Wiersze babci

Sigil of Scream, którego poznaliśmy już tu jako tajemniczego poetę i pełnego fantazji prozaika, tym razem w roli archeologa wartości kulturalnych.

Wiersze babci

Poniższe wiersze to swego rodzaju białe kruki. Są zapomnianymi perłami polszczyzny – ich szczególne piękno i liryzm nie pozwalają przejść obok nich obojętnie. Postanowiłem opublikować je tutaj, aby uchronić je od zaginięcia, albowiem sądzę, iż znane są aktualnie bardzo niewielu osobom. Wszystkie przedstawione tu wiersze zostały przeze mnie spisane z pamięci, tak jak przedstawiła je mi moja babka, Halina. Pochodzą one z czasów przedwojennych, przynajmniej część z nich znajdowała się wtedy w podręcznikach szkolnych. Dokładne datowanie, czy nazwiska autorów nie są mi jednak, niestety, znane – choć ostatni utwór, jak wierzę, jest autorstwa mojej babci. Sam staram się od kilku lat odnaleźć źródła tych tekstów, lub jakiekolwiek informacje związane z ich genezą – dotychczas jednak nie było mi to dane. W związku z powyższym, prosiłbym każdego z czytelników, który mógłby pomóc w ustaleniu tych informacji, o kontakt.

Przystępując do lektury, warto mieć na uwadze, iż wiele elementów tworzących formę tych utworów, mogło zaniknąć lub ulec przekształceniu w przekazie ustnym. Z tego powodu cała interpunkcja i wersyfikacja zostały przeze mnie powtórnie stworzone, dla potrzeb tego zapisu. Tytuły utworów mają także często charakter roboczy, ponieważ nie wiem, jak brzmiały w rzeczywistości. Miejscami teksty zostały zrekonstruowane, co zostało zaznaczone w nich przy pomocy nawiasów kwadratowych. Utwór Głód nastręczał w tej mierze największych trudności, z uwagi na swą nieharmonijną budowę – możliwe więc, iż nie udało mi się w nim zachować oryginalnego układu wersyfikacji. Moje wątpliwości dotyczą tutaj głównie budowy i położenia szóstej zwrotki. Przy wprowadzaniu własnych poprawek kierowała mną chęć podtrzymania unikalnego charakteru każdego z wierszy. Mam nadzieje, iż udało mi się to osiągnąć, właściwa ocena mych wysiłków należy jednak do czytelnika.

[Wiosna]

Ukołysałaś mnie, wiosno cicha,
Ukołysałaś…
Jestem jak lilia, co w polu wzdycha,
W zadumie cała.
W blaskach się słońca kąpię co rano,
W rosie przejrzystej.
I patrzę w przestrzeń
Łzami zalaną,
Lub w błękit czysty.

Z dala dochodzi cicha muzyka
Brzóz i topoli.
I cichy spokój duszę przenika,
Serce mniej boli.
Nad wodą zwiesza srebrzyste puchy
Wierzba płacząca
I senne brzozy – stoją jak duchy
W blaskach miesiąca.

A nad [głębiami], na ciemnym stawie
Łódź się kołysze.
Sen to, czy jawa?
Nie wiem już prawie
Idąc w tę ciszę…

Opale

Na wyświetlone poświatą dale
Kładą się złudnych blasków opale.
Przed ścichłym sercem kraina czarów
Urokiem błyska z nocnych oparów,

Ach, iść tak ciągle przed siebie nocą,
Kiedy na niebie gwiazdy się złocą!
W duszy nie zgasić swojej tęsknoty
I ukraść gwiazdom ich uśmiech złoty.

Marzenia swoje w blaskach zanurzyć
I nie dać szczęścia swojego zburzyć!
Uściskiem objąć ziemię ojczystą,
W błękitach przetrwać modlitwą czystą.

