Wzruszona moimi cierpieniami jako administratorki Viki pozwoliła mi na przedruk jeszcze jednego odcinka świetnej powieści, której trzy rozdziały już kilka miesięcy temu czytaliśmy (TU, i TU, i TU). Zresztą dodam przy okazji, że nie ona jedna się wzruszyła i po zawodzie doznanym miesiąc temu, dzięki pomocy moich wspaniałych współ-blogowiczów, blog jak wańka wstańka stanął dzielnie na nogi… Dziękuję Wam wszystkim!
Viktoria Korb
Alma Mater
W Jakarcie czekał na mnie wierny Sejnan. Już wiedziałam, że jedzie się prosto z lotniska do biura, aby przeczytać korespondencję, prywatną oraz oficjalną, i w ogóle dowiedzieć się, “co słychać”. Byłam już zaaklimatyzowana fizycznie pomijając zatrucie po zjedzeniu schabu w hotelowej restauracji, na którą namówił mnie ekspert UN PIP z Wiednia.
Po tym incydencie przysięgłam sobie nie tykać wieprzowiny w krajach muzułmańskich. Za to spokojnie jadałam w przydrożnych warunkach, przekonawszy się, że ważne jest, aby wszystko było solidnie ugotowane, a nie – gdzie się je. Magiczna wiara, że w Hiltonie potrafią wybić nawet w sałatach ameby, ginące tylko od gotowania, przyniosła wielu cudzoziemcom wieczne rozwolnienia.
Upalne, wilgotne powietrze służyło mojej skórze i nie zawracałam sobie głowy chronieniem jej przed słońcem. Głowę miałam bowiem zajętą zupełnie innymi sprawami. Przede wszystkim tym, jak zrozumieć Indonezję!
Lubiłam budynek ONZ, w którym okoliczne kurwy czasem podmieszkiwały po nocach w zamian za oczywiste usługi świadczone strażnikom. Poza nimi i osobistościami politycznymi kręciły się tam też szczury, których wprawdzie nie widywaliśmy, ale których działalność rzucała się w oczy. Przegryzły mi plastykową pokrywkę od mleka w proszku w szufladzie, nadgryzły słownik polsko-angielski, i jak słyszałam, pożarły Laissez-Passer mego kolegi.
Jednym słowem, byłam zakochana w Indonezji po uszy. Wkrótce okazało się, że to uczucie łączyło mnie z wieloma innymi rezydentami w Jakarcie. Na przykład z Theodorem, niemieckim ekspertem rolniczym, który zaprosił mnie na niedzielne śniadanie. Siedzieliśmy u niego w ogrodzie nad basenem i widać było, że czuje się w Indonezji jak ryba w wodzie. Świetnie też władał językiem.
– Jeśli się żyje w tym kraju, trudno jest pozostać obojętnym. Albo się go kocha, albo nie cierpi. Zobaczysz, poznasz też ludzi, którzy nienawidzą go do głębi – zaczął po jedzeniu.
– Nienawidzą? Dlaczego?
– Konfrontacja z tak specjalną kulturą mąci we łbie wielu osobom. Zdezorientowani odrzucają ją więc w reakcji obronnej. Inni z kolei usiłują na siłę zostać tubylcami, co jest po prostu śmieszne.
To zabrzmiało znajomie – czy Ruppert nie miał podobnych wrażeń?
Nie sugerowałam jednak nic, wolałam opinie Theodora “prosto od krowy”.
– Jedni i drudzy nie są akceptowani i nabieraja wstrętu do wszystkiego dookoła, a także do siebie samych – potwierdził nieświadomie zdanie Rupperta i zanurzył nogi w basenie.
Ciekawa byłam, czy rodzina na miejscu pomaga utrzymać równowagę psychiczną.
– A skąd – żachnął się Theodor. – Znudzone żony, które tu nie mają zupełnie nic do roboty, nawet w domu, często są głęboko sfrustrowane. A jak ty rozwiązałaś problem seksualny? – zmienił znienacka temat.
Zatkało mnie, ale tylko na chwilę: – Problem ten tak naprawdę jeszcze nie powstał… jestem tu krótko i …byłam zajęta innymi sprawami. Ale mam nadzieję, że jeśli się pojawi, uda mi się go rozwiązać.
Po powrocie do hotelu dumałam nad pytaniem Theodora. Problem seksualny w Indonezji! Do głowy mi nic podobnego nie przyszło. Ale chyba musiał istnieć, skoro Theodor coś takiego wypalił. Przy tym rozbudził moją wyobraźnię i zaczęłam się zastanawiać, kto będzie moim pierwszym kochankiem w tym kraju. Nagle ogarnęło mnie przerażenie – a może nikt?
