EMS: Look, what I found in still opened links in my computer. Did I open it and forget to close? Or did it opened itself?
John Hunt
My Joyce Project
In addition to the more obvious literary models for the protagonists of Ulysses found in the Greek Odyssey, the English Hamlet, and the Italian Divine Comedy, it may make sense to ponder also the Spanish Don Quixote. In a stray remark in Scylla and Charybdis, someone suggests that “Our national epic” will be written by drawing inspiration from this hugely influential early novel. Stephen, who has been thinking about how Shakespeare exemplifies the creative process, may well take the hint if he becomes the artist he aspires to be.
Podobnie jak Kapibary, które pojawią się tu za kilka dni, również Las Pando wędruje sobie w dół i w dół po kalendarzu publikacji, co i raz ustępując miejsca jakimś ważniejszym tematom, aż trafił na urodziny syna. Najlepszego, Jacku, myślę, że spodoba Ci się ten las.
Reblog+, czyli drzewo i książka
Gdy otwieram komputer, pojawia się strona Bing i podsuwa mi takie zdjęcie, codziennie inne, czasem kilka:
Myślę wtedy, ach no tak, lasy brzozowe, może w Finlandii. Ale skoro Bing się tak upiera, klikam wreszcie kiedyś na podsuwany mi wraz ze zdjęciami artykuł i zatyka mnie z wrażenia, bo to, co wygląda jak cały las, to w rzeczywistości…
Tak, jedno drzewo! Link prowadzi do niemieckiej Wikipedii, po polsku nie ma jeszcze wpisu. Poniżej tłumaczę dla Was ten niemiecki artykuł.
Pando (z łaciny pandere „rozprzestrzeniać się“) to kolonia klonów (nie klonów-drzew, chodzi o to, że poszczególne niby-drzewa są sklonowane) topoli amerykańskiej (Populus tremuloides), która rośnie w lesie Fishlake National Forest w amerykańskim stanie Utah. Wiek kolonii szacuje się na 14.000 lat, co oznacza, że jest to jedna z najstarszych i największych znanych człowiekowi istot żyjących na Ziemi. Tak jak to napisałam w tytule: gigantyczny gigant.
Poszczególne pnie łączą się ze sobą za pomocą kłączy, tworzących jedną wielką splątaną sieć (nazywam ją żmut, o czym dalej będzie więcej), nie są więc odrębnymi egzemplarzami rośliny, lecz stanowią ten sam organizm. Pojedyncze pnie wprawdzie obumierają, ale ponieważ wciąż dorastają nowe, roślina istnieje nieprzerwanie dalej. Jest to przykład rozmnażania się bezpłciowego, co znamy oczywiście również z innych gatunków roślin.
Kolonia zajmuje około 43 hektarów i liczy około 47.000 pni. Ocenia się, że waży około 6.000 ton. Jednak pojedyncze pnie żyją znacznie krócej, bo co najwyżej 130 lat, ale sama kolonia (genet) jest jednak znacznie starsza – niewykluczone, że jej najstarsze części żyją już nawet od 80.000 lat. Jest to jednak ocena szacunkowa, potwierdzony badaniami wiek tego żmutu wynosi 14.000 lat. Ten gigantyczny drzewolas ma wrogów – są to jelenie zwane mulakami czarnoogonowymi, które wskutek (czy może – dzięki) działalności człowieka utraciły naturalnych wrogów i szybko się rozmnażają, zakłócając równowagę ekologiczną okolicy. Ich pożywieniem jest właśnie żmut topolowy. Fotografie lotnicze pando sugerują, że kolonia od około 40 lat już dalej nie przyrasta, co może oznaczać, że naprawdę powoli obumiera.
***
Ale póki co – wciąż jeszcze jest.
***
Pozwalam tu sobie na pewną zabawę – proponuję mianowicie, żeby dla owego genetu zastosować staropolskie, a może nawet starosłowiańskie słowo żmut. Owo dawno zapomniane słowo wyciągnął z niepamięci pisarz Jarosław Marek, który tak zatytułował swoją, wydanä w roku 1987 książkę o Mickiewiczu. Żmut tropi tajemnice Filomatów i Filaretów, dwóch tajnych organizacji, do których należał Mickiewicz i który za tę działalność został aresztowany i skazany na zesłanie. Z portalu Lubimy czytać dowiemy się, że jest to niezwykła książka opowiadająca o wileńskich i emigracyjnych losach Mickiewicza i jego przyjaciół, która rzuca nowe światło na życie naszego wieszcza narodowego. Pokazuje go jako żywego człowieka, a nie pomnik. Żmut – to taki splatany “kołtun” – splatany, jak losy Mickiewicza.
Portal Culture.pl uzupełnia tę informację o nieco pikantnych ciekawostek:
Pod tajemniczym tytułem (“żmut” to “bezładnie poplątane włosy, sznurki, tasiemki”, a przenośnie – kłębowisko nie do rozplątania) kryje się fascynująca, budowana na przekór romantycznej legendzie opowieść o młodzieńczych miłościach Adama Mickiewicza: o Joasi, Johasi czy może Johalce, Józi czy Zuzi, Anieli czy też może Eli, słynnej Maryli Wereszczakównie oraz znacznie mniej znanej Karolinie Kowalskiej – mężatce z czworgiem dzieci, przez historyków literatury zwanej lekceważąco “panią Kowalską” i usilnie spychanej w cień, ponieważ nie pasowała do kreowanej przez nich legendy Mickiewicza jako dziewiczego “kochanka Maryli”.
