Ratując, co się da 4

A. M. Rosner

Wszystko jest zapisane

Roman Arbatov siedział w swoim wygodnym, wysokim fotelu i wertował życiorysy. Jeden, najbardziej obiecujący, opatrzony fotografią apetycznej brunetki, odłożył na bok. Praktycznie podjął już decyzję, zostały tylko formalności.

Szukał asystentki, czy jak nazwaliby to inni, sekretarki. Człowiek na jego stanowisku nie mógł poradzić sobie sam z nawałem pracy, o czym przekonał się boleśnie po odejściu ostatniej pomocy biurowej. Do tej pory nie opanował korespondencji z kontrahentami, miał problemy z obsługą faxu, a ekspres do kawy, na który wydał prawie tyle samo, co na siedmioletniego sedana, stanowił dla niego nieprzeniknioną zagadkę. Za każdym razem, kiedy miał ochotę na espresso, dostawał latte. Najwyraźniej maszyna wiedziała lepiej niż on, co powinien pić, a postępowanie zgodnie z instrukcją obsługi nie robiło na niej najmniejszego wrażenia.

– Chyba ta będzie najlepsza – powiedział do stojącego z tyłu mężczyzny.
– Powinna sobie poradzić, ale dla pewności zaproponuj jej okres próbny. Wolałbym kogoś starszego, z większym doświadczeniem, a ta jest bardzo młoda.
– Wyrobi się. Potrzebujemy poza tym kogoś, kto będzie wizytówką naszej firmy.
– Zgoda, zadzwoń do niej i zaproś na spotkanie, zobaczymy…

Rozmowę przerwało im chrząknięcie. Nie przypadkowe, lecz jedno z tych, które mają na celu zwrócenie na siebie czyjejś uwagi. Roman przez chwilę zastanawiał się czy nie zapomniał znowu o jakimś spotkaniu, tak jak dwa dni wcześniej, gdy jeden z japońskich biznesmanów czekał na niego ponad godzinę we włoskiej restauracji. Kosztowało go to intratny kontrakt i na samą myśl o podobnej wpadce, włosy stanęły mu na karku. Wspólnik do tej pory miał o to pretensje, a w ich sytuacji nie mogli pozwolić sobie na podobne sytuacje.

Młody człowiek, stojący po drugiej stronie biurka, nie wyglądał jednak na przedsiębiorcę ani inwestora. Nosił wyświechtane jeansy i spraną koszulkę, a w jego minie ani postawie nie było nic z zakłopotania. Emanował raczej butą i zawziętością. Roman nie przypominał sobie, żeby zatrudniał kogoś takiego. Jednak to nie jego mina czy samo pojawienie się zaskoczyło go najbardziej. Tym, co wywarło na Romanie największe wrażenie, był wygląd młodzieńca. Przez chwilę wydawało mu się, że ma przed sobą siebie samego sprzed kilku zaledwie lat.

– Przepraszam bardzo, ale musimy porozmawiać – odezwał się młodzieniec spoglądając raz na jednego, raz na drugiego mężczyznę.
– Tak? A był pan umówiony? – Roman wiedział jak idiotycznie w zaistniałej sytuacji musiało to zabrzmieć, jednak obecność wspólnika zmusiła go do szybkiej, nie do końca przemyślanej, reakcji.
– Nie. Powiedzmy, że nie mogłem się umówić.
– Wie pan, to poważna firma, do nas nie przychodzi się z ulicy…
– Spokojnie Romuś, może pan ma nam coś ciekawego do zaproponowania. Jestem Eryk Szalski, a to mój wspólnik…
– Roman Arbatov, wiem jak się nazywacie – przerwał mu młodzieniec. – Miło mi was poznać, ale jeśli pozwolicie daruję sobie te wszystkie urocze wstępy i przejdę do sedna. Nie mam dużo czasu, poza tym chyba będzie najlepiej, jeśli prosto z mostu wyłożę całą sprawę. Wiem, że opracowaliście technologię podróży w czasie. Wiem, że rozkręcacie firmę i chcecie organizować komercyjne wycieczki w przeszłość…
– Kto cię przysłał?! Dla kogo pracujesz?! – fuknął Roman.

Wstał powoli, wspierając się o biurko. Przez głowę przewijały mu się nazwiska ewentualnych konkurentów i współpracowników, którzy mogli widzieć projekt Czaso-Przerzucacza i dać się podkupić.

Eryk splótł ramiona na piersi i spoglądając raz na gościa, raz na Romana, rzucił:

– To zaczyna być ciekawe. Mów, młody, dla kogo pracujesz i skąd to wiesz.
– Ty mnie przysłałeś, z roku 2039 – skłamał, wskazując skinieniem głowy Romana. Decyzję o podróży i spotkaniu z ojcem podjął sam, za jego plecami. Staruszek nie był w stanie logicznie myśleć, nie po tym wszystkim, co się ostatnio wydarzyło. On zaś był zdeterminowany i wiedział, że musi przekonać go do swoich racji. Jedynym, co miał po swojej stronie, był czas. Jeśli bowiem nie udałoby mu się tym razem, próbowałby jeszcze raz i jeszcze raz… do skutku. Mógł w końcu wracać do 2013 tyle razy, ile tylko chciał, jedynym warunkiem był bezpieczny powrót do przyszłości, w której jeszcze raz mógłby uruchomić maszynę.

Roman opadł na fotel. Próbował zebrać myśli. Choć pozornie wszystko wskazywało na zdradę, wygląd gościa nasuwał inne możliwości.

Jeśli projekt wypali – pomyślał, – firma osiągnie sukces, możliwe, że rozmawiam z własnym synem lub wnukiem, który postanowił odwiedzić mnie w przeszłości. Przecież o to w tym wszystkim chodzi. Tak, istne szaleństwo, ale maszyna zadziała. Projekt jest sprawdzony, przetestowany. Odwaliłem kawał dobrej roboty.

– Nie możesz tego zrobić – wypalił nagle młodzieniec, wytrącając go z samozachwytu. – Najlepiej by było, gdybyś nigdy nie zbudował tej cholernej maszyny, ale jeśli już musisz to zrobić, zadbaj o bezpieczeństwo nasze i czaso-turystów.
– Czaso-turyści – powtórzył pod nosem. Spodobała mu się ta nazwa, postanowił wykorzystać ją w czasie wieczornej rozmowy z potencjalnym inwestorem.
– Tak, czaso-turyści. Wiesz o czym mówię. Nie możesz…
– Poczekaj… Po pierwsze nie stój tak nade mną, tylko łaskawie usiądź. Po drugie spójrz mi w oczy i powiedz jeszcze raz, że przybywasz z przyszłości. Wyglądasz jak ja, do tego mam wrażenie, że wiesz o czym mówisz, ale to dość nietypowa sytuacja. Skąd mam wiedzieć, że nie kłamiesz, że ktoś cię nie wynajął, żebyś przyszedł i opóźniał start projektu, dając jednocześnie czas konkurencji?
– Spodziewałem się, że mi nie uwierzysz. Jestem na to przygotowany.

Eryk przysiadł na parapecie i posyłając wspólnikowi uśmiech rzucił:

– Miło mi to słyszeć, prawda? Pewnie poznamy numer najbliższego lotka, albo dowiemy się kto wygra kolejny mundial.

Siadając młodzieniec powiódł wzrokiem po biurze, choć zdawało się, że najbardziej zainteresował go widok rozciągający się na zewnątrz budynku. Roman odniósł wrażenie, że sporo dziejących się za nim rzeczy było dla przybysza niezrozumiałych. Przyszłość, o której mówił, nie mogła być odległa, ale przy dzisiejszym tempie rozwoju technologii, w jego czasach mogło nie być już samochodów czy starego budownictwa.

– Jesteś moim synem? – spytał w końcu.
– Tak. Powiedziałeś mi, że mam przenieść się do tego właśnie dnia i przekazać ci, że…
– Jeśli się, jak to powiedziałeś, przeniosłeś, podróże w czasie są możliwe, a projekt maszyny jest dobry! Wszystko zadziała tak, jak powinno.

Zerknął na Eryka, który delikatnie skinął głową. Nigdy nie był gadatliwy ani wylewny, choć Roman wolałby usłyszeć od niego choć słowo wsparcia.

– Jest dobry – przyznał młodzieniec. – Zbudowałeś maszynę jako pierwszy, choć od 2034 masz silną konkurencję. To oni donieśli do Izby Kontroli Zaburzeń Czasu o tych wszystkich wpadkach z ochroną i braku kontroli czaso-turystów. Właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać.
– Zaburzenia czasu? Przerzucacz nie może nic takiego powodować.
– Może – odparł spokojnym głosem. – Problem polega na nieszczelnym systemie kontroli czaso-turystów, przekupności pracowników działu ochrony i rutyniarstwie. Początkowo wszystko szło zgodnie z planem, nic złego się nie działo, ale w pewnym momencie, kiedy czaso-turystyka stała się popularna, straciłeś nad tym kontrolę.
– To nie może stać się masowe! Maszyna wymaga zbyt wiele energii, to nieopłacalne! – Znów rzucił spojrzenie Erykowi, licząc na to, że jako autor planu zasilania raczy się odezwać. Ten jednak słuchał w skupieniu słów gościa i tym razem nawet nie kiwnął głową.
– W pierwotnej wersji może i nie, ale po ulepszeniach, dodaniu nowego systemu zasilającego, podłączeniu silniejszej turbiny i ulepszeniu systemu chłodzącego – młodzieniec wyliczał odginając kolejne palce – wszystko okazało się całkiem tanie. Na podróże nie stać wszystkich, ale nawet członkowie klasy średniej mogą pozwolić sobie na czaso-turystykę. Właśnie na tym polega cały problemem. Dopóki pozwolić sobie mogli na to tylko bogacze, wszystko odbywało się zgodnie z procedurami. Pierwsze raporty o problemach pojawiły się dopiero po obniżce cen. Podróż w prezencie ślubnym, na komunię, z okazji rocznicy… za dużo tego po prostu, zbyt wielu chętnych i za mało pracowników.

– Silniejsza turbina – mruknął pod nosem Eryk. Rozmowa schodziła na najbardziej interesujący dla niego temat. Wyjął z kieszeni marynarki długopis i zaczął notować coś na kartce porwanej z biurka Romana. Choć wyglądał, jakby zatracił się w obliczeniach, jego wspólnik wiedział, że słuchał dalej i nie należało spodziewać się z jego strony żadnych pytań. Przynajmniej na razie. To on musiał prowadzić rozmowę, jak zawsze.

– Jakie znowu, jak to nazywasz, raporty? Przecież udostępnienie takiej możliwości wszystkim ludziom to coś wspaniałego! Właśnie to, tak naprawdę, chcę osiągnąć!

Młodzieniec westchnął ciężko widząc upór swojego przyszłego ojca. Po chwili podjął spokojnym, nieco monotonnym głosem:

– Nie możesz pozwolić im wybierać sobie dowolnego miejsca i czasu, do którego chcą się przenieść i pozwalać robić tego, na co tylko mają ochotę. Wszystko, co wydarza się w przeszłości ma wpływ na przyszłość. Jeśli już musicie rozkręcać ten cały przeklęty interes zróbcie to tak, żeby mogli oglądać to, co ich interesuje, ale nie pozwalajcie im ingerować w przeszłość. Odkąd wycieczki stały się tak popularne, ludzie zaczęli przemycać różne rzeczy, spotykać się z ludźmi z przeszłości…
– Ależ przeszłość jest czymś niezmiennym, nie da się na nią wpłynąć. Mam ekspertyzy, które to potwierdzają. Prowadziliśmy badania dotyczące tego zagadnienia. Właśnie na tym polega geniusz naszego interesu. Wszystko jest już zapisane, ich podróże i to co robią w przeszłości też. Nasze życie idzie zgodnie z wielkim, tajemniczym planem – opowiadał, choć jego gość wyglądał, jakby słyszał to już wielokrotnie, – a ja tylko zgarniam kasę za coś, co i tak jest jego częścią. Dlatego nie interesuje mnie, że coś tam ze sobą zabierają. Chcą porobić zdjęcia, to niech je sobie robią. Jeśli zabierają aparat, to tak było zapisane w tym całym planie.
– Aparaty to nic, zdjęcia robili od zawsze, tak samo jak filmy. Próbowali też przywozić do naszych czasów jakieś przedmioty, ale nie możesz pozwolić im zabierać wszystkiego, co chcą przewozić. I to niezależnie od tego, czy wwożą to w przeszłość, czy przywożą do swoich czasów.
– Zrozum, historia, cała nasza historia, jest już napisana. Przeszłość i przyszłość są niezmienne. To, że podejmujemy jakiekolwiek decyzje, to tylko złudzenie. Postępujemy zgodnie z wielkim planem, który od dawna jest już ustalony. Oglądanie tego, co było wcześniej, nic nie zmieni. Co więcej, nawet jeśli ktoś przedostanie się do przyszłości i sprawdzi numery lotka z najbliższej kumulacji, a potem ją zgarnie, nijak nie zachwieje rzeczywistością. Wygrana jest zapisana, tak jak sama podróż i podejrzenie magicznych cyferek. Wszystko jest już zapisane. Wydałem fortunę na badania, które to potwierdzają, poświęciłem temu ostatnich kilka lat. Jestem pewien, że właśnie tak to wygląda. Podróże są bezpieczne.
– Nie są…
– Są. Wiesz, że w czasie bitwy pod Grunwaldem zaobserwowano na niebie dziwny, jasny obiekt? Jak myślisz, co to było?
– Co? – mruknął młodzieniec, który najwyraźniej nie miał pojęcia nie tylko o tajemniczej obserwacji, ale i o całej bitwie.
– To był ślad po podróżnych, po czaso-turystach jak ich nazwałeś. Wiadomo o tym, choć ta podróż jeszcze się nie wydarzyła. A taki Nostradamus? Myślisz, że wiedział to wszystko, bo był jasnowidzem? Nie, ktoś mu to wszystko opowiedział, pewnie po to, żeby zmienić przyszłość. Facet przepowiedział drugą wojnę światową, wynalezienie dynamitu i broni jądrowej, a nawet to, że będziemy mieszkać w domach ze szkła. Czy cokolwiek to zmieniło? Nie… – Odpowiedział sam sobie.
– Nie rozumiesz… – Sróbował mu przerwać. Bezskutecznie. Roman wierzył w to, co mówił. Należał do ludzi upartych i niechętnie zmieniających poglądy.
– To ty nie rozumiesz. Alchemicy oszukiwali królów używając sztuczek, których dziś uczy się na lekcjach chemii, w szkole podstawowej. Pewnie ktoś sprzedał im te sztuczki w czasie jednej z wycieczek. Czy uzyskali dzięki temu złoto z niczego? Odkryli tajemnicę nieśmiertelności? Nie. Nic takiego się nie stało. Ich prace są udokumentowane, można to sprawdzić. Fakt, niektóre z tych dokumentów są dziwne, ale wiadomo o pokazach i trickach, którymi omotywali władców. Nikt poza nimi nie wiedział co się dzieje, a dziś każdy może się tak bawić. To, że ktoś powiedział im, że osolona woda wrze w niższej temperaturze niż nieosolona, nie zniszczyło świata. Tak samo jak to, że zaczęli stosować naczynia z podwójnym dnem, czy barwić wodę jakimiś odczynnikami.
– Mylisz się. Nic z tego nie jest dowodem na niezmienność rzeczywistości.
– Rzeczywistość?

