Rozmyślania na Wielki Piątek, w czwartek tydzień później

Krzysztof Mika

Kwestia smaku

Był i żył polski poeta Zbigniew Herbert. Jak wspomina Leopold Tyrmand, był to ktoś absolutnie twardy i nigdy nie dał się złamać – w czasach stalinowskich klepał prawdziwą biedę – utrzymywał się z klejenia papierowych torebek jako chałupnik. Pisał.

W jednym ze swoich wierszy, krytycznym wobec najwspanialszego systemu sprawiedliwości społecznej, użył określenia, że to nie tylko kwestia etyki ale estetyki. No właśnie. Estetyka. W dawnych, okropnych czasach wszystkie życiowe czynności miały rytuały. Pojedynkujący się panowie kłaniali się sobie i umierać też trzeba było ładnie – tak nakazywała pompa funebris. A poza tym etykieta, politessa, protokół dyplomatyczny. A nawet chłopoman Wyspiański pisał „trza być w butach na weselu”. Oczywiście z butów Wyspiańskiego słoma nie wyłaziła. No właśnie. Niezależnie od mojego stosunku do tej najlepszej ze zmian, której teraz doświadczamy, chciałbym żeby było ładnie i elegancko. Jak zabijać to szpadą, a nie kijem bejsbolowym. A tu ciągle, podkreślam ciągle, brzydko i spod eleganckich (nie zawsze) garsonek i garniturów wyłazi dresiarski dres, trzy paski na nogawce, krok koło kolan. I nawijka blokersa. Najpierw „zdradzieckie mordy”, „potem wystarczy nie kraść”, „odcinanie od koryta „,teraz ja mówię”, wrzaski „się należało za ciężką pracę”. I wszystko na krzyku z charakterystycznym plebejskim, gardłowym przygłosem. Tak wrzeszczeli działacze robotniczy, tak wrzeszczeli naziści. Teraz wrzeszczy Prezes, prof. (uniwersytecka) Pawłowicz, a ostatnio wice premier Szydło. Kiedyś ludzie się starali. Pracowali nad sobą. Elementarne dobre wychowanie i tak zwane miękkie umiejętności w relacjach z ludźmi były przepustką do wielkiego świata. Trzeba było się starać. Wiele osób z tzw awansu społecznego osiągnęło wyżyny. Tu jak by obserwujemy proces odwrotny: degradacji społecznej. Co więcej zasada ta staje się naczelną taktyką i wręcz regułą: aspirujemy do społecznych dołów. Suweren w końcu tam przebywa. Pytanie czy tylko w imieniu tego suwerena należy rządzić. Ale nie sam wrzask. Telewizja pokazuje obraz, a na obrazie twarz o koszmarnym grymasie. Jestem wzrokowcem, ta twarz zostaje w pamięci. Strach się bać. Z historii pamiętamy takie twarze. Najgorsze jest to, że w tym momencie była prawdziwa. Dużo pracowałem z osobami z tzw. obszaru wysokiego ryzyka społecznego (kiedyś mówiono, może niesłusznie: margines) i nauczyłem się wtedy czytać miny i grymasy. Brak tej umiejętności mógł skończyć się boleśnie, bardzo boleśnie. I tu nawet nie chodzi o ordynarny (tak, ordynarny) grymas, ale o oczy pełne nienawiści. W nich była prawda. Dreszcz po plecach – nie chciałbym takiej przeciwniczki, nawet nie uzbrojonej. Ależ ona nienawidzi. Patrzenie w oczy to jedna z zasad w konfliktach, szczególnie tych fizycznych ulicznych… To smutne, że schodzimy do takiego poziomu. A zaczęło się od samej góry: „ dał Jarosław nam przykłady, jak obrugać mamy”. Subtelny inteligent z Żoliborza. Tu jazda w dół była szczególnie intensywna. Oczywiście natychmiast odezwą się przeciwnicy: „przecież Piłsudski bardziej brutalnie rugał i obrażał”. No i fatalnie, że tak było i że był maj 26, i Bereza, Brześć. Nic Marszałka nie usprawiedliwia. Co więcej powoływanie się na niego jest śmieszne. Ja kradnę, bo wszyscy kradną. Piłsudski klął, o, i ja mogę. No, żebyś jeszcze był tej miary człowiekiem jak Piłsudski… A może warto wzorować się na Marszałku w innych kwestiach? A może nie? Wracając do naszej rzeczywistości – po wrzaskach p. Szydło występuję urocza jak zwykle p. Mazurek, udająca rzecznika prasowego i stwierdza, że to było wspaniałe wystąpienie. Żeby choć najmniejsze przeprosiny, tłumaczenie… A tu pełną gębą: „było świetnie”. Gdzie my jesteśmy? A może w „Szewcach” Witkacego? Jakoś dziwnie atmosfera tej fantasmagorii bliska naszej politycznoposelskiej operetki. Popatrzcie, przeczytajcie: „sturba ich suka malowana”, ”dziamdzia ich szać zaprzała”, a może to „dziamdzia jego zafatrany glamzdeń”. Tak klną szewcy. A w akcie trzecim: ”To tak śpiewa nasza krew chamska dzika i śmierdząca”. Słowotwórstwo witkiewiczowskie, ale nie w tym rzecz. Brzmienie jakieś bliskie, takaż atmosfera.

A więc jednak szewcy?

Czego bała się moja prababka?

Krzysztof Mika

Fakelzugiem po Warszawie

To była pani z dobrego, przedpierwszowojennego domu: francuski, fortepian, nauki na pensji. Udział w strajku szkolnym w 1905 roku. Całe życie nosiła krzyż żałoby po powstaniu styczniowym. Wierząca katoliczka, sympatyczka PPS. Narodowców nie lubiła, pamiętała jak bojówki narodowców strzelały do pepesiaków w trakcie rewolucji piątego roku. Mąż był dość wysokim urzędnikiem kolei warszawsko-wileńskiej – jego zegarek służbowy mam do dziś – chodzi! Mam też ów krzyżyk żałoby narodowej.

Prababka kojarzy mi się z koronkami, kapeluszem i mieszkaniem na rogu Chmielnej i Żelaznej, przed wojną „dobra dzielnica”, a po wojnie już „Dziki Warszawski Zachód” – pamiętacie Hłaskę i Tyrmanda? Duże wielopokojowe mieszkanie zostało zasiedlone kwaterunkowymi lokatorami.  Prababka nie miała nic przeciwko temu – ludzie potracili mieszkania w trakcie wojny. Urocza pani, zawsze kapeluszu (przyzwoita kobieta nie wychodziła na ulicę z odkrytą  głową!), z pokorą znosiła powojenną rzeczywistość, pozostając wierną wierze i lewicowym poglądom. Często ja odwiedzałem po szkole, mieszkałem niedaleko, na Ochocie. Dokarmiała z groszowej emerytury. Skromne posiłki, podane elegancko i piękne srebrne sztućce z monogramami – tyle pozostało z dobytku po wojnie – tylko jedno nakrycie! Jest w rodzinie do dziś.