Rymkiewicz, tropiąc tajemnice uczuć pana Mićkiewicza, jak go z litewska nazywa, stworzył dzieło, które czyta się jak sensacyjną powieść, pełną śmiałych domysłów i zaskakujących hipotez – jak choćby szokujący domysł dotyczący nieślubnego dziecka Mickiewicza i Maryli. Książka napisana jest pełnym zniewalającego uroku językiem, w którym współczesna polszczyzna przeplata się z niemal doszczętnie zapomnianą już dzisiaj polszczyzną litewską.
Żmut ukazał się po raz pierwszy w 1987 roku w Instytucie Literackim w Paryżu i w drugoobiegowym krajowym wydawnictwie NOWA. Otrzymał Nagrodę Literacką paryskiej “Kultury” i nagrodę “Wiadomości” im. Mieczysława Grydzewskiego za najlepszą polską książkę wydaną na emigracji w roku 1987.
***
Na zakończenie fragment owej książki:
Co to jest żmut? Aleksander Walicki w książce Błędy nasze w mowie i piśmie ku szkodzie języka polskiego popełniane oraz prowincjonalizmy – korzystałem z trzeciego wydania: Kraków 1886 – powiada, że tego wyrazu, używanego tylko na Litwie, a koroniarzom nieznanego, nie da się zastąpić jakimś innym: “wyrazu, zupełnie temu odpowiedniego, w języku naszym nie posiadamy”. Żmut to bezładnie poplątane włosy, sznurki, tasiemki. Można by ewentualnie, zamiast o żmucie, mówić o splocie, ale Walicki uważa, że splot może być również spleciony ładnie i porządnie. “Żmut zaś musi być koniecznie bezładnie zbity”. Na Litwie mówiono – Rozplącz ten żmut nici. – Albo: – Wyrwano mu z głowy cały żmut włosów. – Słowem bliskoznacznym jest kuczma. Kuczma jest jednak czymś nieco innym niż żmut, bowiem to, co splątane, nazywano żmutem, zaś do kuczmy można to było tylko porównać. Mówiono: – Ależ włosy twoje jak kuczma jaka. – “Bo pierwiastkowo – czytamy u Walickiego – wyraz ten oznacza w języku tureckim kosmatą czapkę janczarską”. Włosów, które porównywano do kuczmy, musiało być dużo i musiały być nastroszone. Żmut natomiast to “poplątanie bez względu na ilość włosów lub nici”. Z wydobytego niedawno z papierów po Janie Karłowiczu Podręcznika czystej polszczyzny dla Litwinów i petersburszczan dowiedziałem się, że synonimem kuczmy są czupryna, chachół, kudły. Znaczenie żmutu lub żmotu Karłowicz określa nieco inaczej niż Walicki: żmut to według niego gałka, garść, garstka. To, co splątane, poplątane, zaplątane. Garść czegoś takiego. Poplątanie samo w sobie. To, nad czym pracowałem przez kilka lat, jest właśnie takim żmutem. Tego żmutu nie udało mi się rozplatać – gdybym to zrobił, nie byłby już żmutem – więc książka, która z tego wynikła, także jest czymś w rodzaju żmutu. Ponieważ to, co splątane, pozostało splątane, można by powiedzieć, że poniosłem klęskę: autor, który zajmuje się historią, powinien bowiem – takie jest chyba powszechne przekonanie – uporządkować dany mu materiał. A przynajmniej wykazać chęć zaprowadzenia w nim jakiegoś porządku. Wydaje mi się to dyskusyjne. Żmut, z którym miałem do czynienia, został przeze mnie przedstawiony jako żmut, i nawet jeśli wynikło to z nieładu panującego w mojej głowie lub z tego, że nie dość się starałem, jest w tym coś, co mi odpowiada.
Żmut jako obraz żmutu. Poplątanie jako obraz tego, co splątane. To, co nazywamy przeszłością albo czasem przeszłym, jak jest nam dane? Właśnie pod postacią żmutu, z którego tu i ówdzie wystają jakieś nici czy sznurki, ale nie widać ich drugiego końca, bo wikłają się, plączą, splatają ze sobą. Umysł bezskutecznie próbuje zaprowadzić w tym jakiś porządek – wydaje mu się, nie wiadomo dlaczego, że najlepszy byłby porządek chronologiczny, linearny – ale wygląda mi na to, że żmut też ma w tej sprawie coś do powiedzenia: zachowuje się tak, jakby było w nim trochę życia i jakby wcale nie pragnął zostać rozplatany. Coś w rodzaju kołtuna, którego obcięcie w pierwszej połowie XIX wieku medycy na Litwie uważali za niebezpieczne dla życia tego, któremu skołtuniły się włosy. Kołtun był więc czymś w rodzaju żywej istoty. W Wilnie zajmował się tą problematyką profesor Feliks Rymkiewicz, autor wydrukowanej w “Dzienniku medycyny, chirurgii i farmacji” (rok 1823) pracy Niektóre postrzeżenia ściągające się do choroby kołtunowej z uwagami nad jej naturą. Przeszłość jako żywy kołtun, żywy żmut. Może, jeśli rozplącze się ją, czyli uporządkuje, z tego poplątania ulotni się – jak w wypadku obcięcia kołtuna – ta odrobina życia, odrobina ciepła, która przetrwała w ciemności, w centrum bezładnego żmutu? Podziwiam moją przebiegłość, bo zdaje się, że staram się usprawiedliwić czy wytłumaczyć bałagan panujący w mojej głowie albo lenistwo mojego umysłu. Ale jednak bardzo zależy mi na tej odrobinie życia, która jest tam, w głębi żmutu, kuczmy. Jeśli w ogóle warto zajmować się historią, to tylko dlatego, że niekiedy udaje się dotknąć tego ciepłego, tego, co tam jeszcze żyje. Nie może na to liczyć ten, kto myśli tylko o tym, jak by uporządkować dany mu materiał.