Aby uzbroić się na wypadek ewentualnie nadchodzących pseudo-problemów, powiesiłam w biurze plakat Komisariatu do Spraw Uchodźców. Były na nim zdjecia wynędzniałych postaci i napis: “Uchodźca chciałby mieć twoje problemy”.
To przypomniało mi zarazem moment emigracji z Polski.
Obok plakatu powiesiłam kilka pięknych, starych lalek wayang z byczej skóry do gry cieni. Od razu poczułam się lepiej. Na dodatek rozbawiło mnie, że niektóre z nich miały niebieskie twarze – tak Indonezyjczycy widzieli ”białą rasę”.

Wracając ze spotkania Indonezyjsko-Niemieckiej Izby Handlowej w pobliskim hotelu Mandaryn, wpadłam przed naszym budynkiem w ogromny tłum. Tłumacząc, że ja tu pracuję, przedarłam się z trudem przez setki Indonezyjczyków.
– Co się dzieje? – zapytałam Spencera, kierownika administracyjnego, który usiłował opanować sytuację.
– Rosjanie wkroczyli do Afganistanu, na co czlonkowie Isłamskiego Zwiazku Studentów oblegli nasz budynek. Żądają spotkania z ambasadorem Raną, żeby złożyć do Centrali ONZ w Nowym Jorku rezolucję protestującą. A teraz leć szybko na górę tylnymi schodami, windy są przez z nich zajęte, zresztą niebezpiecznie jest się tu pętać.
– Nie wydają mi się zbyt agresywni – mruknęłam pod nosem.
– Nastroje podnieconego tłumu mogą się zmienić w mgnieniu oka…
Drapiąc się po raz pierwszy po schodach przeciwpożarowych na czwarte piętro widziałam jak Everest Rana godnie witał delegację studentów w przedpokoju.
Nie na darmo był skoligowacony z królami Nepalu. Klan Ranów rządził Nepalem przez 130 lat do 1951 roku, obejmując dziedzicznie stanowiska premierów. System ten zwany był Ranokracja i Ranowie w tym czasie więzili rodzinę królewską w jej własnym pałacu. Jednocześnie obie rodziny zaczęły się do siebie zbliżać za cenę dzielenia władzy, co przybrało formę małżeństw. Nasz Rana był ponoć produktem takiego historycznego kompromisu.
Mimo że, w przeciwieństwie do swego górzystego imiennika, drobniutki, był na swój sposób niezwykle majestatyczny i natychmiast zmuszał do szacunku sposobami, których nie udało mi się przejrzeć. Szkoda, bo chętnie bym się ich nauczyła. Everest był bowiem zarazem i wyniosły, i przystępny. A przy tym nie tylko bardzo niski, ale i prawie łysy. Jednakże nie próbował nic kompensować napoleońskimi pozami, nawet obcując z olbrzymami takimi jak ja –160 cm – czy Ruppert – prawie dwa metry. Rana miał piękne, zmysłowe usta, nienaganny mały wąsik i żywe, przenikliwe oczy za okularami. Słyszałam od Rupperta, że był wcześniej dyrektorem Banku Centralnego Nepalu, ale nie było jasne, czy należał do kategorii szlachetnych pół-emigrantów, od których roił się ONZ, ludzi, którzy popadli w tarapaty w swym kraju, ale mieli silną pozycję i mogli uchronić się przed autentyczną emigracją czy nawet uwięzieniem.
Niektórzy tylko “parkowali” w ONZ, czekając na lepsze czasy u siebie, ale wielu zagnieździło się na dobre na ciepłym łonie oenzetowskiej Alma Mater. Na ich na szczęście rządy nie miały dość wpływów, by ich stamtąd usunąć. Czasem zaskakiwały ich kolejne zmiany reżimów w rodzinnych krajach i powoływano ich tam na wysokie stanowiska. Nie zawsze byli tym zachwyceni, bo często czuli się na całym świecie jak w domu.
Niewątpliwie typem honorowego uciekiniera był Maung Maung, zastępca Everesta Rany, wielokrotny minister w Burmie i ambasador w Australii, którego właśnie spotkałam na schodach.
– Miejmy nadzieję, że nie będzie z tego większej wojny – odezwałam się, nagle zaniepokojona możliwymi skutkami tego, co przed chwilą wydało mi się zabawne przez barwność demonstracji.
