Andrzej Titkow (Z Facebooka)

DZIADEK MIKOŁAJ

Spluwał siarczyście
na warszawskie bruki,
wiejskim obyczajem
z Guberni Woroneskiej.

W Nowej Lubomirce
dźwigał worki
na stacji kolejowej,
i kłody w tartaku,
a w Antoniewie
ziemię szwagra
uprawiał jak własną.
Nigdy nie narzekał,
miał pogodę ducha
samotnych koczowników.

Codziennie chodził na obiad
do biura, w którym niegdyś pracował.
Jaworzyńską do Placu Zbawiciela,
a potem Marszałkowską do Żurawiej.
Szedł szybko, wyprostowany,
z podniesioną głową,
jak człowiek wolny.

Królował przy biesiadnym stole,
z zawadiackim uśmiechem
wznosił wielopiętrowe,
pełne znaczeń toasty,
taki na przykład-
Sława etich warot,
iz kotorych wyszeł wies narod.
Mocny kuksaniec w bok
od siedzącej obok Babci,
śmiechów przyjazny szmer
i kieliszków brzęk.

W swej sprawnej,
biurokratyczno – administracyjnej,
choć nieco śpiewnej polszczyźnie
(tej wschodniej nuty nigdy się nie pozbył)
uwodził urzędniczki, sklepikarki
i białogwardyjskie artystki
z babcinego teatru.

Nie był wojownikiem,
chociaż był niezłomny
i kiedyś, tylko raz,
już po wielu latach,
powiedzał szwagrowi
swoje non possumus.
Siedzimy obok siebie,
lecz nie jesteśmy razem,
ja byłem na dole,
ty byłeś na górze.

I cisza zapadła
przy biesiadnym stole.