Zaaferowani rozmową mężczyźni nie zwracali uwagi na Eryka, który nie tylko przestał notować, ale od dłuższej chwili przysłuchiwał się im z uśmiechem na twarzy.

– Roman ma rację – powiedział w końcu – mówiąc, że istnieje taki plan. Wszystko co się dzieje, wszystko czego doświadczasz, jest jego częścią. Nieważne co ani jak, ważne jest tylko to, do czego nas to doprowadzi. Ten cel, punkt do którego zmierzamy, on jest określony i wiadomy. To, jaką drogą do niego dojdziemy, to tylko nieistotny szczegół. Ważne jest to, żeby go osiągnąć.
– Są dowody na to, że wszystko jest z góry ukartowane. Nic nie możemy zmienić, a co za tym idzie, podróże w czasie są bezpieczne – dokończył Roman zadowolony z tego, że Eryk w końcu raczył zabrać głos, a jednocześnie przestraszony tym, że znowu może dojść między nimi do spięcia na temat konstrukcji czasu. Wolał dyskutować z nim na ten temat w cztery oczy, najlepiej nad szklaneczką whiskey.

Młodzieniec spojrzał na przyszłego króla czaso-turystyki z politowaniem. Spodziewał się, że zadanie okaże się ciężkie, ale nie przewidział aż takiego uporu. Ojciec, którego znał, był znacznie rozsądniejszy i uważniejszy. Może lata doświadczeń z podróżami w czasie czegoś go nauczyły, a może była to kwestia dojrzałości.

Eryka znał od zawsze, ale dla niego był przyjacielem rodziny i współpracownikiem ojca. Wujkiem Erykiem, z którym nie rozmawia się o teorii podróży w czasie, tylko gada o dziewczynach, chodzi się po górach czy jeździ na koncerty. Facetem, który bezbłędnie rozstawiał namiot, miał prywatny samolot i od lat nie mógł zdać końcowego egzaminu koniecznego do wyrobienia licencji pilota.

– Twoja teraźniejszość może jeszcze być niezmieniona, ale ja żyję w tej, która została zdeformowana przez wybryki czaso-turystów – powiedział młodzieniec. Postanowił wyciągnąć asa z rękawa i, jak miał nadzieję, przedstawić rozmówcom skutki ich lekkomyślności. – Opowiem wam kilka rzeczy o moim świecie, sami zdecydujecie, czy rzeczywiście nic się nie zmieniło.

Nie doczekał się odpowiedzi. Roman zaszczycił go tylko lekkim skinieniem głowy. Protekcjonalny uśmiech, którego nienawidził całe życie, nie schodził z jego twarzy.

– Przeniosłem się tu z czasu, w którym przejąłem firmę. Przeczytałem raporty z wypraw, które nie poszły zgodnie z planem. Nie wiedziałem wcześniej, że cokolwiek jest nie tak, ponieważ moja rzeczywistość zmienia się i dostosowuje do każdej ingerencji w przeszłość. Dla mnie skutki tych wybryków są czymś, co po prostu się wydarzyło, o czym uczono mnie w szkole.

Młodzieniec musiał być jego synem, ten upór był dziedziczny. Roman dobrze o tym wiedział, to z jego powodu nie rozmawiał z własnym ojcem już ponad dziesięć lat.

– Mówię ci przecież, że to niemożliwe – wtrącił znużonym głosem.– Nie rób już takiej zniecierpliwionej miny, mów dalej. Co niby takiego twoim zdaniem, jak to nazywasz, zmieniłem?

Młodzieniec wyciągnął z kieszeni kawałek papieru i podpierając się zapisanymi na nim informacjami, powiedział:

– W 2028 roku wysłałeś w przeszłość człowieka do Londynu. Dał łapówkę kontrolerowi, a ten pozwolił mu wejść do maszyny z taką małą, podręczną gaśnicą. Mówi ci coś rok 1666? Mnie nic, bo w mojej rzeczywistości nic się tam nie wydarzyło. Pewnie ta gaśnica odegrała jakąś rolę, bo wrócił z opróżnioną. Nie mogłem znaleźć nic niezwykłego w historii tego miasteczka, bo i kto zajmowałby się badaniem jego przeszłości, skoro stolicę Imperium Walijskiego przeniesiono do Aberdeen w trzynastym wieku, a w szesnastym do Awinionu? Niemniej informacja o gaśnicy była jedną z najwcześniejszych, które wydały mi się istotne.
– Imperium Walijskie?
– No tak, tak się to nazywało. Jestem noga z historii, ale tyle jeszcze wiem. Drugim, moim zdaniem dość poważnym incydentem, był ten z 2030 roku. Jeden z czaso-turystów przemycił taką małą, składaną mapę.
– A co w tym złego? – wtrącił Eryk.
– W przemycie nic, poza tym, że to złamanie protokołu bezpieczeństwa. Problemem jest to, że wedle raportu sprzedał ją Hiszpanowi, Ernesto Vellonowi. W raporcie nie ma o tym słowa, ale uważam, że to nie przypadek, że w kilka lat po kupieniu mapy od naszego klienta Vellon przeprawił się przez Atlantyk i, jak podają podręczniki, odkrył nowe ziemie.
– A co z Kolumbem? To on odkrył Amerykę…

Roman spojrzał zaskoczony na wspólnika, lecz ten najwyraźniej postanowił dać gościowi dokończyć to, co miał do powiedzenia. Chłopak zamilkł na chwilę, przenosząc wzrok z jednego mężczyzny na drugiego. Po chwili przerwał ciszę:

– Z kim? Kolumbem? Pierwsze słyszę… A tej całej Ameryki też nie znam. Nowe ziemie nazwano na cześć odkrywcy Vellonią, ale to była jedna wielka pomyłka.
– Dlaczego?
– Jak to dlaczego? Nie wiesz o czym mówię? Jeśli tak, to znaczy, że ta mapa rzeczywiście mogła coś zmienić…
– Mów po prostu dlaczego uważasz, że to była pomyłka – wtrącił znów Eryk, bardziej zainteresowany historiami młodzieńca, niż jego dociekaniami o powodach zmian w jej biegu.
– Dlatego, że miejscowi, Tahuantinsuyu – rzucił z obrzydzeniem, – okazali się groźniejsi od Walijczyków i Seleucydów razem wziętych! Vellon wrócił, choć większość jego armii wybito na miejscu. Potem był odwet, drugi, trzeci… Nie dość, że nasi bronili się marnymi muszkietami, a tamci mieli broń maszynową, to jeszcze łupili nasze miasta przez następne dwieście lat. Łapali niewolników i wywozili na te swoje plantacje. Do tej pory stosunki między kontynentami są napięte, ale przynajmniej Tahuantinsuyu ograniczają się teraz wyłącznie do łupienia naszych statków.

Roman odwrócił się na krześle i posłał Erykowi pytające spojrzenie. Jego syn zawiesił na chwilę głos, spodziewając się pytań lub protestów. Podejrzewał, że niedopatrzenia o których mówiły raporty wpłynęły jakoś na historię, nie wiedział tylko jak bardzo, ani jak wyglądała ta jej wersja, którą znali mężczyźni.

– Mówię tylko, co znalazłem w twoich papierach. Podejrzewam, że ta mapa jakoś zmieniła rzeczywistość. Nie wiem czy to Vellon powinien tam płynąć, czy nazwano te ziemie tak, jak powinny się nazywać, czy może przez tę mapę wylądował nie w tym miejscu, w którym powinien. Wiem za to, że ta wyprawa rozpoczęła wojnę, w której zginęły miliony. Do tego w tym samym tygodniu, w którym tamten facet przemycił mapę, jakaś kobieta przeniosła się w lata sześćdziesiąte zeszłego stulecia. Okazało się, że też jakimś cudem przeniosła ze sobą odtwarzacz muzyki i spotkała się z jakimś producentem czy przedstawicielem wytwórni płytowej. Rozmawiała z nim o, jak sama potem powiedziała – znów zerknął w notatki – niebezpieczeństwie związanym z muzyką gitarową. Twierdziła, że to przywołuje jakieś demony, że zagraża życiu słuchaczy, powoduje choroby. Dziwnym trafem kilka miesięcy po jej wizycie zakazano tych instrumentów. Teraz wytwarza się je w nielegalnych pracowniach lutniczych, a grywa tylko w podziemiu. Jak do tej pory nikt nie zachorował, ale prawo obowiązuje już tak długo, że nie ma szans na jego zniesienie. Za posiadanie gitary grozi dożywocie, za wytwarzanie kara śmierci. Zupełnie, jakby to był jakiś alkohol czy coś takiego…
– Alkohol?
– Tak. No przecież za posiadanie tego świństwa grozi do dwudziestu lat, a za pędzenie kulka w łeb. Nie mówcie mi, że w waszej rzeczywistości jest inaczej.
– W mojej rzeczywistości, jak to nazwałeś, alkohol jest powszechnie dostępny. – Roman cedził słowa, jakby jednocześnie mówił i starał się zrozumieć to, co przed chwilą usłyszał. – Jest nawet w kosmetykach i chemii domowej. Można go kupić wszędzie i pić ile się chce. Gorzej z prowadzeniem samochodów po kielichu, ale nawet za to nie grozi nic więcej niż kilka miesięcy i parę punktów karnych.
– W takim razie na te przepisy też ktoś musiał wpłynąć. Mnie uczono, że tej śmiertelnie niebezpiecznej używki zakazano pod koniec dziewiętnastego wieku. Nieważne zresztą, znacznie gorsza była sprawa sprzed miesiąca i mam dziwne wrażenie, że znajdę gdzieś w archiwach notatki dotyczące tego całego incydentu z dinozaurem. Potrzebuję tylko więcej czasu, ale jakkolwiek dziwnie to brzmi, zaczyna mi go brakować.
– Jakiego znowu, jak to nazwałeś, incydentu z dinozaurem?
– Jakiś miesiąc temu taka nieduża jaszczurka zabiła kilkadziesiąt osób w stolicy Imperium Silezianum, Oslo. Jest tam jedno z przedstawicielstw naszej firmy. Okazało się, że system nie wykrył uśpionego zwierzęcia schowanego w plecaku czaso-turysty. Facet koniecznie chciał zobaczyć świat z okresu kredy, sprawa była bardzo głośna, bo pierwszy raz organizowaliśmy wycieczkę w tak odległą przeszłość. Początkowo wyglądało na to, że wszystko poszło dobrze, ale kiedy ludzie z ministerstwa zaczęli go przesłuchiwać, przyznał, że przemycił tego gada.

Młodzieniec sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej złożony w kostkę, przezroczysty materiał. Rozkładał go, aż do chwili osiągnięcia rozmiaru strony gazetowej, po czym podał Romanowi.

Eryk przysunął się bliżej i wraz z przyjacielem zaczął oglądać gadżet. Choć dziwny papier prawie nic nie ważył, najwyraźniej był czymś w rodzaju elektronicznego papieru. Gdy patrzyli nań z jednej strony, widzieli artykuł o ataku dziwnego stworzenia, po drugiej jednak materiał był w pełni transparentny.

Roman obracał go w rękach, starając się skoncentrować nie na tym, co o niedoróbkach systemu mówił jego syn, lecz na tym, czy rzeczywiście historia mogła się zmieniać. Z tego co wiedział, takie sytuacje nie powinny się zdarzać, najwyraźniej pojawienie się gada też było zapisane w wielkim planie. Miał przecież ekspertyzy. I to całkiem kosztowne.

– Podejrzewam, że niedługo i tak zamkną cały interes, ciebie wsadzą na długie lata do więzienia, Eryka pewnie też, a ja będę do końca życia tyrał na odszkodowania – rzucił młodzieniec. – Dlatego proszę, zrezygnujcie z tego projektu, albo wprowadźcie zaostrzone normy bezpieczeństwa. Zrujnujecie nie tylko moje przyszłe życie, ale i swoje. Ta maszyna to wielka odpowiedzialność, chyba zbyt wielka…

Przedsiębiorca przez chwilę milczał. Wiedział, że Eryk, tak samo jak on, zastanawiał się jak wyprowadzić z błędu dziwnego gościa. W końcu przemówił, siląc się na ton, jakim (jak podejrzewał), mógł mówić do swojego przyszłego syna w czasach, kiedy ten był dzieckiem:

– Jestem ci wdzięczny za te wszystkie historie i za to, że się tu zjawiłeś. Zaufaj mi i uwierz, że przeszłość i przyszłość jest już zapisana. Nie można ich zmienić. To, że tu jesteś, też zapisano. Uważasz, że przyszedłeś ostrzec mnie przed błędami i uczulić na wzmocnienie systemu zabezpieczeń. Wprowadzę te zmiany, bo tak najwyraźniej zapisano, a dzięki temu albo ty będziesz dorastać w takim samym świecie, w jakim żyję ja, albo przekonamy się, że te „zmiany” też są zapisane. Pamiętaj tylko, że nie ty na mnie wpływasz, obaj podlegamy temu, co już jest zapisane i zatwierdzone. Jesteśmy częścią wielkiego planu i choć możesz mieć wrażenie, że coś zmieniasz, w rzeczywistości tylko go realizujesz.
– Nie. Nie ma żadnego planu. Sam mi powiedziałeś, że się myliłeś – mruknął mając nadzieję, że pozbawiony doświadczeń wychowawczych ojciec nie zorientuje się, że kłamał. – Każda decyzja, każda akcja, niesie ze sobą zmianę.
– Cholernie jesteś uparty, młody – wtrącił Eryk. – Sam prowadziłem badania, z których jasno wynika, że nie tylko istnieje taki plan, ale dodatkowo wszystko, co się dzieje, ma na celu tylko i wyłącznie doprowadzenie do jego realizacji. Zastanów się choćby nad ewolucją. Małpy nie zaczęły w pewnym momencie chodzić z wyprostowanymi plecami dlatego, że miały takie widzimisię, ani dlatego, że pozwalało im to lepiej rozglądać się po okolicy. Miały stać się ludźmi, a to mogły osiągnąć tylko poprzez nauczenie się wyrabiania narzędzi. Nie da się ich wytwarzać ani używać, kiedy ręce służą do unoszenia ciężaru ciała. W planie zapisano, że ma tak być. To on wyznaczył cel, do którego ewolucja doprowadziła te małpiszony. Tak samo jak cel, do którego my teraz zmierzamy. Plan istnieje, wszyscy jesteśmy jego częścią i przybliżamy się do jego wypełnienia każdego dnia. Przeszłość jest zamknięta, wydarzyła się już i zrobiła to w konkretny sposób, narzucony przez plan. Tylko on się liczy, a nie sposób, w jaki dojdzie do jego realizacji.

Chłopak czuł się, jakby walił głową w mur. Próbując zebrać myśli, sięgnął po odłożony wcześniej na bok życiorys kandydatki na sekretarkę. Uśmiechnął się na widok znajdującego się u góry podania zdjęcia.

– Co cię tak rozbawiło?
– Nic. To podanie mamy. Zatrudnisz ją jako sekretarkę, zakochasz się i… zmienisz zasady bezpieczeństwa, mam nadzieję.

– Pokaż mi to.

Młodzieniec podał ojcu życiorys i zerknął na zegarek. Zsynchronizował go wcześniej z maszyną, dzięki czemu wiedział, że zostało mu niecałe piętnaście minut. Miał coraz mniej czasu i praktycznie żadnej pewności, że cokolwiek wskórał. Ojciec był uparty i przekonać go do czegokolwiek mogłaby chyba tylko rozmowa z samym sobą – starszym, mądrzejszym i bardziej doświadczonym. Problem polegał na tym, że nie chciał przenosić się do przeszłości i niczego sobie tłumaczyć. Zasłaniał się tym, że jeśli nie pamiętał takiego spotkania, nigdy nie miało miejsca, co za tym idzie nie było zapisane w żadnym planie i nie powinno się wydarzyć.

