków, były kwiatami, które rosły w podziemnej krainie umarłych, na tamtejszych łąkach nad Styksem. Są to kwitnące biało byliny, o wąskich liściach i gęstych kwiatostanach, rzadkie w głębi kontynentu europejskiego, często zaś spotykane na wybrzeżach Morza Śródziemnego. Również cyprysowa rufa (cyprys to w kulturze śródziemnomorskiej drzewo śmierci) wskazuje, że okręt, o którym mowa w wierszu, płynie do krainy zmarłych – albo z tej krainy. Czarny żagiel pochodzi prawdopodobnie z mitologii greckiej – pod takim właśnie żaglem płynął statek, na którym, po zabiciu na Krecie potwornego Minotaura i porzuceniu kreteńskiej księżniczki Ariadny na wybrzeżu wyspy Naxos, powracał do Aten książę Tezeusz. Miał on po zamordowaniu Minotaura, ale tylko w tym wypadku (tak się umówił ze swoim ojcem, królem Ajgeusem), wciągnąć na maszty swego statku biały żagiel, ale zapomniał o tym i Ajgeus, zobaczywszy zbliżający się do brzegu statek pod czarnym żaglem, popełnił samobójstwo – rzucił się ze skały w fale Morza Egejskiego. Warto tu może jeszcze wspomnieć, w związku z Tezeuszem i Ariadną, że Mandelsztam był miłośnikiem muzyki Richarda Straussa, autora modernistycznej (a może nawet już postmodernistycznej – choć ukończonej w latach pierwszej wojny światowej) opery Ariadna na Naxos. Jak się zdaje, Mandelsztamowi bardziej niż wyrafinowana Ariadna na Naxos podobała się jednak wcześniejsza opera Straussa – napisana w roku 1905 posępna Salome. Jakieś fragmenty z Salome (na pewno był wśród nich słynny Tanz der sieben Schleier) poeta usłyszał po raz pierwszy w czasie swojego pobytu w Paryżu w roku 1908 – w wykonaniu orkiestry pod dyrekcją samego Richarda Straussa.
Dieser Beitrag begann ich auf Polnisch zu schreiben und er hat sich “selber” (so zu sagen) in einen deutschen Text umgewandelt, er ist also entweder für die, die Slubfurter Sprache mächtig sind, oder die, die sich dem Google Translator anvertrauen können. Oder die, denen es egal ist. Die Bilder sind doch schön und das reicht.
Wpis zaczyna się po polsku, a potem “samoistnie” niejako przechodzi na niemiecki. W razie potrzeby proszę sięgnąć do tłumacza w Google.
Chodzimy na spacery, fotografujemy kwiaty. Wszyscy się znamy na tym, jak pielęgnować zieleń w mieście. Jak ktoś jeszcze nie wie, to chętnie go pouczymy:
Nie kosić
Nie przycinać drzew i krzaków w frymuśne figury
Siać gęsto, żeby nie trzeba było plewić
Mieszać gatunki
Dodawać trawę (albo przeciwnie: Boże broń nie dodawać trawy!)
Nie wyrywać chwastów (nic nie jest chwastem!)
Siać wszędzie i wciąż dosiewać coś nowego, wszędzie coś może wyrosnąć (albo przeciwnie – nigdy nic nie dosiewać! Ale rzeczywiście nigdy nie wiadomo, gdzie co wyrośnie.)
Wykorzystywać balkony i dachy, a także miejsca pod płotami, wokół drzew i w ogóle wszędzie. Nawet jeśli straż miejska przyjedzie i wszystko usunie – zaczynać od nowa, kiedyś wyjdzie na nasze. W Holandii już tak jest – władze Amsterdamu wydały broszurki z instrukcją, jak rozbijać bruk, żeby sadzić kwiaty. Jeszcze będzie przyjemnie.
Zbierać nasiona i robić własne mieszanki na następny rok
Podlewać
Pluć pestkami owoców po okolicy
Siać i sadzić rodzime gatunki, pamiętając jednak, że klimat się zmienia, czyli to co 50 lat temu nie było rodzime, teraz może bujnie rosnąć i owocować, np. kiwi, aby z egzotycznego przybysza stać się rośliną rodzimą.