Rozmawiać nocą mową bez słowa,
Gdy księżyc swoją tarczę już schowa.
I oczy wysłać na senne dale
Gdzie świecą złudnych blasków opale.

 
Głód

Przyszedł…
Na progu chaty przywarował,
Ostatnie kęsy z ust wyjmował,
Przyszedł do naszej chaty głód.

I z każdym dniem,
I z każdą chwilką
Niedola w sercu jak płomień wzrasta.
Nie czas rozpaczać,
Trudno!
Trzeba iść do miasta…

Raz jeszcze wierzbę przytulić przed chatą
Jak za dawnych dni…
Jak za dawnych, minionych
I słonecznych dni…

 A potem? Cóż potem
W świat…
Przestańcież płynąć z oczu
[Natrętne], nieznośne łzy!

 Coraz dalej i dalej,
I sad czerniejący,
I ostre kolce przydrożnego głogu,
I dach słomiany, złotogłowy,
I matka stojąca jak posąg na progu…

Coraz dalej i dalej…
A w sercu ostał się jeno ten zagon ojcowy.
Nie moje ręce będą go orały,
W świat mnie wygnano,
Mnie, tej ziemi syna…
Więc nie bądź [mi gniewny] zagonie ojcowy,
Że ja, choć cię tak kocham, jednak odejść muszę.

Hej, przylecą z wiosną marcową bociany,
Radośnie w gnieździe swoim z rana zaklekocą!
Sroczka płochliwie na płocie zakracze,
Rozkołysze się sad [upojną] wonią wśród nocy!

Tylko ja tego nie będę już widział,
Tylko ja tego już nigdy nie zobaczę…

 O ziemio, która byłaś dla duszy mej chłopskiej
Jedyną prawdziwą i bliską kołyską!
Zostawiam tobie serce,
Proste i uczciwe,
Zostawiam tobie, ziemio moja, wszystko!
I może kiedyś ciężar z ramion moich zrzucę,
Na złoto się zmieni ma dola i praca –
A wtedy, jak bóg na niebie, do ciebie powrócę,
Ziemio matko, do której się zawsze powraca.

Artur-Grottger-GlodArtur Grottger, Głód (rysunek z cyklu Wojna, 1866-1867)

Halina Solska

Zima

Teraz, kiedy już pola bieleją,
Jak dobrze jest marzyć o wiośnie!
O łąkach zalanych słońcem,
O kwiatach pachnących radośnie.

I o tym wszystkim dalekim,
Co gdzieś za nami zostało.

Teraz, kiedy na ziemi
Tak cicho,
Tak pusto,
Tak biało…

PS.
Bóg nie mógł być wszędzie, więc stworzył babcię.
Autor nieznany

Bajka o rybach

Sigil of Scream

Ostatnio natknąłem się w moim wszechświecie na bajkę o Rybach. I w sumie chciałem ją zachować jedynie dla siebie, ewentualnie tego kogoś, komu opowiedziałem ją po raz pierwszy. Ale z czasem historia ta stała się dla mnie w jakiś sposób ważna i dziwnie przejmująca. Zastanowiło mnie to na tyle, iż zdecydowałem się przedstawić ją większej liczbie czytelników. Uważam, że ryby też ucieszyłyby się z tego, gdyby o tym wiedziały…

BAJKA O RYBACH

Gdzieś na bezkresnej, spalonej słońcem pustyni, znajduje się Rybia Wioska. Pustynia nie jest piaszczysta i płowa, jak większość pustyń w takich opowieściach – lecz pomarańczowa, prawie ruda. Spalona słońcem, płaska, spękana glina ciągnie się aż po lekko falisty horyzont, tworząc mozaikę sześciokątnych rys. Twardą powierzchnię porastają tu i ówdzie kolczaste kaktusy w kolorze bezczelnej, jasnej zieleni. Rybia Wioska znajduje się w zagajniku takich kaktusów. I mieszkają w niej oczywiście ryby. Wielkie, kolorowe ryby o psychodelicznych wzorach na łuskach, pasach, gwiazdach, strukturach fraktalnych i rozlanych barwach, z których wielu mistyków świata mogłoby odczytać imiona boga, albo klucz do tajemnicy Świętego Graala. Ale na pustyni nie ma żadnych mistyków, są tylko ryby… Niebo ponad nimi jest obłędnie błękitne. Intensywne błękitem i soczyste obłędem. Widzisz to?

