Wir(r) und der Krieg

Wie immer, wenn etwas Wichtiges passiert, versuche ich auf dem Blog den Schritt mit der Zeit zu halten. Und wie immer, das wichtigste scheint mir, was Ihr, meine Leser, darüber denkt. Es waren schon Elżbieta Kargol, Joasia Rubinroth und Michał Talma-Sutt mit ihren Gedanken hier. Heute präsentiere ich zwei weitere Reaktionen von Euch – ein Foto von Krzysztof Pukański und einen Brief, den ich per Mail von Christine Ziegler bekommen habe. Ihr seid alle gebeten, Eure Gedanken mit uns zu teilen.

Eure Administratorin

Krzysztof Pukański

Die Franziskanerkloster-Ruine in Berlin Mitte. Das Foto hat Krzysztof Pukański 2014 gemacht. Als wir am Wochenende seine Bilder sortiert haben, schaute er es an und sagte nur ein Wort: Ukraine.

Christine Ziegler

Liebe Ewa,

das ist nun unser Balanceakt, den wir zur Zeit vollbringen müssen. Das eigene Leben nicht verlieren, uns darauf konzentrieren. Und gleichzeitig nicht aus den Augen verlieren, wie nun die Welt sich ganz neu formiert.

Es ist Krieg und ich begehr, nicht schuld daran zu sein. Das war schon ein Stoßseufzer im 30-jährigen Krieg und in der Beziehung hat sich nichts geändert bis hin zu uns. Denn natürlich sind wir Menschen miteinander verwoben und was wir dem Menschen gegenüber antun, tun wir uns selber an.

Meine Freundin Moni wohnt nicht weit von Ramstein, sie kann den Krieg hören. Sie erzählt von ihren Söhnen, Wehrdienstverweigerern, die jetzt überlegen, wo sie wohl schießen lernen können, um ihre Familien verteidigen zu können. Was natürlich bei einem nuklearen Angriff Quatsch ist, wie sie resümmiert. Es gehe wohl mehr darum, sich nicht hilflos zu fühlen. Ja, da gehe ich ganz mit ihr, es geht im Moment darum, sich nicht hilflos zu fühlen. Fatalerweise suggeriert schießen können einen Ausstieg aus der Hilflosigkeit. Wenn wir in all der Misere vielleicht ein Quentchen Glück haben, dann bringt uns dieser abartige Konflikt vielleicht doch bei den erneuerbaren Energien voran. Aber wer weiß, vielleicht auch nur dreckiges LNG (Liquefied Natural Gas, verflüssigtes Erdgas – Weiteres dazu HIER – Anm. der Administratorin).

Und jetzt werfen sie bei ihren Reden im Bundestag mit unglaublichen Summen um sich und wollen der Bundeswehr alles vorn und hinten reinschieben, geht’s noch? Das wird schwer hier rational gegenzuhalten.

Wenn nix mehr geht, noch was zum Schmunzeln:

Das ist die Serie, in der Wolodymyr Selenskyj den ukrainischen Präsidenten gespielt hat. Ach, die kennst du sicher sowieso. Ihm wurde ja oft sein Dasein als Commedian negativ angekreidet, aber verflixt, Reagan war auch vorher Schauspieler…

Ach, sagt ein Freund, der grad in Afrika ist, hätte er doch vorher angeschaut, was aus dem Schauspieler Reagan geworden ist.

Auf jeden Fall ist das Thema Inszenierung wieder vollkommen virulent. Da ist dann allerdings Putins Inszenierung hoffnungslos oldschool. Doch dann wird Krieg nicht allein mit Öffentlichkeitsarbeit gewonnen, Wirtschaftskraft und Rüstung und schlichte Mehrheiten sind dann doch ausschlaggebend.

Wie finden wir den Pfad, auf dem wir weiter unser Leben leben können, uns gegenseitig stärken können, ohne dem jeweils aktuellen Darth Vader anheimzufallen. Krieg ist unerbittlich und lässt ein sowohl als auch schlecht zu. Entweder bist du für mich oder gegen mich. Dabei ist die Weisheit von Karl Kraus weiterhin hochaktuell: “Krieg – das ist zuerst die Hoffnung, daß es einem besser gehen wird, hierauf die Erwartung, daß es dem anderen schlechter gehen wird, dann die Genugtuung, daß es dem anderen auch nicht besser geht, und hernach die Überraschung, daß es beiden schlechter geht.”

Die Sonne scheint zum Glück auch heute und inzwischen werden nicht nur HartzIV-Empfänger:innen dazu aufgefordert, einen Pullover mehr anzuziehen und mit der Bahn zu fahren ;-))

Rede ich wirr?

Liebe Grüße

Christine

Ewa Maria Slaska

Nein, liebe Christine, Du redest nicht wirr.