Żmut nie ma końca ani początku. Moja opowieść może więc zacząć się w jakiejkolwiek chwili. Wystarczy pociągnąć jedną z poplątanych nitek. Santiago, rok 1880. Kwitnące kaktusy. Ile mil, ile wiorst jest stamtąd do Polski? Na gałęzi drzewa, którego nazwy Ignacy Domeyko, przez swoich wileńskich i paryskich przyjaciół zwany Żegotą, nie zna, krzyczy ochryple ptak – błękitne podgardle, purpurowe opierzenie u nasady dzioba – i również jego nazwa nie jest Domeyce znana. Pan Ignacy siedzi w trzcinowym fotelu na tarasie i pisze list. Jego śliczna żona, Enriqueta, umarła dziesięć lat temu – miała wtedy tylko trzydzieści pięć lat – i kiedy Domeyko przerywa pisanie i patrzy na obłoki płynące w kierunku oceanu i dalej, ku Litwie, myśli o tym, czy kiedyś zobaczy jeszcze Enriquetę i gdzie się spotkają: na tym tarasie w Santiago de Chile czy raczej gdzieś na Litwie, w Zapolu lub w Zyburtowszczyźnie. Litwa. “Nie uwierzysz mi, jak tu dobrze i ciepło, choć mrozik uparty nie opuszcza nas ni dnia, ni nocą, nie odważa się jednak dotąd przechodzić za 6 do 8 stopni pod zero. Śniegu po uszy; biedne kuropatwy, nie mając posiłku, cisną się dokoła gumna i stodół, nie lękając się nawet ludzi. Jedyna dla mnie bieda, że nie mogę dłuższych używać przechadzek, bo brnąć po śniegu w dużych kaloszach i w futrze to niewygodnie”. To fragment innego listu, który Domeyko napisał sześć lat później, kiedy przyjechał na Litwę i mieszkał w Zyburtowszczyźnie.
Można sobie wyobrazić jego spotkanie – po latach – z Enriquetą. Stoją na śniegu, gdzieś w pobliżu gumna, wokół nich kuropatwy. Jej duch w sukni z czarnej tafty z dużym dekoltem i w czarnych koronkowych rękawiczkach, a jego duch w futrze i w kaloszach. Jego łysa głowa na jej ramieniu, jego usta dotykające czarnego stroiku wpiętego w jej włosy. – Jak tu dobrze i ciepło – mówi po polsku Enriqueta. – El desconfiar de Dios es una maldad – mówi po hiszpańsku pan Ignacy. Jej czarny pantofelek ze srebrnym guziczkiem zapadający się w śnieg, który padał w nocy. Bo nie sądzę, żeby wówczas, kiedy już nas nie będzie, zostały nam odebrane nasze słowa, nasze futra, kalosze, suknie z czarnej tafty, pantofelki ze srebrnymi guziczkami i stroiki, które wpina się we włosy. W każdym razie bardzo bym tego nie chciał. Ale wracam do tego listu, który Domeyko 26 października 1880 roku – upalny dzień, a na Litwie wczesne mrozy i od razu 6 do 8 stopni pod zero – pisze na tarasie swojego domu w Santiago. To, co wydarzyło się na Litwie – w Wilnie, Kownie, Tuhanowiczach, Bolcienikach, Rucie – na początku lat dwudziestych, jest już legendą i historycy literatury szukają właśnie ostatnich, jeszcze żyjących świadków tych wydarzeń, chcąc się od nich dowiedzieć, jak to było naprawdę. W liście Domeyki do księdza Jana Siemieńskiego czytamy: “Dochodzą mnie wieści, że z owej miłości Adama i Maryli niektórzy literaci, pisarze romansów, chcą usnuć jakiś sentymentalny romans na sposób francuskich, niemieckich czy angielskich romansów, wymyślić coś tragicznego, gdzieby się nie mogło obejść bez pojedynku, bez jakiego zagmatwania sytuacji lub zamachów na spokojność naszych staropolskich rodzin”. Rozumiem dobrze zaniepokojenie Domeyki. Przyszłość dowiodła, że miał on po temu całkiem uzasadnione powody. Pisarze romansów – trudno zresztą powiedzieć, dlaczego – oszczędzili co prawda tych dwoje, ale historycy literatury napisali na temat miłości Adama Mickiewicza i Marii z Wereszczaków Puttkamerowej – i wszystkiego, co z tą miłością im się kojarzyło – niezliczoną ilość głupstw. Więc rozumiem Żegotę i doceniam jego intencję: chodziło mu przecież o to, aby legenda o miłości Mickiewicza i Maryli była budująca i aby nie przedostały się do niej jakieś niestosowne domysły, a także – i może przede wszystkim – o to, aby dobre imię jego przyjaciela nie doznało uszczerbku. Dlatego właśnie ostrzegał nas i ostrzega z dalekiego Santiago, zza oceanu, z głębi czasu. – Jeśli chcecie opowiedzieć dzieje tej miłości – mówi – to miejcie na uwadze dobro tych dwojga i nie dawajcie wiary głupim plotkom. – Opowiadając, co mam do opowiedzenia, postaram się pamiętać o tym ostrzeżeniu. Przede wszystkim dlatego, że sam nie wiem, jak to było naprawdę, co naprawdę wydarzyło się w Wilnie, Kownie, Bolcienikach na początku lat dwudziestych minionego wieku. A bardzo chciałbym to wiedzieć. Ale ciekawi mnie także legenda – Domeyko był jednym z jej twórców, a wiedząc więcej niż inni, niejedno przemilczał, co w znacznej mierze zadecydowało o jej kształcie – więc o legendzie także chciałbym opowiedzieć, bowiem uważam, że prawda jest również i w niej. Legenda komunikuje coś – jakąś prawdę – o