Prababka miała różne powiedzonka, bon-moty.  Jeden pamiętam do dziś: „nie boję się Niemców, Rosjan, komunistów – boję się hołoty”.  Wiedziała, co mówiła: cztery wojny, dwie rewolucje, jedna w Rosji na Ukrainie, budowa socjalizmu. To była mowa w rozumieniu (dobrym rozumieniu) lewicującej katoliczki z dobrego domu. A dziś przypomina mi się jeszcze jedna opowieść: w latach 30, nie wiem już w jakich okolicznościach, pojechała do Niemiec. Zaczynała się III Rzesza. Dla prababki to, co tam widziała, stanowiło wstrząs. Nazistowski entuzjazm Niemców, wstawanie z kolan, odrzucanie Traktatu Wersalskiego, skuleni normalni (jeszcze) ludzie, wycofani Żydzi.  Pamiętajmy, że nie kochała narodowców, więc odbierała to wszystko bardzo dotkliwie, emocjonalnie. Dużo młodych ludzi w mundurach, narodowe wzmożenie.

Ale z największym przerażeniem wspominała jedno wydarzenie. Pewnego dnia, wieczorem była świadkiem przemarszu fakelzugu. Co to jest fakelzug?  To marsz z pochodniami.  Ludzie w mundurach, ale i zwykli ludzie szli karnie i razem, nieśli również  sztandary, krzyczeli hasła narodowe, nazistowskie (prababka znała niemiecki). I wtedy zaczęła się bać. Wrażenie było tak silne, że wracało wiele lat po wojnie, prababka wielokrotnie „raczyła” mnie tą opowieścią, jako symbolem czegoś, czego należy się bać. Opowieści o wojnie owszem też, ale ów nazistowski fakelzug zajmował naczelne miejsce wśród „strasznych” opowieści.

Prababka miała jeszcze jedną umiejętność, potrafiła, językiem, oczywiście eleganckim, nazywać rzeczy po imieniu. Dla niej uczestnicy niemieckiego fakelzugu, być może nie wszyscy, to była groźna hołota. Pochodnie, nazistowskie hasła, poczucie mocy, wrzask – dla pani w kapeluszu było to nie do przyjęcia. Cóż fakelzugi stały się symbolem triumfującego nazizmu…

Jak się skończyło: wiadomo. Dlaczego dziś  do mnie wróciła do mnie ta historia? Otóż ulicami Warszawy przeszedł regularny fakelzug. Tak, w Warszawie! Tak, koło miejsca gdzie była słynna z czasów Powstania Warszawskiego barykada, 500 metrów od murów getta. Ten sam ryk, pochodnie, lepsze, bo pirotechniczne, ta sama ciemna moc, tylko kolory sztandarów nieco inne.  I „my chcemy Boga”, tam krzyczeli „Gott mit uns”.  Wierzący patrioci? I można mówić o cudownej uroczystości, morzu biało-czerwonych flag, rodzinach z dziećmi, wspólnym święcie itd. I konsekwentnie nie widzieć pewnych strasznych analogii, bezpośrednich nawiązań.

Moi rodacy-warszawiacy! jedną z głównych ulic naszego miasta przeszedł regularny fakelzug. Obejrzyjcie stare niemieckie kroniki, obejrzyjcie jeszcze raz „Kabaret”, „Zmierzch Bogów”, poczytajcie niemodnego dziś Remarque’a. Ja zaczynam się bać. Marsze podobne już miały miejsce, ale póki nie spotykały się z akceptacją rządzących… Rządy Republiki Weimarskiej też patrzyły przez palce, Hindenburg wręcz popierał Hitlera…

Powiecie: nie można szukać takich prostych analogii. Nie szukam – po prostu boję się. Tak jak bała się moja prababka.

Miasto drugiej kategorii cd

Miesiąc temu pojawił się tu tekst Krzysztofa Miki o Elblągu. Autor zapowiedział kilka wpisów i teraz, równo po miesiącu, kolejny wpis o FrauLanganke, przypominam, że koniecznie pisanej razem.

Krzysztof Mika

FrauLanganke (cz.2)

Awantura w mediach: o pomnik gwałconej przez sowieckiego sołdata gdańszczanki… Polki, Niemki, brali jak popadło. Ciężarna kobieta po prostu w najgorszej, nieskończenie strasznej dla siebie sytuacji… nie do wyrażenia. I spór: czy Polacy mogą postawić taki pomnik, taki wprost, tak brutalnie dosłowny.

I właśnie sprawa się zakończyła: wyrokiem za nieobyczajność. Tak to prawda historyczna stała się nieobyczajna.

W tym momencie powraca wspomnienie… historii mojego rodzinnego miasta – Elbląga. Wiedzę o tych wydarzeniach przekazali Dziadkowie. Ale była ona całkowicie pozbawiona realnego kształtu. Chowałem się na ”Czterech Pancernych i psie”. Wiedziałem, że w trakcie i po zdobywaniu miasta działo się źle . Nie wywoływało to specjalnych emocji. Po prostu było. Wiadomo wojna. Może potrzeba było awantury o gdański pomnik i wcześniejszej lektury o zdobyciu Elbląga, żeby emocje, wspomnienia i skojarzenia osiągnęły masę krytyczną. Wtedy powrócił pierścionek FrauLanganke, który nie chciał „zejść” z palca i sowiecki sołdat za pomocą bagnetu rozwiązał problem, odcinając ów oporny palec, wraz z pierścionkiem oczywiście. FrauLanganke prowadziła na co dzień sklep z papeterią i książkami, na pewno sprzedawała „Mein Kampf”.

No cóż, powie ktoś, sami sobie winni, ci Niemcy. Obraz żołnierza obcinającego palec starszej kobiecie tkwił w mojej pamięci. Niezwykle plastyczny z chirurgiczno- anatomiczną dokładnością, z bagnetem zgrzytającym o kości. W medycznym podręczniku sprawdzałem, jak się amputuje palce. Sowiecki żołnierz pewnie po prostu położył rękę na stole i tępym bagnetem załatwił sprawę, nie dbając o higienę, tamowanie krwi. Można przyjąć,  że wcześniej tym samym bagnetem otwierał amerykańską tuszonkę. FrauLanganke przeżyła. To może niewielka cena dziejowych rozliczeń – córka FrauLanganke zapłaciła cenę najwyższą – zgwałcona, popełniła samobójstwo.  Czy FrauLanganke i jej córka były winne?