***

Aus Polen:

Eduard Koller

The most beautiful photo I’ve seen today: Polish moms left strollers at the train station, for Ukrainian moms who may need them when they arrive in Poland with kids. 🇵🇱🇺🇦

Przypowieść

Krzysztof Pukański

Przypowieść mało biblijna

Kiedyś bóg przyszedł do człowieka. Był piękny wiosenny poranek, stwarzanie rzeczy chwilowo mu się znudziło, nowe wspaniałe światy się opatrzyły, nie miał też pomysłu na kolejne prawa fizyki. Ale miał dobry humor. I powiedział:
– Możesz mnie prosić o co chcesz, a dziś to ode mnie dostaniesz. Chcesz mądrości? Dam ci mądrość taką, że najgłębsze tajemnice świata pojmiesz. Chcesz bogactw? Dam ci bogactwa! Więcej złota i diamentów, niż zdołają przepuścić twoje wnuki w dwudziestu pokoleniach. Chcesz sławy? Dam Ci taką sławę, że do końca ludzkiego istnienia nikt o tobie nie zapomni.
Tylko pamiętaj: raz otrzymanego daru nie można zwrócić. Nie możesz przyjść do mnie jutro i powiedzieć, że nie chcesz już mądrości. Że wolisz bogactwa, albo sławę, albo jeszcze coś innego. Dlatego zastanów się dobrze. Masz czas do wieczora.
I poszedł.
Człowiek przez cały boży dzień zachodził w głowę i zastanawiał się co wybrać:
Mądrość prowadzi tylko do samotności. Jeśli jesteś najmądrzejszy, to nikt cię rozumie, z nikim nie możesz sensownie porozmawiać, nikomu się zwierzyć, nie masz przyjaciół. No, kiła!
Bogactwo zaś, to ciągła podejrzliwość, że twoi przyjaciele, rodzina są przy tobie i hołubią cię tylko dlatego, że liczą na twoją hojność. Czyli znowu jesteś sam.
Nieśmiertelność? Ojojojoj! To są dopiero szczyty samotności! Po śmierci wszystkich kumpli i znajomych, po odprowadzeniu na cmentarz własnych dzieci, co wtedy robić? Patrzeć na coraz bardziej obce kolejne pokolenia wnuków, dla których jesteś już tylko zramolałym dziwadłem?
Chodzącym truchłem. Dziękuję, postoję.
Więc może sława? Ale sława to blichtr. Tysiące ludzi było sławnych, ale niewielu z tą sławą szczęśliwych…
I tu człowiekowi zaświeciły się chytre oczka: Szczęście! Szczęście to jest to!
I zaczął kombinować: nikt mi tego nie odbierze, będę to miał na zawsze, będę zawsze zadowolony, uśmiechnięty, będzie mi dobrze. O nic nie będę się musiał troszczyć. Ani martwić. Zero zgryzot, problemów, zero nie-szczęść…
Człowiek myślał i myślał, i jakby by nie obrócił tematu, zawsze wychodziło mu, że SZCZĘŚCIE to najlepszy, najwłaściwszy wybór.
Słońce stało jeszcze wysoko na niebie, a on nie mógł już doczekać wieczora. Kiedy wreszcie zaszło, bóg przywołał go do siebie:
– Cóż więc wybrałeś?
A na to Człowiek:
– Chcę być szczęśliwy! Cokolwiek robię, w jakiejkolwiek sytuacji życiowej jestem, jakiekolwiek decyzje podejmuję, chcę być z tym szczęśliwy.
I bóg wysłuchał, pokiwał z wyrozumieniem głową, pomyślał chwilę. A potem odebrał człowiekowi rozum.

Interpretacja humanistyczna mechaniki kwantowej

Tabor Regresywny

Przewrotnie najważniejsze w opowiadaniu o zakupach w sklepie samoobsługowym jest to, o czym nie pisałem, czyli paragon świadczący o zawarciu transakcji. Ten paragon jest znakiem kulturowym, jest znakiem z innego świata niż plamka na kliszy w miejscu, gdzie dotarł foton, bo ta plamka jest znakiem naturalnym. Tu kończy się analogia między zakupami w sklepie a eksperymentem z fotonami i zaczyna się przepaść.

Przepaść między humanistyką a naukami przyrodniczymi, która jest wyznaczona przez dwa rodzaje znaków. Nauki przyrodnicze zajmują się znakami naturalnymi, nazwijmy je śladami. Ślady kopyt na piasku, ślad po uderzeniu pioruna, smugi kondensacyjne, ciągnące się za odrzutowcem czy w końcu plamka na kliszy fotograficznej w miejscu gdzie dotarł promień światła. Z kolei humanistyka zajmuje się znakami kulturowymi nastawionymi na interpretacje – by je odczytać, trzeba znać reguły interpretacji. Obrączka na palcu serdecznym, insygnia oficerskie, dzieła sztuki i w końcu paragon świadczący o transakcji. Tego rodzaju znaki nazwijmy komunikatami.

Przygody mężczyzny i kobiety w sklepie samoobsługowym tak skonstruowałem, aby ich zachowanie było analogiczne do zachowania fotonu, gdy ma do wyboru dwie drogi. Załóżmy, że laser emituje jeden foton, który jest cząstką aż do płytki półprzepuszczalnej. Dalej nasz foton zmienia swoją naturę i jest teraz falą biegnącą równocześnie dwiema drogami, by następnie na jednym z czujników ruchu zameldować się jako cząstka i jako cząstka biec dalej, a na drugim czujniku ruchu zniknąć niczym duch. Nikt tego nie rozumie.

To samo w wykonaniu naszego małżeństwa w sklepie samoobsługowym jest dziecinnie proste i nikt niczemu się nie dziwi. Pominę pytanie, ile trzeba zmienić w fizycznym obrazie świata, by rozsądnie dopuścić myśl, że znak świadczący o fotonie jest komunikatem, podobnie jak paragon, a nie śladem. Ta zmiana nie byłaby tak nadzwyczajna, jak się w pierwszej chwili wydaje. Istotniejsze jest pytanie, jakie miałaby skutki? Już stoicy wiedzieli, że zmianom w fizyce towarzyszą zmiany w etyce, a Carl Friedrich von Weizsäcker we wstępie do Część i całość rozmowy o fizyce atomu Wenera Heisenberga napisał „Zdarza się niekiedy, że nauka nabiera znaczenia dla dziejów świata: nie z powodu konsekwencji technicznych, lecz przez przemianę myślenia.”