Ryby jeżdżą w wózeczkach, odpychając się płetwami, bo trudno jest pływać po wysuszonej glinie. Jak dotąd zdarza się to tylko tym nielicznym rybom, które najedzą się za dużo sfermentowanych kaktusów. I tylko przez kilka chwil. Więc ryby mają wózeczki, które malują w różne wzorki i czasami wieszają na nich dzwonki albo coś, co akurat mają ochotę powiesić. Kółka tych wózeczków wydają piskliwy i przeciągły dźwięk, jeśli nie są naoliwione. Zawsze z daleka można po tym rozpoznać zbliżającą się karawanę ryb. Jakieś kółko zawsze będzie nienaoliwione.

Gdyby wziąć w rękę odrobinę tej rudej gleby i rozkruszyć ją w dłoni, ujrzałoby się pomarańczowy pył i miniaturowe, zwapniałe muszelki mięczaków… Spiralnych mięczaków… One też kiedyś zamieszkiwały tę pustynię, trzy tysiące lat przed rybią wioską ich cywilizacja stworzyła wysoką kulturę, pełną teorii naukowych, cudów architektury, skomplikowanych potraw, melodii i innych tego typu rzeczy. Niestety, po kilkunastu stuleciach zniknęła całkowicie, zniszczona przez nalot Opiekaczy Do Grzanek z kosmosu. Pozostały po niej tylko muszelki i małe tabliczki klinowe z napisem „przepraszamy, winda nieczynna”. Opiekacze nie pojawiły się od tego czasu ponownie, dowodząc, iż był to jedyny taki przypadek w historii…

Ryby mieszkają w szałasach. Te szałasy są dość zróżnicowane – od całkiem niewielkich, po duże i wielokątne. Właściwie, nikt nigdy nie zastanawiał się, skąd ryby biorą na pustyni chrust, aby je zbudować. Gdyby się jednak zastanowił, chyba niewiele by mu z tego przyszło, nie istnieje bowiem żadna racjonalna odpowiedź na to pytanie. Faktem jest jednak, iż ryby wznoszą szałasy.

Ryby odżywiają się naleśnikami. Te naleśniki są czasami bardzo dziwne, a czasami niekoniecznie. Potrafią zakwitnąć na patelni na wiele różnych sposobów i niekiedy śpiewają. Niedobrze jest pochylać się nad nimi w czasie smażenia, gdyż zdarza się, że naleśniki wykształcają plazmatyczne i ciastopodobne macki wciągając tych, którzy nie mieli się na baczności. Właściwie nikt nie wie, gdzie trafiają wciągnięci, ale jest to z pewnością jedno z takich miejsc, o których lepiej jest nie wiedzieć. No i oczywiście nie zdarza się to dość często. Właściwie dwa-trzy wciągnięcia w skali roku. Jednak lepiej zachować ostrożność, czyż nie?

Kaktusy kwitną raz do roku, w porze deszczowej, na którą przypada wielkie święto ryb. I jest to dla nich jedyne święto w roku, ale za to trwa aż 8 dni. W jego trakcie pustynia zamienia się w ogromne jezioro, a ryby nie potrzebują już wózeczków, i mogą pływać swobodnie. Później kwiaty kaktusów opadają na ziemię deszczem fioletowych płatków, a jezioro wysycha, pozostawiając suchą, spękaną glebę. Pokryta tu i ówdzie resztkami miniaturowych pozostałości po metropoliach spiralnych mięczaków. Ale nikt nie zwraca na nie uwagi.