Wkrótce pozbawiona palca FrauLanganke wyjechała – nie było dla niej miejsca w nowej rzeczywistości, zresztą Elbląg kojarzył się z bólem i grozą. Gdzie pochowano jej córkę – po latach udało się ustalić, ale o tym za chwilę. Wyjazd Frau L. towarowym wagonem (opowieść Babci) to symboliczny w koniec niemieckiego Elbląga. Opowieść jeszcze tylko Babci, ponieważ Dziadek nie wracał ciągle z obozu i Babcia była sama z moją Mamą, wówczas gimnazjalistką. Oczywiście koniec ów miał charakter wyłącznie symboliczny – w rzeczywistości na co dzień nurzaliśmy się w niemczyźnie, elbląskiej niemczyźnie. Langankowa w pewnym sensie pozostała z nami. A ja w tej niemczyźnie nurzam się do dzisiaj: wspomniane obrazki, zegar, meble, jakieś naczynia, nóż, fajansowy pojemnik na herbatę, rzeczy, które mieszkają ze mną.

Jeszcze list wysłany do niemieckiego dziennikarza kontaktującego się ze stowarzyszeniem niemieckich elblążan, ale na razie przynajmniej, bez odpowiedzi. Moją ciekawość podsycała relacja żony elbląskiego lekarza, dotycząca wydarzeń w momencie wkroczenia sowietów. Można powiedzieć typowy w swoim dramatyzmie obraz zniszczenia, przemocy, zabijania. Dlaczego właśnie ta relacja? Ze względu na adres – państwo doktorostwo mieszkali o cztery kamienice od domu, w którym mieścił się sklep z papeterią i materiałami biurowymi Fraulanganke. Po sąsiedzku. Bardzo po sąsiedzku. Doktorostwo: Alter Markt 45, Langankowa – 63. Liczyłem na to, że doktorowa coś wie o mojej Fraulanganke. Podawała bowiem dziesiątki nazwisk, daty, wydarzenia. Przecież nie mogła nie znać kupcowej z niedalekiego sąsiedztwa. Niestety nic. Może w koszmarnej zawierusze ognia, przemocy, gwałtów doktorowej „umknęła” kupcowa z sąsiedztwa. Ze Starego Rynku, tak typowego dla miast hanzeatyckich, został bruk i Markttor. Po kamienicach 63 i 45 śladu…

Dopiero w latach 70 zaczęto odkopywać fundamenty elbląskich kamienic – potem wybudowano na nich „pseudostarówkę”, nawiązującą do historycznej architektury. Może i dobrze, że niczego ta nowa starówka nie udaje, ale z drugiej strony trochę szkoda, bo elbląskie Stare Miasto to była perełka. Można dość dokładnie określić, gdzie stał dom nr 63, bo, co ciekawe, w archiwum Elbląga zachowały się księgi wieczyste i przedwojenne plany.  A na pierwszym planie powojennego Elbląga z 1946 roku nie znajdzie się Starego Rynku, jest jedynie zaznaczony plac „Przy Bramie”. No właśnie Markttor… obrazek, który nie bardzo lubiłem, choć prawdopodobnie najcenniejszy spośród pamiątek po FrauLanganke. Grafika, podpisana, kupiona, pewnie wiele lat przed wojną, w firmie „Kunsthandel Fritz Wolter”- na odwrocie niewielka metka, która przetrwała ponad 75 lat. Kunsthandel Herr Woltera mieścił się przy ulicy Mostowej 20. Ulica Mostowa, czyli przedwojenna Brückstrasse figuruje na planie z 1946 roku, ale w moich czasach był już tylko ciąg komunikacyjny na skraju największego chyba trawnika w Europie, koło kościoła św. Mikołaja.

W 1946 roku zapewne stały jeszcze wypalone ruiny budynków, więc pojęcie „ulicy” miało jeszcze jakiś sens. Fritz Walter sprzedał podpisaną grafikę FrauLanganke, a ona wymieniła Wieżę Targową, pewnie na chleb, może jeszcze babcia dała jej trochę cukru i margaryny. Zresztą z tym Fritzem to śmieszna sprawa: na rewersie grafiki nalepka Fritz Wolter Kunsthandel, ale w książce telefonicznej mowa jest o warsztacie szklarskim. Szklarz handlujący sztuką? A może wyraz wygórowanych ambicji? Zakład Fritza mieścił się w ładnej, dużej manierystycznej kamienicy, tak typowej dla Gdańska i Elbląga, a zapewne i Królewca. Po tym budynku oczywiście śladu nie zostało. Sklep z papeterią i materiałami biurowymi FrauLanganke zajmował parter typowej XIX-wiecznej kamienicy, pozbawionej wdzięku i sznytu typowego dla bogatych miast hanzeatyckich. Przeciętność, jak gorsze kamienice Dolnego Miasta czy na Oruni w Gdańsku  Po niej również ani śladu, poza zachowanymi księgami wieczystymi. Sama wieża stoi, resztka gotyckiego Elbląga, a na ścianie wieży pamiątka po wojnie 13-letniej z Zakonem Krzyżackim – reliefowy odcisk łopaty, symbol buntu mieszczan i rzemieślników Elbląga. Bunt był skuteczny – zamek Krzyżacki został praktycznie całkowicie zniszczony, ale wieża pozostała. Propaganda polska buntowi miast pruskich nadawała patriotyczny, polski wymiar. W rzeczywistości chodziło o handel zbożem i opiekę króla polskiego, a co za tym idzie większe swobody i dochody. W większości miast mieszczaństwo było w swojej masie niemieckie i dzisiejsze pojęcie patriotyzmu nie da się zastosować do tamtych czasów. Mieszczanie mieli dość Krzyżaków, monopolizujących handel zbożem – tak naprawdę była to wojna wewnątrz Hanzy, której członkami byli i Krzyżacy, i Elbląg, i większość miast pruskich. A zatem mniej „polskości”, a więcej interesu i handlu. Wojna 13-letnia miała również swój wymiar europejski: była początkiem upadku Hanzy. Europa otwierała się na handel atlantycki… Dla Elbląga to były dobre czasy, które trwały do pierwszego najazdu szwedzkiego – miasto popełniło błąd, który zaważył na całej przyszłości miasta: Elbląg poddał się Szwedom. Z miasta wyprowadziła się faktoria kupców angielskich, skończyła się przychylność Korony… dostęp do morza stawał się coraz trudniejszy: rzeka Elbląg i Zalew Świeży czyli Wiślany coraz płytszy. Gdańska dominacja narastała, Elbląg stawał się coraz bardziej prowincjonalnym miastem, stolica Prus książęcych była w Królewcu, a „stolica” gospodarcza – w Gdańsku. Zboże w przeważającej ilości płynęło tamtędy.