– Wszystko będzie zależało od stanowiska Indii, neutralnego a zarazem najważniejszego kraju w tym regionie. Jeśli zdecydowanie potępia te inwazję, Amerykanie mogą odważyć się na interwencję, a wszyscy wiemy, co to by oznaczało…
Następnego dnia “International Herald Tribune” donosił na tytułowej stronie; “Ciężkie walki w Afganistanie” i “Cena złota podwoiła się w ciągu nocy.”
Wojna w naszym Afganistanie, którym tyle zajmował się Werner opisując jego szczepy, obyczaje i historie, podczas gdy ja tłumaczyłam mu na żywo urywki z rosyjskich książek, opartych na afgańskich źródłach z terenów zagarniętych niegdys przez Rosję. Afganistan, gdzie Werner uciekał po każdym wiekszym kryzysie małżeńskim, Afganistan, który przemierzyliśmy razem starym volkswagenem w sierpniowych upałach, jadąc z Kabulu do Berlina w drugiej podróży poślubnej. Afganistan, któremu zawdzięczałam tak wiele, nawet pośrednio mój wyjazd do Indonezji. Odebrał mi bowiem strach przed “dzikimi krajami” i pokazał, ile w nich jest piękna i swobody na co dzień nieznanej Europejczykowi, zamurowanemu w betonie i przepisach. I ciężko wyobrażalnej, bo europejska wolność często ogranicza się do głosowania co cztery lata.
***
Przeprowadzka do domu von Brodatschów, na to zadupie Cilandak na końcu Fatmawati, była bardzo podniecająca. Dom był zorganizowany w zasiedziałym indonezyjskim stylu, co pozwoliło mi odkrywać czar neokolonializmu. Pojęłam aluzje Rupperta i Sivii, że służba jest tu niezbędna. W równikowym klimacie i wybujałej naturze, wszystko, poza ludźmi, jest ponadwymiarowe. Dotyczy to szczególnie Jawy, jednej z kolebek ludzkości, ponoć ojczyzny pitecantropus erectus. Mówi się, że gdy na Jawie wbije się ołówek w ziemię, następnego dnia wyrośnie z niego drzewo. Jeśli nie chce się mieć domu pełnego karaluchów wielkości europejskich myszy i innej fauny i flory, trzeba codziennie szorować podłogi lizolem. No i nie ma co marzyć o zostawieniu nie zmytych naczyń nawet na godzinkę.
Pralki w Indonezji nigdy nie widziałam, supermarketów prawie nie było, a na bazarze każda blada twarz płaciła podwójną lub potrójną cenę, nawet jeśli znała miejscowy język.
Późnym wieczorem do salonu przychodzi Citi, zamyka wszystkie okna, zasłania firankami całą szklaną ścianę i włącza wentylator. Klimatyzacja jest bowiem tylko w sypialniach. Taki jest system. Pojęłam już, że system trzeba akceptować.
Nagle zza firanki wyłania się jakaś jaszczurka i zaczyna pełzać po suficie. Wołam Citi zastrachana, że to może jakiś jadowity stwór.
Citi uśmiecha się radośnie:
– Gecco. Dobry, żreć insekty.
Rzeczywiście po chwili jaszczurka krzyczy “gecco” i przystepuje do akcji. Ale dostrzegam kilka komarów w kącie. Moje gecco jest najwyraźniej niezbyt wydajne.
Idę jeszcze wykąpać się w jamu, jednym z mych największych odkryć na Jawie. Ta tradycyjna mieszanka ziołowa składa się jednak nie tylko z ziół, lecz z minerałów, korzeni i wszelkich innych możliwych dodatków, jak na przykład tygrysi pazur. Można ją pić w formie naparu z oryginalnej plątaniny korzeni, proszku, kulek – czyli jamu-pil i się w niej kąpać.
Jamu zażywa się na wszelkie okoliczności życiowe włącznie z kryzysami małżeńskimi i stawianiem kobiet na nogi po porodach, dzięki czemu wielokrotne matki potrafią wyglądać jak dziewice. Jamu bierze się jako lekarstwo i profilaktycznie od wieku czternastu lat.
Kąpiąc się w surowym jamu przygotowanym przez znającą się na rzeczy Citi w łazience od strony ulicy, nagle usłyszałam jakieś straszliwe rzężenie i jęki w tonacji miiiiiiiieee…
Przerażona, że ktoś mi zdycha pod domem, być może zraniony przez słynnych jakartańskich rabusiów, zawołałam Citi i wskazałam na ulicę.