Kiedy słońce zachodzi, na wschodzie pojawia się jasna i duża grupa gwiazd. To konstelacja „Wielkiej Ryby”, która powoli i majestatycznie przepływa przez całe niebo, aby zniknąć nad ranem na zachodzie, rozmywając się w blasku nowego dnia. Rybom jest bardzo smutno, kiedy patrzą na tę konstelację, choć wiele z nich lubi na nią patrzyć. Ten smutek jest przejmujący i dziwny, zwłaszcza gdy obserwuje się ją zupełnie samotnie. „Wielka Ryba” nie potrzebuje wózeczka, żeby przepłynąć przez noc. I żadne filozoficzne refleksje nie łagodzą tego faktu.

Ryby nie znają filozofii. Jednym z największych osiągnięć ich kultury jest całkowita ignorancja w dziedzinie filozofii. Co prawda był kiedyś pewien filozof, ale wpadł do studni, zanim jeszcze nauczył się wykładać swoje doktryny. Odtąd słuch po nim zaginął, niektórzy podejrzewają, że został pożarty przez prymitywne plemiona czarno-zielonych glonów zamieszkujących podziemne czeluście.

Gdyby ryby wysyłały do siebie kartki, wizerunek konstelacji „Wielkiej Ryby”, pojawiałby się na nich częściej, niż cokolwiek innego. Jednak one nie wysyłają kartek, bo nie miałyby do kogo ich wysyłać. Nie ma innych Rybich Wiosek, oprócz tej jednej. Jednak to Rybom zupełnie nie przeszkadza. Nie muszą jeździć daleko wózeczkami i to jest całkowicie w porządku. A nawet gdyby gdzieś pojechały i tak nie poznałyby nic, czego nie znają. Pustynia była tu zawsze. Ciągnie się dookoła w bardzo wielu kierunkach i nikt nie sugerował nawet, iż gdziekolwiek się kończy…

Wielki Czwartek. Gründonnerstag. Holy Thursday. Passover. Last Supper for Jesus and his pupils. What they ate? Bread and wine for sure. But Passover lamb? Some biblical scholars believe that the “lamb” is actually a symbol for Jesus, who the next day would become the sacrificial “Lamb of God.” Therefore they think, it could be fish and suggest that in Last Supper of Leonardo DiVinci you can see plates of grilled eel with orange slices. Of course fish is also Jesus. Ichthys.
ΙΗΣΟΥΣ (Iēsoûs) – Jesus
ΧΡΙΣΤΟΣ (Christós) – Christ
ΘΕΟΥ (Theoû) – of God
ΥΙΟΣ (Hyiós) – Son
ΣΩΤΗΡ (Sōtér) – Saviour
XXX
But whatever! It is so good, that today we have a story about fishes.

