Kolejny tekst nadesłany w roku 2011 na konkurs Polskiej Rady w Berlinie “Danke Berlin”.
Wojciech Zawadzki
Niedziela, 13 grudnia 1981 roku, zaczęła sie typowo dla polskiego emigracyjnego Berlina Zachodniego – sen do południa i kac po sobotniej imprezie, kończącej kolejny tydzień ciężkiej pracy. Wstałem pierwszy, nastawiłem wodę na kawę, z prawdziwą przyjemnością wypiłem szklankę wody mineralnej i włączyłem radio.
Dzięki, najwyższemu w Europie, masztowi radiowemu w Gąbinie, pierwszy program Polskiego Radia był odbierany podobno bez problemu na całym świecie – w Berlinie na pewno. Od dłuższego czasu, ze ściśniętym sercem, słuchaliśmy komunikatów o wciąż pogarszającej się (jakby to było jeszcze możliwe!) sytuacji gospodarczej, o kolejnych strajkach, negocjacjach i rozmowach, które nie prowadziły do niczego. Zarówno ja, jak i mieszkający ze mną Andrzej i Krzysztof, byliśmy w Polsce członkami „Solidarności”, przyjechaliśmy do Berlina na kilka miesięcy, zarobić trochę pieniędzy na „czarną godzinę”, która właśnie nadeszła. Na Święta Bożego Narodzenia wszyscy mieliśmy jechać do rodzin w Kraju, kupiłem już bilet kolejowy na 16 grudnia i mam go do dzisiaj…
Woda na kawę już się zagotowała, gorzej było z radiem – najpierw cisza, potem, bez zapowiedzi, Chopin – i to w niedzielę rano?! Koledzy, jako dyplomowani inżynierowie, w dość obcesowy sposób skomentowali wyczyny magistra-humanisty, który nawet radia nie potrafi włączyć – ale i im odechciało się żartów, gdy z głośnika usłyszeli głos generała Jaruzelskiego, informujący rodaczki i rodaków o tym, że nadeszła właśnie godzina ciężkiej próby i na terenie Polski zostaje wprowadzony stan wojenny.
Od tamtego poranka mija 30 lat, a ja wciąż widzę trzech bezradnych dwudziestopięciolatków, siedzących w milczeniu, ze łzami w oczach, próbujących zrozumieć, co się właściwie stało.
Jak napięta była wtedy sytuacja w Polsce, każdy wie. Pytanie „wejdą – nie wejdą?”, powtarzane było do znudzenia – ale to, że interwencja nastąpi od wewnątrz, że polskie wojsko wystąpi przeciwko własnemu narodowi – nie mieściło nam się, ani wtedy, ani dzisiaj, w głowach! I to wszystko nie w imię (jakkolwiek pojmowanego…) dobra narodu, reformy gospodarczej czy sanacji życia politycznego – a wyłącznie w celu utrzymania władzy.
Kolejnych 8 lat pokazało, aż nadto wyraźnie, jakie były koszty decyzji generała Jaruzelskiego – czy też jego mocodawców.
Początkowe osłupienie i przerażenie szybko przerodziło sie we wsciekłość i chęć działania – jeszcze tego samego dnia, na spotkaniu w większym gronie, podjęto decyzję o zorganizowaniu demonstracji przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego. Szliśmy ze świecami w rękach przez centrum, wyjątkowo w tym roku zimnego, Berlina Zachodniego – a nieliczni przechodnie pytali, o co właściwe chodzi … Granice były zamknięte, nie działały telefony – sprzeczne informacje zawyżały w nieskończoność liczbę zabitych, aresztowanych i internowanych – jedno było pewne – kręgosłup narodu został złamany, zmęczeni ludzie nie mieli już ani siły ani ochoty na beznadziejną walkę z komunistycznym reżimem, poza kilkoma ośrodkami, zorganizowany opór nie istniał.
Zaczęło się, również na emigracji, szukanie winnych, rozgorzały dyskusje i spory, co można zrobić w sytuacji bez wyjścia, jak pomóc, wykorzystując fakt, że jest się po tej lepszej stronie „żelaznej kurtyny”? Powstające w Berlinie organizacje i ugrupowania różnie oceniały sytuację w Polsce, negując często potrzebę pomocy charytatywnej i uzasadniając to rzekomym ”wzmacnianiem” reżimu lub, bardziej słusznie, trudnościami z dostarczeniem tej pomocy do właściwych rąk. Kilku bardziej zapalczywych młodzieńców domagało się zbiórki pieniędzy na zakup broni dla partyzantki – hasło „zima wasza – wiosna nasza!” miało pomóc nam przetrwać ten trudny okres!