Zbierać zioła, jeść kwiaty
Na przełomie tysiącleci ideałem w krajobrazie miejskim Berlina były pojedyncze drzewa i gęste, równo przycinane żywopłoty. Dziś właśnie się porządnie ukorzeniły i mogłyby rosnąć same, gdyby nie to, że przecież trzeba je bez przerwy przycinać. Te żywopłoty odpowiadają hipsterskiej wizji Berlina sprzed 20 – 30 lat. Przeniesiono tu stolicę z Bonn. Upadł komunizm i zaczęła się globalizacja. Do władzy doszło nowe pokolenie, ci, którzy wyrastali z komputerami od młodości, byli pewni siebie, trzymali ręce w kieszeniach (albo co najmniej jedną rękę), nawet podczas spotkań na najwyższym szczeblu, pouczali nas, jak zorganizować świat, a mówiąc do nas, żuli gumę. Pojedyncze okiełznane drzewa i przymuszone do rygoru żywopłoty bardzo dobrze odpowiadały temu, co myśleli o urządzaniu świata mężczyźni w garniturach od Armaniego. Kobiety dopiero nadciągały i jeszcze nie wiadomo było, jak będą wyglądały te, które przebiją się przez szklany sufit. Na początku miały jeszcze fryzury prosto od fryzjera i szare lub czarne garnitury. Gdy ich marynarki zrobiły się kolorowe jak katalog farb, a włosy urosły i rozwiewały się na wietrze, zmieniła się też zieleń w Berlinie. Charakteryzują ją przede wszystkim chwasty i łąki.
Jeśli myślimy, że to my wymyśliliśmy kolorowe łąki w mieście, to teraz Was pouczę. Łąki w mieście wymyślił ogrodnik miejski pewnego niemieckiego miasteczka i teraz te łąki się tak nazywają. “Lato w Mössinger”.
Der Begriff Mössinger Sommer dürfte den Blumenliebhabern bekannt sein. Der Name setzt sich zum einen aus der Stadt Mössingen um zum anderen aus der Geschichte dieses Ortes zusammen. Mössingen selbst wird mit seinen etwas mehr als 20.000 Einwohnern als große Kreisstadt gelistet und liegt in der mittleren schwäbischen Alb ca. 15 km südlich der Kreisstadt Tübingen. Der ehemalige Stadtgärtner Dieter Felger hat in der Stadt Mössingen damit begonnen, Abstandsgrün bzw. Verkehrsgrünflächen mit diesen Blumenmischungen zu bestreuen. Innerhalb kurzer Zeit wurden diese künstlich erschaffenen Blumenwiesen schnell von den Anwohnen, aber vor allem überregional bekannt, sodass in den Folgejahren sich die Stadt Mössingen zu einer wahren Blumenstadt entwickelt hat. Jedes Jahr hat die Stadt eine Vielzahl an Besuchern zu verzeichnen, die ausschließlich wegen der Blütenvielfalt sich auf den Weg zur Stadt Mössingen aufgemacht haben. Neben den ursprünglichen Grünflächen besitzen diese Blumenwiesen einige Vorteile. Zum einen werten diese Mössinger Sommer Blumenwiesen die örtlichen Gegebenheiten optisch deutlich auf und zum anderen hinterlässt die große Vielfalt von mehr als 30 verschiedenen Blumenarten auch in der Natur sichtbare Veränderungen. Diverse Imker haben sich unter anderem in der Region niedergelassen, um sicherzustellen, dass ihre Bienen hochwertigen Honig produzieren. Die teilweise stark tragenden Blütenpollen sind für viele Bienen und Hummeln ein ideales Reservoir an Blütennektar. Neben diesen Insekten sind zur Blütezeit über mehrere Monate hinweg massiv Schmetterlinge zu entdecken und das selbst in dicht besiedelten Wohngegenden. Insgesamt konnte die Stadt Mössingen mit dem Produkt Mössinger Sommer einen Verkaufserfolg erzielen der seines gleichen sucht.
Na, schön, oder? Wollen Sie sich dies bestellen? Bitte sehr, HIER geht es zu eigener Mössinger Wiese.
In der letzten 20 Jahren “verwieste” sich Berlin massiv und zwar in zwei Richtungen – eine Naturwiese und die Mössinger Wiese. Naturwiese (es kann auch eine “Wasserwiese” sein) sieht ungefähr so aus:
Naturwiesen sehen nicht besonders anziehend aus, sind aber “Natur”, die Farbwiesen sind dagegen meistens eine künstliche Mischung, die oft sogar exotische Pflanzen beinhaltet, ist aber als Farbtupfen viel “schöner” und sieht so aus:
Ciekawe jak to jest, że natura jest “brzydsza” niż kolorowa kwietna łąka.