Citi roześmiała się: – Krowa.
Odetchnęłam z ulgą. Jak czytałam tego dnia w gazecie, pewnej pani ucięto głowę w jej własnym domu tradycyjnym indonezyjskim sierpem. Zachowanie Citi było nad wyraz uspokajające, niemniej dźwięk za oknem zupełnie nie przypominał tego, co mówi europejska krowa. Gdy następnego wieczoru usłyszałam te same odgłosy, nie mogłam się powstrzymać i wyszłam dzielnie przed dom, obejrzeć te zwierzaki. Na gankach siedziała służba z okolicznych domów słuchając radia, rozmawiając i śmiejąc się. Wokół nich krążył i reklamował swój towar sprzedawca sate i gorącej zupy z makaronem, czyli “miiiiiiieee…”
Pomyślałam ze smętkiem, że przyjdzie mi spędzić Wigilię i Sylwestra samej, pierwszy raz w życiu. Znałam w Indonezji dopiero kilka osób z pracy, i to ledwie trochę. A jedyni znajomi z kultury chrześcijańskiej, Ruppert z żoną i Theodor, wyjechali. Poszłam na basen w Sahid Jaya, gdzie w tropikalnym słońcu grano absurdalnie tam brzmiące kolędy. Nie pomogły próby wmówienia sobie, że dla mniej jako ateistki obchodzenie religijnych świąt jest tylko banalnym nawykiem, od którego należy się tu uwolnić.
Wychodząc z hotelu natknęłam się na nepalskiego eksperta z UFO – Universal Food Organisation, Purne, którego kiedyś tam przelotnie poznałam. Przywitał się ze mną entuzjastycznie, zaprosiłam go więc z rozpaczy na Wigilię.
Gdy czekałam na niego, zadzwonił telefon: – Tu Purna. Jak dojechać do tej jalan Madrasah?
– Nie wiem, mieszkam tu dopiero od dwóch dni. Może byś wziął taksówkę?
– Właśnie z niej wysiadłem, żeby do ciebie zadzwonić. Tutejsi taksówkarze nie mają pojęcia o ulicach – syknął jadowicie Puma.
Byłam bezradna. Służące może znały drogę, ale ich angielski był za słaby, by ją objaśnić. Zresztą Purna sam nie był pewien, gdzie jest, więc jak mu wytłumaczyć, którędy jechać dalej?
Z dwugodzinnym spóźnieniem nareszcie jakoś dotarł. Po kolacji siedzieliśmy na marmurowej podłodze i piliśmy scotcha z wodą – oczywiście przegotowaną. Scotcha przyniósl Purna, uświadamiając mnie, że z powodu braku innych alkoholi w bezcłowym sklepie jest to standardowy napój cudzoziemców w Indonezji.
Potem spojrzał na mnie hipnotyzerskim wzrokiem: – A teraz zamknij oczy i wyciągnij ramiona przed siebie.
– Po co?
– Chce spróbować z tobą przenoszenia energii, promieni kosmicznych i myśli.
Zgodziłam się. Mistyka Wschodu mnie pociągała. Ale delikatne ruchy Pumy, “magnetyczne” krążenie jego rąk nade mną i przyspieszony oddech wydały mi się coraz bardziej cielesne i zaczęły przypominać wszystkie inne zamachy na moją cnotę. Nie żeby ta cnota była zbyt silna, ale Puma mnie zupełnie nie pociągał fizycznie. Był zbyt cherlawy.
– Nie działa na mnie ta magia – oświadczyłam pospiesznie i wysłałam rozczarowanego Purne samego do jednej z sypialni von Brodatschów. Było już po drugiej w nocy i nie miałam serca go wyrzucić, zważywszy jakość indonezyjskich taksówek.
Gdy wstałam następnego dnia – nie mozna niestety powiedzieć “z rana” – Purny już nie było.
Za to Citi zakomunikowała mi, że państwo Hak złożyli mi wizytę. Ponieważ spałam, przyjdą później jeszcze raz.
Przyszła jednak sama Padma, żona Fakira. Widziałam ją po raz pierwszy. Gruba, sympatyczna kobieta ze zniszczoną cerą była wyraźnie zmęczona wiecznymi ciążami.
Gdy odganiała energicznie pieska von Brodatschów, zapytałam, czy się go boi – przecież jest mały i nie gryzie.
– Nie, skąd, ale psy to brudne zwierzęta dla muzułmanów, bo pożarły ciało Mahometa po jego śmierci na polu walki.