Nasz trzyosobowy kolektyw również stanął przed dylematem: „co dalej?” Decyzje podjęto szybko: Andrzej postanowił wrócić do Polski, gdzie czekała żona z małym synkiem, zrobil ogromne zakupy, wsiadł w samochód i jeszcze przed Świętami wyruszył w drogę. Przez 300 kilometrów był na szosie sam, już we Wrocławiu, 200 metrów od domu, wpadł na jedyny pojazd wyjeżdżający z bocznej uliczki – wojskowy transporter opancerzony, który kolizji tej zbytnio nie odczuł. Nietrudno się domyślić, że zastawa, którą jechał Andrzej, wyglądała znacznie gorzej… Na szczęście kierowcy nic się nie stało, o własnych siłach wydostał się na zewnątrz, dotarł piechotą do domu, wszedł do mieszkania i pozostał tam aż do maja roku następnego, siedząc w milczeniu w rogu pokoju i wpatrując się w podłogę. Dopiero dochodzące z ulicy odgłosy demonstracji wyrwały go z letargu, podszedł do okna i odsunął zasłonę.
Pierwsze wypowiedziane po tak długiej przerwie słowo, to, przedstawiając opisowo, liczba mnoga od wulgarnego określenia potomka kobiety trudniącej się nierządem – odnosiło się ono do oddziałów ZOMO pacyfikujących demonstrantów.
Krzysztof uznał, że tylko kwestią czasu jest to, kiedy komuniści opanują całą Europę i trzeba uciekać za ocean. Wyjechał do Monachium, a po kilku miesiącach do USA, gdzie mieszka do dzisiaj. Autor tych wspomnień został w Berlinie Zachodnim, ze wszystkimi wynikającymi z tego faktu konsekwencjami. Było to wówczas fascynujące miasto „frontowe”, hojnie wspierane finansowo przez Republikę Federalną, będące swego rodzaju ”oknem wystawowym” Zachodu – kto raz przejechał pociągiem przez Berlin Wschodni i wysiadł na dworcu Zoologischer Garten, zrozumie to bez słowa…
„Polski Berlin” tymczasem zaczynał się stabilizować, ludzie rozpoczynali lub kontynuowali studia, znajdowali pracę, wielu emigrowało do USA i Kanady, kusiła Australia i RPA. Stan wojenny w Polsce zaczynał być stanem „normalnym”, sytuacja gospodarcza (chociaż trudno to sobie wyobrazić!) pogarszała się systematycznie – w tej sytuacji kwestia pomocy dla Kraju była coraz bardziej aktualna. Wbrew pozorom nie było to takie proste, władze dopuszczały oczywiście pomoc charytatywną, ale kontrolowały ją we właściwy sobie sposób. Krążyły opowieści o transportach z darami, przechwyconych przez wojsko lub milicję i rozdzielonych wśrod „swoich”, o rozkradaniu paczek przez pracowników poczty… Nikt z nas nie mógł wtedy pojechać (i wrócić…) do Polski – zdani byliśmy na innych. Bardzo szybko zareagowała niemiecka poczta i zwolniła paczki do Polski, nie przekraczające wagi 20 kilogramów, ze wszelkich opłat. Powstały prywatne firmy transportowe, które woziły busikami paczki, dostarczajac je bezpośrednio do rąk adresatów.
Uznaliśmy, że pomimo wszelkich trudności i wątpliwości dotyczących tego rodzaju pomocy, naszym obowiązkiem jest ją prowadzić. Jak to krótko wyraził jeden z kolegów: „Zarabiacie na godzinę 12-15 marek, a tabliczka czekolady, której dzieci w Polsce nie widziały na oczy, kosztuje 40-50 fenigów – o czym tu jeszcze dyskutować?!” Finansowaliśmy więc paczki wyłącznie z własnych środków, starając się, aby trafiały naprawdę do tych najbardziej potrzebujących. Prosiliśmy rodziny i znajomych w Polsce o zbieranie konkretnych „zamówień”, żeby wysyłać rzeczy najbardziej potrzebne . Trudno ocenić po latach skalę tej akcji – ale jeśli wysyłało się tygodniowo 2-3 paczki po 20 kilogramów – a rok miał wtedy, podobnie jak dzisiaj, 52 tygodnie – to będą to raczej tony niż setki kilogramów…
Co było w środku? Niezależnie od zamówień specjalnych, standardowy zestaw to oczywiście kawa, herbata, kakao, czekolada, konserwy mięsne, mydło, szampon i proszek do prania. Odżywki dla dzieci i lekarstwa uzupełniały tę listę.