Wracamy do 1945 roku. Próbuję osadzić FrauLanganke w jakiejś społecznej rzeczywistości. Trochę to śmieszne – zbieranie jakichś malutkich fragmentów owej rzeczywistości: są sąsiedzi z Alter Markt – jedyni „stwierdzeni”: doktorostwo, a raczej żona doktora. Jakiś człowiek który sprzedał obrazek… Mało tego, prawie nic. Zupełnie przypadkiem, w jednym z portali dotyczących najnowszej drugowojennej historii Prus Wschodnich, znajduję przejmującą historię rodziny Langanków spod Barczewa i ich dramatyczną, i w pewnym sensie heroiczną ucieczkę przed nacierającą Armią Czerwoną. Czy tamci Langankowie to rodzina „mojej” FrauLanganke”? Zimowy koszmar, podróży-ucieczki z piątką dzieci… Szukam dalej: pod Kętrzynem kilka wsi z „langanke” w nazwie, co oznacza miejsce bagienne, wilgotne. Źródłosłów niemiecki czy pruski? Jak stary? Rodzina o korzeniach niemieckich, czy pruskich? Ciągle czekam na odpowiedź wspomnianego już dziennikarza, zajmującego się przedwojennymi elblążanami. I zupełnie internetowym przypadkiem znajduje się jeszcze jeden Langanke, który zmarł w roku 2012. Na dodatek jest to „historyczny” Langanke, bo był ostatnim, najdłużej żyjącym Niemcem, posiadaczem rycerskiego krzyża żelaznego. Za Ardeny. Walczył w formacjach pancernych SS. Czy to też rodzina? Ten Langanke był z Dortmundu. Strasznie dużo tych niewiadomych. Dziwna fascynacja, ale w końcu w jakiś sposób, całkowicie przypadkowy stałem się spadkobiercą FrauLanganke. Przecież żyję z jej rzeczami. Przez dziesiątki lat towarzyszą mi jej przedmioty, przedmioty, które z jakichś powodów nabyła, posiadała, pewnie lubiła. W przedmiotach, które posiadamy jest cząstka nas, bo zawsze wybieramy rzeczy, przedmioty z jakiegoś powodu. Tak jak wybieramy imiona naszych dzieci… Niektóre z tych przedmiotów wybiera się z powodów oczywistych, praktycznych, prostych. Inne, bo odpowiadają naszym potrzebom emocjonalnym, estetycznym, może filozoficznym, może systemowi wartości. Grafika Markttor – to zrozumiałe, bo to jej, FrauLanganke, najbliższe sąsiedztwo i w pewnym sensie symbol Elbląga. Podobnie kuchenne drobiazgi – są praktyczne, po niemiecku praktyczne. Ale niezły zupełnie obraz wmarzniętych w lód tolkmickich lomm ( lokalny typ stateczku żaglowego).

A widok z wzgórz nad Kadynami? A panorama kawałka zakładów Schichaua, z  jakimiś stateczkami… Po co one kupcowej z Altermarktu? Po co mojej Babci? Nauczycielce z Warszawy? W 1946 to były bezwartościowe śmieci… Jakie potrzeby spowodowały, że FrauLanganke kupiła te obrazki, a jakie, że moja Babcia wymieniła je na jedzenie. Przecież takich gratów wtedy w Elblągu walało się mnóstwo. A może po prostu taka babcina przyzwoitość panienki z dobrego domu, która zdawała sobie sprawę, że okaleczona dosłownie i psychicznie Niemka nie ma nic innego. Więc te nabyte w akcie dobrej woli obrazki, w magiczny sposób zaprogramowały moje życie. Tajemnicze statki, tajemniczy widok z Wysoczyzny Elbląskiej nad Kadynami. Były obecne od moich najmłodszych lat, ale dopiero w latach 70, 80 i 90 dowiedziałem się, a raczej doświadczyłem, co przedstawiają. Co prawda tolkmickich lomm już nie było, natomiast przedstawiony na innym kawałek zakładów Schichaua zobaczyłem w naturze dopiero w roku 1973, podobnie jak wspomniany kawałek Wysoczyzny Elbląskiej. Dlaczego?

O tym w kolejnej części opowieści.

Miasto drugiej kategorii

mika-kanalKrzysztof Mika

FrauLanganke (cz.1)

(proszę zachować pisownię razem – FrauLanganke!)

Tak się składa, że moje życie w dość specyficzny sposób łączy się z obszarem Polski, nazywanym Ziemiami Odzyskanymi, albo północno-zachodnimi. Jak to się stało, że dziecko rodziny przesiedlonej po wojnie z Warszawy do Elbląga, nie wyrośnie we wrogim nastawieniu, lecz znajdzie swoje miejsce właśnie w tej rzeczywistości, teoretycznie całkowicie obcej – polubi Elbląg, który stanie się jego miastem rodzinnym?

Gdyby to jeszcze to był Gdańsk, którego, jak chciała oficjalna historia i propaganda, związki z Polską liczne i mocne… Gdańsk łatwiej było pokochać. To taki ważny symbol. W końcu o Gdańsk zaczęła się wojna. Taki Elbląg, też niby był z Polską związany, ale zdecydowanie nie znajdował się w głównym nurcie, to tylko wschodnio-pruskie ubocze, choć najpierw były to Prusy Królewskie. Owa różnica miała swój praktyczny i zarazem symboliczny wyraz: pociągi z Warszawy jechały do Gdańska, a przesiadka do Elbląga w Malborku. Do Elbląga połączenia bezpośredniego nie było. Miasto drugiej kategorii. Jak bardzo drugiej kategorii pokazuje fakt, że nigdy nie zostało odbudowane w swoim historycznym kształcie, no cóż (o czym będzie) orłów polskich raczej nie szukano. Taka prowincja w prowincji – bo stolicą był Królewiec i do Królewca ciążyło całe życie społeczno-gospodarcze Prus Wschodnich. Koleje i drogi wiodły równoleżnikowo do Królewca.