W zasadzie wszystko co robię i co piszę, podporządkowane jest temu pytaniu.

PS 1 od Adminki: słyszałam ostatnio od Krizza (czyli sama tego nie przeczytałam), że te elektrony lecą jak fala, jeśli ich NIE obserwujemy i jak cząsteczki, jeśli je obserwujemy. Podobno fizycy jak dotąd nie rozwiązali pytania – dlaczego tak jest? Krizz, nota bene jeden z blogowych autorów, zastanawia się, czy wiąże się to ze światłem (jeśli obserwujemy, to znaczy, że na to patrzymy, a żeby widzieć, potrzebujemy światła).

PS 2 Krizz przypomina tu, że w fizyce znane są inne zjawiska, nazwijmy to, rozłącznie dwoiste. Np. nie można jednocześnie zmierzyć spinu i położenia elektronu. Można określić ALBO spin, ALBO położenie. I wyjaśnia się to w ten sposób, że żeby zmierzyć daną wielkość, trzeba jakoś wpłynąć na stan elektronu, który się wtedy automatycznie zmienia.

PS 3, czyli kolejny przypis Krizza: Oczywiście Carl Friedrich von Weizsäcker ma rację. Wystarczy spojrzeć na nasze życie. I tak – ilość informacji, swoboda wypowiadania się posunięta do skrajności powodują na naszych oczach “przenicowanie” świata i nie jesteśmy w stanie nawet określić, jaka jest natura tej przemiany.

PS 4, czyli tako też rzecze Krizz: A konsekwencją tego jest to, że niektórzy fizycy twierdzą wręcz, iż informacje można traktować jako wielkość fizyczną, czyli czynnik wpływający na rzeczywistość.

Wspominki literackie


czyli
Sherlock Holmes na prześcieradle
by Krizz van den Gur


Eriki Jong Strach przed lataniem był dla mnie, od kiedy pamiętam, książką mityczną. Dużo o niej czytałem, ale jakoś nigdy nie wpadła mi w ręce. A czytałem głównie to, co wpadło mi w ręce. Czyli przypadkowe rzeczy polecone przez znajomych bądź wygrzebane w ich bibliotekach. I jakoś nigdzie tam nie było Strachu
W ogóle cóż za tytuł! Kwintesencja Freuda. O ile mogę tak stwierdzić nie zawarłszy z Freudem nigdy bliższej znajomości. Latanie we freudowskiej symbolice snów jakoś wiąże się z seksem. Cóż może być bardziej fascynującego dla dorastającego szczyla – bo to w tym właśnie wieku po raz pierwszy gdzieś usłyszałem o Strachu… – niż właśnie ta sfera ludzkiej egzystencji.
Bardzo wcześnie też zacząłem interesować się snem jako takim, jego fazami, fizjologią, a także marzeniem sennym i jego przełożeniem na rzeczywistość. Lub raczej odwrotnie. Do dziś pamiętam koszmary, jakie nawiedzały mnie jeszcze za lat -nastu, że oto stoję na krawędzi, na gzymsie jakiegoś ‚koszmarnie’ wysokiego budynku, próbuję po nim przejść gdzieś, gdzie jest ‚bezpieczniej’ i rozpaczliwie chwytam się ściany za plecami, choć wiem, czuję, że upadek w otchłań pod stopami jest nieuchronny. Mniej lub bardziej każdy to zna.
Mnie ten strach senny przed upadkiem w otchłań nawiedzał regularnie. A pierwszy raz przyszedł, gdy właśnie budziła się erotyka. I już tak ze mną został na długie lata. Aż wreszcie w wyniku różnorakich terapii, których ten sen, czy też koszmar, nigdy nie był tematem, nigdy nie doszedł w nich do głosu, stwierdziłem pewnego razu w jakimś koszmarnym pół-śnie, że co tam! Przecież wiem, że śpię! Przecież wiem, że śnię. Że to tylko sen! Mara tam jakaś, nie żadna rzeczywistość. Że nic mi się przecież nie stanie, jeśli we śnie runę w tę przepaść pod stopami. Najgorsze co może spotkać, to że się obudzę.
I patrzcie państwo! Przestałem kurczowo trzymać się ściany. Runąłem, nie, raczej osunąłem się miękko w otchłań. A ona przestała być otchłanią, a stała się nagle przestworzem, w którym ja, szybujący teraz nad miastem, zostawiałem w dole budynki i ludzi. Z upływem czasu nauczyłem się sterować lotem. Wywracałem fikołki i robiłem powietrzne akrobacje, przelatywałem ze świstem pod mostami. Prawie jak w Top Gun 😉 Nauczyłem się latać! Co prawda tylko w snach, ale cóż to były za sny. Jedne z najpiękniejszych!
Wreszcie też, w wieku dawno już dorosłym, choć niekoniecznie dojrzałym, przeczytałem w końcu Strach przed lataniem. Chyba nic z niego nie zrozumiałem. Cóż za nuda! Wynurzenia znerwicowanej żydowskiej intelektualistki przetykane chłodnymi opisami przygód erotycznych z kolejnymi kochankami, a wszystko podlane psychoanalitycznym sosem. Zieeeew!
Pamiętam jedno zdanie: że nikt tak nie potrafi nienawidzić Żyda jak on sam siebie. Ma to chyba coś wspólnego z Polakami. Nikt tak nie potrafi się wstydzić polskości jak sami Polacy.
I na koniec Sherlock. Otóż pani Jong w pewnym miejscu opisuje jednego z kochanków, który ma tę tajemniczą właściwość, że zawsze po upojnej (bądź nie) nocy, spędzonej we wspólnym łożu pozostawia na prześcieradle zagadkowe brunatne kreski. Pani Jong zaś, choć ją to zastanawia, nie może dojść, skąd one kreski się biorą. No cóż, skojarzenie jest jedno: pan ten najwidoczniej nie ma w zwyczaju zbytnio dbać o higienę w toalecie, po dokonaniu tam wiadomego obrządku. Otóż nie! Nie pytajcie mnie, jak tę zagadkę literacką rozwikłałem, ale stawiam trzy piwa naprzeciw oranżady, że odpowiedź jest inna. Trzy piwa otrzyma, kto pierwszy/-a* przyczynę kresek onych odgadnie.