Zdziwiła mnie ta wypowiedź. Przecież Padma nie miała na głowie nawet chusty i mówiła nieźle po angielsku.
Poprosiłam Citi, by wyprowadziła psiaka.
Ale właściwie Padma przyszła tylko zabrać mnie do domu na wspólny obiad z “Mister Hak”, jak nazywała swego męża.
“Mister Hak” leżał w salonie na kanapie, odziany w białą pakistańską piżamę i drapał się w piętę, którą wymachiwał wysoko w powietrzu. Powitał mnie serdecznie i wstał. Jakaś kobieta cała w bieli, z koronkowym welonem na głowie, modliła się z Koranem w ręku nad nad stawem z rybami w kącie pokoju. Staw był nawadniany deszczem przez wycięcie w suficie identyczne, jak nad salonowym ogródkiem von Brodatschów.
Zjedliśmy znakomity pakistański obiad, po czym, gdy Fakir opuścił pokój.
Padma natychmiast skorzystała z okazji: – Słyszałam, że nocował u ciebie jakiś mężczyzna?
– Prawda, skąd wiesz?
– Od mojej służby.
– A skąd oni wiedzą?
– Od służby von Brodatschów.
Wyraźnie zgorszenie Padmy sprawiło mi przyjemność. W Berlinie nie tak łatwo było kogoś zaszokować. Niemniej pomyślałam, że trochę za szybko dorobiłam się reputacji rozpustnicy. No i przede wszystkim za darmo!
Wyjaśniłam więc Padmie:
– Było już bardzo późno, dlatego położyłam go w jednej z sypialni, ale nie w mojej. W domu von Brodatschów, jak wiesz, można by pomieścić oddział żołnierzy.
Fakir wrócił i Padma natychmiast zmieniła temat.
Sylwestra spędziłam z braku innych atrakcji z zawsze gotowym Singhalem i jego malajskim cieniem. Po kolacji w Sari Pacific, który – mimo swej elegancji – dzięki nieformalnej atmosferze należał do ulubionych hoteli Jakarty, krążyliśmy jeepem Singhala wokół ronda w centrum miasta, w tłumie samochodów pełnych Indonezyjczyków dmuchających w jaskrawe, papierowe gwizdki.
Po powrocie Rupperta i Silvii nie mogłam dlużej zamykać oczu na problem domostwa. Myśl ta była koszmarna: w Jakarcie prawie nie było mieszkań, wynajmowało się domy. Dla mnie natomiast dom nie był symbolem Nirwany, wrecz przeciwnie. Zgroza mnie ogarniała na myśl o zajmowaniu się naprawami, kapiącymi rurami, szczurami i wężami w nieużywalnym z powodu zbytniego upału ogrodzie, wywózką śmieci – serwis niemal nieznany w Jakarcie, no i bezpieczeństwem. Do tego konieczność znoszenia wokół siebie tłumu rozplotkowanej, jak pojęłam po rozmowie z Padmą, służby!
Przypomniałam sobie o Felicitas, ważnej wdowie. Niestety okazało się, że już coś dla siebie znalazła.
– Ale może się po prostu do mnie wprowadzisz i zobaczymy, jak nam pójdzie mieszkanie razem – zaproponowała.
Gdy przyjechałam, obladowana bambetłami, powitały mnie Felicitas z wyjącym niemowlęciem na ręku i jakaś tlusta Filipinka w szortach. Jak się okazało, jej siostra Diana, która przyjechała z wizytą z Manili.
Felicitas oprowadziła mnie po domu.
Zdumiałam się:
– Tylko jeden salon i to niezbyt duży? A co będzie, jeśli będziemy miały masę gości albo chciały przyjmować przyjaciół oddzielnie?
– Ja nie zamierzam prowadzić życia towarzyskiego. Chcę być sama z moim dzieckiem.
– Ale ja!
Felicitas skrzywiła się:
– To stawia wspólne mieszkanie pod znakiem zapytania.
Postanowiłam się jednak jeszcze zastanowić, przerażona widmem poszukiwań. Prawie gotowa do kompromisów, wyraziłam jednak zdziwienie, że jej dom był tak oddalony od innych. Czy nie bała się mieszkać sama w takiej izolacji ?
– Nie – zaprotestowała stanowczo. – Zatrudniłam już jagę. Przysięga, że póki on tu jest, będę bezpieczna. Ale w zasadzie nie ufam żadnym Indonezyjczykom. Dzikusy. Filipiny są dużo bardziej cywilizowane, prawie jak Stany – dodała z upojeniem.