Elbląg w tragiczny sposób w 1945 wysunął się na czoło miast wschodniopruskich – był pierwszym dużym miastem zdobytym przez Armię Czerwoną, za co miasto i mieszkańcy zapłacili zresztą straszną cenę. Królewiec również – jeszcze w latach 60 na rozkaz Chruszczowa burzono resztki zabytków, żeby zniszczyć ostatecznie ślady „proklatoj Germanii”.

kanal (6)Wracajmy do Elbląga. Dziadkowie, ci ze strony Mamy, byli dziwni – oboje nauczyciele historii, opowiadali historię Elbląga, oczywiście w sposób dostosowany do możliwości poznawczych dziecka, ale konsekwentnie sączyli do głowy elbląskie historie. Spacery zawsze zahaczały o reszteczki starówki, nabrzeże Kanału Elbląskiego, potem dalej, gdzieś na przedmieścia, poza obszar historycznego centrum, czasem w ulubione przeze mnie miejsce – do składnicy złomu, gdzie zgromadzone były resztki różnych wspaniałych rzeczy, związanych z historią miasta i okolicy. Np. stareńkie maszyny parowe pochodzące ze złomowanych stateczków kursujących po Zalewie Wiślanym i Kanale Elbląg-Ostróda. W pewnym sensie były dla mnie dziełami sztuki, przepiękne w swoim anachronizmie, ozdobione mosiężnymi elementami, najczęściej wyprodukowane w zakładach Schihaua, teraz nazywanych „Zamechem”. Godzinami potrafiłem oglądać te maszyny, dotykać ich, brudząc się niemiłosiernie, wyobrażając sobie stateczki, w których były zamontowane, a siebie w roli mechanika Po kilkudziesięciu latach dowiedziałem się, jakie to były jednostki, jak się nazywały, ale to zupełnie inna historia. W składnicy złomu były inne fascynujące rzeczy – np. gąsienice czołgów. Niemieckich. Wykopane gdzieś na polach pod miastem. Wojenna historia wracała i w taki sposób.

Rok 1980. Kończyłem pisać pracę magisterską z historii żeglugi polskiej w dwudziestoleciu międzywojennym i siedziałem całymi dniami w archiwum państwowym w Gdańsku, dojeżdżając tam z Elbląga, gdzie mieszkałem u Dziadków.

kanal (5)Rok 1980 zatem. Rozpoczął się karnawał Solidarności – uczestniczyłem w nim od początku, od strajku w Stoczni, nb. byłem pierwszym polskim dziennikarzem, który tam był. Pracowałem wtedy w Ekspresie Wieczornym, równolegle kończąc studia. Atmosfera wolności i buntu dotarła też do zakurzonego wojewódzkiego archiwum w Gdańsku. Pewnego dnia jeden z archiwistów zdobył się na śmiałość i powiedział: „zostaw Pan na chwilę te notatki, coś Panu pokażę, o tym napisać to by było warto…” Poszliśmy do składnicy, regały ciasno wypełnione teczkami z dokumentami, charakterystyczny zapach. W końcu zatrzymaliśmy się przy regałach w głębi pomieszczenia.”Patrz pan”, powiedział mój archiwalny cicerone… „tu mamy ponad 50 metrów bieżących skarg na sowietów, jak weszli do Gdańska i trochę potem (…) wszystko jest: rabunki, gwałty, morderstwa”. W każdej teczce coś. Razem będzie 50 metrów bieżących – bo akta w archiwach liczy się na metry. A spraw dziesiątki tysięcy”. Te 50 metrów – jak je odnieść do życia? Jak mierzyć nieszczęście na metry? Dramaty zamknięte, uwięzione w papierowych teczkach. Anonimowe w swojej masie. Przez chwilę pomyślałem, że pewnie część tych ludzi jeszcze żyje, że żyją dzieci poczęte z tamtych gwałtów. Nie zająłem się tą sprawą, nie napisałem… Pozostało tylko wrażenie ogromu problemu, tym bardziej dojmujące, że zamienione na owe dziesiątki metrów takich samych papierowych teczek. Tak jak okulary w Oświęcimiu, tysiące okularów, rzecz tak bardzo osobista i tak pozbawiona ludzkiej przynależności, zamieniona w stertę oprawek i szkła. W Gdańskim archiwum były również sprawy z tzw. województwa, w tym z mojego rodzinnego Elbląga.

Gdzieś za mną zostały owe metry teczek, był czas działania. Zakładania organizacji związkowej, strajków, protestów. W tej atmosferze obroniłem pracę magisterską, a karnawał Solidarności zmierzał do smutnego końca. Dziadkowie zmarli, mieszkanie w Elblągu zostało sprzedane, ale jest wciąż trochę mebli i obrazów oraz ładnych, gustownych poniemieckich drobiazgów. Elbląg z wymiarów realnych mojego dzieciństwa przeniósł się w emocjonalno-wspomnieniowe, które kształtowały obraz miasta i nakładały się na nowy kształt miejscowości – często odwiedzanej mimo nieobecności dziadków – bo po drodze na Wybrzeże. Zmiany, które (na szczęście) zaszły w architekturze, czynił Elbląg w kategoriach realnych coraz bardziej odległy, choć dom Dziadków stał i pewne charakterystyczne elementy „tamtej” zabudowy z dzieciństwa również. Powstała „niby” Starówka, nawiązująca do historycznego kształtu miasta na wspomnianym, największym (chyba) trawniku w Europie. Tu towariszczi postarali się, by poza kilkoma budynkami i kościołem nie zostało nic. To w końcu był to pierwyj gorod proklatoj Germanii.

kanal (7)Jak owo „wyzwalanie” wyglądało, ze szczegółami dowiedziałem się w roku 2012. Wtedy przeczytałem książkę „Elbing” – fabularyzowaną relację o zdobyciu miasta przez Rosjan. Autor, regionalista zebrał relacje elbingerów – Niemców elbląskich. Radzieckie wojska, płonące miasto, nieskuteczna ewakuacja. Ulicą, przy której stoi dom, w którym znajdowało się mieszkanie Dziadków, jeździły sowieckie czołgi. Dziś ulica nazywa się Giermków wtedy Junker Strasse. Miasto, którego centrum, przepiękną starówkę zamieniono właśnie w jeden z największych w Europie trawników. Książka była wstrząsem – prawdziwa historia mojego rodzinnego miasta nabrała nowego wymiaru i pojawiło się takie oto myślenie: sowiecka ofensywa, to był początek procesu, który doprowadził do pojawienia się w Elblągu, w styczniu 1946 mojej Babci, a potem mojego przyjścia na świat w 1957 w wojskowym szpitalu. Można powiedzieć: proces historyczny itd., itd. Ale inaczej to wygląda, jeśli właśnie osobiście stajesz się elementem tego procesu, procesu polegającego na praktycznie całkowitej anihilacji przeszłości, zerwaniu ciągłości historycznej, wręcz cywilizacyjnej. Ów proces miał całkowicie zniszczyć pozostałości niemczyzny, albo jak lubiła to określać ówczesna propaganda: prusactwa. A na końcu ja!