* Ogarek dla mzimu Dżendera. Niech ma. I niech będzie nam łaskaw.

Niebo nad Berlinem

Krzysztof Pukański

Ballada na cztery tęcze

Zdjęcia “tęczowe” są wszystkie zrobione w ciągu jednego dnia, jedne wczesnym rankiem, inne późnym popołudniem. Tęcza za każdym razem była podwójna, niestety nie wszędzie to widać. Dwa razy w ciągu dnia podwójna tęcza. Tego to nawet najstarsi berlińscy górale nie widzieli. Pierwsza tęcza się objawiła, gdy właśnie miałem zamykać, a druga, gdy dopiero co otworzyłem me piękne oczęta. Aż się zacząłem podejrzliwie rozglądać, czy to nie jaka fotomorgana. Albo czy może Pani Bozia jaja sobie robi i z nieba do mnie mryga, albo, co gorsza, znaki jakie daje? A że zewsząd akurat oblewała mnie czarna kałuża beznadziejnej rozpaczy, uznałem, że to znak. Znak żeby zabierać d.pę w troki i łapać się za aparat. I nie blokować samolubnie kałuży, której Bozia zapewne potrzebuje dla kogoś innego. Biedaczyna!

Nowa polska proza z Berlina

Krzysztof Pukański

Mała

Było sobie dziecko. Dziewczynka. Nazwijmy ją Mała. Przypadkowe, niechciane dziecko zbyt młodych rodziców. Pięknych, dwudziestoletnich dzieci-kwiatów, którzy na fali hormonalnego uniesienia przeżyli kilka upojnych chwil i nie chcieli nic więcej, a tu – niespodzianka.
Między rodzicami już w czasie ciąży przestało się układać. Stress, kłótnie, koniec wolności, co robić, presja społeczna, ślub. W efekcie niemowlę urodziło się z zaawansowaną nerwicą skóry. Wyglądało okropnie, niemal jak E.T. Tyle że E.T. wzbudzał przynajmniej sympatię, a niemowlę jak to niemowlę: drze się, sra, wciąż czegoś chce, a w dodatku jest ohydnie brzydkie. I jak tu kochać coś takiego? Matka nie potrafiła. Zajmowała się nią z obowiązku, bo przecież nie mogła jej już wyskrobać ani nikomu oddać. Ale miłość? Nie przydarzyła się.
Dziecka nikt nie kochał, poza dziadkiem impotentem, który na dodatek miał jakowąś, bliżej nie znaną deformację penisa i już z powodu tej przypadłości był podobnym, jak Mała, wyrzutkiem w rodzinie. Nie był w pełni mężczyzną, więc nie wzięli go do wojska ani tym bardziej na wojnę (drugą światową). W pewnym sensie było to gorsze od dezercji. Żona nim pogardzała, nie szanowały dzieci. Był za to organistą i dyrygentem kościelnego chóru, a na co dzień listonoszem. Miał w piwnicy swój azyl, swój świat – małe atelier, gdzie grał na pianinie, malował i uczył Małą wrażliwości na sztukę. Mała do dziś jest dumna, że potrafi rozróżnić np. 12 odcieni czerwieni.
Rodzice wstawili do piwnicy wózek dziecięcy i podrzucali Małą dziadkowi, gdy sami nie mogli się nią zajmować. A nie mogli bądź nie chcieli bardzo często. Mała nie była łatwym dzieckiem. Nie tylko wyglądała szkaradnie, ale jeszcze miała coś z głową. Dziś to coś pewnie nazwalibyśmy ADHD, ale kto wtedy słyszał o takich dziwadłach.
Żyła w poczuciu, że coś z nią nie tak, ale nie rozumiała, dlaczego. Wybrała więc instynktownie ucieczkę do przodu: nie przebywać za długo w jednym miejscu, nie zajmować się zbyt długo jedną rzeczą, jednym człowiekiem – nie dać im czasu na obserwację, może nie zauważą. Bo wtedy zawsze zaczynali coś szeptać, dziwnie na nią patrzyć i robić kółka na czole. Tylko dziadek zawsze był dla niej miły i tylko on potrafił z nią rozmawiać i np. przekonać, aby przestała wrzeszczeć i założyła w końcu wybraną przez mamę sukienkę.
Z dziadkami spędzała też wakacje. Zazwyczaj nad morzem, na wyspie z pensjonatem, gdzie zjeżdżali natchnieni rewolucjoniści pokolenia ‘68. Dziadkowie prowadzili tam dla nich kuchnię.
W wieku ośmiu lat Mała brała już udział w dyskusjach panelowych i była, zgodnie z duchem czasu, zupełnie poważnie traktowana, tym bardziej, że jak na swój wiek była nieźle wygadana i zazwyczaj miała coś interesującego do powiedzenia.
Na wyspie, w domku na uboczu, mieszkał profesor z gatunku szalonych. Nikt go nie odwiedzał, on też z nikim nie utrzymywał kontaktów. Siedział sobie w swoim domku i rozgryzał problemy natury filozoficznej. W powszechnym pojęciu był, ogólnie mówiąc, niedostępnym dziwakiem. Raczej zrażał do siebie ludzi niż ich przyciągał.
Razu pewnego polecono Małej zanieść profesorowi list. Na dworze padało jak co dzień, w powietrzu unosiła się delikatna mżawka. Ani to deszcz, ani mgła – coś pomiędzy. Mała i tak od rana skakała po kałużach, więc niewiele myśląc ścisnęła list w dłoni i dziarsko ruszyła w drogę. Rybacka kurta z kapturem, sięgająca kolan i nieco za duże kalosze znakomicie chroniły przed wszechobecną wilgocią. Gdy dotarła do chatki profesora, stanęła przed drzwiami i zapukała.
– Nie ma mnie – rozległo się ze środka.
Mała poskrobała się po głowie. Właściwie to było jej obojętne, że profesor nie chce jej widzieć. Właściwie to niczego innego się nie spodziewała. Ale był jeszcze list. No i dziadek, który ją posłał. Nie było wyjścia.
– Kłamiesz! – odparła zdesperowana – Nie może Cię nie być, bo właśnie mi POWIEDZIAŁEŚ, że Cię nie ma!