tych, którzy ją kształtowali i którzy w nią wierzyli. Już choćby dlatego warto się nią zająć. Ale legenda mówi nam też prawdę – można by ją nazwać prawdą symboliczną – o tych, których dotyczy, których ma za przedmiot. Legenda jest figurą prawdy. Można więc iść ku prawdzie – prawdzie wydarzeń i prawdzie istnienia – także poprzez nią. Tak więc, drogi panie Ignacy, drogi mój Żegoto ostrzegający mnie zza oceanu, nie obejdzie się w mojej opowieści bez czegoś tragicznego, bez pojedynku, bez zagmatwania sytuacji, a nawet pewnie bez zamachów na spokojność staropolskich rodzin. Ale postaram się niczego nie zmyślać, a jeśli coś zmyślę, to zaraz powiem, że to jest zmyślone. Po cóż zresztą zmyślać, jeśli to, co się wydarzyło wtedy na Litwie, było tragiczne, zagmatwane i właśnie na – sposób niemieckich, angielskich romansów. Mogły się odbyć – może się odbyły? – dwa albo nawet i trzy pojedynki. Spokojność rodzin została zakłócona i można tylko mieć nadzieję – mam taką nadzieję – że ci, którzy uczestniczyli w tych wydarzeniach, po wielu latach, kiedy to wszystko było już przeszłością, spotkali się ze sobą i wszystko sobie wyjaśnili oraz wybaczyli. Gdzie się spotkali? Przy jakimś gumnie, przy jakiejś stodole w Tuhanowiczach lub w Brażelcach, gdzie śniegu po uszy i kuropatwy cisną się dokoła. Stoją tam wszyscy w futrach i kaloszach – Mickiewicz, Zan, Odyniec, Domeyko, państwo Puttkamerowie, państwo Kowalscy, także Johasia, Józia, Flora i Antosia, także Enriqueta, ale ponieważ nie jest zainteresowana, trochę z boku – i opowiadają sobie, jak to było, i wyjaśniają sobie, co wtedy czuli i myśleli. A potem – filareckim obyczajem – przystępują do całowania. Tomasz Zan do Mickiewicza po pierwszej majówce Promienistych w maju 1820 roku: “Krzyknąłem: «Przystąpcie do pocałowania!» Rzucili się wszyscy i pięćdziesiąt głów ucałowałem. Wystaw sobie, do czego promionki przyszły”. Ale co my wiemy o tych pocałunkach, którymi całują się umarli.
W Niemczech obchodzi się dzień matki w drugą niedzielę maja i uważa się go za jedno ze świąt wprowadzonych przez Hitlera. Nie jest to prawdą, bo Międzynarodowy Dzień Matki od drugiej połowy XIX wieku usiłowały wprowadzić w życie Amerykanki, co im się w końcu udało zalegalizować w roku 1914. W Niemczech jest to oficjalne święto od roku 1923, a jego inicjatorem był Niemiecki Związek Kwiaciarzy a nie Hitler. Miało to zresztą miejsce na 10 lat przed dojściem Hitlera do władzy. Ale w Niemczech istnieje wyraźna tendencja, by negować każde święto pod jakimkolwiek pozorem – co najwyraźniej daje się odczuć przed Halloweenem i dniem świętego Walentego, ale i Boże Narodzenie nie jest wolne od antyświątecznych reakcji. W Polsce święto to obchodzi się od roku 1914 i w tym dniu dzieci rysują laurki dla mam. Na świecie są zresztą różne daty obchodzenia Dnia Matki – Polska jest jedynym krajem, w którym przypada ono na 26 maja.
Krystyna Koziewicz
O matce i dorosłych dzieciach “Miłość matczyna się nie starzeje” (niemieckie)
Jednym z najpiękniejszych dni w roku jest 26 maja – DZIEŃ MATKI. MATKA, Mama, Mamuśka, Mamcia, Matula, Mateńka… Wszystkie te słowa, którymi ją nazywamy, zawierają w sobie potężny ładunek uczuć i emocji. Kojarzą się z domem rodzinnym, którego była OPOKĄ. I choć zmieniają się ludzkie dzieje – ONA zawsze ta sama: DOBROĆ i PRZEBACZENIE, WIELKODUSZNOŚĆ i – jak mówi o ksiądz Twardowski w jednym ze swoich wierszy – “bardzo ludzka MIŁOŚĆ”… Jej ofiarność i dobroć serca na zawsze pozostaje w pamięci tych, którzy ją mieli… Ale oczywiście nie każdy ją miał. Bywa, że jej brakuje, a przyczyny tego są przeróżne. Jednym LOS przedwcześnie ją zabiera, innym daje, ale ona sama nie potrafi udźwignąć ciężaru odpowiedzialności, jaki spoczywa na jej barkach, zwłaszcza, gdy przyjdzie jej wychowywać dziecko czy dzieci samotnie. A wtedy, no cóż… Jedne Matki podejmują ten trud, inne, niczym kukułki, “podrzucają pisklę” do obcego gniazda, a jeszcze inne całkowicie się go wyrzekają, albo – co najgorsze – zabijają… To skrajne przypadki, ale się zdarzają. I każdy z nich ma swoją przyczynę, dlatego tak trudno jest osądzać matkę, która nie umiała być matką…
Jakkolwiek jednak by nie było, każde dziecko, i to z pełnej rodziny. i to z niepełnej, powinno darzyć matkę szacunkiem, choćby z racji tej, że dała mu życie… Powinno otoczyć ją opieką i miłością, bo może tego najbardziej brakowało jej w życiu?! Powinno… Dla wielu matek pobożne życzenie. Z odwzajemnieniem miłości bywa różnie, niejednokrotnie zastanawiamy się, skąd u dorosłych dzieci taki brak uczuć, zrozumienia dla sytuacji matki i problemów związanych ze starzeniem się, często samotnością.