Tymczasem moje „elblążenie” wiązało się w sposób przemożny i paradoksalny z ową niemiecką przeszłością, z niemieckimi pamiątkami, co więcej w dziwny sposób wyznaczyło moją drogę życiową, związaną z Warmią i Mazurami, Bałtykiem, historią i żeglarstwem. A nad wszystkim duch FrauLanganke, zaklęty w pamiątkach po niej. To co udało się zdobywcom dokonać w skali makro, w przypadku moich Dziadków i mnie zawiodło całkowicie. Wyrastałem otoczony niemczyzną! Może Dziadkowie, przedwojenni drobnomieszczanie, choć z ładnymi szlacheckimi korzeniami: ona z domu Nowakowska (związana z Groszkowskimi), a on Taczanowski nie bardzo mogli się pogodzić z wschodnioeuropejsko-azjatycką cywilizacją i jej produktami, więc woleli niemieckie, bliższe cywilizacji zachodnioeuropejskiej mimo, że niemieckie. Jakoś lepiej pasowały. Sowieckie perfumy stały na toaletce ze dwadzieścia lat…

A moje „elblążenie” jakieś dziwne było: to nie obejmowanie nowych terenów zdobytych w wyniku dziejowych rozliczeń, z miłym poczuciem dominacji i posiadania, i konieczności polonizacji takiego obszaru, to raczej akceptacja prawdziwej historii tej ziemi, jak by nie była trudna i niepolska, i zgoda na to, że właśnie tak, że można tu żyć i wcale nie trzeba niszczyć przeszłości, a raczej ją poznawać. Nie brzydziła mnie niemieckość, pruskość, hanzeatyckość, jakoś starałem się to połączyć ze swoją historią: ja wpisany w dzieje tutejsze. Pewnie to zasługa Dziadków, nauczycieli historii, którzy nauczyli mnie tego, że właśnie historii nie da się odrzucić, tylko warto poznawać. Polski dzieciak rósł sobie wśród niemieckich pamiątek. Teraz to modne: ruch regionalny, małe ojczyzny, drugiej strony Heimattouristik. Wtedy nie tak prosto.

Moje własne wrastanie, oswajanie nowego gruntu w Elblągu. Niemieckiego miasta w Prusach Wschodnich, do którego Dziadkowie przeprowadzili się zaraz po wojnie. Dla nich był to „surowy korzeń” i to tkwiący w całkiem obcej glebie, niemieckiej, dla mnie na przełomie lat 50 i 60, a potem do ich śmierci całkiem magiczna gleba: jeszcze trochę niemiecka (dom wyposażony w niemieckie meble), trochę polska, nie do końca obca, na pewno moja. Może inna, ale już trochę swoja w sensie państwowo-narodowym, bardziej moja, choć jeszcze w latach 70 poczucie „za granicy”, trochę. Nieodległy Gdańsk poprzez propagandową akcję, udowadniającą jego rzekomą polskość mniej jakby obcy. Elbląg, jak powiedziałem nie miał takiego szczęścia – leżał na uboczu głównego nurtu historii i choć jego związki z Polską były nie gorsze niż Gdańska, to po wojnie wyrażały się głównie akcją wywożenia, właśnie do Gdańska cegły manierystycznej, pochodzącej z rozbiórki resztek elbląskiej starówki, a to w celu odtwarzania dowodów „historycznych związków Gdańska z Polską”. Orły piastowskie nad Bałtykiem i tak dalej. Dla piastowskich orłów strzegących brzegów Bałtyku rozebrać resztki elbląskiej starówki było warto. A tu co: ubocze dziejów, tym bardziej że daleko do morza. A Zalew Wiślany nazywał się Świeży, a kraina nad jego brzegiem to Ermland albo Wybrzeże Wschodnio Pruskie. Łatwo tu piastowskich orłów nie znajdziesz. Prusowie, Warnowie, a potem Krzyżacy. Elbląg miasto drugiej kategorii.

W Prusach Wschodnich. Bardzo źle. Przed wojną nawet nie na obszarze Wolnego Miasta. Po prostu Ostpreussen. Sowieci zdobywali pruskie miasto i z poczuciem sprawiedliwości historycznej owo pruskie miasto burzyli. A więc w słusznej zemście gwałcili, mordowali i palili. Mordowali ludność niemiecką. Nikt nie myślał o związkach z Polską, tylko o zemście, karze za zbrodnie niemieckie. Więc ukarano miasto i ludzi, nieważne czy mieli jakikolwiek związek z nazizmem i Hitlerem. Palono i burzono Starówkę. Palono, bo w piwnicach i ruinach ukrywali się nieliczni pozostali w mieście elblążanie, czyli elbingerzy. Ogień ich skutecznie wypłaszał. Wiedzę o tych wydarzeniach przekazali Dziadkowie. Ale była ona całkowicie pozbawiona realnego kształtu. Chowałem się na Czterech Pancernych i psie. Wiedziałem, że działo się źle w trakcie i po zdobywaniu miasta. Nie wywoływało to specjalnych emocji. Po prostu było. Wiadomo wojna.

Może potrzeba było lektury o zdobyciu Elbląga, żeby emocje, wspomnienia i skojarzenia osiągnęły masę krytyczną. Wtedy powrócił pierścionek FrauLanganke, który nie chciał „zejść” z palca, a sowiecki sołdat, za pomocą bagnetu rozwiązał problem, odcinając ów oporny palec, wraz z pierścionkiem oczywiście.

FrauLanganke prowadziła na co dzień sklep z papeterią i książkami, na pewno sprzedawała Mein Kampf. No cóż, powie ktoś, sami sobie winna, ta Niemra. Obraz żołnierza obcinającego palec starszej kobiecie tkwił w mojej pamięci. Niezwykle plastyczny z chirurgiczno-anatomiczną dokładnością, z bagnetem zgrzytającym o kości. W medycznym podręczniku sprawdzałem, jak się amputuje palce. Sowiecki żołnierz pewnie po prostu położył rękę na stole i tępym bagnetem załatwił sprawę, nie dbając o higienę, tamowanie krwi. Można przyjąć, że wcześniej tym samym bagnetem otwierał amerykańską tuszonkę. FrauLanganke przeżyła. To może niewielka cena dziejowych rozliczeń. Córka FrauLanganke zapłaciła cenę najwyższą – zgwałcona, popełniła samobójstwo. Czy FrauLanganke i jej córka były winne?