Zastanawiał się czy Eryk – ten którego znał całe życie, nie ten zarozumiały i pewny siebie facet z przeszłości – nie byłby skłonny porozmawiać z samym sobą albo z jego ojcem. Wcześniej przekonywanie go do tego nie przyszło mu nawet do głowy, teraz wydawało się całkiem kuszącym rozwiązaniem.

Z zamyślenia wyrwał go warkot maszyny, stojącej z boku biurka ojca.

– Co ty robisz?!
– Mówiłem ci już, wszystko jest zapisane – odpowiedział Roman, wsuwając życiorys swojej przyszłej żony do niszczarki. Patrzył na powoli znikającą i zmieniającą się w równe, wąskie paseczki makulatury kartkę. – To też nic nie zmieni. Urodziłeś się, jesteś jej i moim synem i będzie tak, nawet jeśli zniszczę jej podanie. I tak się spotkamy, tylko w innych okolicznościach niż miałem nadzieję. Nie zadzwonię do niej, nie zaproponuję tej pracy, ale i tak wszystko potoczy się dokładnie w taki sposób, w jaki to zapisano. Rozumiesz?

Podniósł wzrok, lecz fotel, na którym jeszcze przed chwilą siedział jego niespodziewany gość, był pusty.

– Gdzie on…
– Nawet się nie pożegnał, gnojek jeden – fuknął Eryk. – Maszyna ma programator pozwalający wrócić do niej po upływie określonego czasu. Pewnie ustawił ten mechanizm i zapomniał sprawdzić ile czasu mu zostało.
– Dziwne spotkanie.
– Od razu dziwne… Przynajmniej wiesz, że będziesz miał zaradnego i samodzielnego synka. Zadbaj tylko o jego edukację, bo coś mi się wydaje, że ma problemy z rozumieniem podstaw konstrukcji czasu. Wyślij go na kółko fizyczne, albo zafunduj dodatkowe lekcje. Poza tym, jeśli sam się przyznaje, że jest noga z historii…
– Wyślę go do ciebie na korepetycje – odpowiedział. – Swoją drogą nieźle zmyślał z tymi zmianami. Ma chłopak wyobraźnię.
– Czy ja wiem… tak naprawdę to, czy zmieniamy przeszłość czy nie, nie ma najmniejszego znaczenia. To, co było się nie liczy, ważny jest tylko plan i jego realizacja. Może rzeczywiście jest kilka ścieżek, którymi można do niego dojść, a nie tylko jedna, jak zakładaliśmy. Nie ważne, kto odkrył Amerykę i jak ją nazwano, ważne jest tylko to, że została odkryta.
– Czyli co? Będziemy musieli powtórzyć badania? Wiesz ile kosztowały, sponsorzy drugi raz nie dadzą na to kasy.
– Nie. Nie ma powodu, żeby cokolwiek badać. Co ma być, to będzie, a to co było nie jest istotne. To tylko historia, jaka by nie była i tak osiągniemy cel.

Roman nie miał pewności, czy Eryk miał rację. Choć opowieści jego przyszłego syna brzmiały niedorzecznie, zaintrygowały go na tyle, by sprawdzić nie tylko wyniki ekspertyz, ale na własną rękę przeprowadzić dodatkowe.

– Wezmę to na kilka dni, jeśli nie masz nic przeciwko – powiedział nagle Eryk zgarniając z biurka gadżet, o zabraniu którego zapomniał ich gość. – Może uda mi się rozpracować technologię, na jakiej to oparto. Warto by to opatentować zanim ktoś inny to zrobi.
– Bierz, bierz. Na pewno da się na tym zarobić, a na nadmiar kasy akurat nie możemy narzekać – odpowiedział wybudzając komputer ze stanu uśpienia. Otworzył skrzynkę pocztową i przeszedł do odpowiedzi, które nadsyłały kandydatki na sekretarkę.

Eryk, stojąc już przy drzwiach gabinetu, odwrócił się i spytał po chwili namysłu:

– Zadzwonisz do niej?
– Zastanawiałem się nad tym. Ekspertyzy są kosztowne, a dzięki tej wizycie mogę zrobić bardzo tanie badania. Jeśli zadzwonię do jego matki… jego przyszłej matki – poprawił się – postąpię zgodnie z planem, jeśli zadzwonię do jakiejś innej, plan będzie musiał dostosować się do mojego zachowania. Możemy sprawdzić, czy rzeczywiście dam radę zmienić przyszłość…
– Sprytnie, ale jest coś, o czymś zapomniałeś. Ta brunetka była najlepsza, zna języki, ma doświadczenie i coś mi podpowiada, że okiełzna ekspres. Zadzwoń do niej, nie mamy czasu na to, żeby dawać szansę dziewczynie bez doświadczenia.

Roman przejrzał jeszcze raz zgłoszenia, po czym wybrał numer dziewczyny, która miała być matką jego przyszłego syna.

Pieprzyć wielki plan – pomyślał. – Ona rzeczywiście nadaje się bardziej, niż pozostałe. Lepiej nie ryzykować i zatrudnić od razu kogoś, kto spełnia nasze wymogi.

To niestety ostatnie opowiadanie uratowane ze strony http://www.johnnydrake.pl. Szkoda. Ale niestety nie możemy w nieskończoność korzystać z tych zasobów wspaniałych piracko-fantastycznych opowieści – strona została już zlikwidowana. Ale szukajcie. A.M.Rosner wydaje książki…

Ratując, co się da 3

I już po raz trzeci w ciągu tego koszmarnie upalnego lata opublikowane na blogu opowiadanie przenosi nas w głąb prawdziwie zimnej zimy

A. M. Rosner

Rzeczywistość jest tylko płaszczem…

Jakkolwiek dramatycznie i tandetnie brzmią podobne zdania, uważam, że muszę właśnie tak zacząć – obawiam się o własne zdrowie, a nawet życie. Wszystko zaczęło się od decyzji o zakupie samochodu. Jestem historykiem i nie znam się na autach, nie wiem, czym kierować się przy ich wyborze, ani jak poznać w jakim są stanie. Nie mając innego wyjścia zdałem się na łut szczęścia i po stosunkowo krótkim czasie kupiłem wysłużonego, czarnego Citroena. Wiem, że brzmi to infantylnie, nawet głupio, ale od chwili, gdy pierwszy raz zobaczyłem go w komisie, miałem wrażenie, że czekał właśnie na mnie. Nie mogłem oderwać od niego oczu, zupełnie jakby coś mnie do niego przyciągało.

Sprzedawca nie znał jego wcześniejszej historii. Miał co prawda dane poprzedniego właściciela, lecz upierał się, że nie może mi ich zdradzić. Sam oceniłem stan karoserii i wnętrza, a zaprzyjaźniony mechanik zapewnił mnie, że pojazd nie miał poważnego wypadku i był w przyzwoitym stanie. W parę dni załatwiłem wszelkie formalności, odbyłem też kilka krótkich wypraw w najbliższej okolicy domu, by choć trochę przypomnieć sobie trudną sztukę prowadzenia przed poważniejszym wyjazdem.

Po około tygodniu ukontentowany nowym nabytkiem ruszyłem wreszcie na poważniejszą wyprawę. Archiwum, do którego jechałem, znajdowało się blisko Zakopanego, a ponieważ praca nie zapowiadała się na długą, zaplanowałem wyprawę tak, by spędzić kilka dodatkowych dni za miastem. Rzadko miewam okazję się rozerwać, o wyprawach na narty nie wspominając, nie wiedziałem więc powodu, dla którego miałbym odmówić sobie tych kilku drobnych przyjemności. Dodatkowo zachęcał mnie fakt, że świąteczni amatorzy dwóch desek zdążyli już zwolnić nieco miejsca na stokach, a do ferii szkolnych pozostało jeszcze parę dni.

Wyruszyłem kilka minut po dziesiątej. Ustawiłem nawigację w telefonie komórkowym, wrzuciłem do bagażnika torbę z laptopem i ruszyłem przed siebie. Śnieg, który spadł w nocy, spowijał pobocza i mijane przeze mnie wioski. Początkowo obraz ten wydał mi się niezmiernie kojący. Drzewa przywodziły na myśl ulepione ze śniegu i lodu duchy, które tylko jakimś niepojętym cudem zdolne były przeciwstawić się sile wiatru. Skrzące się połacie bieli przypominały idealnie wykrochmaloną, staromodną pościel, a domy wyglądały jak wycięte ze świątecznej pocztówki. Obserwowanie widoków pochłonęło mnie tak bardzo, że nie zorientowałem się nawet, gdy radio przestało odbierać nastawioną przeze mnie stację.

Spodziewałem się, że z czasem, kiedy zacznę oddalać się od miasta, zasięg radiostacji osłabnie i w końcu zmuszony będę szukać innej częstotliwości, albo sięgnąć po płytę. Przez chwilę próbowałem nastawić coś, czego dałoby się słuchać, jednocześnie starając się nie odrywać wzroku od drogi. Do tej pory nie wiem, czy to, że niczego nie znalazłem, było spowodowane marnym stanem odbiornika, czy może mroźną pogodą. Zrezygnowany zdecydowałem się zostawić stację, która ledwie odbierała, w nadziei, że z czasem jakość sygnału ulegnie poprawie.

Teraz, kiedy się nad tym zastanawiam, mam wrażenie, że właśnie wtedy po raz pierwszy dostrzegłem delikatne pasma mgły, powoli wypełzające na jezdnię. Widoczność nie pogorszyła się nagle w znaczący sposób, dlatego postanowiłem jechać dalej, starając się wykorzystać te kilka godzin dziennego światła, jakie mi jeszcze pozostały. Wówczas wydawało mi się całkiem zabawne porównanie delikatnych nici bieli do macek jakiejś gigantycznej ośmiornicy, czy też mitycznego krakena, starającego się pełzać po lądzie.

Białe pasy, początkowo delikatne i ulotne, stawały się z czasem coraz wyraźniejsze i cięższe. Obserwowałem jak mgła kotłowała się w obniżeniach terenu po obu stronach drogi, zakrywając drzewa, krzewy i otulając budynki. Uważam podobne zjawiska za niezwykle urokliwe, lecz tym razem wydały mi się bardziej niepokojące niż zachwycające. Nie jestem w stanie tego wyjaśnić, po prostu odczuwałem dyskomfort na ich widok. Miało to prawdopodobnie związek z moim brakiem doświadczenia za kierownicą – pomimo włączenia świateł przeciwmgielnych, prowadzenie w tak ciężkich warunkach nie należało do przyjemności. Nie był to jednak zwykły stres, lecz jakiś wewnętrzny niepokój, dreszcz, który nie dawał mi spokoju z powodu swej irracjonalności. Żyłem przecież w świecie, w którym jedynymi zagrożeniami, jakie mogły na mnie czekać, były zbłąkane łosie i nieuważni kierowcy.

Starałem się skupić myśli na światłach jadącego przede mną samochodu dostawczego. Monotonia drogi, szum silnika i radioodbiornika na każdego działałyby usypiająco i ja też zaczynałem odczuwać lekkie znużenie. Póki mogłem podziwiać przewijające się za oknami samochodu obrazy, prowadziło mi się znacznie łatwiej. Odkąd jednak mgła zaczęła gęstnieć, jedynym co widziałem przed sobą były cztery czerwone punkciki i zarys naczepy. Próbowałem utrzymywać stałą prędkość, tak by nie stracić ich z oczu, jednocześnie wypatrując kątem oka znaków drogowych. Nie miałem najmniejszego zamiaru zatrzymywać się na poboczu, nie w takich warunkach. W końcu, jeśli ja widziałem tak niewiele, inni kierowcy mieliby problemy z dostrzeżeniem mojego samochodu, a ostatnim, na co miałem ochotę, była stłuczka. Postanowiłem po prostu szukać informacji o stacji benzynowej czy restauracji, w której mógłbym chwilę odpocząć i napić się kawy.

Trudno mi określić jak długo tkwiłem w tak beznadziejnej sytuacji. Coraz bardziej odczuwałem klaustrofobiczność blaszanej puszki, w której zamknąłem się z własnej woli. Miałem wrażenie, że dach znajdował się niepokojąco nisko, drzwi zbyt blisko, a wszystkie mechanizmy pojazdu działały coraz wolniej i bardziej opornie. Dźwięki dobiegające z głośników, zamiast nieść ulgę i pomagać skoncentrować się na drodze, stawały się z każdą chwilą bardziej irytujące. Na ledwo słyszalną muzykę nakładały się odgłosy innej audycji, rozmów ze słuchaczami czy jakiegoś słuchowiska.

Zdawałem sobie sprawę z tego, że wszystkie te odczucia nie były niczym innym, niż wynikiem zmęczenia i stresu. Na chwilę skoncentrowałem wzrok na zarysie tablicy informacyjnej, która wyłoniła się z mgły po prawej stronie drogi. Miałem nadzieję, że dostrzegę informację o jakimś zajeździe. Nagle, kątem oka, zauważyłem, że czerwone lampy ciężarówki zaczęły przybliżać się do mnie z niepokojącą prędkością. Z przerażeniem, na ile to możliwe, przygotowałem się na uderzenie i huk, a przed oczami przewinęły mi się obrazki z telewizyjnych wiadomości drogowych. W uszach zadźwięczały mi słowa:

Młody, niedoświadczony kierowca zginął tragicznie…

Do dziś nie wiem, czy były wynikiem jakiejś niezrozumiałej reminiscencji czegoś, co kiedyś zasłyszałem, pochodziły tylko z mojej wyobraźni, czy też wydobyły się z radia. Nie miałem czasu zastanawiać się nad tak banalną kwestią, przekonany że lada chwila roztrzaskam się o naczepę. Pamiętam jak spostrzegłem, że światła te nie były już kwadratowe, lecz wykrzywione, niczym oczy wydrążonej na święto duchów dyni. Ich źrenice płonęły żywym ogniem i czułem, że przewiercają mnie na wskroś. Rzuciły się na mnie, na mój samochód, próbując wedrzeć się do środka i dopaść mnie uwięzionego w fotelu kierowcy.

Instynktownie nadepnąłem pedał hamulca, wciskając go w podłogę tak mocno, że bałem się, iż przebiję się nogą do samego asfaltu. Samochodem gwałtownie szarpnęło i uruchomiły się światła awaryjne. Spodziewałem się nagłego bólu, eksplozji poduszki powietrznej i huku gniecionej blachy. Zamiast tego ze zdziwieniem patrzyłem jak przeistoczone w złowrogie oczy reflektory rozbijają się o przednią szybę. Jednocześnie, odziane w swoje kwadratowe ciała, oddalały się niknąc gdzieś przede mną w białej toni, najzwyklejsze i nadal przytwierdzone do naczepy. Wszystko to sprawiało wrażenie eksplozji, w której dostrzec można było pojedyncze iskry. Czerwień przez chwilę rozlała się po przedniej szybie samochodu, a ja czułem się tak, jakbym rozbił jakąś wielką mydlaną bańkę.