Jego nowa twarz

Sigil of Scream

Jego nowa twarz

Chciał przymknąć okno, gdy nagły powiew wiatru poinformował go o przylocie matki. Zrezygnował więc ze swego zamiaru i usiadł z powrotem na kanapie, patrząc jak Maria przefruwa przez parapet. Kilka zgubionych ptasich piór oderwało się z jej magicznej szaty i sfrunęło na podłogę, gdzie zastygły w ostatnich promieniach pomarańczowego słońca.
– Znów nic nie robisz? – Maria spojrzała badawczo na syna, obserwującego ją z wyrazem apatii, charakterystycznym dla młodych bezrobotnych i arystokratów. – Wyglądasz jak z krzyża zdjęty.
– Bardzo zabawne – mruknął Jezus sarkastycznie i wyszedł do kuchni. Przechodząc przez korytarz słyszał jak Maria rozpina czarodziejską szatę. Widok jej nagiego ciała byłby czymś więcej, niż mógłby teraz znieść. Nigdy nie nosiła bielizny. Podszedł do zlewu i odkręcił wodę, napełniając nią nieduży puchar.
– Jest Magda? – krzyknęła Maria z drugiego pokoju.
– Nie ma – odkrzyknął ochryple. Ruchem ręki zamienił wodę w pucharze w czerwone półwytrawne. Odczekał jeszcze chwilę stojąc przy odkręconym zlewie i dając czas matce na założenie sari. Ostatnio w domu pojawiało się coraz więcej tych indyjskich bzdur. Rano budził go często zapach szafranu i olibaum. Jezus zastanawiał się jak się to skończy. Przepłukał gardło łykiem wina i wrócił do pokoju. Maria stała przed lustrem zakładając dziwne, brzęczące bransolety.
– Gdzie poszła? – zapytała nie przerywając czynności.
– Wyszła – stwierdził po prostu i wrócił na miejsce na kanapie, za stolikiem. Leżała tam duża, ciężka serweta, tkana w róże i pobrudzona woskiem. W tle na niej widniał krzyż.
– Skąd mam wiedzieć gdzie ją nosi? – „Dziwka” dodał w myślach z ponurą mściwością, ale i lekkim posmakiem przyjemności.
Maria odwróciła się od lustra i wbiła wzrok w wyblakłe oczy syna.
– Nieładnie o niej myślisz. Nie zapominaj, że jesteśmy jednością – uśmiechnęła się.
Jezus wzruszył ramionami.
– Możliwe, niemniej mogłaś mi zostawić jakąś lepszą część siebie. Wiesz, wolałbym nieco troski i uwagi, niż wieczną nimfomanię.
– Troska i opieka jest dla ludzi – odparła Maria z irytującą pewnością Wielkiej Matki. – A propos ludzi. Dzwonił ktoś do ciebie dziś rano, ale spałeś, więc cię nie budziłam.
– Kto? Przecież mamy zastrzeżony numer.
– Jakiś mistyk. Nie wiem skąd wziął nasz telefon. Wiesz jacy oni są, ci mistycy, zawsze pchają nos nie tam gdzie trzeba.
– Pewnie Franciszkanin – skwitował Jezus kwaśno. Franciszkanie irytowali go, za dużo duchowości. Zdecydowanie wolał Jezuitów – oni przynajmniej nigdy nie próbowali się z nim skontaktować.
– Będziemy musieli zmienić numer – dodał po chwili. – Jeśli jeden człowiek go zna, zaraz będziemy mieć na karku całą ich bandę. Wiesz jacy są ludzie. Wydaje im się chyba że prowadzę jakąś akcję charytatywną.
Zapobiegawczo pominął przekleństwa nawet w myślach. Wyjął z kieszeni na piersi cygaro i odgryzł końcówkę. Zapalił.
Maria usiadła na krześle naprzeciwko niego i złożyła ręce na kolanach. Gdy podniósł wzrok napotkał jej spojrzenie poza błękitnawymi oparami dymu. W pokoju robiło się powoli coraz bardziej modro. Zmierzch kładł się na sprzętach grubym kocem szarości. Aureole matki i syna świeciły coraz jaśniej w mroku, rozpraszając cienie.
– Wypalasz się – stwierdziła w końcu matka, po chwili milczenia. – Zrobiłeś się sarkastyczny i zblazowany. Kiedyś tak nie było.
– Świat jest sarkastyczny i zblazowany. Jestem mesjaszem na jego miarę. Poza tym ludzie lubią takich, to teraz modne. Może nawet zajmę się filozofią?  – odparł drwiąco, zaciągając się dymem.
– I zacząłeś palić…
– Część mojego image. W końcu jestem naczelnym magiem tego świata. Palenie zawsze było czynnością magiczną… Wiesz, władza nad ogniem i takie tam…
– Nie wiem, gdzie to cię zaprowadzi. Mógłbyś być bardziej taki… No wiesz…
– Jak Budda? – przerwał jej Jezus z ironią w głosie.
– Chociażby…
– A gdzie ten Budda, co? Facet którego nie było, nie będzie i nie ma. Pieprzone „wszędzie i nigdzie”. Sam się chyba znaleźć nie może. Wygoda dla deistów i ateistów. Mam dość tego wschodniego chrzanienia, oświecenia na haszyszowym haju…