I tu na dłuższą chwilę zaległa dostojna, niczym nie zmącona cisza. Nawet muchy i komary z wrażenia przestały brzęczeć. Wreszcie lekko skrzypnęły uchylające się drzwi. Z wnętrza bardzo powoli wyjrzała najpierw długa, zmierzwiona, czarna broda, następnie rogowe okulary, nieco przekrzywione na wydatnym nosie, a zaraz za nimi równie przekrzywione, duże niebieskie oczy, obrośnięte jeszcze większymi brwiami. Na koniec wychynęła imponujących rozmiarów łysina, okolona kłaczkami niegdyś czarnych, a teraz mocno już posiwiałych włosów. Oczy miały wyraz zdziwiony, acz zaintrygowany.
Mała najchętniej zapadła by się pod ziemię lub wzięła nogi za pas, lecz ponieważ ze strachu nie była w stanie się ruszyć, wyciągnęła jedynie rękę z listem.
Profesor wziął kopertę, obejrzał ją pobieżnie, po czym skinieniem zaprosił Małą do środka. Weszła z wahaniem, na miękkich kolanach. Nie pamiętała, była wręcz pewna, że nigdy nie słyszała, aby ktoś był u Profesora w domu. W jej dziecięcej wyobraźni dom ten był miejscem tajemniczym i niedostępnym, czymś w rodzaju jaskini lwa, smoczej pieczary, a w najlepszym razie Jonaszowym wielorybem z opowieści Dziadka. Tymczasem miała przed sobą zwykłą prostą izbę, bez zbędnych sprzętów, za to z mnóstwem książek, szpargałów, papierów i innych intrygujących przedmiotów leżących, gdzie popadnie. Na stole królowała przedpotopowa maszyna do pisania. Mała rozglądała się z wpółotwartymi ustami – to było jeszcze lepsze niż piwnica dziadka.
Pan Profesor zaś, który w międzyczasie pozbył się jakoś pierwotnej powierzchowności bagiennego potwora i nabrał cech bardziej ludzkich, okazał się być zwyczajnym, trochę zaniedbanym, starzejącym się, postawnym mężczyzną. Trzymając wciąż w ręce list wziął nóż do papieru, rozciął kopertę, otworzył, obejrzał list ze wszystkich stron, po czym zmiął w dłoniach i dorzucił do sterty podobnych papierzysk wylewających się z kosza. Następnie posadził Małą przy stole i nalał jej mleka.
– No to teraz powiedz mi, skąd ty się tu właściwie wzięłaś?
– Nie zaczyna się zdania od „no” – odrzekła Mała, aby zyskać na czasie. – Tata tak mówi. Ale mnie to nie przeszkadza, więc jeśli chcesz…
Profesor przewrócił oczyma. Mała zamilkła nie wiedząc, czy się bać czy roześmiać.
– Masz rację, nie zaczyna się – przyznał Profesor. – Więc skąd się wzięłaś?
Mała już miała wypalić, że nie zaczyna się zdania od „więc”, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. Zamiast tego powiedziała:
– No coś ty? Nie pamiętasz? Przyniosłam Ci list. O, tam leży. Wyrzuciłeś.
– A tak, słusznie – odparł profesor, jakby lekko nieobecny. Chyba czuł, że to nie będzie lekka przeprawa.
Mała nie potrafi już dziś powiedzieć o czym dalej rozmawiali. Pamięta tylko, że w pewnym momencie z niewinnej mżawki, zrobiła się straszna ulewa. Profesor zrobił gorącej herbaty, którą popijali słuchając deszczu i gawędząc aż do wieczora.
Gdy na dworze było już zupełnie ciemno, ktoś zaczął łomotać do drzwi. Zaskoczony drugimi już tego dnia odwiedzinami Profesor nie zdążył się nawet odezwać, gdy drzwi otwarły się z hukiem i stanął w nich strasznie rozgniewany, ociekający wodą dziadek. Teraz on przypominał bagiennego potwora. Natychmiast zaczął też, nie wiedzieć czemu, strofować pana Profesora i zrobił mu karczemną awanturę, że co on sobie myśli, że późno jest, że ulewa, że tu dziecko, a tam rodzice od zmysłów odchodzą i w ogóle co to ma wszystko znaczyć?
Tu Mała ze zdziwieniem popatrzyła na dziadka, bo był to jeden z nielicznych przypadków, kiedy to przyłapała kochanego Dziadunia łgarstwie! Rodzice byli mianowicie daleko stąd, czyli w domu i nic nie wiedzieli o całym zajściu, albowiem telefon zamontowano im dopiero dwa lata później.
Pan profesor zaś, biedaczek, usilnie Dziadka przepraszał i po upływie no tak chyba z pół godziny, czerwony ze wstydu wyjął wielką butlę z jakimś mętnym, półprzezroczystym trunkiem. Nalał sobie i dziadkowi i zaczął mu coś tłumaczyć. Dziadek siedział tylko i kiwał głową, jakby dokładnie rozumiał o co chodzi. Od czasu do czasu milkli i spoglądali dziwnie na Małą, zazwyczaj jednocześnie.
Mała zaś siedziała w kącie na podłodze, udawała, że się czymś bawi i czuła, jak nad jej głową gromadzą się wielkie czarne chmury. I, jak zawsze w takich sytuacjach, nie wiedziała, co i dlaczego. Nie miała pojęcia, co źle zrobiła. I co gorsza, nikt nawet nie próbował jej tego wytłumaczyć. A najgorsze było, kiedy szeptali coś do siebie, popatrując na nią znacząco. Tak jak teraz Profesor i dziadek. Wtedy pozostawało tylko skulić się i czekać. Niech już wreszcie skończą mędzić. Niech dadzą jej już tę karę. Niech przestaną tak głupio patrzeć. Czuła się winna, kuliła się coraz bardziej, a chmury robiły się większe i większe.
A przecież zaniosła list, przecież nie dała się spławić jakąś głupią odzywką Profesora, przecież to nie ona chciała z nim rozmawiać i przecież to niegrzecznie nie odpowiadać, kiedy dorośli o coś pytają. I przecież dziadek nigdy jej nie karał. Przeciwnie: kiedy coś zmalowała i babcia była na nią wściekła, dziadek ostentacyjnie odpinał pas, zabierał Małą do piwnicy i grzmocił pasem w najbliższe krzesło, przy czym oboje darli się wniebogłosy, ona niby z bólu, a on w słusznym gniewie. Przecież dziadek zawsze był jej sprzymierzeńcem, więc dlaczego teraz zachowuje się tak jak wszyscy?