Stoczyłem się resztką pędu na pobocze, próbując wyrównać oddech i opanować tłukące się w piersi serce. Jeszcze przed chwilą, gotowy na najgorsze, byłem przekonany, że wjadę w hamującą ciężarówkę. Teraz, powoli zdając sobie sprawę z tego, że wciąż żyłem, próbowałem otrząsnąć się z koszmaru i zrozumieć, co się właściwie stało.

Jestem człowiekiem od urodzenia sceptycznym i wiem, że wszystko co widzę ma logiczne wyjaśnienie. Prawdopodobnie właśnie dlatego mój umysł bez większych oporów przyjął najprostszą z odpowiedzi – musiałem przysnąć, poddałem się znużeniu i zbliżyłem do tej przeklętej ciężarówki w ostatniej chwili trzeźwiejąc i hamując. Dziwne wizje musiały być czymś pomiędzy halucynacją a marą senną, która chciała pochwycić mnie w swe szpony. Ciągle czułem lekkie drżenie rąk i dziwne pulsowanie w nogach, które zapewne powodowała krążąca w moich żyłach adrenalina. I choć byłem pewien, że po czymś takim senność nie da rady znowu nade mną zapanować, zapragnąłem jak najszybciej dotrzeć do parkingu, na którym mógłbym odpocząć.

Wyłączyłem światła awaryjne i już miałem wrócić na szosę, gdy usłyszałem głos – ten sam, który towarzyszył czerwonemu rozbłyskowi. Z niemalże absolutną pewnością mogłem już określić, że wydobywał się z głośników. Był niewyraźny, zlewał się z piosenką ledwie słyszalną na niedostrojonej częstotliwości, ale docierał do mnie za pośrednictwem eteru. Tym razem rozbrzmiał nieco głośniej, jakby wyraźniej i pewniej.

Rzeczywistość jest tylko płaszczem, skrywającym coś…

Ciągle zdenerwowany nie starałem się wsłuchać w słowa, które, jak myślałem, nie miały najmniejszego sensu. Wziąłem głęboki oddech i wróciłem na szosę. Postanowiłem jechać wolno, uważając, że żaden kierowca nie porwie się na szaleńczą jazdę w takich warunkach. Nie pokonałem jednak kilkudziesięciu metrów, gdy nagle coś wyprzedziło mnie wyłaniając się brutalnie i znikając bezpowrotnie we mgle. Nie miałem pewności co to było –wszystko zdarzyło się zbyt szybko, zbyt nagle i gwałtownie bym mógł mieć pewność. Zdawało mi się jednak, że to coś miało kształt nie motocykla, samochodu czy ciężarówki, lecz pociągu…

Nie wierzyłem własnym oczom. Staromodny parowóz ciągnął wagony wyglądające jak te, jakimi jeździli pasażerowie Orient Expresu. Poruszał się z zawrotną prędkością, i to jezdnią, nie torami, co zaskoczyło mnie jeszcze bardziej. Nie wiem czy radiowy głos powiedział coś więcej, nie słyszałem go, bo wnętrze samochodu wypełnił na chwilę turkot i ryk pociągowych dzwonków ostrzegawczych.

Byłem tak zaskoczony, że nie zdążyłem nawet zareagować. Mgła otulała mój samochód pozwalając dostrzec wyłącznie to, co znajdowało się nie dalej niż na kilkanaście metrów wokół mnie. Widziałem brzeg drogi razem z białymi liniami odgraniczającymi jezdnię od pobocza, wyłapywałem wyłaniające się z bieli znaki drogowe i słupki kilometrażowe. Próbowałem wmówić sobie, że padłem ofiarą złudzenia optycznego, ignorując dźwięki i wspomnienie dziwnego kształtu. Byłem przerażony i zmęczony, a moje oczy ledwie radziły sobie z wszechobecną jasnością bijącą z mlecznego kłębowiska.

Tłumaczyłem sobie, że to, co pojawiło się po mojej lewej stronie, a co wziąłem za pociąg, było ciężarówką z finezyjnymi malowidłami na plandece. Jednocześnie czułem, że choć moje zdrowie psychiczne tego ode mnie wymagało, sam się okłamywałem. Podobno zwierzęta są w stanie wyczuć pewne zagrażające im zjawiska, jak trzęsienia ziemi czy tornada. Wydaje mi się, że to, co czują, podobne jest do wrażenia, które tego dnia coraz silniej mnie ogarniało. Miałem ochotę uciekać, wyjść z ograniczonej coraz ciaśniejszymi blachami przestrzeni i biec jak najdalej przed siebie, nie myśląc nawet o oglądaniu się za plecy.

Starałem się opanować, choć przychodziło mi to niezwykle ciężko. Z jednej strony sam dostrzegałem irracjonalność całej sytuacji, z drugiej jednak miałem świadomość tego, że to, co widziałem, było pociągiem, a jego obecności nic nie mogło tłumaczyć.

Przypomniały mi się słowa, które chwilę wcześniej popłynęły z głośników.

– Rzeczywistość jest tylko płaszczem – mruknąłem sam do siebie, mając nadzieję, że własny głos doda mi otuchy. Chciałem zapamiętać to zdanie, by móc do niego wrócić w zaciszu zarezerwowanego pokoju hotelowego. Byłem ciekaw czy znajdę w Internecie jakieś podpowiedzi, co do jego pochodzenia, lub choć rozwinięcie tłumaczące o co mogło chodzić autorowi audycji. Wyobraziłem sobie, jak siedząc wieczorem przed monitorem śmieję się z własnych lęków i omamów. Jak utwierdzam się w przekonaniu, że padłem ofiarą iluzji albo zmęczenia.

Z zamyślenia, choć trwało ono zaledwie kilka sekund, wyrwało mnie pojedyncze słowo. Tym razem głośniki ryknęły tak głośno, że podskoczyłem na siedzeniu.

Nadchodzi!

Ścisnąłem mocniej kierownicę, jakbym chciał się jej przytrzymać. W tym samym momencie dostrzegłem coś, co przekraczało wszelkie możliwości racjonalnego rozumowania. Z mgły wyłonił się bowiem kształt do złudzenia przypominający olbrzymie ramię ośmiornicy.

Kraken – przemknęło mi przez myśl, gdy wciskałem pedał hamulca. – Cholerny kraken, tylko dlaczego na lądzie?

Zatrzymałem się z piskiem opon, stawiając samochód w poprzek jezdni. Oszalałem, byłem tego absolutnie pewien. Nie wiem dlaczego, ani w jaki sposób, ale musiałem postradać resztki zdrowego rozsądku. Rozpadające się na przedniej szybie światła ciężarówki, Orient Expres mijający mnie w towarzystwie dzwonków, a teraz jeszcze wielka kałamarnica próbująca złapać i oderwać kawałek asfaltu. Ogarnęło mnie szaleństwo, albo umarłem jakimś cudem tego nie zauważając i znalazłem się w przeznaczonym tylko dla mnie koszmarze, piekle, w którym cała wieczność wyglądać będzie właśnie w ten sposób.

Huk i wstrząs, które pojawiły się, gdy wielka macka dotknęła samochodu od strony pasażera, doprowadziły mnie na skraj paniki. Towarzyszyło im dziwne, nieprzyjemne mlaśnięcie, jakie można usłyszeć, gdy uderzy się w coś galaretowatego. Podejrzewałem, że człowiek martwy nie jest zdolny do odczuwania podobnych rzeczy. Jeśli rzeczywiście tak było, pozostawało mi założyć, że żyję, choć sam nie wiedziałem, która z możliwości była mniej przerażająca – śmierć czy obłęd.

Drżącymi rękoma wrzuciłem luz i nie wyłączając silnika zdjąłem nogę ze sprzęgła. Ostatkiem sił zmusiłem się, by spojrzeć przez okno pasażera i upewnić, czy to, w co wjechałem, nadal znajdowało się na drodze. Początkowo widziałem tylko biel, rozciągającą się nad jezdnią, lecz po chwili dostrzegłem zarys niewielkich krakenich odnóży, wijących się i co rusz pojawiających na wysokości szyby. Niektóre z nich przybliżały się do drzwi pojazdu, inne oddalały od nich podrygując jakby w szaleńczym tańcu.

Odpiąłem pas i wyskoczyłem na zewnątrz blaszanej pułapki gotowy do ucieczki. Nie wiedziałem, czy nogi nie odmówią mi posłuszeństwa, czy nie przewrócę się i nie padnę ofiarą bestii rodem z żeglarskich opowieści. Jedyne, o czym myślałem, to bieg – nieważne gdzie, byle jak najszybciej znaleźć się tak daleko od tego miejsca, jak tylko to możliwe. Kiedy jednak znalazłem się kilka kroków od samochodu, coś zaskoczyło mnie jeszcze bardziej, niż wszystkie najdziwniejsze nawet wizje, przewijające mi się tego dnia przed oczyma.

Mój samochód rzeczywiście stał pośrodku drogi. Silnik ciągle pracował, a włączone światła rzucały jasne snopy na pokryte śniegiem pobocze. Nie spowijała go jednak mgła, a blask nisko wiszącego, zimowego słońca. Po niebie przesuwały się pojedyncze obłoki, niewinne i nieprzesłaniające idealnej widoczności mroźnego popołudnia.

Nie wiem jak długo stałem na drodze przenosząc spojrzenie z nieba na ziemię i z powrotem ku górze. Wiem tylko, że z transu, czy też otępienia, wyrwał mnie czyjś głos. Gdy pierwszy raz dotarł do mych uszu, przestraszyłem się, że wydobywał się z samochodowych głośników i zapowiadał kolejne nieszczęście. Spadający samolot? Przebiegającego przez jezdnię potwora ze skandynawskich legend? A może pojawienie się wiszącego nisko nad polami zeppelina?

– Nic się panu nie stało?

– Kraken… – wymamrotałem i od razu pożałowałem, że słowo to opuściło moje usta. Stała przede mną jakaś kobieta. Zatroskana, przerażona, z telefonem przy uchu, obserwowała mnie badawczo, najwyraźniej próbując się gdzieś dodzwonić.

Boże – przeszło mi przez głowę – pomyśli, że zwariowałem. Odwiozą mnie do domu bez klamek…

– Nic się panu nie stało? Już dzwonię po pogotowie.
– Nie trzeba, dziękuję… – mruknąłem.

Musiała pomyśleć, że uderzyłem się w głowę. Stałem jak ogłupiały pośrodku szosy, prawdopodobnie nie reagując na jej słowa przez jakiś czas. Teraz, kiedy wyrwałem się z transu, czułem na twarzy chłodne powietrze, palce rąk szczypały mnie od mrozu, lecz tym, co przyprawiło mnie o prawdziwe dreszcze, było wspomnienie wypadku. Nie zastanawiając się nad tym co robię, odwróciłem się, by sprawdzić w co wjechałem.

Pamiętałem to, co zobaczyłem we mgle. Wiedziałem, że mój refleks mnie nie zawiódł, że w ostatniej chwili skręciłem kierownicą i uderzyłem w przeszkodę bokiem, nie przodem pojazdu. Na drodze jednak, zamiast kałamarnicy, krakena czy jakiegokolwiek innego potwora, leżało drzewo. Zwykłe, powalone przez wiatr i być może osłabione mrozem drzewo. To, co wziąłem za wielką mackę, było konarem, a tańczące przed szybą dziwa niczym innym, niż gałęziami.

– Jest pan pewien, że karetka nie jest potrzebna? Wydaje mi się, że jest pan w szoku.
– Dziękuję, nic mi nie jest – odpowiedziałem nieco pewniej.

Odwróciłem się do kobiety czując ulgę tak wielką, że nie sposób jej opisać. Spojrzała na mnie jeszcze bardziej podejrzliwie, lecz opuściła rękę rezygnując z połączenia.

Musiałem coś do niej powiedzieć. Coś, co przekona ją, że nic mi się nie stało i pozwoli uniknąć przyjazdu karetki czy policji. Nie wiem jak miałbym wytłumaczyć funkcjonariuszom dlaczego nie zauważyłem wielkiego drzewa leżącego na jezdni.

– Niech pani zadzwoni po strażaków, to drzewo trzeba usunąć z drogi, zanim ktoś w nie wjedzie.
– Na to akurat już za późno – skwitowała patrząc na Citroena. – Nie wiem czy nie trzeba będzie zadzwonić po lawetę, niech pan zobaczy, czy samochód w ogóle jest w stanie jechać. I tak przydałoby się go przestawić na pobocze.

Przyznałem jej rację i wróciłem do auta. Gdy usiadłem na swoim miejscu i spojrzałem przez przednią szybę, serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi. Mgła rozciągała się nad polami, niewiele rzadsza niż w momencie stłuczki. W oddali, wysoko nad ziemią, pojawił się zarys jakiegoś ciemnego kształtu. Spojrzałem w bok i zamiast drzewa ponownie ujrzałem coś, co wyglądało jak odnóża potwora. Po szybie pełzało kłębowisko nerwowo ruszających się larw.

Zerknąłem w drugą stronę, przez otwarte drzwi. Kobieta chodziła nerwowo przed maską swojego samochodu tłumacząc coś osobie po drugiej stronie linii. Skąpana w słońcu droga przecinała ośnieżone pola, a widoczność była idealna aż po horyzont. Z drugiej strony jednak nie przekraczała dwudziestu metrów i choć mgła podnosiła się powoli, na jezdni podrygiwało coś, czego wolałbym nigdy w życiu nie oglądać.

Byłem tak zaskoczony i jednocześnie zażenowany, że nie mogłem podjąć żadnej sensownej decyzji. Zgodnie z prośbą zatroskanej kobiety wrzuciłem bieg i zatrzaskując drzwi spróbowałem podjechać do skraju jezdni. Samochód ruszył z miejsca i choć zniszczenia boku były znaczne, nie uniemożliwiły mi przestawienia pojazdu. Oczywiście, dalsza droga była wykluczona, co zrozumiałem, gdy skręciłem mocniej kierownicę i usłyszałem dźwięk blachy trącej o oponę.

Zza kierownicy nie widziałem drugiego samochodu. W miejscu, w którym zaparkowała, stała dorożka, a zaprzężony do niej koń obrzucał mnie nerwowymi spojrzeniami. Odziana w długą, typową dla połowy dziewiętnastego wieku suknię dama, ruszyła w moim kierunku. Ciągle zszokowany wydarzeniami ostatnich kilkudziesięciu minut nie zastanawiałem się co robić. Odruchowo opuściłem szybę i gdy jej krawędź zjeżdżała w dół, przypomniały mi się zasłyszane w radio słowa. „Rzeczywistość jest płaszczem”. Choć nie wiedziałem w jakim kontekście zostały wypowiedziane, musiałem się z nimi zgodzić. Z tym, że ktokolwiek był ich autorem, zapomniał napomknąć o rozdarciach i dziurach.

Do miejsca, do którego sięgała szklana tafla, widziałem scenę jak z dziwacznego snu – kary koń, dorożka, staromodna dama i konające w drgawkach obrzydliwe coś, co poharatało mój samochód. Powyżej tego miejsca świat wyglądał inaczej, czy może raczej „normalniej”. Obca kobieta kończyła rozmowę, podczas gdy jej samochód stał na awaryjnych światłach, ostrzegając nadjeżdżających kierowców.

– Strażacy są w drodze, ale pan to już chyba dalej nie pojedzie. Zagapił się pan, czy spadło panu przed maskę z zaskoczenia?

– Można chyba powiedzieć, że mnie zaskoczyło… – odparłem zerkając raz nad, raz pod szybą, mając nadzieję, że czynię to dość dyskretnie.