Istnieje wiele sposobów, by odpędzić myśli o dzieciach, dla których jesteśmy ciężarem. Szukamy dla siebie aktywności, ale i ona nie zawsze cieszy dorosłe dzieci. Niekiedy nawet drażni. Jak więc? Czy mamy się tłumaczyć, że po prostu odrabiamy zaległości z okresu, kiedy świat był mniej kolorowy? Życie w socjalizmie nie przypominało raju, choć nasza młodość niosła prawdziwą radość i emocje, nie mieliśmy życia wirtualnego. Dzisiaj młodzi patrzą na nas, jak na istoty z epoki dinozaurów, a może jednak ze skrywaną zazdrością, ale, o dziwo, wcale nie radością, że życie matki ma sens.
Niejednokrotnie zdarza mi się słyszeć matki, które się żalą, że są psychicznie gnębione przez własne dzieci. Tak, tak – żadna ściema. Zdarza się, ale najbardziej szokuje, że psychiczny terror pojawia się ze strony dobrze wykształconych córek, synów. Rozumiem – dzieci nie chcą naszych rad, złoszczą się, kiedy ich zdaniem ingerujemy w ich życie, co tak naprawdę oznacza po prostu, że wypowiadamy nasze zdanie czy poglądy. Nie chcą i nie lubią rozmawiać o problemach, potrafią pouczyć matkę, że najlepiej by było, jakby się wcale nie odzywała? I co wtedy, gdy to usłyszymy? Zamilczeć i puścić koło uszu? Trudno, ale może i dałoby się zrobić, ale najczęściej to oni sami, ci co to mówią, zaczynają dyskusję trudne tematy. To straszne, że nie można przekazać naszych doświadczeń, bo one są ważne. Dlatego dajemy dzieciom wolną rękę, niech same uczą się na własnych błędach, po co mamy z matczynej miłości i ostrzegać? Nie wrogości, jak to często bywamy odbierane. Z miłości i życzliwości!
Nie ulega wątpliwości, że nasze dzieci nas kochają, ale to głęboko, pod spodem. A na powierzchni… Owszem, czasem zadzwonią, zapytają, co słychać. Być może w pewnym sensie uspokajają własne sumienie, albo tylko tyle serca mogą okazać. Dwa słowa: „wszystko w porządku?” lub – jeszcze gorzej – „co u ciebie, wszystko dobrze?” i koniec rozmowy. Jak można na takie pytanie odpowiedzieć, że nie, nie wszystko jest dobrze i że powodem tego są one same?
Teoretycznie więc dzieci nas kochają, ale teoretyczna wiedza nie wystarczy! Chciałoby się to poczuć. To posłuchajcie, kochane dzieci. Nadchodzi lato, czas pikników, na pewno nie raz i nie dwa w gronie rówieśników wybierzecie się nad jezioro, do Tiergarten czy na Lotnisko Tempelhof, a tam zobaczycie piknikujące tureckie rodziny. I zobaczycie, jaki jest stosunek dzieci do rodziców. Szacunek przez duże S. Nie ukrywam, że z zazdrością przyglądam się matkom, wokół których „świat się kręci”. Nie będę w tym miejscu szczegółowo opisywać i moralizować, bo nie o to chodzi. Choć właściwie, nieprawda, bo to właśnie o to chodzi. O miłość dziecka do rodziców, taką nie przesadną, nie jakoś specjalnie wylewną, ale jednak choć trochę odczuwalną…
Przykładów lepszego lub gorszego traktowanych rodziców można by mnożyć, nie chcę pokazywać skrajności, spiszę tu tylko te typowe.
Znajomy na prośbę syna przez pół dnia pomagał w przygotowaniu ogrodowego party dla kolegów. Po wielogodzinnym wysiłku na końcu usłyszał: „Dziękuję, teraz możesz już sobie iść”. Nie załapał się nawet na jedną kiełbaskę z grilla. Syn, zapytany delikatnie przez matkę, czy mogłaby zabrać się razem, samochodem na wycieczkę do Zakopanego (było wolne miejsce w aucie), usłyszała: „Chyba sobie żartujesz, chcesz by koledzy mnie wyśmiali?” Córka znajomej ciągle instruuje matkę, jak ma się ubrać i zachować, gdy przyjdą koleżanki, żeby tylko jej wstydu nie narobiła. Najlepiej, gdyby wyszła z domu. Jeśli matka mieszka daleko od dzieci, słyszy zapytanie, kiedy przyjedzie, a pytający nie zwracają uwagi na wiek, zdrowie czy koszty. Wygodniej zaprosić mamę, by się samemu nie wysilać.
Ale mimo to powinnyśmy pomagać. A jakże. Kochane dzieci potrzebują nas, matek, gdy są w potrzebie. Czasem pilnej, czasem wcale nie pilnej, ale ułatwiającej życie. A my jak te głupie owce, mimo że potrafimy doskonale rozpoznać prawdziwe i wynikające z wygodnictwa potrzeby naszych dzieci, i tak zawsze chętnie pędzimy „ku pomocy”. Pędzimy, pomagamy, często dopłacamy, a potem, na pożegnanie i tak usłyszymy, że ułożyłyśmy życie bez sensu, że dzieci były chowane przez babcie, że tata odszedł, że nie zrobiły majątku, że nie jesteśmy obywatelami świata… tylko Polska, Polonia, Polska, Polonia! Znam sporo osób pozytywnych przypadków, pięknych postaw, kiedy dzieci regularnie odwiedzają Matkę, zapraszają, fundują, obdarzają… Ale i tak do końca nie wiem, czy i tam, w tych pokazowych rodzinach, pod spodem nie czają się te same zdania – jesteś biedna, wstyd mi za ciebie, nie odzywaj się…
Przyjrzyjcie się tym zdaniom: jesteś biedna, wstyd mi za ciebie, nie odzywaj się… Rozpoznajecie siebie w tym lustrze? Słyszycie, jak to mówicie? Słyszycie to wieczne poczucie, że macie rację, gdy nam to mówicie?