Panowie przy stole chyba coś zauważyli, bo nagle zamilkli na dobre. Mała podniosła ostrożnie głowę i zaraz skuliła się jeszcze bardziej, bo teraz po prostu gapili się w nią obaj jak sroka w gnat. Dziadek natychmiast wstał, podszedł do niej i wziął ją na ręce. Przytulił, pogłaskał, podmuchał delikatnie w czółko. I wtedy, wciąż jeszcze zalękniona, poczuła, jak pod wpływem dziadkowego podmuchu czarne chmury znikają, odpływają, nie tłamszą jej już i nie każą się bać. Już dawno nie było jej w dziadkowych objęciach tak dobrze. Wreszcie mogła odetchnąć. Wiedziała już, że nie musi się niczego obawiać i że dziadek nie będzie się gniewał. I że czarne chmury już dzisiaj nie wrócą.

Po upływie kolejnej godziny, gdy dziadek z Profesorem wychylili kolejnych kilka szklanek, a Mała zasnęła z głową na maszynie do pisania, dziadek spojrzał wreszcie na zegarek. I aż podskoczył na krześle na myśl o żonie sekutnicy. Przewrócił przy tym stojącą na stole, na wpół opróżnioną butelkę i zbudził Małą. Dochodziła dwunasta.
Natychmiast pożegnali się z Profesorem i pomaszerowali do domu. Było zupełnie ciemno, tak że musieli uważać, aby nie wyrżnąć w jakieś złośliwie przyczajone drzewo i nie potknąć się na wystających ze ścieżki zdradliwych korzeniach. Padać co prawda przestało, lecz niebo wciąż zasnuwały deszczowe chmury. Nie było widać dalej niż na wyciągnięcie ręki.
Po kilku minutach Dziadek ni stąd ni z owąd zaczął pogwizdywać. Choć spoglądała w górę, nie widziała jego twarzy, lecz czuła, że uśmiecha się pod nosem. Że uśmiecha się z dumą i satysfakcją, jakby nie spodziewając się tego, znalazł kogoś, z kim mógł podzielić się sekretem, który długo musiał chować tylko dla siebie. I jakby, ktoś potwierdził mu czarno na białym, że to, co sobie tam ubrdał w tej starej łepetynie, jednak ma sens.

Od tej pory Mała była już stałym gościem w chatce profesora.