Musiałem się uspokoić. Kobieta nadal wyglądała na zatroskaną, a ostatnim czego chciałem, była rozmowa z nadgorliwymi ratownikami, których niechybnie lada chwila wezwałaby, pomimo zapewnień dotyczących mojego stanu zdrowia. Zasunąłem szybę narażając się ponownie na dziwne widoki i wyłączyłem silnik. Wtedy nie zastanawiałem się nad tym, lecz teraz wydaje mi się to całkiem zrozumiałe, że w chwili, gdy przestał pracować, dziwne wizje zaczęły rozmywać się na jego szybach. Stawały się coraz mniej wyraźne by w końcu zniknąć – mam nadzieję – bezpowrotnie.

Zmusiłem się do wyjścia na zewnątrz i kurtuazyjnej rozmowy. Nie pamiętam, czego dotyczyła, jedynym, co zostało mi w głowie, była świadomość tego, że miała na celu ocenienie mojej przytomności. Chyba nieźle mi poszło, bo zamiast karetki wezwała tylko lawetę, która zresztą odwiozła mnie i mój demoniczny wrak do domu.

Od tego zdarzenia minęło już kilka tygodni. Nie odważyłem się od tego czasu usiąść za kierownicą nie tylko mojego, ale i żadnego innego samochodu. Citroen trafił do remontu, a mechanicy okazali się dość wyrozumiali, by odstawić go po skończonej pracy pod mój dom. Dałem ogłoszenie i szukam kupca. Nie obchodzi mnie, co się z nim stanie ani kto go weźmie. Staram się wierzyć, że to on sprowadził na mnie wszystkie nieszczęścia, ale nie mam pewności czy pozbycie się go cokolwiek zmieni.

Teraz zależy mi tylko na pieniądzach, szczególnie że mechanicy zażądali za swoją pracę niemalże drugie tyle, ile wydałem na starego grata. Przydadzą się też dlatego, że chyba jednak będę zmuszony zasięgnąć porady specjalisty. Choć nie zdarzyło mi się widzieć niczego podobnego do tego, co objawiło mi się przez samochodowe okna, to nie wiem już czy to, co widzę, jest prawdą, czy też wytworem mojego skołatanego umysłu.

Ze specjalnymi podziękowaniami dla Marthy za inspirującą i owocną dyskusję w Starbuksie :)

Styczeń 2013

Ratując, co się da 2

Ta historia zachęci was być może do przeczytania książki, którą ja już sobie zamówiłam i już sobie ostrzę pazurki. Czytelnicy cyklu Barataria dobrze wiedzą, że lubię opowieści o piratach. Autorka twierdzi, że (ach, niestety!) nie pisała nic o Jeanie Lafitte czyli piracie z Baratarii, ale tytuł książki – Republika Piratów – brzmi nader zachęcająco i niewykluczone wszak, że ta republika to jednak, metaforycznie rzecz biorąc, jest Barataria. Się okaże. A zanim się dowiemy, zapraszam do lektury innej pirackiej opowieści…

A. M. Rosner

Kapitan James Long stał na achterdeku Lady Eleonor i zastanawiał się, co zrobić. Dowodził brygiem w służbie Marynarki Wojennej Jego Królewskiej Mości Króla Jerzego i reprezentował go na wyznaczonych do patrolowania wodach. Chełpił się tym, że rufę jego okrętu zdobiła bandera oznaczająca przynależność do flotylli komodora Jonathana Wilsona – błękitna, z krzyżem świętego Jerzego wpisanym w krzyż świętego Andrzeja w górnej, lewej kwarcie.

Rozkazy, które otrzymał, były proste: zatrzymywać cywilne jednostki, sprawdzać listy przewozowe i szukać kontrabandy, jednocześnie mając oko na panoszących się po całych Karaibach piratów. Tych ostatnich nie spodziewał się napotkać i szczerze nad tym ubolewał. Miał nadzieję pojmać kiedyś jednego z nich i zyskać w oczach przełożonych. Wiedział jednak, że nie miał na to szansy tak długo, jak kazano mu poruszać się między Antiguą i Barbudą. Po akwenie kręciło się zbyt wiele patrolowców mających oko na trasy handlowe, niezwykle popularne wśród brytyjskich armatorów. Piraci trzymali się na północy, w okolicach New Providence.

Większość kolonistów, towarów, korespondencji i rozkazów nadsyłanych z Whitehall zaraz po przebyciu Atlantyku trafiało do Fort James – fortyfikacji na Antigui i siedziby gubernatora Wysp Podwietrznych, Waltera Hamiltona. Dopiero stamtąd rozsyłano wszystko dalej, tam, gdzie zgodnie z listami przewozowymi miało trafić. Brama do Nowego Świata – bo tak nazywano nieoficjalnie Antiguę – stanowiła najważniejszy punkt na handlowej mapie brytyjskich Indii Zachodnich, a kapitan Long był dumny, mogąc dbać o to, by ten stan rzeczy nie uległ zmianie.

Tego jednak dnia spotkało go coś, z czym nigdy wcześniej nie miał do czynienia. Takiej impertynencji i bezczelności nie życzył nikomu, nie wierzył też, że w ogóle była możliwa. Ostatecznie mógłby dopuścić do siebie myśl o tym, że jakiś Hiszpan czy Francuz pozwoliłby sobie na podobne zachowanie. Ostatecznie. Tu jednak rzadko się pojawiał się ktokolwiek, kto nie był Anglikiem.

Jeszcze raz przyłożył do oka lunetę i spróbował przyjrzeć się żaglowcowi.

– Panie Finley – zwrócił się do pierwszego oficera – będzie pan łaskaw powiedzieć mi, co widzi.

Mężczyzna wziął od kapitana przyrząd i wykonał polecenie.

– Sir, jestem absolutnie pewien, że to szkuner. Jednostka handlowa. Sądząc po ogólnym stanie, dość stara. Brak bandery, nazwa na rufie nieczytelna. Na pokładzie nie widać żywej duszy.

– Dziękuję, panie Finley.

– Sir, wydaje mi się – dodał po chwili oficer, cały czas patrząc na statek – że kogoś widzę. To znaczy, on raczej nie żyje. Przywiązali go do masztu.

– Zły omen…

Kapitan zerknął na sternika, który ośmielił się wyrazić opinię na temat napotkanej jednostki i przywiązanego do masztu nieszczęśnika, po czym dodał, widząc, że już przynajmniej dziesięciu marynarzy nadstawiło uszu, by dowiedzieć się co miał na myśli:

– Będzie pan łaskaw podzielić się ze mną swoimi przemyśleniami?

Uważał, że Samuel Bricks dobrze radził sobie na swoim stanowisku, koło zdawało się słuchać go jak nikogo innego, jednak jego wiara w zabobony stawała się nieznośna. I nie chodziło nawet o to, że jako dowódca musiał ich wysłuchiwać. Sternik zwykł dzielić się swoimi przemyśleniami z innymi marynarzami. W dodatku czynił to w czasie, kiedy nie pełnił akurat wachty i nikt nie miał nad nim kontroli, a to powodowało, że strach, jak zaraza, rozprzestrzeniał się między załogantami, obniżając morale. Co więcej, z nudów, jakie towarzyszyły im w czasie większości rejsów, traktowali jego dywagacje jako swoistą rozrywkę, bez reszty się jej oddając. Long wiedział, że powinien ukrócić ten proceder i nie widział powodu, dla którego nie miałby zrobić tego właśnie teraz.

– Przepraszam, sir. Nie powinienem mówić niepytany, ale szkunery najczęściej są holenderskie. Ten tu to jakiś statek widmo, bez załogi, a o Latającym Holendrze wszyscy przecież słyszeliśmy.

Stojący najbliżej pokładu rufowego mężczyźni zaczęli kiwać zgodnie głowami.

– Zgadza się, panie Bricks, każdy słyszał o Latającym Holendrze. Czy chce mi pan powiedzieć, że to właśnie on?

– Cóż, sir…

– Cieszy mnie, że przykłada pan wiarę do marynarskich legend i przykrość mi sprawia, że muszę pana rozczarować – wtrącił kapitan. – Holender nie istnieje. To bajka dla dzieci. Zresztą, ci, którzy twierdzą, że rzeczywiście go spotkali, przebywali koło Przylądka Dobrej Nadziei. Tam, gdzie jego załoga pożegnała się ze swoim nędznym życiem. Wie pan, gdzie jest ten przylądek? W Afryce, panie Bricks. Jeśli nie wie pan, gdzie leży Afryka, nawigator Marrick pokaże panu potem adekwatne mapy.

– Tak jest, sir – rzucił machinalnie stojący obok sternika mężczyzna. – Z przyjemnością pokażę.

– Tak więc, panie Bricks, jeśli to byłby Latający Holender, bylibyśmy pierwszymi, którzy wpadliby na niego w Nowym Świecie. Poza tym wszystkie znane mi relacje, dotyczące tej wyplutej z piekielnych czeluści łajby, mówią o poświacie, jaka miała się za nią ciągnąć. Widzi pan tu jakieś światło urągające prawom bożym i fizyki jednocześnie?

– Nie, sir – przyznał coraz bardziej zawstydzony sternik.

– Otóż to. Nie ma go tu, ponieważ to, co pan widzi, to nie Latający Holender, lecz jednostka, której załoga skryła się pod pokładem i ignoruje naszą obecność. Zapewne przewożą coś zakazanego. Uważają, że nie wejdziemy na ich pokład i uda im się przemycić alkohol, proch, broń albo coś innego.

Kapitan zerknął na marynarzy przysłuchujących się rozmowie. Z ulgą zauważył, że przynajmniej na chwilę stracili zainteresowanie sternikiem i jego opowieściami. Zerkali raz po raz na ścigany statek, jednak już nie ze strachem, lecz z rozczarowaniem.

– Sir, jeśli wolno zauważyć – wtrącił Tobias Finley, zniżając głos tak, by marynarze go nie dosłyszeli. Dopiero co przestał obserwować pokład szkunera. – Istnieje jeszcze jedna możliwość. Nadpłynęli ze wschodu, a to znaczy, że nie żeglują z kolonii, lecz z Europy. Może mieli na pokładzie jakąś zarazę i, choć nie mamy rzecz jasna do czynienia ze statkiem widmo, rzeczywiście na pokładzie nie ma żywej duszy?

– O tym, panie Finley, zaraz się przekonamy – odparł dowódca.

Oficer zdążył zerknąć w jego stronę. Już miał zadać pytanie o zamiary kapitana, gdy ten, splatając dłonie za plecami, rzucił dość głośno, by dosłyszeli go wszyscy:

– Panie Finley, proszę wydać polecenia do przygotowania do salwy ze sterburty. Wypatrzona jednostka nie reaguje na wezwania do zatrzymania, co uprawnia mnie do działania siłowego. Proszę załadować armaty od pierwszej do siódmej łańcuchowymi i czekać na sygnał do ataku. Sierżancie Smith, proszę przygotować swoich ludzi do inspekcji na pokładzie szkunera – zwrócił się do przebywającego na pokładzie dowódcy niewielkiego oddziału piechoty. W przeciwieństwie do odzianych w niebieskie mundury marynarzy, ludzie podlegli Smithowi nosili czerwień. Charakteryzowały ich też ignorancki stosunek do życia na morzu i godne pozazdroszczenia umiejętności szermiercze. Long nie miał problemu z tolerowaniem ich na swoim okręcie, cieszył się nawet, wiedząc z doświadczenia, że potrafili wykazać się w potencjalnie niebezpiecznych momentach.

– Panie Marrick – zwrócił się następnie do nawigatora – weźmie pan lunetę i będzie informował mnie o tym, co dzieje się na pokładzie. Jeśli pojawi się na nim ktokolwiek, zaprzestaniemy ostrzału.

Marrick zasalutował. To samo uczynił Finley, rozumiejąc, że kwestionowanie rozkazu, z którym nie do końca się zgadzał, pozbawione było nie tylko sensu, ale i podstaw prawnych. Zasady panujące na pokładzie były jasne i streścić je można było w niezwykle prostym zdaniu: kapitan miał zawsze rację.

Zszedł na pokład główny i odnalazł dowódcę działowych, Gordona Kenny’ego. Przekazał mu instrukcje, po czym stanął pod grotmasztem gotów do pracy. Jego zadaniem było powtarzanie słów kapitana tak, by nikt nie miał wątpliwości, co robić. Informował też dowódcę o stanie prac na pokładzie.

Szkuner poruszał się wolniej od Lady Eleonor, dogonienie go nie stanowiło więc większego problemu. Gdy znalazł się w zasięgu dział, kapitan zaczął wydawać rozkazy:

– Ster lekko na bakburtę. Przygotować się do salwy. Strzelajcie wyłącznie w maszty. Mamy go zatrzymać, nie zatopić.

– Przygotować się do salwy – powtórzył po kapitanie Finley. – Odciągnąć działa! Nabijać łańcuchowymi!

Kanonierzy, dodatkowo strofowani przez Kenny’ego, błyskawicznie wykonywali polecenie. Byli zgraną, dobrze współpracującą grupą. Przetoczyli wózki armatnie na odpowiednią odległość, wsypali do luf proch i ubili go. Następnie zaczęli delikatnie umieszczać na nim kule, złączone ciężkim łańcuchem. Na koniec upchnęli w lufach pakuły i dokładnie wszystko ubili. Ostatnim elementem było ponowne umieszczenie działa na miejscu i podsypanie prochu zapłonowego.

– Załadowane od pierwszej do siódmej, sir. Przeciwnik w zasięgu – zakomunikował w końcu Finley.

– Obrać cel – polecił kapitan.

– Podnieść klapy furt działowych! – krzyknął oficer. – Wycelować w maszty i takielunek! Sprawdzić ustawienie!

Gordon Kenny przeszedł na dziób i cofając się ku rufie, upewnił się, czy nachylenie wszystkie siedmiu dział odpowiednio wyregulowano. Dwa czy trzy razy polecił wprowadzić niewielkie korekty. Na koniec podszedł do oficera i rzucił krótko:

– Gotowe, sir.

– Panie kapitanie – zawołał Finley – działa gotowe.

– Ognia!

Nim zdążył powtórzyć rozkaz, kanonierzy przystawili zapalniki do otworów prochowych i siedem z dziesięciu dział sterburty Lady Eleonor plunęło płomieniami. Nad wodą przetoczył się huk mogący zbudzić ze snu zmarłego, a przestrzeń pomiędzy jednostkami spowił dym.

Gdy wiatr zaczął go unosić, John Marrick zakomunikował, że kule łańcuchowe zrobiły dokładnie to, do czego je stworzono:

– Fokmaszt złamany dwa metry nad pokładem, grotmaszt w połowie. Szkuner stracił napęd!

– Refować żagle! Do zatrzymania! – rozkazał Long, a Finley znowu po nim powtórzył. – Przygotować się do przejścia na obcy pokład. Sierżancie Smith, proszę rozkazać nabić muszkiety.

Dowódca oddziału piechoty, którego członkowie zdążył ustawić się już na pokładzie rufowym, przekazał swoim ludziom, co mieli robić. Świetnie słyszeli rozkaz kapitana, obyczaj jednak nakazywał, by czekali na polecenie swojego przełożonego. Dowódca jednostki rzadko rozmawiał z załogantami. Komunikował się tylko z oficerami, oni zaś byli odpowiedzialni za to, by wszystko działało zgodnie z jego wolą.