Babcia nie mówiła o niej inaczej jak „ta Niemka”, ale najczęściej „Langankowa”. „Langankowa”, to już była forma oswajania rzeczywistości, ale co dziwne , a może normalne, nigdy nie używała jej imienia, pewnie po to by zachować dystans, natomiast „Frau” i „Langankowa” wymawiała na jednym oddechu i w mojej pamięci pozostało FrauLanganke… Ta „Niemka” przychodziła wymieniać różne rzeczy na żywność. Dlaczego Babcia wchodziła w takie interesy? Bóg raczy wiedzieć. W koło walało się do woli wszelkiego dobra, w styczniu 1946, tylko brać – sowieci wszystkiego nie wywieźli. Ale Babcia wymieniała nikomu niepotrzebne graty Langankowej na jedzenie. I rozmawiała, co pewnie było równie ważne jak żywność, bo Babcia znała niemiecki. Ukarana przez „wyzwoleńczą” i zwycięska ofensywę FrauLanganke pozbywała się gratów za chleb. Nie potrzebowała dużo – była całkiem sama. Mąż umarł przed wojną, a córka – „Frau Taczanowska, pani rozumie…”, ci „ sowjetische soldaten”…

Babci żal było prawdziwie, bo co potrafią owi „soldaten” miała okazje przekonać się w czasie rewolucji, zwanej październikową, którą przeżyła na Ukrainie wywieziona wraz z rodziną przez wycofujących się z Warszawy w 1915 Rosjan. A więc za bezwartościowe graty Langankowa dostawała chleb, którego w tamtym czasie wartość nie miała miary. Babcia dzięki temu stała się właścicielką rożnych mebli i kilku obrazków, które może niezbyt wielkiej wartości artystycznej, ale dla mnie nieskończonej emocjonalnej – wiszą do dzisiaj na ścianach mojego mieszkania. Są one w jakimś stopniu odpowiedzialne za elbląskie zainteresowania i za moje fascynacje wodą i żeglarstwem. Wszystkie z motywami elbląskimi i nazwijmy to wodno-marynistycznymi, poza jednym – grafiką przedstawiającą tzw. Marktthurm (wieżę targową), jeden z niewielu zachowanych zabytków gotyckiego Elbląga, kiedyś element murów obronnych. Ta grafika pewnie najbardziej wartościowa, ale przeze mnie mniej lubiana.

Obrazki po Langankowej – jakże musiały być bezwartościowe w tamtym czasie, jakże nie ekwiwalentna wymiana na chleb! Cóż Babcia, przedwojenna nauczycielka, nie znała się na interesach, ani na karaniu za historyczne winy, ani tym bardziej na nienawiści. Takie niepraktyczne podejście do życia, panienki z pensji, z domu „z francuskim i fortepianem”. Wkrótce pozbawiona palca Fraulanganke wyjechała – nie było dla niej miejsca w nowej rzeczywistości, zresztą Elbląg kojarzył się z bólem i grozą. Gdzie pochowano jej córkę po latach udało mi się ustalić, ale o tym za chwilę.

Wyjazd Fraulanganke, towarowym wagonem (opowieść Babci), to symboliczny koniec niemieckiego Elbląga. Jeszcze tylko Babci, ponieważ Dziadek nie wracał ciągle z obozu i Babcia była sama i z moją Mamą, wówczas gimnazjalistką. Oczywiście koniec ów ten miał charakter wyłącznie symboliczny – w rzeczywistości na co dzień nurzaliśmy się w niemczyźnie, elbląskiej niemczyźnie. Langankowa w pewnym sensie pozostała z nami.

A ja nurzam się w niej do dzisiaj: wspomniane obrazki, zegar, meble, jakieś naczynia, nóż, fajansowy pojemnik na herbatę mieszkają ze mną. W Elblągu nie było innych rzeczy, niż poniemieckie. Kuchnia: kredens i stół (mój Boże, jedliśmy na niemieckim stole!) i piecyk elektryczny AEG, pudło na chleb i młynek do kawy, wiszący na bocznej ścianie kredensu , nigdy nie używany, ale obecny i drobiazg, maleństwo-fajansowe z niderlandzkim motywem: kółko z drewnianą rączką do zagniatania pierogów – na kółku holenderski wiatrak. Pierogi wycinało się specjalną foremką i zagniatało tym kółkiem. Sypialnia: szafa, toaletka, małżeńskie łoże, orzech, a na toaletce dla kontrastu, przez całe lata stały radzieckie perfumy, prezent od sąsiadki repatriantki spod Wilna. Babcia nie odważyła się ich użyć – zapach nie mieścił się w pensjonarskiej przedwojennej estetyce, ale stały, żeby sąsiadce nie zrobić przykrości. Żyrandol z mlecznego szkła. Mosiężny karnisz. Salon: o tu niemczyzna szalała. Przepiękny pomocnik – o nim jeszcze będzie, stół, szafka, biblioteczka, zegar i wspomniane obrazy. W dziwnym, niepokojącym kontraście kilka sztuk, słynnego przed wojną w Polsce, fajansu bolimowskiego. Czemu bolimowskiego? A temu, że w Bolimowie na przełomie lat 20 i 30 Dziadkowie zakładali, a potem prowadzili szkołę powszechną. Jakimś cudem malowane skorupy przetrwały wojnę i wylądowały w Elblągu. Zegar. Wydzwaniający co pół godziny, budzący bezlitośnie, ale dający takie miłe domowe poczucie bezpieczeństwa.

W 1946 Dziadek wrócił z obozu pracy, a Langankowa pewnie wymieniała kolejny obrazek na chleb. Po latach, pod stertami odzieży znalazłem pamiętnik jednego z Langanków, całkowicie niezapisany, z pięknym rysunkiem bombowca, bowiem ów Langanke służył, jako podoficer w Luftwaffe. Przez lata, to wszystko było nieważne, po prostu było. W tym roku zacząłem grzebać. W internecie oczywiście. I znalazłem. Jeden z Langanków walczył w Ardenach, a nieszczęsną, zgwałconą córkę pochowano w jednym z nieistniejących już elbląskich ogrodów. Bardzo pomocnym źródłem jest elbląski Totenbuch, czyli Księga Zmarłych spisany przez tych , którzy przeżyli. Data miejsce, dane osobowe…

I tylko pytanie: czy kiedyś ją ekshumowali, czy ma gdzieś grób, czy gdzieś poza stronami stworzonej przez ocalałych w Totenbuch, ma swoje miejsce…

Już wiem, że nie – tam nie prowadzono ekshumacji Niemców.