I odpowiedź: bo jest naturalna. Tym samym wracamy do języka polskiego i do jeszcze prostszej porady, jak stworzyć łąkę w mieście:
Miasta wydają pieniądze na ciągle koszenie trawników i zakładanie tzw. łąk kwietnych. Kasa krąży, firmy zarabiają, a płacą mieszkańcy. Wysiewane gatunki często nie są dostosowane do siedliska i o taką łąkę trzeba stale dbać lub szybko kończy ona żywot. Zanim wydasz pieniądze na łąkę kwietną, sprawdź, czy nie utworzy się ona sama, za darmo.
Często łąki kwietne i to dostosowane do warunków, rosną całkowicie za darmo i są praktycznie bezobsługowe. Wystarczy zaprzestać obsesyjnego koszenia – robić to raz w roku w drugiej połowie lata lub jesienią. Trzeba podkreślić, że często koszony trawnik jest biologicznie niemal martwy, mało przydatny dla owadów i innych zwierząt, których liczebność bardzo spada. Czasem zakładane łąki się sprawdzają, tu pozytywny przykład z Wrocławia. Łąka kwietna na pl. Społecznym przed Urzędem Wojewódzkim co prawda zostala założona specjalnie, ale żyje już wlasnym życiem i stopniowo zmienia swój skład gatunkowy na bardziej dostosowany do siedliska. Wszystko bez kosztów na koszenie i bez zatrucia powietrza. Mnóstwo gatunków, od żółtej dziewanny przez czerwone maki i białe krwawniki, do niebieskiego żmijowca i jasieńca. Moja rada dla miast, spółdzielni i wszystkich, którzy chcą mieć łąki kwietne – nie wykaszajcie trawników przez 1-3 lata, zobaczcie czy łąka kwietna nie utworzyła się tam sama i dopiero wtedy decydujcie o dosianiu tam łąkowych roślin kwitnących.
Ponieważ jest lato, są wakacje, przyroda rozkwita, więc i moje wspomnienia krążą wokół naszego dawnego ogrodu i jego mieszkańców. Ogród ten otaczał stary, rodzinny dom Ciechomskich na warszawskim Mokotowie. Z czasów przedwojennych ocalało w nim pięć wysokich drzew orzecha włoskiego, dwie stare jabłonie i śliwa węgierka. Było jeszcze kilka mirabelek, najwcześniej wiosną pokrywających się białymi kwiatami. Od ulicy rósł szpaler świerków, posadzonych przez mojego teścia, między nie wcisnęła się czeremcha i dwa krzewy bzu lilaka, jaśminowiec oraz różowo kwitnący migdałowiec. Jeden róg domu oplatała liliowa glicynia, po murze ganku pięły się pędy winorośli, podobno przywiezionej przez dziadka gdzieś z głębi Rosji. Z tyłu ogrodu rosły cztery dorodne, rozłożyste krzewy dzikiego bzu.
Od kwietnia do końca czerwca ogród pełen był zapachów. Oprócz krzewów na trawniku przed domem pyszniły się amarantowe peonie. Kiedy przekwitły, nadchodził czas różowych i niebieskich hortensji. Na początku lipca kwitła wielka stara lipa, rosnąca (rośnie chyba do dziś?) w ogrodzie Muzeum Władysława Broniewskiego, od którego odgradzał nas mur z tyłu ogrodu, a jej rozłożyste konary zacieniały cały jego róg. W sierpniu wzdłuż alejki prowadzącej od furtki zakwitały floksy.
Wiosną ogród napełniały o świcie ptasie trele, a o zmierzchu biegały po nim jeże. Nocą budziły nas piski kun ogrodowych i od czasu do czasu rozpaczliwy krzyk ptaka, nieszczęsnej ofiary ich nocnych łowów. Najważniejszymi rezydentami ogrodu były jednak zawsze koty. Koty dzieliły się na „nasze – stałe” oraz „dochodzące”. Te ostatnie to były koty wolno żyjące, które dokarmialiśmy. Nie byliśmy w tym osamotnieni, mieszkająca na piętrze muzeum staruszka, dawna gosposia Broniewskich, systematycznie wystawiała na taras miseczki z jedzeniem, do których też zachodziły i nasze, „stałe” koty. Liczebność tego stadka zmieniała się, od czasu do czasu przybywał nowy kot, zdarzały się też tragiczne historie. Dwa kotki zginęły pod samochodem, dwa przepadły bez śladu… Kilka zmarło wskutek chorób, na które wówczas nie było skutecznych lekarstw.