Smith nie spodziewał się, by ktokolwiek na zaatakowanym statku zamierzał stawiać opór, w głębi duszy jednak wierzył, że lepiej być dobrze przygotowanym, niż zostać czymkolwiek zaskoczonym. Jego ludzie nie przepadali za rejsami, woleli służyć na lądzie, jednak w chwilach takich jak ta, gdy malowała się przed nimi choćby mglista szansa potyczki, działali sprawnie i szybko.

W czasie gdy mamroczący cały czas pod nosem sternik ustawiał bryg tak, by zrównał się ze szkunerem, załoga przygotowywał się do działania. Jej członkowie rzadko musieli sięgać po tak drastyczne rozwiązania, większość dowódców rewidowanych jednostek godziła się z losem i pozwalała przejść piechocie na swój pokład. Abordaż był rzadkością, każdemu z nich jednak zdarzyło się choć raz brać udział w podobnej akcji. Ustawili się pod sterburtą, trzymając w rękach liny zakończone hakami kotwicznymi lub obciążone ołowianymi odważnikami sieci.

Tobias Finley kazał im czekać, a gdy burta zwalniającego z każdą chwilą szkunera znalazła się na wysokości ich okrętu, polecił działać. Przerzucili liny, które wpiły się w poszycie statku. Naciągnęli je i uwiązali na własnym pokładzie, dzięki czemu ofiara nie mogła się już oddalić. Następnie w ruch poszły sieci. Część z nich utworzyła przejście między pokładami, niektóre zwisały, sięgając wody. Zadaniem tych drugich było zapewnienie możliwości łatwego wdrapania się na pokład nieszczęśnikom, którzy wpadliby do wody. Dopiero kiedy wszystko było już gotowe i obie łajby praktycznie stały w miejscu, przerzucono między nimi trapy abordażowe.

Marrick, uznając, że skoro wszyscy widzieli pokład szkunera, nie musiał dłużej go obserwować, oddalił się na chwilę, by przynieść kapitanowi tubę. Nowoczesne urządzenie, w pełni wykonane z byczej skóry, potęgowało głos użytkownika, sprawiając, że był słyszalny z olbrzymiej nawet odległości. Jeśli na szkunerze ktoś był, nie miałby prawa mówić, że przespał ostrzał i nie usłyszał komunikatu.

Dowódca skinął głową w podzięce, po czym przyłożył tubę do ust i krzyknął:

– Tu kapitan James Long, dowódca Lady Eleonor, w służbie Jego Wysokości Króla Jerzego. Zostaliście ostrzelani w związku ze zignorowaniem polecenia zatrzymania się do kontroli. Pełnimy służbę pod rozkazami komodora Jonathana Wilsona. Macie minutę, żeby wyjść na pokład i poddać statek rewizji.

– Nikt nie odpowie – mruknął pod nosem Bricks – bo nikogo tam nie ma.

Kapitan postanowił zignorować tę uwagę, jednocześnie pamiętając, by odbyć z mężczyzną jeszcze jedną rozmowę, tym razem w cztery oczy. Nie chciał pozbywać się swojego sternika, musiał jednak znaleźć jakiś sposób, by raz na zawsze zamknąć mu usta i świetnie rozumiał, że w tym akurat przypadku chłosta na nic się nie zda.

– Dokonaliście wyboru. Wchodzimy na wasz pokład – krzyknął po chwili. – Na każdą próbę walki odpowiemy z pełną stanowczością.

Odstawił tubę, po czym zwrócił się do piechura:

– Sierżancie Smith, proszę poprowadzić swoich ludzi na pokład szkunera. Przeszukajcie go dokładnie, zaczynając od forkasztelu. Jeśli zostaniecie zaatakowani, macie prawo odpowiedzieć ogniem i zabić napastników. W przypadku odnalezienia ciał, nie zbliżajcie się do nich na odległość mniejszą, niż będzie to konieczne. Nie dotykajcie ich. Panie Finley – rzucił w stronę oficera – idzie pan ze mną.

Odziana w czerwień grupa żołnierzy przeszła po trapach. Handlowa jednostka była niższa od brygu. Kapitan Long przyjrzał się jej pobieżnie, nim zszedł na pokład szkunera. Łajba znajdowała się w zdecydowanie gorszym stanie niż Lady Eleonor, dawno nie przechodziła karenażu, a jej burty nosiły ślady wieloletniego użytkowania. Takielunek musiał wyglądać żałośnie nawet zanim porwały go kule. Bloczki były stare, liny miejscami nadwyrężone, a same żagle wielokrotnie już łatane i naprawiane.

Przed zobaczeniem czegokolwiek innego kapitan Lady Eleonor postanowił obejrzeć ciało przywiązane do grotmasztu. Jedyny załogant lub pasażer nieszczęsnego szkunera musiał tkwić w tym miejscu od dłuższego czasu. Jego twarz była szara, bez śladu ogorzenia od słońca, niemożliwego do uniknięcia na pokładzie. Oczy zapadły się w czaszce, a z otwartych ust wystawał suchy jak wiór język.

– Przywiązali go tu i zostawili na śmierć?

– Tak przypuszczam, panie Finley – odparł kapitan. Dobył kordelasa i delikatnie odwrócił drewnianą tabliczkę, zawieszoną na szyi trupa. Przez chwilę nie mógł odcyfrować zapisanego na niej słowa. – Jonasz? Co za bzdury!

– Nawet jeśli uważali, że przynosił im pecha, są barbarzyńcami. To chyba najokrutniejsza ze śmierci!

– Zdziwiłby się pan, panie Finley, do czego zdolni są ludzie. Chodźmy do kajuty kapitana.

Oficer zamierzał zasugerować, by najpierw sprawdzili ją piechurzy, lecz kapitan nie dał mu szansy. Szybkim krokiem przeszedł przez pokład i wszedł do niewielkiej nadbudówki w rufowej części jednostki.

Kajuta wyglądała bez porównania skromniej niż ta, w której rezydował Long. Przez wąskie burtowe okna do środka wpadało niewiele światła. Bez trudu jednak dawało się zauważyć, że nieliczne meble należały do najprostszych i najtańszych. Nieprzykryta żadnym dywanem podłoga nieprzyjemnie skrzypiała, gdy Long podchodził do biurka, z pewnością służącego kapitanowi krypy za podstawowe miejsce pracy.

– Rozłożona mapa z zaznaczoną trasą – mruknął, wskazując Finley’owi cienką linię starannie wyrysowaną na zwoju. – Wypłynęli z Southampton. Ktoś dość długo i starannie nanosił pozycję statku. Wygląda na to, że kierowali się na Antiguę.

– No to dotarli. Ale gdzie, u licha, jest załoga?

– No cóż, panie Finley, tego póki co nie wiemy. Raczej nie zostali przez nikogo napadnięci. Myślę, że przybory nawigacyjne ukradłby każdy pirat, a tu wszystko jest.

Kapitan sięgnął niżej i zaczął otwierać szuflady biurka. Pierwsza była pusta, w drugiej jednak znalazł to, czego szukał – dziennik pokładowy. Otworzył go na ostatniej zapisanej stronie i przeczytał na głos:

 

14 kwietnia 1715

Harry Spikes. Być może to nie jego wina. Być może, być może, być może…

Prawda jest taka, że z dwudziestu ośmiu ludzi załogi przy życiu zostało nas teraz ledwie czterech. Czterech i Spikes…

Nie wiem, co się dzieje, a jako kapitan, powinienem. Ludzie po prostu znikają. Wieczorem jeszcze są, a gdy nadchodzi brzask, okazuje się, że znów jest nas o jednego mniej. Staramy się nie spać, patrzeć sobie na ręce, pilnować nawzajem. Dzieje się tu coś złego.

Spikes to Jonasz, jestem co do tego szczerze przekonany. To moja wina, zgodziłem się wziąć go na pokład, przewieźć go z tym całym ładunkiem, wierząc w rekomendacje od jego pracodawcy. Przeklinam dzień wyjścia z portu. Przeklinam dzień, w którym mnie najął! Jedyne, co mnie pociesza, to fakt, że zapłacił z góry. Oby mojej drogiej Elizabeth te pieniądze nie przyniosły pecha. Oby dobrze je wykorzystała. Oby była szczęśliwa beze mnie, bo nie wierzę, że jeszcze się zobaczymy.

 

– Przynajmniej wiemy, jak nazywa się ten nieszczęśnik z masztu – rzucił Finley, sprawdzając pozostałe szuflady.

Kapitan tylko na niego zerknął, po czym wrócił do czytania:

 

15 kwietnia 1715

Jonasz, Jonasz, Jonasz.

Było czterech, zostało trzech. Trzech i Jonasz. Jonasz, już teraz potrzebny do obsługi łajby.

Trzech i Jonasz na jednym pokładzie. Trzech, Jonasz i śmierć.

Trzeba wyrzucić ładunek za burtę. Potem wyrzucimy Jonasza.

Najpierw to zrobimy, a potem przywiążę do masztów Tommiego, Stephena i Pete’a. Nie znikną, nie wypadną, nie umrą. Nie porwie ich diabeł, kraken, lewiatan czy to coś, co zjada mi ludzi. Nie pozwolę.

Wojna! Właśnie tak, wojna, Jonaszu!

 

– Jezu. On oszalał, prawda, kapitanie?

– Zapewne – odparł Long, zatrzaskując dziennik. – Wezmę go, przyda się, kiedy nadejdzie czas składania raportu.

– Coś mi nie daje spokoju, sir.

Long zerknął na oficera i zachęcił do mówienia ruchem ręki. Ciekaw był, co usłyszy, szczególnie, że jemu więcej niż jedna rzecz „nie dawała spokoju”.

– Ten człowiek przywiązany do masztu, Spikes. Widziałem wielu wisielców wystawionych na działanie słońca i wody. Jak każdy zresztą, odkąd szubienice dla piratów zaczęto stawiać praktycznie przy każdym wejściu do portu… Oni nie wyglądają tak jak on. Słońce ich wysusza i skóra staje się ciemniejsza, ptaki wydziobują, co tylko się da. On wygląda, jakby tkwił tam od niedawna, a zapiski urywają się ponad tydzień temu.

– Rzeczywiście – odparł po chwili kapitan – ma pan rację. Nie mamy jednak pewności, kto ani kiedy go tam zostawił.

– Mimo wszystko… – mruknął pod nosem i skierował się ku drzwiom. Nim jednak zdążył przez nie przejść, te otwarły się i stanął w nich odziany w czerwień dowódca piechurów. Na jego twarzy malowało się najszczersze zaskoczenie.

– Sir? Właśnie miałem sprawdzić kajutę.

– Nie trzeba, panie sierżancie. Już ją obejrzeliśmy. Proszę meldować.

– Przeszukaliśmy każdy skrawek łajby. Nie znaleźliśmy nikogo, ani żywego, ani martwego. Poza tym przy maszcie. Czy mamy go odciąć?

– Nie – odparł kapitan, zmierzając do wyjścia.

Sierżant wiedział, że nie powinien zagradzać przejścia, tylko puścić dowódcę przodem. Zamiast to jednak uczynić, zamknął drzwi i dodał:

– Sir, jest jeszcze coś.

– Niechże pan w takim razie mówi i zejdzie mi z drogi, nim stracę cierpliwość.

– Przepraszam sir, ale uważam, że powinniśmy odbyć tę rozmowę z dala od moich ludzi i jestem absolutnie przekonany, że nie powinna jej też słyszeć pańska załoga. Szczególnie sternik… Pod pokładem jest siedem trumien.

– I co w tym nadzwyczajnego? Zdarza się. Te wykonywane w Europie są lepsze od miejscowych, może któryś z kolonistów złożył nietypowe zamówienie dla siebie i rodziny?

– Raczej nie, sir. Podnieśliśmy jedną z nich i doszliśmy do wniosku, że są pełne. Znaczy, tak po ciężarze.

– Chce pan powiedzieć, że przewozili pełne trumny? Szatański pomysł, ale to może tłumaczyć zniknięcie załogi. Smród ciał każdego doprowadziłby do szaleństwa, a morowe powietrze, wydobywające się ze zwłok, zapewnie wywołało zarazę.

– Tam wcale nie śmierdzi, sir.

– W takim razie najwyraźniej służyły do przemytu czegoś zakazanego. Trzeba je otworzyć i sprawdzić, co jest w środku.

– Sir, pozwoliłem sobie już to zrobić. Nakazałem ludziom wyjść z ładowni i otworzyłem jedną z nich. Są w nich ciała. Tak jakby…

– A cóż to ma znaczyć? – fuknął kapitan, zniżając głos. Jednocześnie zerknął na swojego oficera. Mężczyzna przysłuchiwał się rozmowie. Wydawało się, że z minuty na minutę stawał się coraz bledszy.

– Zobaczyłem kobietę, bladą, jakby była trupem, jakby zeszła biedaczka z tego świata ledwie przed chwilą. Możliwe, że podróżowała tym szkunerem, bo nieopodal trumien znaleźliśmy skrzynie podróżne z prywatnymi rzeczami należącymi do mężczyzn i kobiet. Każdy, wybierając się w podróż, zabiera swoje rzeczy, to oczywiste. Z tym że zabieranie trumny wydaje mi się mocną przesadą… Nie umiem tego określić, sir, ale coś nie dawało mi spokoju. Patrzyłem na nią i poczułem nagle, jakby ktoś rozkazał mi zamknąć wieko. Nie chciałem tego robić, chciałem pokazać ją panu, ale…

– Co pan zrobił, panie sierżancie? – odezwał się w końcu Finley.

– Nic. Zamknąłem trumnę i przyszedłem wszystko przekazać kapitanowi. Obawiam się, sir, że w pozostałych też są ciała, a że brak odoru, myślę, że wszystkie są świeże.

Kapitan otworzył dziennik pokładowy i znalazł datę wyjścia szkunera z Southampton.

– W spisie towarów rzeczywiście figuruje siedem trumien. Jest też dopisek, by pod żadnym pozorem ich nie otwierać. Ale nie ma tu nic o kobietach na pokładzie.

– Ta, którą otworzyłem, sir, ma na wieku wypalony napis. Początkowo myślałem, że wykonano ją na miarę albo jakoś dostosowano na wyraźne polecenie zamawiającego, ale teraz podejrzewam, że nie o to chodzi. Ktoś napisał na niej „Elena, córka Jure Grando Alilovicia”. Nie mogę mieć pewności, sir, ale wydaje mi się, że to ona leży w tej trumnie.

– Cóż to za nazwisko – Finley najwyraźniej zaczął myśleć na głos.

– Brzmi jak południowoeuropejskie…

– Możliwe, sir. Jeśli można, sugerowałbym opuszczenie pokładu tego szkunera i zatopienie go. To wszystko jest odrażające. Kto zabiera w drogę przez ocean trumnę podpisaną własnym nazwiskiem? Nikt! A tu jest takich aż siedem!

– Wykluczone – rzucił kapitan, jakby słowa sierżanta wyrwały go z letargu. Zatrzasnął dziennik i odpychając mężczyznę od drzwi, wyszedł na pokład. Podążyli ramię w ramię za nim.

Minął zebrany na pokładzie oddział piechoty i przeszedł trapem na pokład Lady Eleonor. Dopiero wówczas ponownie odezwał się do mężczyzn, mając świadomość, że słuchało go więcej par uszu, w tym ta należąca do sternika:

– Panie sierżancie, proszę sprowadzić piechotę na nasz pokład. Dobrze się dziś spisali. Panie Finley, proszę upilnować, by szkuner został wzięty na hol. Odprowadzimy go na Antiguę, tam zajmą się nim nasi urzędnicy. Skoro na pokładzie nie ma żywej duszy, nie możemy postąpić inaczej. Nie widzę przesłanek, by podejrzewać, że na pokładzie wybuchła zaraza, nie życzę sobie jednak, by ktokolwiek bez wyraźnego powodu schodził pod jego pokład. Proszę uwinąć się z pracami przed zachodem.