A przecież to my, dzielne, zaangażowane, inteligentne kobiety. Nie jesteśmy kołtunami i babsztylami z Ciemnogrodu. Jesteśmy nowoczesne, samodzielne i zaradne. Nie żądamy i nie wymagamy. DAJEMY. Zrobiłyśmy w życiu sporo, nadal sporo robimy, a mimo to mamy czas dla Was i dla Waszych dzieci.
Kochane dzieci, nam nie potrzeba wiele, by się wspólnie cieszyć, ważne by choć przez chwilę pobyć razem i NIE słyszeć wiecznych uwag! Nawet jeśli nie zawsze spełniamy Wasze oczekiwania, to może uznacie, że jednak nic złego się Wam nie przytrafiło, a zatem jakoś nam się udało Was ochronić. Naprawdę próbowałyśmy dać Wam MIŁOŚĆ i POCZUCIE BEZPIECZEŃSTWA. Na MIŁOŚĆ nigdy nie jest za późno, a MAMĘ ma się tylko jedną, więc parafrazując słowa księdza Twardowskiego powiem: spieszmy się cieszyć że mamy matkę, zanim odejdzie…
Vor weniger als einer Woche hat Deutschland seine letzten drei Kernkraftwerke endgültig abgeschaltet. Die Befürworter des Atomausstiegs triumphieren, die Grünen, die einst mit dieser Politik an die Macht kamen, sind dort angekommen, wo sie schon immer hinwollten. Vor wenigen Jahren endete in Deutschland vor unseren Augen das Zeitalter des Kohlebergbaus, am 15. April 2023 endete das Zeitalter des Atoms. Kassandras aller Art raufen sich die Haare, junge Leute, die an Bill Gates glauben, behaupten, die Politik sei hoffnungslos rückständig, und die einst so wahren und tragenden Parolen, die den Atomausstieg forderten, seien schlicht überholt, und die heutigen Technologien hätten die Phantasie der SF-Autoren längst überholt. Die Rettung der Welt liegt in einem netten kleinen Atomkraftwerk, das fast Taschenformat hat. Und dass es keinen Sinn macht, auf die im Atom enthaltene Energie zu verzichten, man muss sie nur anders nutzen.
Ist das wirklich so? Hier eine mögliche Antwort. Die lautet NEIN. Nein, wir können es nicht schaffen, wir werden es nicht schaffen, wir werden es nicht bekommen, wir werden es nicht bauen, wir werden nicht genug Quellen haben und wir werden die schwieriegste Hindernis nicht abschaffen … die Bürokratie! Ha.
So?
Und was nun?
Erneubare Energien! So soll die Antwort sein! Dort sollen wir hin.
Dziś zapraszamy na krótkie spotkanie na stacji Grunewald z okazji 80 rocznicy wybuchu powstania w Getcie Warszawskim. O godzinie 11 przejdziemy na peron 17 (Gleis 17) i pod pomnik koło stacji, aby chwilą milczenia uczcić żywych i umarłych oraz położyć im żonkile.
Ten wprowadzony przez Marka Edelmanna zwyczaj coraz bardziej się rozpowszechnia. W Polsce już wszędzie znaleźć można kwitnące lub papierowe żonkile. Z inicjatywy Autorki tego wpisu powoli upowszechniamy go również w Berlinie.
Ela Kargol
KGA. Reblog z Facebooka z 12 kwietnia 2019 roku.
Umówiłam się z koleżanką na kawę w KGA. Kto zna Berlin i tam był, wie co ten skrót oznacza. Königliche Gartenakademie (Królewska Akademia Ogrodnicza) oddalona jest od miejsca, w którym mieszkam, o kilka rzutów kamieniem. Aż wstyd się przyznać, że jeszcze nigdy tam nie byłam. Przejeżdżałam obok dziesiątki razy, jadąc rowerem do pracy wzdłuż ogrodu botanicznego i kilka razy nawet spojrzałam w tym kierunku, myśląc, że to jakieś kolejne centrum ogrodnicze.
Koleżanka spotkanie odwołała, ale ja zaciekawiona jej opowieściami o KGA, wyruszyłam w nieznane. Tomek chciał kupić krzew derenia jadalnego, krzew trochę zapomniany, podobny do wiśni, o którym dziadek mówił, że to kornelówka (po niemiecku Kornelkirsche) i którego kwiaty zwabiają roje pszczół i innych owadów,
Kawiarnia w KGA usytuowana jest w zabytkowych szklarniach pełnych roślinności. Ruch był duży. Niedzielny brunch przyciągnął tłumy. Również kupujących rośliny i inne ogrodowe akcesoria nie brakowało. Wszystko utrzymane jest w angielskim stylu i w stylu wysokich cen. Kupiliśmy bratki na cmentarz, kornelówka okazała się zbyt droga, ale sprzedawca, bardzo kompetentny i życzliwy, długo i ze znawstwem opowiadał o tym miododajnym krzewie.
Kawy nie wypiłam, gwar mi nieco przeszkadzał, a Tomkowi jeszcze bardziej.
Ruszyliśmy w stronę rowerów, gdy nagle naszą uwagę przyciągnęła altana, w zasadzie altanka, do której można było wejść i drugą stroną wyjść, do… tajemniczego ogrodu.
Przejście było niezwykłe; z gwaru, zgiełku, śniadaniowego zapachu do ciszy, spokoju, szumu wiatru, skrzypienia starych drzew, świergotu ptactwa i spoglądających na nas zza żywopłotu popiersi wybitnych architektów krajobrazu.