Kiedy Maryla dowiedziała się, że jej brat i ja zamierzamy wziąć ślub i – zgodnie z wolą ich rodziców – zamieszkać w ich rodzinnym domu, zapytała, czy ja lubię koty. Odpowiedziałam, że w ogóle nie rozumiem, jak można kotów nie lubić? Moja odpowiedź bardzo ją ucieszyła, często później wspominała tę rozmowę i zawsze podkreślała, że tą odpowiedzią trafiłam w samo sedno, no bo przecież, jak można kotów nie lubić?!
Tych stałych kotów przewinęło się przez nasz dom chyba kilkanaście. Każdy miał swoje imię, ale były takie, które pamięta się szczególnie. Na przykład Jednooczka. Pewnego listopadowego wieczoru Maryla znalazła przy ogrodzeniu pobliskiej budowy metra młodą, burą kotkę z ogromnym ropniem w miejscu jednego oka. Natychmiast zawiozła ją do weterynarza. Operacja nie uratowała oka, ale prawdopodobnie życie kota, bo stan zapalny był już bardzo zaawansowany. Jednooczka była z nami sześć lat. Urodziła kocięta, potem, gdy została poddana sterylizacji, zmieniła zarówno wygląd jak i obyczaje. Urosła i zaczęła zachowywać się jak kocur. Wypuszczała się na dalekie eskapady, toczyła boje z kotami wolno żyjącymi. Wyróżniała się niezwykłą inteligencją i ostrożnością. Mając jedno oko, doskonale umiała przechodzić przez ulicę. Bywało, że nie widywaliśmy jej przez trzy-cztery dni. Zawsze wracała. Kiedyś wróciła bardzo chora. Niestety, nie udało się jej uratować. Została jej córka, Kluska. Żyła 19 lat, kilka razy miała młode. Zachodziła w ciążę tak szybko, że zanim się zorientowaliśmy, było za późno na sterylizację. Kilkoro jej dzieci zostało w domu, kilka kotków rozdaliśmy. Gdy ostatni raz była w ciąży, tuż przed porodem – zniknęła… Byliśmy pewni, że wydarzyło się coś złego. Pół roku później zjawiła się, tak , jakby wyszła poprzedniego dnia… Była sama. Nie znamy losu jej ostatnich dzieci. Ostatnich, bo czym prędzej umówiliśmy się z weterynarzem na operację. Potem żyła jeszcze długo i szczęśliwie. Już nie uciekała, tolerowała swoich wcześniejszych potomków. Przeprowadziła się z nami do nowego domu. W nowym, znacznie mniejszym ogrodzie najchętniej drzemała w zacisznym kątku pod jałowcem. Przeżyła wszystkie swoje dzieci. Spośród „ kotów dochodzących” wyróżniał się jeden, duży czarny kocur o zbójeckim wyglądzie, z zielonymi oczami, naderwanym uchem i górną wargą odsłaniającą biały kieł… Nazwaliśmy go przekornie Małym Czarnym Kotkiem, bo gdy przychodził do naszego domu był bardzo przymilny, mruczał, łasił się. Ale nigdy nie pozwolił zatrzymać się dłużej, jeśli nie miał na to ochoty. Chadzał własnymi drogami. Być może miał kilka domów. Za to gdy potrzebował pomocy, pojawiał się z głośnym lamentem, raz ze zropiałą raną na pyszczku, innym razem z łebkiem pokrytym świerzbowcem. Podleczony zaraz ruszał w świat i znikał na długie tygodnie.