Mało kto pamięta, że przy Platz der Luftbrücke był specjalny punkt wydawania lekarstw dla obywateli Europy Wschodniej, przeznaczony głównie dla emerytów i rencistów z NRD, mogących odwiedzać Berlin Zachodni. Przychodziło się z polskim paszportem i plikiem recept, koniecznie brało się coś do czytania – bo kolejki byly gigantyczne i po kilku godzinach czekania dostawało sie bezpłatnie potrzebne lekarstwa. Były one przekazywane przez hurtownie farmaceutyczne i szpitale, ze sprawdzoną datą ważności i w oryginalnych opakowaniach. Największym problemem było, przy kilkudziesięciu receptach, właściwe posortowanie otrzymanych lekarstw – miła pani z obslugi ułatwiała to bardzo, wypisując grubym flamastrem na opakowaniach tę samą cyfrę, na medykamentach przeznaczonych dla tego samego odbiorcy. Wiele lat później, w Polsce, spotkałem osoby, które opowiadały mi jak to w strasznych latach 1982-1983, dostawały z Niemiec bezpłatne lekarstwa dla ciężko chorych rodziców, z dużymi cyframi wypisanymi na opakowaniach ręcznie grubym, czarnym pisakiem…
Czasami w paczkach znajdowały się artykuły wzbudzające lekkie zdziwienie. „Czy na pewno wiesz co robisz?” – zapytał mnie kolega, widząc, że układam w kartonie karmę dla kotów. „Oczywiście – to specjalne zamówienie – od własnych rodziców” – odpowiedziałem, zgodnie z prawdą. Rodzice skarżyli się, że większość kartkowego przydziału mięsa spożywa nasz ukochany kot o dźwięcznym imieniu Bestia – i takim też charakterze. Rozpuszczone zwierzę nie chciało tknąć puszkowej szynki czy mielonki, jedyną szansą była karma dla kotów – wtedy mięso znowu zagości, przynajmniej od czasu do czasu, u rodziców na stole. Plan powiódł się znakomicie, dopóki mój brat z Ameryki, również nie wpadł na pomysł, aby dożywiać swego ulubieńca. Przewrotny kocur odmówił od tej chwili spożywania niemieckich chrupek, preferujac amerykańskie! Próby wymieszania obu gatunków nie powiodły sie – cierpliwe zwierzę godzinami siedziało przy misce i pazurem (!) wybierało amerykańskie chrupki, resztę pozostawiając nietkniętą. Dzielna nasza kocina godna jest jeszcze wspomnienia, jako jedna z nielicznych istot, która w porę przejrzała niecne knowania generała w ciemnych okularach. W czasie, ostatniej przed ogłoszeniem stanu wojennego, wizyty u rodziców, byłem świadkiem sceny, gdy widząc na ekranie przemawiającego generała, kot wskoczył na telewizor i nie dawał sie stamtąd ściągnąć, waląc w odbiornik łapą i miaucząc przeraźliwie! Przenikliwe zwierzę już wtedy wszystko wiedziało, tylko my nie potrafiliśmy tego zrozumieć – a szkoda…
Pracowałem wtedy w dziale obsługi klientów w dużym domu sprzedaży wysyłkowej. Ułatwiało to dostęp do kartonów i materiałów do pakowania paczek. Ze strony kolegów i kierownictwa spotkałem się z wyrazami współczucia i chęcią pomocy, chociaż sami przyznawali, że nie bardzo rozumieją pojęcie „stanu wojennego” – co to za wojna się toczy i z kim, padały pytania… Jedyną osobą, która wszystko wiedziała i zrozumiała sytuację błyskawicznie, był Boliwijczyk Vargas, który w poniedziałek rano podszedł do mnie, objął mocno i powiedział : „Przeżylem trzy pucze, dwa przewroty, cztery stany wyjątkowe – nic się nie przejmuj, powiem ci jak to będzie – mechanizmy działania tych panów w mundurach są na całym świecie takie same – nawet wyglądają podobnie! Macie o tyle gorzej, że jest ostra zima i przetrzymywani na stadionach mogą tego nie przeżyć…” Polski pucz różnił się jednak minimalnie od tych latynoskich, chociażby miejscem przetrzymywania internowanych.