Ogród, do którego weszliśmy, solidnie już okrojony, należał do dawnej uczelni ogrodniczej, której początki sięgają roku 1824. Königliche Gärtner Lehranstalt założona została przez prekursora sztuki ogrodniczej, Petera Josepha Lenné, w Poczdamie. Na początku XX wieku przeniesiona została do Dahlem w Berlinie. Na 6,5 hektarach założono ogrody warzywne, sady, szklarnie, ogrody różane i bylinowe. W roku 1903 powstały budynki, w dużej części zachowane do dzisiaj. W głównym budynku mieści się wydział technologii żywienia i chemii spożywczej Uniwersytetu Technicznego (Technische Universität).
Szkoła pod kierownictwem Theodora Echtemeyera szczyciła się sławą międzynarodową. Z wybitnych absolwentów wymieńmy Karla Förstera, Hertę Hammerbacher, Roberto Burle Marxa, było jednak wielu innych.
Dopiero w 1995 roku całość wpisano do rejestru zabytków. W roku 2006 przeprowadzono rekonstrukcję ogrodu, opierając się na starych planach.
Kto posiada wyobraźnię, lubi spokój, ciszę, melancholię bluszczu, zeszłoroczne liście na buczynowym żywopłocie i przycięte róże bez róż, ten powinien przyjść właśnie teraz, gdy nagie dzikie wino okalające pergole nie wypuściło jeszcze pierwszych liści, róże w rosarium czekają na wyższe słońce, a wiosenne kwiaty zapowiadają wielkie letnie kwitnienie.
Für alle in und aus Polen, die wissen, was die Polnische Katholische Kirche aus diesem Wort macht, nämlich Sünde und Schande, wird dieser Text hier reprinted, um zu ziegen, dass selbst Katholische Kirche mit dem Thema anders umgehen Kann: Offen!
Die Begriffe Gender bzw. Gender Studies werden immer öfter gehört und gelesen, aber was bedeuten diese Begriffe überhaupt?
Gender Studies analysieren das Geschlechterverhältnis respektive die Geschlechterverhältnisse als strukturierte wie strukturierende Bedingungen menschlicher Gemeinschaften und Gesellschaften. Dabei unterscheiden sie zwischen dem biologischen Geschlecht (sex) und dem gesellschaftlich-Kulturell konstruierten Geschlecht (gender). Der Fokus liegt auf Fragen nach der Geschlechterhierarchie, das heißt der Ungleichheit der Geschlechter oder der Geschlechterdifferenz, der Geschlechterrollen und -stereotypen, mithin der Geschlechtsidentität(en), wie sie sich unter verschiedenen soziokulturellen und historischen Bedingungen ausformen oder eben ‚konstruieren‘. Gender Studies betrachten also nicht allein die Rolle der Frau bzw. von Frauen in der patriarchalen Gemeinschaften/Gesellschaften, sondern untersuchen die Rollen beider Geschlechter in dem jeweils vorherschenden Normensystem. das die unterschiedlichen Rollen, Positionen, Młglichkeiten und die Macht bestimmt, die jedem Geschlecht zuerkannt wird. Mittels der Sozialisation werden verschiedene Rollen und Normen eingeübt und verinnerlicht. Durch gesellschaftliche Praktiken (z.B. Verhaltensweisen, Gewonheiten) werden die Geschlechtsidentitäten und Geschlechtszugehörigkeiten immer wieder hergestellt.
Reblog: Der Beruf des Fotografen ist gewissermaßen meine Mission
Die Personale „Chris Niedenthal“ im Warschauer Haus der Begegnungen mit der Geschichte zeigt 200 seiner Fotografien aus fünf Jahrzehnten.
Chris Niedenthal hat mehrere hunderttausend Fotos gemacht, doch eine seiner berühmtesten Aufnahmen „verdankt“ er dem Kriegsrecht, das am 13. Dezember 1981 in Polen verhängt wurde. Am Tag darauf fuhr der Fotoreporter mit einem Bekannten durch die fast menschenleeren und vom Militär patrouillierten Straßen Warschaus. Neben dem Kino Moskwa, auf dessen Fassade ein Banner mit der Reklame des Antikriegsfilms Apocalypse Now in der Regie von Francis Ford Coppola hing, stand ein Scott Panzer, aus dem Soldaten ausstiegen. Diese Fotografie von Niedenthal ist das wohl am meisten zitierte Bilddokument der damaligen Zeit, ihre düstere und zugleich tragikomische Metapher, über die der Autor schrieb:
„Für mich symbolisiert dieses eine Bild das ganze Kriegsrecht. Aber damals hatte ich keine Ahnung, dass ich etwas so Wichtiges mache: Eine Ikone für die Polen.“
Jest Wielki Post, warto więc oddać się przemyśleniom, nie tyle może ściśle religijnym, ile tym szerszym, o życiu i o tym, co w życiu jest warte, a co jest tylko marnością nad marnościami.
Zbigniew Milewicz przysłał mi tę opowieść zamiast kwiatka na Dzień Kobiet. Publikuję ją tu akurat dzisiaj, bo 17 marca 2021 roku została ona w tej wersji po raz pierwszy umieszczona na youtubie.
One day many tausend years ago, an arctic ground squirrel ate parts of a plant, silene stenophylla, including its seed. The squirrel was digesting it when its life ended.
Its body was recovered from permafrost and examined. Scientists germinated this plant seed. This silene stenophylla just bloomed.
It is 32,000 years old.
The strength, the vitality and stamina of living things — of life itself — is incredible.