Maryla przyjeżdżając do Warszawy, często mówiła, że w berlińskich mieszkaniach brakuje jej kota. Jakiś czas mieszkała w akademiku, tam, w okolicy znalazła chorego jeża, którym się zaopiekowała. Później, gdy już miała stałe lokum, wzięła do siebie kotkę Ewy, Matyldę. Matylda była mniej więcej w wieku naszej Kluski, umarła chyba niedługo po niej, zresztą również dożyła sędziwego, kociego wieku. W Berlinie Maryla zajmowała się także kotami osób wyjeżdżających. W ogóle zawsze była bardzo wrażliwa na los zwierząt, zwłaszcza na ich cierpienie. Pewnego razu latem znalazłyśmy na chodniku przed domem chorego gołębia, pokrytego jakimiś pasożytami. Ja następnego dnia wyjeżdżałam z synem nad morze. Maryla zapakowała ptaka w koci transporter i odniosła do przychodni weterynaryjnej.
Przez wiele lat była wegetarianką. Musiała z tego zrezygnować z powodu problemów z układem pokarmowym. Wiem też, że wspierała finansowo różne organizacje zajmujące się zwierzętami.
Kiedy przyjechała do Warszawy już po badaniach, mając zdiagnozowanego raka przełyku, opowiedziała mi, jak po otrzymaniu wyników poszły z Ewą do kawiarni, gdzie fruwały kolorowe papugi. Rok po śmierci Maryli ponownie usłyszałam tę historię również od Ewy. Bo też było to dla Maryli charakterystyczne, że w takiej chwili wybrała miejsce, w którym mogły towarzyszyć jej zwierzęta, kolorowe ptaki.
Drugi rok pandemii i lockdownu. Drugi rok chodzimy we trzy po mieście, Ela Kargol, Krystyna Koziewicz i ja. Dziś:
Krystyna Koziewicz
Tulipanowy zawrót głowy
Parki miejskie, te wielkie otwarte przestrzenie, zielone oazy, miejsca wypoczynku i relaksu – niezwykłe, służące mieszkańcom miast. „Wszystko, co możesz sobie wyobrazić, Natura już stworzyła”, powiedział Albert Einstein. Zachwyt, patrzenie na piękno jest pierwszym krokiem do oczyszczenia umysłu z nagromadzonych emocji życia codziennego. Człowiek potrzebuje oderwania się od rzeczywistości, która ostatnimi czasy sporo namieszała nam w głowie i popsuła szyki. Obcowanie z pięknem wywołuje dobroczynne zmiany w sferze wewnętrznej człowieka.
„Wiosna, pięknieje wkoło świat”, śpiewali Skaldowie. „Wiosna, ach to ty” – Marek Grechuta. Ziemia zaczyna pokazywać swoje najpiękniejsze oblicze, którego cywilizowany świat chyba jednak nie potrafi docenić, trwoniąc dorobek minionych i niszcząc egzystencję przyszłych pokoleń. Wrrr…
Nasze spacery po mieście stały się sposobem nie tylko na wspólne pogawędki, ale także poznawania miasta, w którym żyjemy. Pandemia spowodowała konieczność przystosowania się do reguł, które wyznaczają obywatelom rządzący. Społeczeństwo niemieckie dość pokornie znosi wszelkie ograniczenia. My również nie załamałyśmy rąk i nie skazałyśmy się na siedzenie na kanapie przed telewizorem. We trzy udało nam się skrzyknąć do wspólnego spacerowania, początkowo po dzielnicach, w których mieszkamy. Potem szło już wszystko jak przysłowiowego płatka w całym Berlinie.
Kilka dni temu, pod koniec kwietnia, kiedy wreszcie słońce zaczęło mocniej przygrzewać, udałyśmy się do parku Britzer Garten, zobaczyć słynny pokaz kwitnących tulipanów. Nie było to takie znowu proste, przyjść ot tak sobie w dowolnym czasie, kupić bilet i zażywać wolności, swobody, jak to było jeszcze rok temu. Najpierw trzeba zgłosić się online i jeśli się miało szczęście, to trafiło się na dobry przedział czasu, jak to było w naszym przypadku. Godzina 11.00 do 11.50 to czas, jaki nam został przydzielony na zwiedzanie tulipanowego miejsca. Jednym słowem reglamentowana radość podziwiania tulipanów, w całej ich okazałości. Na pociechę dodam, że chodzenie po parku nie podlega żadnym ograniczeniom.