– Naprawdę? Ja jestem zachwycona Indonezją.
Felicitas nie dała się zbić z tropu:
– Bo nie znasz Filipińczyków. Pomijając wszystko inne jesteśmy katolikami. Jako jedyny naród w Azji Poludniowo-Wschodniej.
Właśnie ich poznaję, pomyślałam złośliwie, i zapytałam:
– A gdzie jest ten jaga?
– Naprzeciw, po drugiej strony ulicy. Stamtąd dokładnie widzi, co się tu dzieje.
Spojrzałam na coś w rodzaju psiej budy spod której wystawała lufa dubeltówki. Coraz mniej chciało mi się tu mieszkać, bez przyjaciół, za to pod obserwacją jakiegoś dziadygi gotowego do strzału.
– A teraz zjemy kolację – postanowiła otłuszczona Diana. – Nie zapraszamy cię, bo filipińskie jedzenie jest specyficzne i cudzoziemcy go nie trawią.
Broniłam się, że przecież ja jestem przyzwyczajona, jem wszystkie indonezyjskie potrawy.
– Ale wierz mi, naszej diety naprawdę nikt nie znosi. Gotujemy prawie wszystko w occie, jemy masę tłustej wieprzowiny na zimno i doprawiamy jedzenie sosem ze sfermentowanych rybek – przekonywała mnie Diana. – Wszystko to okropnie śmierdzi, nawet dla nas i po gotowaniu musimy długo wietrzyć.
Poczuwszy pierwsze zapachy niestety nie mogłam odmówic jej racji.
Z rana, gdy skończyłam śniadanie, zjawił się szofer z biura Felicitas, który miał nas obie zawieźć do pracy.
– Poczeka – uspokajała mnie Feticitas, poświęcając się bez reszty sklejonym tuszem rzęsom.
Po pół godzinie wynurzyła się sprzed lustra, a to oznaczało potężne spóźnienie do pracy. Miałam dość świętych krów “systemu”. Ważna wdowa, pomyślałam. Też bym chciała kiedys być ważną wdową. Może nawet uda mi się nią zostać, ale nawet wtedy na pewno nie zadrę nosa jak ona.
W biurze natychmiast poleciałam wypytywać Spencera o domy wynajęte długoterminowo dla pracowników, o których coś słyszałam.
– Owszem, jeszcze kilka mamy, ale w zasadzie kończymy ten program, bo rynek mieszkaniowy się poprawił i nie trzeba już płacić czynszu za parę lat z góry.
Jednak dał mi szofera, by pokazał mi resztkę pozostałych domów.
Ale najpierw zainteresowal się, gdzie teraz mieszkam.
– U pewnej Filipinki.
Spencer skrzywił się z niesmakiem:
– Moja osiemnastoletnia córka dzieli w Anglii dom z przyjaciółką. Ale tobie to naprawdę już nie przystoi.
Niestety wszystkie domy, które mi pokazano, były zbudowane jak sen wariata. W szczególności cierpiały na pewną indonezyjską słabość, czyli nieuznawanie równych poziomów.
Łazienki znajdowały się często na przykład pół metra wyżej niż korytarze i trzeba było do nich wchodzic po drabinie, a balkony potrafiły leżeć nad salonami. Zrozpaczona zadzwoniłam do Singhala. Przeczytałam właśnie w pamiętnikach emerytowanego Podsekretarza Generalnego ONZ, że “Hindusi wiedzą, po której stronie posmarowany jest chleb.”
Czy nie natknął się przypadkiem ostatnio na odpowiedni dla mnie dom?
Nie, ale znał urzędnika w ambasadzie hinduskiej, który załatwia dla nich sprawy mieszkaniowe i zaprosił mnie, bym wpadła do niego do domu, to pogadamy.
Otworzyła mi służąca ze słowami, że Master medytuje i ona nie odważy się mu przerwać, ale ja mogę spróbować.
Weszłam do czegoś w rodzaju kapliczki w kącie patio, pełnej kiczowatych sztucznych kwiatów.
– Co robisz? – zapytałam dla pewności.
– Modlę się i dziękuję Bogu, że mi ciebie zesłał, dziecinko. Ale już kończę. Chodźmy trochę odpocząć.
Nie znając domu nawet nie zauważyłam, jak zaprowadził mnie do sypialni. Zaszokowana, szeroko otworzyłam oczy na widok ogromnego łoża.
– Połóżmy się na chwilę i zrelaksujmy – Singhal wskazał na nie zamaszystym gestem.