– Jak chcesz. Nie namawiałam cię do powrotu do Indii – wzruszyła ramionami Maria – Po prostu mógłbyś mieć czasem bardziej pozytywne nastawienie. To ty sam sobie robisz gorzej…
Chciał coś odpowiedzieć ale w tym momencie oboje usłyszeli zgrzyt klucza w zamku i dźwięk drzwi uderzających o ścianę. Na klatce rozległ się śmiech, który jednak szybko zgasł. Chwila szeptów, szelest ocierających się o siebie ubrań. Odgłos oddalających się kroków i zamykanych drzwi zlały się w jedno.
– Magda wróciła – stwierdziła Maria po prostu i wyszła do przedpokoju. Za drzwiami zabłysło światło, kładąc się na dywanie w pokoju. Jezus pociągnął kolejny łyk wina, kobiece głosy w korytarzu szeleściły przez chwilę. Nie wsłuchiwał się w to. Zamknął oczy. Dobiegły go tylko urwane słowa: „znowu”, „wujek”, „porozmawiaj”, „wieczór”, „pije”… Cmoknięcie i oddalające się kroki Marii w głąb domu. Zawsze umiał poznać jej chód, nawet po dźwięku, nieśpieszny i w pewien sposób pełen klasy. Drgnął nagle gdy ktoś wyjął mu z ręki kielich. Otworzył oczy. Stała obok niego, w purpurowej, prowokująco krótkiej sukni i uśmiechała się z mieszanką troski i przekory. Choć tej drugiej było zdecydowanie więcej. Jej włosy lśniły lekko odbijając dyskretnie blask aureoli.
– Nie powinieneś pić z Graala – powiedziała miękko – Znów gnostycy i wizjonerzy będą chodzili przez miesiąc do tyłu.
Nie odpowiedział, zaskoczony jej bolesną namacalnością. Czuł teraz zapach jej perfum, zmieszany z wonią alkoholu, papierosów i dymem cygara. Mrugnęła i przysunęła sobie krzesło, siadając obok stołu, przed Jezusem. Prowokacyjnie odwróciła je oparciem w jego kierunku, tak iż widział koronkowe zakończenia jej pończoch, opinające ciasno pełne uda. Wiedział, że ma tę świadomość. Magdalena uwielbiała takie drobne zabawy, czerpała z nich przyjemność, nieodmiennie czy znajdowała się akurat w domu, w knajpie czy na wystawnym przyjęciu. Obserwowała go z rozbawieniem, bawiąc się resztką wina w kielichu. Przełknął ślinę.
– Gdzie byłaś? – zapytał wreszcie.
– Przecież wiesz. Chodziliśmy z Szatanem, tu i tam. Chciałam go zaprosić teraz, ale mówił, że ma sporo pracy.
– Nie lubię, jak się z nim zadajesz.
– Oj, daj spokój, wujek nie jest taki zły – uśmiechnęła się, mrugając z udawaną niewinnością. Była ubawiona jego reakcją. – Poza tym dobrze wiesz, że on płaci za większość naszych potrzeb. Chyba że chcesz opłacać mieszkanie ze swoich sztuczek magicznych…
Nie zripostował, nie miał na to sił. Wiedział, że miała rację. W sumie ich akcje na Ziemi szły coraz gorzej. Nie tragicznie jeszcze, niemniej kierunek był ewidentnie spadkowy. Kiedyś miał do tego więcej serca. Kiedyś go to bawiło nawet, wykorzystywanie magii do leczenia, spełniania życzeń czy zadziwiania śmiertelnych. Napędzał całą tę zabawę. Ostatecznie jednak pewne rzeczy znudziły mu się, a cuda wyszły z mody. Westchnął.
– Wypalasz się – zauważyła z troską.
– Już mi ktoś dziś to mówił.
Nie odpowiedziała, wiedziała kto. Chwilę trwała cisza, przerywana tylko tykaniem zegara, który dostał kiedyś od Ojca. W sumie nie przypominał sobie, by otrzymał więcej prezentów od niego.
– Powinniśmy wyjechać – powiedziała nagle Magdalena. – Wiesz, zmienić klimat, zmienić styl. Może coś bardziej pod Erę Wodnika? Teraz ludzie lubią takie rzeczy. Wiesz, moglibyśmy się wyluzować. Jak kiedyś. Za długo już jesteś czarownikiem dla ubogich, co to za klasa? Szkoda gadać. Pamiętasz jak byłeś Krishną? Coś takiego mam na myśli, wiesz – nowa twarz, nowe symbole, nowe imię… Coś na czasie, coś anty… O rany, zróbmy coś szalonego!
Ciemność gęstniała w pokoju. Dym zdawał się wirować i tworzyć jakieś dziwne symbole. „Może rzeczywiście,” pomyślał Jezus mętnie, czując jak głowa staje się coraz cięższa. „Może ona ma rację. Szkoda trzymać się przegranych spraw. Faktycznie ostatnio straciłem na rozmachu. Trzeba z tego wybrnąć… Tylko co wybrać? Francję? Magdalenę tam lubią. Może Stany, tam mają wielu bogów udających śmiertelników… I śmiertelników udających bogów… Będą musieli to przemyśleć… Może rano, jak się wyśpię… Nowa twarz… Nowe imię… Coś nowego? Anty…? Antyteza…? Antychryst…? Antychryst! Tak, to może być to…”
Magdalena dopiła wina z kielicha patrząc spod przymrużonych powiek na zasypiającego mesjasza.