Tulipan – jego nazwa wywodzi się od perskiego słowa dolbend, którym określa się materiał na turban, noszony na głowie przez mężczyzn, a przypominający kształtem kwiat tulipana. Tulipany – te wiosenne kwiaty, jakże pełne wdzięku i uroku, od wieków budzą zachwyt, cieszą oko, wzbudzają natchnienie i ciekawość. Zajmują nie tylko ważne miejsce w świecie roślin, są naturalną dekoracją w naszych ogrodach, domach. Na kuli ziemskiej istnieje ok. 120 gatunków oraz 15 tysięcy odmian tulipanów. Tak wielka ich ilość wynika z faktu, iż od początku uprawy ogrodnicy, niewątpliwie zafascynowani urodą tych kwiatów, próbowali, poprzez krzyżowanie uzyskiwać kwiaty o nowych kształtach, wielkościach i barwach. Tulipan w naturze występuje głównie na terenie Azji – począwszy od Japonii, poprzez północno-wschodnie Chiny, Azję Środkową po Bliski Wschód, pojawia się też i dalej, choć w mniejszym nasileniu, na terenach północnej Afryki i południowej Europy.
Na początku XVII wieku Holandię ogarnęło szaleństwo zwane “tulipomanią”, cebulka kwiatu kosztowała tyle, co dom!
Znaczenie tulipanów jest zależne od barwy ich płatków. A zatem według mowy kwiatów żółte tulipany oznaczają radość, pogodę myśli i uśmiech, czerwone miłość, a czarne – niezwykły ogrodniczy kunszt, bo czarnych tulipanów w naturze nie ma.
Nie ma chyba dużego miasta w Europie, gdzie by się nie dało pójść wiosną na święto kwiatów, często właśnie tulipanów. Kwitnące tulipany w Britzer Garten to wspaniała uczta dla wzroku i węchu – piękne, naturalne niejako krajobrazy, łąki i łany kwiatów, nie tylko tulipanów, bo są też narcyzy, żonkile, szafirki, szachownice cesarskie, kwitną drzewa owocowe i krzaki forsycji, ale oczywiście najważniejsze są tulipany – na łąkach i kwiatowych dywanach, pojedynczo i układając się w kompozycje biało-zielone, czerwono-fioletowe, albo żółte i różowe. Jakaż to wspaniała wiosenna przyjemność, której nie odebrał nam żaden lockdown! Odpoczywamy na ławeczce, kładziemy się na trawie, jak wiosenne koty rozkoszujemy się barwami i aromatami. Niech całe piękno zamiast słów odda poniższa galeria zdjęć! (zdjęcia są większe, niż to co widać, wystarczy kliknąć!)
Wielokrotnie podczas pandemii byłyśmy z Moniką Wrzosek-Müller na spacerze w parku przy pałacu Charlottenburg, czyli u królowej Luizy. Pałac jaki jest, każdy wie. Piękny, barokowy, paradny. Taki jak wszystkie, jak Wilanów, jak Wersal, jak Hattfield i Poczdam. Nawet francuskie i angielskie parki i ogrody wokół pałaców są podobne. Mają wielkie trawniki, wielkie drzewa i wielkie jeziora. Są piękne, ale po latach zlewają się w pamięci w jeden park. Gdzieś rośnie ogromny szpaler lip, gdzie indziej zaprojektowano labirynt cisowy, albo kaskadę na wzór Niagary. Udaje mi się zapamiętać pojedyncze elementy. To, co na pewno zapamiętuję z pałacu w Charlottenburgu to popiersie królowej Luizy ulokowane na maleńkiej sztucznej wyspie – jej wyspie. Podobno bardzo lubiła to miejsce. Ktoś przychodzi tu co kilka dni i ozdabia posążek gałązkami, kwiatami, zimowymi jagodami.
Była królową, którą Berlin zawsze kochał, ale zdziwiło mnie, że ta miłość dotrwała do dziś.