Położyłam się – nie znałam przecież hinduskich obyczajów i nie chciałam uchodzić za panikarkę. “Relaks” jednak szybko przybrał ze strony Singhala ogólnoludzkie formy uwodzenia.
Niestety nie był to jednak kapitan Nemo. Nie mogę, pomyślałam, jest zbyt oślizgły. Mój mózg rotował na przyspieszonych obrotach. Jak się wykaraskać z tej głupiej przygody, nie psując zarazem naszych stosunków? Musieliśmy się przecież dalej kontaktować służbowo!
O dziwo Singhal sam raptownie zaprzestał prób:
– Już cię więcej nie dotknę. Widziałem twój wyraz twarzy.
Mimo, że nie Nemo, to jednak Hindus i nie trzeba mu było wiele tłumaczyć, wetchnęłam z ulgą. Zarazem przestałam się martwić, jak “rozwiążę problem seksualny”. Nie wyglądało na to, by miał przede mną stanąć.
Z Singhalem zaczęła się parada domów jeszcze dziwaczniejszych niż wskazane mi przez Spencera. Spory dom w dzielnicy chińskiej miał klitki dla służby wielkości małych szaf, a w ogrodzie poniewierały się resztki duriana, “króla owoców”. Durian śmierdzi tak, że zabronione jest wnoszenie go do samolotów i hoteli. Próby wszmuglowania go, nawet w szczelnie zamkniętych walizkach, skazane są na niepowodzenie, bo obsługa wytrenowana jest w wyniuchiwaniu go przez wszystkie opakowania. Smakuje jak połączenie poziomek z cebulą i żółtym serem, a jeśli ktoś wypije po durianie alkohol, ryzykuje wysoką gorączkę.
Nastepny był tak zwany “mały pawilon” w dyplomatycznej dzielnicy Menteng. “Małe pawilony” w ogrodach wielkich rezydencji, służyły za dawnych, dobrych czasów jako domki dla służby. Teraz mimo wszystko bywało jej trochę mniej i niektórzy ludzie wynajmowali je oddzielnie. Ale nie miałam ochoty mieszkać pod czujnym okiem właścicieli domu.
No i wszystko, co pokazywał mi Singhal, było o dość niskim standarcie, zgodnie z hinduską zasadą, że należy oszczędzać pieniądze na ciężkie czasy po powrocie do ojczyzny.
W końcu niemalże wzięłam mieszkanie w indonezyjskiej dzielnicy, które wzbudziło zachwyt Singhala kiczowatym zdjęciem bawarskiego gaju na całej ścianie. Sądził, że z tym będę się czuła jak u siebie w domu. Dalej się jednak wahałam, bo i ze względu na prominentną konstrukcje tego przezroczystego domu o ścianach z zielonych szyb, jak i na to, że byłabym chyba jedyna białą, czy też raczej niebieską osobą w okolicy, znalazłabym się i tu pod permanentną obserwacją otoczenia.
Zrezygnowana odkładałam decyzję, mimo że między mną a Felicitas i jej siostrą zapanowała lodowata atmosfera. Aż pewnego dnia czekał na mnie w hotelu bukiet kwiatów na powitanie w Jakarcie od WAU (Women Association of UN) – Stowarzyszenia Kobiet ONZ wraz z zaproszeniem na party do Klubu Amerykańskiego. Poleciałam uradowana, że nareszcie spotkam jakieś koleżanki. Dotad poza sekretarkami otaczał mnie bal samców.
– Gdzie pracujesz? – zapytałam po krótkiej konwersacji Faridę, siedzącą koło mnie Egipcjankę.
– W Labour Universal Program, LUP.
– I co tam robisz?
– Ja? Nic. Jestem w domu, zajmuję się rodziną.
– Ale przecież twierdziłaś, że pracujesz w LUP-ie?
– Mój mąż ma tam etat – wyjaśniła zmieszana Farida.
Uswiadomiłam sobie mój naiwny błąd. “Moje koleżanki”, których poznania tak łaknęłam, były bez wyjątku żonami funkcjonariuszy międzynarodowych. Poznałam więc jeszcze Koreankę, która “pracowała” w Uniwersalnym Banku UB i Amerykankę austriackiego pochodzenia, Hanne Campbell, z wykształcenia lekarkę która “pracowała” w STO. Jak odkryłam, damy te spełniały jednak szereg użytecznych funkcji – między innymi utrzymywały bibliotekę, składającą się z książek darowanych przez ludzi przenoszonych gdzieś w dal. Poza tym wypożyczały nowo przybyłym survival kit – zestaw pościeli, garnków i naczyń na czas do nadejścia ich skrzyń. Wydały też poradnik, jak przeżyć w Indonezji. Jak się pochwaliły, podobna książka ukazała się w Genewie i tłumaczyła jak dać sobie radę w Szwajcarii, najlepiej zorganizowanym kraju świata.