Vargas przynosił mi południowoamerykańskie gazety i tłumaczył artykuły, w których brazylijscy, argentyńscy czy paragwajscy komentatorzy chwalili dzielnego polskiego generała, który pomimo komunistycznej przeszłości, tak sprawnie wygrał wojnę z własnym narodem. Zimno mi się robiło słuchając tych „pochwał” – ale cóż, ciągnie swój do swego…
Cennym uzupełnieniem zawartości wysyłanych paczek było, jak to nazywaliśmy, ich „faszerowanie”. Nie pamiętam już, kto wpadł na ten, genialny w swojej prostocie, pomysł – stosowaliśmy go długo z powodzeniem .Wykorzystany został fakt, że paryska „Kultura” wydawała reprinty miesięcznika i książek w formacie 8 x 12 cm, na cienkim papierze, bez grubych okładek – właśnie w celu łatwiejszego ich przewożenia do Polski. W czasie wizyty w Maisons-Laffitte otrzymałem dużą ilość tej „przemytniczej literatury” – trzeba było tylko znaleźć sposób na dostarczenie jej do Kraju. Najlepiej do tego celu nadawały się metalowe, okrągłe puszki z kawą, które, po wysypaniu zawartości, „faszerowano” książeczkami, przykrywano kartonikiem i z wierzchu zasypywano cienką warstwą kawy. Funkcjonowało to znakomicie – nigdy nie zdarzyła sie wpadka! Pojawił się inny problem – jak powiadomić odbiorców, że niektóre puszki z kawą zawierają w sobie coś więcej? Nikt z nas do Polski jeszcze nie mógł pojechac, obcym za bardzo nie chcieliśmy się chwalić – jak się okazało po wielu latach, bardzo rozsądnie, biorąc pod uwagę liczbę donosicieli, również wśród rodaków mieszkających w Berlinie Zachodnim…
Telefony juz działały, podobno były jednak na podsłuchu, stąd rozmowy brzmiały trochę dziwnie: „Ciekawa była ta ostatnia kawa? Nie za mocna w treści? Nie bolą was oczy od czytania kawy?” (literki były bardzo małe…) itd. Mocno zdziwieni, często wręcz przerażeni rozmówcy prosili nas, żebyśmy ograniczyli spożycie alkoholu, a narkotyki odstawili całkowicie… Za to potem słyszeliśmy w słuchawce, jaka interesująca była ta Melitta, znacznie ciekawsza od Jacobsa!
Pamięć ludzka ma to do siebie, że skutecznie osłabia i zaciera złe wspomnienia, uwypuklając to co było dobre. Dzisiaj po 30 latach od wprowadzenia stanu wojennego, nie można zapominać, że był to dla Polaków w Kraju i na emigracji czas straszny i ponury, okres o którym i dzisiaj trudno jest mówić bez emocji. Przykro jest czytać wyniki badania opinii publicznej, gdzie połowa ankietowanych nie kojarzy daty 13 grudnia 1981 z żadnym konkretnym wydarzeniem – bo o tym, że w innych badaniach 40% uczestników pozytywnie ocenia wprowadzenie stanu wojennego, lepiej nic nie mówić…
Represje i katastrofalna sytuacja gospodarcza w Polsce, zagubienie i poczucie osamotnienia na przymusowej (lub często przypadkowej emigracji…) – co było gorsze? Paradoksalnie właśnie akcja pomocy, wysyłanie paczek do Polski, było dla obu stron tym „światełkiem w tunelu”, sygnałem, że nie wszystko jest jeszcze stracone! Dla odbiorców tej pomocy, oprócz aspektu materialnego, był to znak, że ktoś o nich pamięta – dla wysyłających najważniejsza była świadomość, że można coś zrobić dla innych – bezpośrednio i bezinteresownie! Piszę tu o indywidualnej akcji pomocy, która była tylko drobnym fragmentem akcji ogólnoniemieckiej. Wysyłał paczki Kościół (katolicki i protestancki), Caritas, związki zawodowe, kluby sportowe, miasta i gminy, niezliczone organizacje społeczne i tysiące osób, które często po raz pierwszy w życiu angażowały się w tego typu działania. To dzięki nim akcja solidarności z Polską przybrała taki wymiar i umożliwiła Niemcom zrozumienie aspiracji i ambicji sąsiedniego narodu, który jakże często i niesprawiedliwie oceniany był w kontekście „europejskiego warchoła”. Dla wielu Polaków był to też, często pierwszy tego typu, sygnał, że w Niemczech wyrosło pierwsze pokolenie, które zasadniczo różni sie od swoich rodziców i dziadków… Wspominając to dzisiaj, trzeba podziękować sobie nawzajem, kto wie jak wyglądałaby dzisiaj Europa bez tamtych doświadczeń? I jak wyglądalibyśmy my sami, bez odkrycia w sobie chęci i potrzeby niezależnego, społecznego działania, bez tej bezcennej wartości, bez której życie nie byłoby pełne.