Nazywała się Luise (Louise) Auguste Wilhelmine Amalie, była księżną Mecklemburgii, a potem wyszła za mąż za księcia Fryderyka Wilhelma III, który w cztery lata później został królem Prus, a ona – królową. Urodziła się 10 marca 1776 roku w Hanowerze (za kilka dni minie 245 rocznica jej urodzin), umarła młodo, 19 lipca 1810 roku. Była piękna, a co chyba ważniejsze – czarująca. Lubiła ludzi i traktowała ich raczej jak emancypowana, demokratyczna mieszczanka niż jak wyniosła arystokratka. Ale to nie dlatego Berlin kochał i kocha swoją królową. Współcześnie porównuje się ją do Lady Di. Jej życie upłynęło w czasach zażartej walki Prus przeciwko Francji pod wodzą Napoleona. Luiza okazała się królową dzielną i współczującą, taką, która potrafiła połaczyć obowiązki wladczyni, matki, żony, patriotki, i to właśnie te przymioty sprawiły, że już za życia była postacią kultową, po śmierci zaś stała się wręcz legendarna. Do historii przeszła opowieść o tym, jak Luisa pojechała spotkać się z Napoleonem, by poprosić go o zmniejszenie ogromnej kontrybucji wojennej nałożonej na Niemcy po przegranej wojnie. Nic nie uzyskała, ale lud berliński czcił ją odtąd jak świętą patronkę. Drugi syn Luizy i Fryderyka przekształcił królestwo pruskie w Cesarstwo, co wyniosło zmarłą królową do rangi Matki Cesarza.
Książę Fryderyk Wilhelm poślubił Luizę w Wigilię 1793 roku, a w dwa dni później jego młodszy brat, Ludwik, poślubił jej młodszą siostrę, Fryderykę. Ludwika miała lat 17, Fryderyka – 15. Obie pary książęce zamieszkały obok siebie w Pałacu Książąt (Kronprinzenpalais) i Pałacu Księżniczek (Kronprinzesinnenpalais) na ulicy Unter den Linden w Berlinie. Fryderyk i Ludwika mieli też do dyspozycji rezydencję letnią w zamku w Paretz koło Poczdamu. Mieszkali skromnie i prowadzili przykładne małżeństwo, również wtedy, kiedy Fryderyk i Ludwika zostali królem i królową. Mieli dziesięcioro dzieci, z których dorosłego wieku dożyło siedmioro, w tym dwóch książąt, którzy po kolei zostali królami, a drugi z nich w roku 1871 koronował się na cesarza. Najstarsza córka Fryderyka i Luizy, Charlotte, została carycą Rosji. Jako caryca nazywała się Aleksandra Fjodorowna, czego do końca nie da się zrozumieć, ale chyba nie musimy tego wiedzieć. Ważniejsze z mojego punktu widzenia jest to, że Luiza i Fryderyka zostały wkrótce po ślubach sportretowane przez Johanna Gottfrieda Schadow.
Ci, z moich Czytelników, którzy w miarę wiernie czytają tegto bloga, pamiętają być może, że portret księżniczek to moje ulubione dzieło sztuki. Pisałam już TU o obu siostrach. Nie po raz pierwszy zresztą, ale poprzedni wpis był na innym blogu i zaginął. Obie księżniczki są ze mną od jedenastu lat. Kupiłam je sobie jako odlew gipsowy, a okoliczności i motywacje owego zakupu wydają mi się dziś dość szczególne. Szłam bowiem do szpitala i czekała mnie ciężka operacja, która była wówczas na tyle rzadka, że nie tylko ja, ale i szpital się niepokoił, czy się uda. Szanse stały zapewne fifty fifty. Równie (nieo)ptymistycznie wyglądały prognozy co do tego, czy jeśli nawet operacja się uda, to czy ja jeszcze w ogóle będę na chodzie. Czyli – ciężko było. Kupiłam obie księżniczki z przyjemną myślą, że jeżeli wszystko pójdzie dobrze, to zamieszkają ze mną, a jeżeli pójdzie źle – to zabiorę je ze sobą do grobu. No i tak sobie do dziś mieszkamy 🙂
Lubię zatem Luizę i chętnie do niej “zachodzę” w odwiedziny. Próbowałam znaleźć w internecie jakieś wiadomości na temat tego, kto i dlaczego w parku Charlottenburg wciąż ozdabia kwiatami popiersie Luizy, ale nic nie znalazłam. Może ktoś z Czytelników coś wie?
Popiersie, pierwotnie marmurowe, wykonał Christian Daniel Rauch w kilka lat po śmierci królowej, w roku 1816, ale według modelu gipsowego, który młody rzeźbiarz wykonał jeszcze za życia Luizy. W brązie popiersie zostało odlane w roku 1822. W roku 1867 ktoś je ukradł, a gdy je odtworzono, w roku 1876 znowu zostało ukradzione. To, które Monika i ja odwiedzamy, zostało odlane w roku 1987.