Przypomniało mi się zdanie z “Pamiętnika pani Hanki” Dołęgi-Mostowicza: “Zaleski nudził się w Genewie.”
– A czym ty się tutaj zajmujesz? – zapytałam Rogera, męża Austriaczki “ze STO”.
– Budujemy szkoły, naprawdę budujemy, a nie piszemy analiz, jak je budować – oświadczył z dumą.
– Czy to takie niezwykłe?
– Jak najbardziej! Iluż to ludzi chciałoby kiedyś zobaczyć fabrykę zbudowaną przez UN PIP lub liczyć worki z pszenicą wyładowane przez UFO, zamiast czytać studia, jak to się robi. Pewna karykatura pokazuje głodnego Hindusa, który mówi: “Gdyby można było jeść analizy…”
Po party pojechaliśmy z Campbellami i ich znajomymi do Sahid Jaya, gdzie mieszkali.
W pokoju Campbellów czyjś syn natychmiast położył się na podłodze i schował głowę pod łóżko.
– Co on robi? – zdumiałam się.
– Chce spać, a pod łóżkiem jest ciemniej – odezwał się rodzic chłopczyka.
– Może powinien iść do domu?
– Nic mu nie będzie, to dziecko polowe – uspokajał mnie Roger. – Przyzwyczajone od niemowlęcia do dostosowywania się. A gdzie ty mieszkasz?
– Nie wiem – westchnęłam. – Na razie u znajomej, jakoś się nie mogę zdobyć na wynajęcie całego domu tylko dla siebie.
– I słusznie. Ale, ale – gdzieś koło stadionu jest blok trzech siedmiopiętrowych budynków mieszkalnych. Jego historia tonie w pomrokach i cieniach typowych dla Indonezji, ale chyba został zbudowany przez Rosjan wraz z kompleksem sportowym na Olimpiadę Azjatycką, gdy Indonezja skłaniała się ku blokowi sowieckiemu.
Podrapał się zatroskany po głowie:
– Nie wiem, do kogo te domy należą, ale widziałem, że je wyremontowano na wysoki połysk i chyba będą je wynajmować. Pełno tam ogromnych, pustych mieszkań, które z kolei pełne są łazienek.
Sam chciał tam zajrzeć, jeśli jego kontrakt zostanie przedłużony.
Nareszcie dostałam mój zamówiony samochód, jedyny dostępny dla dyplomatów bez cła – montowaną lokalnie toyotę. Spencer przydzielił mi na kilka godzin szefa szoferów, Santozę, by pomógł mi się przyzwyczaić do lewostronnego ruchu ulicznego. Siadając z duszą na ramieniu za kierownica doznałam olśnienia. Zamiast krążyć bez sensu po ulicach, mogę przecież szukać chaty!
– Santoza, czy słyszałeś o budynkach postawionych przez Rosjan na Olimpiadę?
– Pewnie, Mam.
– Więc pokieruj mnie tam.
Okolica była wspaniała. Okrągłe, zadrzewione centrum sportowe z ogromnym basenem w bok od głównej osi Jakarty i całe miasteczko hotelu Hilton też z basenami, stawami, ogrodami, mostkami i sklepami. Wszystko to może dwa kilometry od ONZ.
Posnuliśmy się przez chwilę po klatce schodowej, po czym za sprawą magii chyba zjawili się dwaj Chińczycy, którzy przedstawili się jako Mister Whi, zarządca domu i Mister Shi, jego pomagier.
Zapytałam o wolne mieszkania.
– Są, są, jak najbardziej – ucieszył się Mister Whi. – Jak dotąd wynajęliśmy tylko jedno mieszkanie. Jak pani zapewne wie, w Jakarcie nie ma tradycji mieszkania w apartamentach.
Sto osiemdziesiąt metrów kwadratowych, marmurowe podłogi, salon z jadalnią, w którym można by jeździć na łyżwach, ogromny balkon i szklane ściany z widokiem na park i stadion. Trzy duże sypialnie, dwie łazienki, oddzielny pokój i łazienka dla służby oraz ogromna kuchnia też z balkonem.
To było moje mieszkanie, które na mnie cierpliwie czekało.