Nowa polska proza z Berlina

Krzysztof Pukański

Jeden z ostatnich

Angua aż się skuliła – Jezus, jaki on wkurwiony.
Poczuła, jak ogarnia ją Mrok. Jak brodzi w lepkiej, chłodnej mazi zmęczenia i rezygnacji, zalatującej starym potem. Czuła paniczny, zwierzęcy strach przed śmiercią. Wił się drgającym, brudnym oparem wokół kolan. Śmierdział palonym mięsem i zgniłymi gaciami z obozów koncentracyjnych. Było tu czarno od przygnębienia. Nie wiedzieć czemu, było ono bezwonne. Unosiło się drobniutką, tłustą sadzą w powietrzu i osiadało na wszystkim dookoła. Miała tego pełno na skórze, na twarzy, a pewnie i w płucach. W ustach było jej coraz bardziej gorzko. Musiała zwymiotować.
Poczuła mrowienie z tyłu głowy. Powietrze zaczęło drgać i lśnić. Ale nie tak równomiernie, chaotycznie. Nie! TO lśnienie układało się w delikatne pasemka. Jakby rozsiane w powietrzu drobinki złota zebrały się w rządki, nanizały na nici pajęcze i teraz te złote pajęczyny małymi grupkami skakały tu i tam, i z powrotem, i znowu. O! Jak w kuli wyładowczej!
Angua usiadła z wrażenia!
– Ależ ja jestem gupia cipa! Również też całkowicie bez koszyczka…
Dopiero teraz dotarło do niej co się dzieje. Trzecie Oko! Na wszystkich Bogów Jednego Wyznawcy! Do Stu Tysięcy Miliardów i Jeszcze Parę Kroćset Om‘ów! W Jedynej Prawdziwej Żółwiej Postaci! Przecież to Trzecie Oko! Uaktywnił mi Trzecie Oko!
Krążyły o nim legendy. Nigdy nie umiała Go używać. Jako wilkołak wyczuwała znakomicie ziemskie pole magnetyczne, tak odmienne od dyskowego, potrzebne do orientacji w obcym terenie, ale nigdy jeszcze nie mogła go widzieć! Skrzyło się teraz przed nią i nad głową i zbiegało gdzieś tam, gdzie zaczyna Aurora Coriolis…
– Jasna dupa, Angua, weź się w garść! Nie jesteś na Dysku! – oczywiście, że Borealis.

Mimo że nie dokonała przemiany, mogła to wszystko widzieć, wąchać, smakować. Pewnie to właśnie ludzkiej postaci i wycieńczeniu smoka zawdzięczała, że jeszcze żyje. Smok się przed nią nie bronił. Przeciwnie – pozwolił jej wejść. Świadomie ją wpuścił. Być może zrozumiał, że jest jego ostatnią szansą. Inaczej byłoby z nią marnie. Słyszała dawno temu relacje wilkołaków, którzy tylko lekko otarli się o Smocze Myśli. Spalona sierść dymiła jeszcze miesiącami. Jakby rana była zupełnie świeża, sprzed chwili. Takie rany długo uniemożliwiały też dzienną przemianę w człowieka. Gdy w końcu przemiana była możliwa, na ludzkiej skórze nie było śladu, ale wyłeś z bólu. Dlatego wielu pozostawało w wilczej postaci, mimo że inne, nawet znajome wilki, warczały teraz na ich widok. I odpędzały od stada. Kilku znaleziono zagryzionych. Za innymi z kolei łaziły psy. Im dłużej, tym więcej. Uciekały od ludzi. Nic szczególnego nie robiły, nie żarły, nie polowały, leżały tylko i trwały w takim tępym, nabożnym odrętwieniu. Jak zahipnotyzowane. I chudły. Marły z wycieńczenia.

Nagle doszedł ją hałas. Daleki szczęk metalu, ludzkie głosy, konie.
– Nosz, kurwa, mówiłam, żeby mi dali czas. Marchewa miał ich pilnować!

Wszystko zniknęło. Smok zwinął myśli. Odsunęły się z sykiem. Lepka maź pod stopami cofała się wydając ciche bulgoty. Została naga jaskinia.
Zdumiona stwierdziła, że słońce jest już bardzo nisko.
– Patafiany, chcą się tutaj chybcikiem oprawić i jeszcze zdążyć na wieczerzę do obozowiska. Albo do dziwek, co to choć niepiękne, jednak tłumnie ciągną z taborem. Naiwni idioci.
Choć smok był niemalże u kresu sił, to na tę bandę spokojnie wystarczy. Nie mógł już zionąć ani latać, od tygodni nic nie jadł, ale został mu jeszcze Czas. Oczywiście smoki nie potrafiły go zatrzymać ani zmienić biegu, ale potrafiły tak zmanipulować poczucie czasu, czyli jednak zmysł, tak zakręcić ten ludzki czas, że mózg robił fikołka, dostawał stupora, usztywniał na wszelki wypadek wszystkie mięśnie, wysyłał komunikat „Error”*, przechodził na stand by i tak pozostawał do momentu eliminacji zakłóceń. Rycerz europejski, z całym swoim rynsztunkiem, z rumakiem i uzbrojeniem, miał w starciu ze smokiem szanse mniej więcej takie, jak wykałaczka z mieczem Lorda Vadera. A jeśli któryś wracał, to tylko z litości smoczej lub niemocy. Batalion uzbrojonych po zęby marines z Quirmu nawet by nie zauważył, że coś się dzieje. Tylko łby by ich potem okrutnie napierdalały. Miesiącami. Ot taka mała pamiątka. Nawet nie celowa. Po prostu zakręcenie czasu pozostawiało w mózgu mnóstwo paskudnie gojących się mikrourazów. A tu plastra nie przykleisz.

Szare, wyblakłe cielsko w kącie patrzyło na nią zmęczonym, przygasłym wzrokiem. Jakby pytał: Mogę ci ufać?