– Tak jest – zasalutował Finley. Na nasłonecznionym pokładzie czuł się znacznie pewniej niż w tamtej kajucie. Poczuł się, jakby wracały mu siły, tam powoli go opuszczające.

– Będę w swojej kajucie. Proszę zameldować, kiedy skończycie prace.

Kapitan Long zostawił ich, nie dodając już nic więcej. Tobias Finley świetnie wiedział, jakie rozkazy wydawać ludziom, nie potrzebował, by ktoś patrzył mu na ręce. Long miał zresztą ciekawsze rzeczy do robienia.

Przeszedł przez drzwi swej kajuty i usiadł w szerokim fotelu. Przy meblach z drugiego pokładu siedzisko i stół wyglądały, jakby przed chwilą wyniesiono je z dóbr jakiegoś możnowładcy. Położył na blacie dziennik pokładowy szkunera i nim go otworzył, nalał sobie kieliszek wina.

Przeszło mu przez myśl, że paskudna okładka powodowała, iż dziennik idealne pasował do rozpadającej się powoli łajby. Nie myślał, by szkuner zdołał jeszcze raz przeprawić się przez Atlantyk, byłby to jego ostatni rejs, nawet gdyby załoga nie zaginęła w tajemniczych okolicznościach.

Demeter – prychnął, gdy znalazł nazwę, pod jaką statek zarejestrowano. – Butne imię dla takiej krypy, a za pychę na wodzie płaci się najwyższą cenę.

Zaczął czytać, chcąc zrozumieć, co mogło wydarzyć się na łajbie. Nie lubił podobnych sytuacji, a z niezadowoleniem przyznawał sam przed sobą, że czuł się kompletnie ogłupiały. To, że z kapitanem stało się coś złego, że postradał zmysły, było oczywiste. Tak samo jak to, że jego ludzi spotkał najsmutniejszy los, na który prawdopodobnie sobie nie zasłużyli. Wiedział jednak, że gdzieś musiały znajdować się wskazówki pozwalające na wysnucie sensownych, logicznych wniosków. Był racjonalistą twardo stąpającym po ziemi i postanowił znaleźć coś, co mogłoby pomóc mu w pisaniu raportu.

Uśmiechnął się pod nosem, wyobrażając sobie, co powiedziałby o sprawie pan Bricks. Wszystko zwaliłby na trumny, bo – jak wiadomo – nie oznaczały niczego dobrego. Po części zgadzał się z nim, sam nie miałby ochoty przewozić takiego towaru, nawet jeśli nie wierzył w marynarskie bajania o pechu i Jonaszach. Nie zamierzał jednak wspominać o tym choćby słowem.

Znalazł początek zapisków dotyczących ostatniego rejsu Demeter i informację o pojawieniu się Harry’ego Spikesa.

– Co my tu mamy? Pan Spikes to nie załogant, lecz przedstawiciel rodu Alilovici z Istrii. Referencje od Jure Grando Alilovici – mruczał, przeglądając włożone między karty dziennika listy – którego był faktorem. Znowu informacja o zakazie otwierania skrzyń i trumien. Tylko po co? Po co wieźć ze sobą trupy? I po co im ubrania, po co codzienne przedmioty? Przecież nie potrzebują tego wszystkiego. Nie wstaną z tych skrzyń i nie pójdą na kolację…

Ratując, co się da 1

z likwidowanej strony pełnej wspaniałych tekstów współczesnych, pirackich i science fiction

A. M. Rosner

Ręka

Co dwa lata świat dookoła nas się zmienia. Raz silniej, raz słabiej. Szczęśliwie, to tylko tymczasowa zmiana, choć dość odczuwalna. Silniejsza następuje kiedy przychodzą mistrzostwa świata, słabsza kiedy europy. Tak, mówię o piłce. Wiem, że wszyscy mają jej już dość, ale co ja poradzę – tak już jest.

Zresztą, pocieszenie znajduję w tym, że są na świecie także rzeczy niezmienne – w co drugie lato wszystkie reklamy dotyczą piłki, zawsze też gramy mecz otwarcia, mecz o wszystko i mecz o honor. Czy to się kiedyś zmieni? Nie wiem… Może tak, a może nie. Nie jestem wróżką, nie znam przyszłości – gdybym znał, grałbym regularnie w totka.

Wiem jedno – nie zmieni się z pewnością to, że mój kolega, Bartek, za każdym razem kiedy kadra gra mecz, próbuje wyciągnąć mnie do pubu na wspólne oglądanie. Nie lubię tego i rzadko się zgadzam. Jasne, miło obejrzeć mecz, szczególnie jeśli jest dobry, ale dlaczego robić to w tłumie podchmielonych wariatów? I dlaczego oglądać akurat naszą kadrę, skoro jest tyle lepszych? Zawsze kibicowałem Anglii, nawet kiedy odpadali w idiotyczny sposób, rzadziej Polsce.

Tym razem zabrakło mi argumentów i Bartek zatriumfował. Wyciągnął mnie do niewielkiego pubu blisko mojego domu, znalazł i zajął nienajgorsze miejsce, postawił piwo. Próbował wcisnąć mi na głowę biało-czerwoną czapkę, ale dałem odpór – wszystko ma swoje granice.

Za nami usiadła para młodych ludzi. Chłopak wyglądał na typowego specjalistę, takiego co to zna się na piłce, medycynie i polityce. Od początku tłumaczył jej dlaczego selekcjoner popełnił błąd i wybrał zły skład. Dziewczyna przytakiwała, choć byłem święcie przekonany, że nie rozumiała czym różni się skrzydłowy od bramkarza. Nie to, żebym sam jakoś wybitnie się na tym znał, ale moja ignorancja ma pewne granice.

Bartek, od lat pisujący felietony piłkarskie dla jakiegoś portalu internetowego, słyszał ich rozmowę równie wyraźnie co ja. Łypał na mnie raz po raz, mamrocząc coś pod nosem. Wydaje mi się, że chciał wyjaśnić młodzieńcowi jak bardzo się mylił. Szczęśliwie udało mu się powstrzymać.

– No, to teraz patrz – powiedział rzeczony młodzian, kiedy zawodnicy zaczęli wychodzić na boisko.
– Którzy to nasi?
– Jak to którzy? Ci z orzełkiem, bynajmniej.
– Aha… A ci drudzy?
– Kolumbia – warknął. – Gramy przeciw Kolumbijczykom.

Zerknąłem na Bartka. Wyjął z kieszeni notes i ogryzek ołówka, przygotowany do robienia notatek. Podejrzewam, że korzysta z nich w czasie pisania.

– Misiek, a ci? – niewiasta nie dawała za wygraną.
– Którzy?
– No ci. O, tam.
– To sędzia główny, a tamci to liniowi.
– Tak? To oni też grają?
– Pilnują tego całego interesu – odparł, zachowując cierpliwość. – Bynajmniej powinni.

Szczęśliwie zaczęto grać hymn. Wszyscy w pubie wstali i zaczęli się drzeć. Połowa nie znała tekstu, albo znała „tak nie do końca”. Cześć schowała ręce w kieszeniach, inni trzymali kufle. Nigdy nie przejmowałem się specjalnie połajankami dotyczącymi stania na baczność w takich sytuacjach, ale nawet mnie to zaskoczyło.

– Misiek, a ile to potrwa? – dobiegło mnie.
– Dwa razy po czterdzieści pięć minut.
– Ojej, bo wiesz, z Andżeliką się umówiłam… Ale to dobrze, to zdążę. Tylko żeby się nie spóźnili.
– Dwa razy po czterdzieści pięć minut i piętnaście minut przerwy. Bynajmniej tak powinno być, bo mogą coś doliczyć.
– O cholera, to mogę się nie wyrobić. A nie mogą grać szybciej?

Nie odpowiedział jej. Myślę, choć nie mam pewności, że ograniczył się do posłania jej złowrogiego spojrzenia. Zauważyłem też, że kilka osób zajmujących stolik nieopodal nas zerknęło na nich z zainteresowaniem.

– Ale nie będą grali dłużej, niż te dwie części, co nie, Misiek?
– Nie. Dogrywki są poza fazą grupową, i tylko wtedy, kiedy jest remis.
– Aha… to dobrze.

Nachyliłem się do Bartka i rzuciłem krótko:

– Wolę to, co za nami, niż to co przed nami.
– Normalne – odparł – jesteś historykiem.

Aż mnie zamurowało. Bartek i poczucie humoru! Tego się nie spodziewałem i przyznam szczerze – gdybym wiedział, że go na to stać, częściej bym z nim wychodził na piwo.

– Misiek, a co oni robią? – odezwała się dziewczyna.
– Próbują podejść bliżej pola karnego. To tam – uprzedził jej pytanie – pod bramką. Widzisz takie linie? To jest pole karne, a dalej, bynajmniej, jest bramka.
– No wiem, że bramka, Misiek. Nie jestem głupia! Piwo mi przynieś.
– Teraz?!
– Tak, teraz.
– Nie chciałaś przecież! Mogłaś wcześniej powiedzieć!
– Ale mecz się zaczął i chcę do mecza. Małe. Z soczkiem, Misiu! – zawołała, co pozwoliło mi przypuszczać, że chłopak dał za wygraną i poszedł złożyć zamówienie. Barman też oglądał, a zawracanie mu głowy takimi sprawami (szczególnie z sokiem) w czasie gry nie jest w dobrym tonie.

– Normalnie są tu ludzie, którzy wiedzą co się dzieje – mruknął Bartek, nachylając się w moją stronę. – To coś nowego.

Uśmiechnąłem się do niego i odparłem:

– Spokojnie. Nawet mi się to podoba, bynajmniej, teges… No i mamy blisko do domu, w razie czego zawsze możemy się ewakuować. To znaczy nasze osoby mogą się ewakuować.
– Przestań tak mówić, bo ci zostanie. Lubię oglądać w pubie…

– Dziękuję Misiaczku – rzekła nagle niewiasta, dość głośno bym nie usłyszał co mówił Bartek.

Odwróciłem się, niby po to, żeby poprawić zawieszoną na krześle kurtkę. Miała burzę czarnych, farbowanych loków, mocny makijaż podkreślony barwami narodowymi na policzkach i przerażająco długie, kolorowe szpony. Myślę, że jej „Misiaczek” jest tak posłuszny, bo wie, co można zrobić drugiej osobie podobnymi pazurami.

Nagle na boisku się zakotłowało. Wszyscy jęknęli z niedowierzaniem, a ona, jako jedyna, krzyknęła:

– Jest!
– Cicho, głupia! To nam strzelili, a nie my im! Patałachy cholerne…
– Jak to „nam”? To przegrywamy?
– Tak!
– Ale ten tam, w zielonym, ma polskie nazwisko na plecach, Misiu.
– Bo to bramkarz… – wyjaśnił, nieco zrezygnowanym głosem. – Nie złapał piłki, patałach, bynajmniej.

Minęły dwie, może trzy minuty, gdy znów doszło mnie:

– Aha… No to przesrane. A dlaczego ten w żółtej koszulce teraz coś im tłumaczy? Przecież oni poszli grać, a nie wykładów słuchać.
– Ręka była, musi być wolny.
– Co?
– Ręka. Ręką nie wolno grać – dodał, i mogę przysiąc, że jego głos pierwszy raz przybrał minimalny odcień zniecierpliwienia. – To piłka nożna, bo bynajmniej gra się nogami. Rękoma nie wolno. Jeśli któryś tak zagra, jest rzut wolny. Albo karny.

Zauważyłem, że ludzie koło nas zaczynali łypać w stronę parki, niektórzy pokazywali ich sobie dyskretnymi skinieniami głów.

– Nic z tego nie rozumiem, Misiu – mruknęła i wierzę, że mówiła szczerze. – To takie nudne. Mogliśmy zostać w domu i oglądnąć serial.

Przez pub przeszedł kolejny pomruk zawodu, kiedy nieźle zapowiadająca się akcja „naszych” skończyła się interwencją bramkarza „tych drugich”.

– Co on robi? No co on robi? Misiu, dlaczego sędzia na to pozwala?!
– Na co? Przecież wszystko…
– Zagrał ręką! Złapał piłkę w ręce! Mówiłeś, że nie wolno!
– To bramkarz – wycedził przez zęby Miś. – Jemu akurat wolno.

Kilka osób przy stoliku po naszej lewej zaczęło się śmiać. Inni próbowali zachować spokój, choć widziałem, że szło im coraz oporniej.

– No ale jak to, Misiaczku? Przecież zasady są dla wszystkich, prawda?
– Tak, są dla wszystkich, ale bramkarzowi wolno złapać piłkę.

Bartek nachylił się nade mną i szepną, dość teatralnie (inaczej nic bym nie usłyszał):

– Wiesz, chyba jednak dokończymy w domu.

Pokazałem mu wyciągnięty do góry kciuk i, by nie zmienił zdania, dodałem:

– Mam mrożoną pizzę, zdąży się zrobić w czasie przerwy.

Przez pub przetoczyły się siarczyste przekleństwa. Spojrzałem na ekran i zobaczyłem sędziego sięgającego do kieszeni na piersi.

Dziewczę zareagowało tak, jak się spodziewałem:

– Misiaczku, a co on robi?
– Kartka będzie. Żółta.
– Ale dlaczego on naszemu ją pokazuje?
– Faulował, bynajmniej – wyjaśnił karnie Misiaczek. – To było nieprzepisowe, więc dostał kartkę. Jak dostanie drugą, wylatuje z boiska. Dwie żółte to tyle, co jedna czerwona. A po takiej wypada się z gry.
– A zielona? Co będzie, jak pokaże zieloną?
– Jak to zieloną?
– No, Misiaczku – powiedziała, jakby rozmawiała z niedorozwiniętym umysłowo – przecież jest czerwone, żółte i zielone, prawda?

Bartek schował notes do kieszeni, dopił duszkiem pół kufla piwa i rzucił, nie dbając już o to, czy ktoś go usłyszy, czy nie:

– Idziemy. Mam dość. Do początku drugiej połowy będziemy na kanapie z tą pizzą w ręce.
– Ale ręką nie wolno – odparłem. Gdyby wzrok mógł zabijać, Bartek siedziałby już w areszcie i czekał na proces.

Upiłem jeszcze łyk i powlokłem się za nim.

– Miałem nadzieję, że zapyta o off side – burknąłem, gdy go dogoniłem.
– Nadzieję? Ty to masz dziwne marzenia.
– Może dziwne, ale za to realistyczne.

Miałem dodać coś jeszcze, ale wtedy z pubu doszedł nas kolejny pomruk niezadowolenia. Tylko dziewczyna krzyknęła coś wysokim tonem, jakby znowu się cieszyła.

Rzuciłem okiem za siebie i zobaczyłem, że kilka osób próbowało wdać się w dyskusję z Misiaczkiem. Podejrzewam, że chcieli zasugerować mu, by jednak udał się ze swoją dziewczyną oglądać serial.

Nie wiem czy zapytała o off side, ale myślę, że tak.

Nie wiem czy usłyszała odpowiedź, ale nawet jeśli tak się stało, wątpię by ją zrozumiała.