***

Strona internetowa autora

Szaleństwo Szamana (reblog)

swiatynia-krzyku

Autor, Sigil od Scream, odezwał się na tym blogu komentując wiersze Krzysztofa Pukańskiego. Oczywiście – zawsze się tak robi – zajrzałam z kolei ja na jego stronę i znalazłam tajemnicze wiersze tajemniczego poety. Wczoraj była tu u nas poezja “prosto od serca”, dziś proponuję w charakterze reblogu wiersz z mrocznych głębin:

Sigil of Scream
Szaleństwo Szamana

Matko-Chmuro
Czy pamiętasz?
– Nocą jadłem mięso twoje –
Tam, na Szklanej Górze, cmentarz
Był mym dziecinnym pokojem.

Ojcze-Gromie,
Ojcze-Ptaku,
– Zdarłeś z żeber moją skórę –
Trzydzieści kamiennych haków
Otacza mnie dzisiaj murem.

Babko-Czaszko
Wyszczerzona,
Zębami bielejesz w mroku.
Z twego kościstego łona
Czerpię garść klątw i uroków.

Dziadku-Głazie
Od krwi rudy,
Co nie widzisz – jednak słuchasz.
Na twym grzbiecie, palcem chudym
Wydrapuję glify ducha.

Słów mych córki,
Żono-Rzeko
Ciemny deszczu, zimny grobie
Śpiewam wam dzisiaj dlatego,
Że nic nie wiem już o sobie.

Pamięć moją mchy porosły,
Ciotka-Zamieć ją porwała.
W moim domu rosną osty,
Duch się włóczy gdzieś, bez ciała.

Chichocze, wiatr chwyta w ręce,
Piachem miota w strony obie…
Czym ja snem, czy potępieńcem?
Nic już nie wiem,
Nic o sobie…

28 stycznia 2013