– Żałować tych debili nie będę – mruknęła do siebie.

Spojrzał jakby uważniej.

– No, bym przysięgła, że mnie rozumie – wymruczała jeszcze ciszej.

Podniósł lekko głowę. Pokiwał.

Nie miała już wątpliwości. One rozumieją ludzki!

Przed oczami mignął jej wieloryb.
Teraz delfin.
Kruk.
Słoń.

– Do jasnej anielki! Haluny? Przecież nie jestem już w Myślach.

Zachodziła w głowę, skąd te wizje, a smok najwyraźniej wydawał się być rozbawiony. Mrugał oczami, uderzył łapą kilka razy w skałę i wydawał bulgotliwy, perlisty odgłos. Z nozdrzy umknęła smużka siwego dymu.
– Inteligentne gatunki! – Nie mogła powstrzymać okrzyku. – Nabija się ze mnie i ze mną rozmawia! Tylko, kto mi w to uwierzy?
Teraz już zupełnie przestała się bać.

Popatrzył na nią jakby z wyrzutem.

Teraz człowiek.

Jej też zrobiło się niedobrze.

Wstał z wysiłkiem. Myśli znowu wypełzły, ale inne. Srebrzyste, pokryte lekką łuską. Pachnące jabłkami i babim latem, lenistwem, wygrzewaniem na słońcu. Miejscami zamiast łuski były porośnięte rudawą rzadką sierścią. Jakby kocią. Tutaj pachniało pośpiechem, spalinami, przędzą. I słychać było turkot kołowrotka.

Obok niej, a właściwie wokół, wyrosła kłębiąca się ściana z gęstej, ceglastej mgły. Biegały po niej niebieskawe iskry, lecz mogła swobodnie wszystko widzieć. Tak jakby jej oczy znajdowały się jednocześnie przed i za ścianą. Wolała nie myśleć, co się stanie, jeśli będzie musiała przez nią przejść.
– To stąd ta sierść! – uśmiechnęła się lekko. Kotka Schroedingera live. Ma bestia talent.

Smok szykował się do walki.
Jedno wiedziała na pewno. Tanio skóry nie sprzeda.

* Najczęstszy komunikat we wszystkich typach urządzeń przetwarzania danych oraz bezapelacyjnie najbardziej ulubiony komunikat wszelkich, mniej lub bardziej sztucznych Inteligencji. W wolnym tłumaczeniu znaczy mniej więcej tyle co: „Zostaw mnie w spokoju. Nie mam ochoty już dzisiaj pracować. A po za tym jestem umówiona na herbatkę u Cioci Heni.” Objawy ustępują zazwyczaj natychmiastowo na widok pracownika serwisu. Czasami również śrubokręta.

Poeci wykręci*li kran

Jan Kozłowski i Krzysztof Pukański niemal w tym samym momencie nadesłali mi wiersze prześmiewcze i wykrętne. Nie mogłam się oprzeć, by ich nie opublikować tu razem… Mają one, choć poeci się nie znają, nie tylko pewien wspólny rys prześmiewczo ironiczny, ale i, niekiedy, wspólną… góralskość. Lubię… 

Krzysztof Pukański

Utwór wierszowany prozom:

Pambuk przyszed do mnie w ziele

(wszelkie cudaki i po-pisownie zamierzone)

No i co ja mam z tem fantem zrobić? Pisać? Nie pisać? Pisać-niepisać? Pisać, ale nie-pisać?
– No bo przyszedł.
– No ale w ziele.
– No, ale przyszedł.
– No przyszedł.
– Znaczy pisać?
– No pisać.
To pisze.

Jan Kozłowski

(pamiętacie wiersze o Trocu?)

Kierpce

Aż do góry
Skacze serce
Gdy na nogi
Wkładam kierpce.

Kierpce to mój
Cały świat –
Matka, ojciec,
Dom i brat.

Gdy się z bólu
Cały wiercę,
Ból uchodzi,
Gdy mam kierpce.

Kiedy marznę
Na swej derce,
Ciepło w duszy,
Gdy mam kierpce.

Gdy smakuję
Z pieca sierpce,
Smak najlepszy,
Gdy mam kierpce.

Ten i tamten
Zwie mnie mędrcem.
Moja mądrość –
To me kierpce.

Lindley

Kurtyzana
Katarzyna
Figle-migle
Z gościem wszczyna.

Zrazu wolno,
Potem śmiglej,
W wannie wody,
Gdyż gość – Lindley.

Woda wokół
Wciąż się leje,
Gdy K. migli
Się z Lindleyem.

Pryska, bryzga,
Chlusta, chlupie,
Niby dziki
Sztorm w szalupie.

Wciąż wzbierają
Wody fale,
Ku Lindleya
Dzieła chwale.

Bo w tym życia
Jest uroda,
Kiedy z kranu
Płynie woda.

***
Lindley to ten, no, William Lindley (1808 – 1900) – brytyjski inżynier. Projektował i budował razem ze swoimi synami linie kolejowe, sieci kanalizacyjne i wodociągowe dla około 30 miast europejskich, m.in. w Warszawie, Hamburgu, Bazylei i Sankt Petersburgu. Dla Szczecina i Berlina rolę tę pełnił James Hobrecht. Tylko, jak go zrymować?
Zawsze w wodzie jest mi dobrze,
jeśli grzbiet mi natrze Hobrecht?

Na zdjęciu wieża Lindleya, część filtrów warszawskich