Dziękuję Arkadiuszowi Ł. za podsunięcie tekstów i inspiracji do tego wpisu. Przypominam, że jeśli pojawią się tu błędy i niedociągnięcia, to są one tylko i wyłącznie moją winą, bo żyję sobie dywagacjami i niestety brak mi solidnego warsztatu naukowca . Oryginalnie uwaga ta kończyła się małym czerwonym serduszkiem, ale już go nie ma.
Wisława Szymborska
Nieczytanie
Do dzieła Prousta nie dodają w księgarni pilota, nie można się przełączyć na mecz piłki nożnej albo na kwiz, gdzie do wygrania volvo.
Żyjemy dłużej, ale mniej dokładnie i krótszymi zdaniami.
Podróżujemy szybciej, częściej, dalej, choć zamiast wspomnień przywozimy slajdy. Tu ja z jakimś facetem. Tam chyba mój eks. Tu wszyscy na golasa, więc gdzieś pewnie na plaży.
Siedem tomów – litości. Nie dałoby się tego streścić, skrócić, albo najlepiej pokazać w obrazkach. Szedł kiedyś serial pt. Lalka, ale bratowa mówi, że kogoś innego na P.
Zresztą, nawiasem mówiąc, kto to taki. Podobno pisał w łóżku całymi latami. Kartka za kartką, z ograniczoną prędkością. A my na piątym biegu i – odpukać – zdrowi.
***
W Teatrze Polskim w Poznaniu Maja Kleczewska wyreżyserowała spektakl według UlissesaJamesa Joyce’a w nowym tłumaczeniu Macieja Świerkockiego.
Ciekawe, że reżyserce, korzystającej ze słów powieści napisanej sto lat temu, udało się, dzięki kilku zaledwie podstawieniom polskich nazwisk i nazw geograficznych w miejsce irlandzkich, wykreować pisowską Polskę. Irlandię i Polskę na pewno wiele łączy – katolicyzm, społeczny konserwatyzm i brawurowe rebelianctwo, zastępujące solidne, mieszczańskie budowanie struktur państwowych. To kraje przez lata biedne i zależne od potężnych okupantów, szukające pociechy w megalomańskich mitach i czczej gadaninie. Polska Irlandia Kleczewskiej to świat, w którym władza wycina drzewa i prawa człowieka, głodzi konie i kradnie, co popadnie, świat w którym naprawia się dziurę w dachu dopiero, gdy pada deszcz, świat odrażający, pijacki, bełkotliwie przegadany, nażarty mięsem, zadufany w sobie, tępy i pełen pogardy dla wszystkiego, co nie jest seksem, pieniądzem i władzą. Cały spektakl to jedna wielka gombrowiczowska gęba pełna frazesów. Podszyta gombrowiczowską pupą gombrowiczowska gęba. I gdzieś w tym wszystkim, w megalomańskiej tyradzie Bluma obok Hamleta pojawi się też Don Kichot, tylko na moment, przemknie zaledwie, ale przecież musi tam być, bo to on im patronuje, nie dlatego, by byli jak on szlachetni w swych dążeniach, a dlatego że nic, czego się tkną, im nie wychodzi, wszystko im się rozłazi w palcach jak wiotka przetarta ze starości materia kaftana, który chroni grzbiet hiszpańskiego chudzielca.
Stefan spojrzał w dół na swój szeroki bezgłowy kapelusz, zwisający ponad kolanem z rączki jesionowej laski. Mój hełm i miecz. Dotknij lekko dwoma wskazującymi palcami. Eksperyment Arystotelesa. Jeden czy dwa? Konieczność jest to coś, dzięki czemu niemożliwe jest, aby coś było czym innym. Ergo, jeden kapelusz jest jednym kapeluszem.
Posłuchajmy.
Młody Colum i Starkey. George Roberts zajmuje się stroną handlową. Longworth rozdmucha to w Expressie. O, czy na pewno? Podobał mi się Strzegący stada Columa. Tak, myślę, że posiada on tę dziwną rzecz, geniusz. Czy naprawdę sądzi pan, że go posiada? Yeats podziwiał jego wers: Jak grecka waza w pustkowiu ziemi. Czy rzeczywiście podziwiał? Mam nadzieję, że będzie mógł pan przyjść dziś wieczorem. Malachi Mulligan także przyjdzie. Moore prosił go, żeby przyprowadził Hainesa. Czy słyszał pan żart panny Mitchel na temat Moore’a i Martyna? Że Moore jest rajfujarką Martyna? Strasznie zręczne, prawda? Przypominają Don Kichota i Sancho Pansę. Dr Sigerson powiada, że nasz narodowy epos musi zostać dopiero napisany. Moore nadaje się do tego. Rycerz Smętnego Oblicza w Dublinie. W szafranowej spódniczce? O’Neill Russell? O tak, musi mówić wspaniałym dawnym językiem. A jego Dulcynea? James Stephens zrobił kilka zręcznych szkiców. Zdaje się, że zyskujemy znaczenie.
(Rozdział 9, tłumaczenie Macieja Słomczyńskiego; z sieci)
***
To Arkadiusz Łuba zachęcił mnie do obejrzenia Ulissesa w Poznaniu i u niego też znalazłam Don Kichota z Sanchą Panciczem na rysunku Andrzeja Mleczki. Pierwotnie karykatura ukazała się w Polityce z 16 września 2022 roku w artykule o reparacjach niemieckich dla Polski. Łuba użył jej jako jednej z ilustracji w artykule pt. Toxische Zustände nicht nur an der Oder (Osteuropa, zeszyt 9-10/2022), w którym analizuje stosunki polsko-niemieckie ostatnich lat w satyrze politycznej. Znamienny jest tu zresztą zarówno tytuł tego artykułu (Zatrucie nie tylko Odry), jak i tytuł całego zeszytu: Uwaga Niemcy! Sukces anatemy. Polsko-niemiecka wspólnota konfliktu.