Zdjęcia: Zofia Wojciechowska. U góry Autor, poniżej – Kanał Ostródzki

Głos rozsądku rozsądek ubezpieczający

Nie publikowałam tu nic na temat głośnej sprawy profesora Chazana, bo się nie znam i mogłabym tylko powtarzać cudze opinie, ale oczywiście, wiedziałam sama, co myślę. A myślałam jedno: obrzydliwość.

Teraz napłynął tekst. Spokojny, wyważony i rozsądny. Dziękuję Autorowi.

Krzysztof Mika

Męczennik niekompetencji

Z zażenowaniem i zdziwieniem obserwuję zawieruchę wokół profesora Chazana. Tak się składa, że od kilkunastu lat jestem współwłaścicielem i współzarządzającym przychodni lekarskiej (nie najmniejszej), wcześniej pracowałem w ministerstwie zdrowia, napisałem dziesiątki (jak nie setki) artykułów na temat służby zdrowia. Chcąc nie chcąc znam akty prawne dotyczące służby zdrowia, praw pacjentów i związane z ochroną zdrowia przepisów kodeksu cywilnego i karnego. Sam w swoim czasie uczestniczyłem (jako doradca ministra zdrowia) w kreowaniu niektórych z aktów prawnych i przepisów im towarzyszących.

Zacznijmy zatem od początku. Profesor Chazan podpisując kontrakt z NFZ miał pełna świadomość, że zawiera on zapisy dotyczące usług przerywania ciąży, oczywiście w ramach obowiązującego prawa. Zatem jeśli posiadał sumienie, a sadzę że nie pojawiło się ono w ostatnich dniach, tego kontraktu podpisać nie powinien. I już. Albo tak negocjować, żeby ograniczyć zakres kontraktowanych usług: tego nie robimy w moim szpitalu i już. Oczywiście jak znam NFZ, a znam dobrze, byłoby to trudne, ale może do zrobienia. Gdyby się nie udało, można powiedzieć oficjalnie i dla wszystkich słyszalnie: takich zabiegów nie wykonujemy. Być może skutki byłyby przykre finansowo, ale sytuacja jasna, zdefiniowana. No ale z tego co wiem, nic takiego się nie stało. Może chodziło przede wszystkim o pieniądze, ale jednocześnie profesor postawił się w sytuacji niemoralnej. Nieświadomie? Wątpię?

A zatem od początku występując w roli zarządzającego, postawił się w sytuacji co najmniej niejednoznacznej moralnie, a może raczej dwuznacznej… Podpisując kontrakt zawierał pakt z diabłem i wiedział co robi. Oburzenie moralne i postawy „pro life” powinny ujawnić się wówczas.

I dalej – sytuacja bieżąca ma swoje korzenie w tej wcześniejszej decyzji, ale jako taka nie ma nic wspólnego z racjami moralnymi i wyborami na poziomie kardynalnych wartości religijnych. Cały problem to efekt niefachowego zarządzania, do którego dorobiono ideologię. Decyzję, którą podejmował profesor, podejmował w dwóch rolach: jako lekarz i jako manager. Znał wszystkie elementy sytuacji, stan płodu, późne terminy i sytuację ciężarnej. Jako lekarz. Kierujący się klauzulą sumienia miał do zrobienia tylko jedno: powiedzieć – my tego nie zrobimy, ma pani bardzo mało czasu na podjęcie decyzji, ale w Warszawie szereg szpitali może Pani pomóc. Proszę się pospieszyć. I już.

Nic nie trzeba wskazywać, współuczestniczyć. Poinformować i już. Ale nie przeciągać. W roli zarządzającego działanie należałoby zacząć od rozmowy z radcą prawnym, który zapewne powiedziałby co robić, żeby nie łamać prawa i nie postawić się w sytuacji dylematu. Najprawdopodobniej skończyło by się, podobnie jak w przypadku roli lekarza: „tego nie zrobimy proszę się informować w innym szpitalu. I proszę się pospieszyć, ma Pani mało czasu”. W gruncie rzeczy w obu przypadkach działanie podobne , uczciwie stawiające sprawę, bez zagrożenia wartości deklarowanych przez profesora Chazana. Decyzję podjęłaby by kobieta, a i tak jej z odpowiedzialności nie jest w stanie zwolnić. I już. I takie zachowanie nie jest ucieczką od problemu, tylko pozostawieniem podjęcia decyzji właściwej osobie, bez uzurpowanie sobie prawa do decydowania. Oczywiście matka powinna mieć dostęp do wszystkich informacji dotyczących stanu dziecka, ale powtarzam, decyzja należy do matki. Profesor, nawet kierujący się najlepszymi intencjami, nie ma prawa do takich decyzji.

A zatem cała sprawa to nie kwestia ochrony życia tylko braku kompetencji w sytuacjach krańcowych, trudnych, ale od tego są dyrektorowie, żeby takie problemy rozwiązywać. Zawierucha medialno-religijna zaciemnia sytuację, która jest przykładem fatalnego poziomu zarządzania w służbie zdrowia, oraz, nazwijmy to po imieniu: braku podstawowych umiejętności z zakresu rozwiązywania konfliktów, bo w istocie problem, z którym zetknął się profesor Chazan to przykład sytuacji konfliktowej, ale do prostego rozwiązania. Sadzę, że obecność prawnika sytuację by uprościła. Powtarzam, tu nie chodzi o ochronę życia, bo jeśli tak nie powinno się podpisywać kontraktu z NFZ, albo przestać zrządzać publicznym szpitalem, ale o brak kompetencji.

Autor jest dziennikarzem, ma własne programy w radiu „Wnet”: Biuro rzeczy odłożonych, 5 x dlaczego, Cumy rzuć, żagle staw, Diabetyk na fali, samochody i ludzie. Jest doradcą minister Ewy Kopacz ds. zapobiegania konfliktom społecznym i komunikacji. W latach 2006-2008 prowadził własny program w TV Biznes (Polsat), w latach 2004-2011 współpracował z „Mówią Wieki”, „Jachtingiem”, „Automobilistą” „Życiem Warszawy”, „Arcana”, od marca 2003 do marca 2004 prowadził własny program ekonomiczny w Radiu Tok FM (Kawa z odrobiną ekonomii), a w latach 2002-2004 pracował jako rzecznik prasowy Polskiego Związku Żeglarskiego.