Nie wiem czy ten związek przetrwał do końca drugiej połowy. Gdybym miał obstawiać, powiedziałbym, że tak, bo Misiaczek wyglądał na bardzo cierpliwego. Pewnie za te wszystkie odpowiedzi czeka go w domu nagroda. Tego mu życzę, bynajmniej.

Xmas special, 28.12.2013

Redakcja nie potrafi wytłumaczyć, dlaczego ten tekst czekał aż trzy lata na publikację, ale zgodnie z podaną datą, zamieszczamy ten świąteczny wpis już po świętach, 28 grudnia.

Anna Rosner

Czas na awans

– Jak pisany pod dyktando – rzucił, zsuwając okulary na czubek nosa. Nie był już młodzikiem i męczyły go długie godziny spędzone na wertowaniu korespondencji. Mimo to starał się nie robić wielu przerw i konsekwentnie czytać każdą, nawet zabrudzoną, pomiętą, naddartą czy nieczytelnie nabazgraną kartkę. Należało to do jego obowiązków, a wśród niewielu zasad, jakie ciągle wyznawał, znajdowała się ta dotycząca sumienności.

Omiótł wzrokiem biurko zastanawiając się, na którą stertę powinien odłożyć ostatni list. Odpowiednie posortowanie korespondencji było kluczowe. Inaczej zlecenie mogłoby zostać opacznie zrozumiane lub, co gorsza, błędnie wykonane.

– Ciekawe, co będzie w tym – mruknął pod nosem rozcinając następną kopertę staroświeckim nożem do papieru. – Co się stało z tymi ludźmi? Czysty materializm i zero jakiejkolwiek wyobraźni czy ducha indywidualizmu. Każdy chce tego samego!

Rozprostował niewprawnie wyrwaną z zeszytu kartkę, ozdobioną na marginesach tłustymi plamami. Pisane dziecięcą ręką litery wyglądały, jakby każda z nich cierpiała na poważne problemy osobowościowe. Nieletni autor użył co najmniej trzydziestu kolorów, czym zapewne rekompensował braki wiedzy z zakresu ortografii i interpunkcji. Pod listem zamieścił obrazek przedstawiający świętego Mikołaja i choinkę, która ledwie trzymała pion z powodu upchniętych pod nią paczek. Mężczyznę bardziej niż rysunkowe prezenty zaintrygował kieliszek w dłoni tłustawego staruszka oraz coś, co prawdopodobnie miało być talerzykiem z ciasteczkami.

Odłożył delikatnie list na biurko i dolewając sobie nieco cherry mruknął, ni to do siebie, ni to do nadawcy:

– Dobrze, że mi przypomniałeś. Szkoda tylko, że to jedyna, w miarę inteligentna, rzecz w tym całym steku bredni. Daj mi iPada – zaczął czytać udając głos dziecka – i nowego laptopa, komórkę, konsolę do gier, większy telewizor, szczeniaczka, skuter i tablet. Jasne – zaniósł się kaszlem, po czym wrócił do swojego naturalnego tembru. – Nie ma sprawy, w końcu to rodziców dotknął kryzys, a ja mogę wszystko. Pieprzony materializm. Czy nikt z was nie może chcieć drewnianych klocków albo konia na biegunach? Pozytywki są passe? Czekolada kłuje w ząbki? Książki stały się niemodne? Rozwydrzone bachory… Do tego zaczyna od „daj”, żadnych formułek grzecznościowych, żadnego „proszę”, „chciałbym”, „marzę” czy głupiego „bardzo by mi zależało”. Nawet „drogi święty Mikołaju” pominął!

Pociągnął haust alkoholu i odłożył list na największą z kupek, oznaczoną hasłem „elektronika – dział licencjonowany”. Przepracował na swoim stanowisku już wiele lat i uważał, że świat coraz bardziej schodził na psy. Czytanie i dzielenie korespondencji było nużące. Jednak to rozmyślanie nad tym, jak bardzo forma i wydźwięk tego, co do niego przychodziło, zmieniało się przez dziesięciolecia, przyprawiało go o ból głowy.

Drewniane przegródki, te same które zastał na biurku rozpoczynając służbę, stały praktycznie puste. Pod etykiety takie jak „narty & sanki” czy „zwierzęta” zawsze trafiało nieco korespondencji, ale już te opisane słowami „dział wyrobów drewnianych” czy „zabawki mechaniczne-nakręcane”, rzadko wypełniały się choćby w połowie, mimo tego, że korespondencja nadchodziła już od początku listopada.

Nowe, plastikowe skrzynki, w które odkładał listy dotyczące gier, komputerów, telefonów, tabletów czy różnej maści gadżetów elektronicznych, musiały być opróżniane co kilka godzin. Czasy, w których największym marzeniem był powrót ojca z wojny czy to, żeby złą macochę zastąpiła miła, nowa i kochająca pani, należały do zamierzchłej przeszłości. Świat nie posuwał się już powoli ku nowemu, biegł i wpadał w objęcia postępu technologicznego, dostarczając coraz droższych i bardziej wyszukanych zabawek. Ludzie nie wyobrażali sobie bez nich życia, choć nie tak dawno temu wszyscy obywali się bez nich.

Cóż – pomyślał – dzięki temu wszystkiemu, dzięki listom, mam pracę. Gdyby ludzie przestali wierzyć, pisać i prosić, znalazłbym się na bruku, ale za jaką cenę?

Był człowiekiem starej daty. Uważał, że każdy prezent jest mile widziany, choć powinien stanowić tylko dodatek do czegoś ważniejszego, niematerialnego. Miał wrażenie, że wartości rodzinne przechodziły od lamusa tak samo jak drewniane, machającymi skrzydełkami kaczuszki na patyku, hula-hop czy skakanki. Stawały się hasłem w ustach polityków i czymś, o czym czytało się w książkach. Najważniejsze okazywały się prezenty, a nie spędzanie czasu wśród krewniaków, jak to kiedyś bywało.

Rozparł się w fotelu i przymknął oczy, dając im odpocząć. Świat zmieniał się tak szybko, że nie mógł już za nim nadążyć. Próbował się z tym pogodzić, choć zadanie to okazało się trudniejsze, niż mogłoby się wydawać. Tylko biuro pozwalało mu zachować resztki równowagi psychicznej i w miarę zdrowego rozsądku. Gdyby przeniesiono go do jakiegoś nowoczesnego biurowca, z pewnością zwariowałby przed końcem pierwszego dnia pracy. Szczęśliwie miał pracodawców przywiązanych do tradycji.

Niskie pomieszczenie z drewnianymi ścianami i sufitem odpowiadało mu bardziej niż szklane twory najznamienitszych architektów. Parterowe okna, na których często pojawiały się wzory tworzone przez mróz, wychodziły na pokryty śnieżną pierzyną las. Kominek też był nie bez znaczenia, najnudniejsze i najgorzej nawet napisane życzenia lepiej czytało się w cieple i przy żarzących się, trzaskających raz po raz polanach. Poza tym, znajdujące się na tyłach biura mieszkanie stanowiło kolosalne ułatwienie. Nikomu w jego wieku nie chciałoby się codziennie dojeżdżać do pracy, a tu od domowego jedzenia, pięknej żony i możliwości krótkiej drzemki przed telewizorem, dzielił go tylko niewielki korytarzyk. Dodatkowo, mieszające się zapachy dymu, piernika, pomarańczy i dopiekającego się powoli indyka, działały łagodząco na jego zszargane pracą nerwy. Lubił, kiedy na suficie wieszano jemiołę, mógł ją wykorzystać i skraść pocałunek swojej żonie. Widząc dekoracje wiszące na framugach drzwi i okien, czuł się spokojniej, nabierał pewności siebie. Wiedział, że robi coś ważnego.

Miał już sięgnąć po kolejną kopertę, gdy rozległ się dzwonek telefonu. Kilka lat wcześniej zmuszono go do zamiany starej, ebonitowej słuchawki na nowoczesny szmelc, do którego nie mógł się przyzwyczaić. Jak mu tłumaczono, musiał się na to zgodzić z powodu informatyzacji biura. Nowszy telefon był niezbędny, by mogły działać faksy, śmaksy i internety.

Na podstawce słuchawki mrugało niecierpliwie światełko połączenia wewnętrznego, znak którego nie można było ignorować. Śnieżynka mogła dzwonić tylko w ważnej sprawie, szczególnie, że nie nadeszła jeszcze pora kolacji. Odebrał więc bez chwili wahania.

– Słucham kochanie, co się stało?

– Pan Anderson przyjechał, właśnie otworzyłam mu bramę. Byłabym wdzięczna, gdybyś mógł go wpuścić do siebie tak, by ominął kuchnię. Mam tu wszystko rozgrzebane, nie mam czasu pić z nim herbatki. Przyniosę wam coś, tylko zatrzymaj go tym razem w biurze.

– Oczywiście. Na pewno ma do omówienia jakieś zawodowe sprawy, nie będziemy zawracać ci głowy. Mogłabyś przysłać do nas Juniora?

– Synuś – usłyszał stłumiony głos żony – mógłbyś za chwilkę zanieść tacę do gabinetu taty?

Po krótkiej chwili Śnieżynka odezwała się wprost do słuchawki:

– Przyniesie mi tylko węgla do pieca i już do was idzie.

– Dzięki. Jesteś boska.

Odłożył słuchawkę zerkając na wiklinowy kosz z nieotwartymi listami, zwiastunem długiej, pracowitej nocy.

*                               *                                 *

Rzadko miewał gości, dlatego postanowił odpowiednio przywitać nadjeżdżającego Andersona, jednocześnie nie pozostawiając mu większych szans na zapuszczanie żurawia w miejsca, o których nie powinien zbyt dużo wiedzieć. Naciągnął kurtkę czerwonego uniformu i grube, dwupalczaste rękawice z białą lamówką. Postawił obszyty futrem niedźwiedzia polarnego kołnierz i wyszedł w arktyczne zimno.

Śnieżna pierzyna przykrywała wszystko. W świetle, padającym z okien domu, biel skrzyła się niczym brokat. Dzikich ostępów, w których schowane było biuro, praktycznie nie odśnieżano. Choć terenówka Andersona radziła sobie z zaspami, szarżowanie w takich warunkach nie wchodziło w grę i do pojawienia się gościa na podjeździe zostało jeszcze kilka minut. Mężczyzna postanowił to wykorzystać i przewietrzyć się przed rozmową. Spodziewał się, że nie będzie łatwa ani przyjemna, w końcu w tak newralgicznym momencie – gdy miał ręce pełne roboty – nikt nie składałby mu kurtuazyjnych wizyt.

Wyszedł kilka kroków przed dom i wziął głęboki oddech, pozwalając lodowatemu powietrzu wypełnić płuca. Lubił zimę, trzeszczenie śniegu pod butami i szczypanie mrozu na policzkach. Czuł się wtedy jak dziecko, jak w czasach, kiedy bawił się przed domem, lepił bałwany czy uczył się biegać na nartach. Tak jak wtedy, gdy pierwszy raz wydawał dyspozycje gnomom i nabierał wprawy w kontrolowaniu ich zachowań.

Urodził się w tych ostępach i nie wyobrażał sobie życia gdziekolwiek indziej. Kilka razy żona namówiła go na wczasy w tropikach twierdząc, że „trochę słońca nikomu jeszcze nie zaszkodziło”. Czuł się tam okropnie, żar i kaskady spływającego mu po karku potu męczyły go strasznie. Zgadzał się na te szalone eskapady tylko dla niej. Widział jak kwitła w cieplejszym klimacie, no i wyglądała oszałamiająco w kostiumie kąpielowym rozciągnięta na ręczniku plażowym czy na leżaku. On jednak zdecydowanie był człowiekiem północy.

Miał ochotę ulepić kilka śnieżnych kul i rzucić nimi choćby w najbliższe drzewo. Powstrzymała go jedynie świadomość, że pewne rzeczy zwyczajnie nie uchodziły człowiekowi w jego wieku. Poza tym jego plecy wyrażały zdecydowany sprzeciw, gdy próbował się schylać. Zamiast robić z siebie durnia, postanowił przejść się powolnym krokiem i sprawdzić, czy wszystko działa tak, jak powinno.

Drewniany domek stał najbliżej drogi i stanowił najstarszą częścią zabudowań jego małego imperium. Warsztat, w którym dawniej wykonywano zabawki, zburzono lata temu. Był tak mały, że w pewnym momencie zwiększenie jego wydajności stało się po prostu niemożliwe. W dodatku większość zamawianych u niego produktów wymagała specjalistycznych taśm produkcyjnych, a najciężej nawet pracujące gnomy nie były w stanie zastąpić elektronicznych robotów i precyzji ich działania. Konieczne okazało się zainstalowanie maszyn, a to było możliwe jedynie w dużej fabryce. Wybudowano ją na miejscu starej szopy i terenach porośniętych wcześniej zagajnikiem.

Budynek nie pasował do okolicy. Już z drogi dojazdowej widać było sterczące ponad staromodnymi zabudowaniami biura kominy, ale nie było innego wyjścia. Ustępstwa natury estetycznej były konieczne, jeśli chciało się iść z duchem czasu, choć członkowie Greenpeace zapewne dostaliby ataku apopleksji na sam widok molocha. Gdyby dodatkowo wiedzieli, jaki skład chemiczny miały wyziewy przedostające się z jego manufaktury do atmosfery, bez przerwy pikietowali by ukryte w dzikich ostępach budynki. Szczęśliwie jednak umowy, jakie podpisał z kilkoma państwami w zamian za świadczone usługi, skutecznie chroniły go przed ujawnianiem podobnych informacji. Gorzej przedstawiała się kwestia opornych pracowników, którzy wszelkie międzynarodowe papiery mieli w głębokim poważaniu.

Przeszedł wzdłuż ściany domu i zajrzał na fabryczne podwórze. Niewielkie, metalowe drzwiczki, prowadzące w głąb olbrzymiego budynku były lekko uchylone. W padającym na zewnątrz świetle fabrycznych jarzeniówek dostrzegł kilka kulących się z zimna postaci. Nie był w stanie rozpoznać, które gnomy postanowiły zrobić sobie przerwę, ale miał pewność, że było ich trzech. Mamrotały coś i najwyraźniej próbowały się rozgrzać nie tylko drepcząc w miejscu, ale i popijając coś z przekazywanej z ręki do ręki piersiówki.

– Degeneraci… – mruknął pod nosem. – Już ja was nauczę.

Jedną z podstawowych rzeczy, jakie musiał opanować obejmując swoje stanowisko, było kontrolowanie zachowań tych dziwnych stworzeń. Choć czuł, czy prace posuwają się zgodnie z harmonogramem, nawet jeśli nie było go w okolicach fabryki, wpływał na zachowanie podwładnych, jedynie mając ich w zasięgu wzroku.

Mógł oddziaływać na nich na kilka sposobów. Wywoływanie ataków bólu czy skurczy mięśni stanowiło broń ostateczną, której starał się unikać. Wolał przesyłanie obrazów bezpośrednio do ich umysłów, bądź wpływanie na ich uczucia. Nie czerpał satysfakcji ze swoich mocy, uważał jednak, że dyscyplinowanie pracowników to uświęcona tradycja, której nie powinien się przeciwstawiać. Tak samo robili jego ojciec i dziadek. Poza tym gnomy zdawały się być przyzwyczajone do takiego sposobu dyscyplinowania. Spodziewały się go i miał wrażenie, że rozumiały go lepiej, niż odbieranie czasu wolnego, nagany czy groźbę zwolnienia. Ostatnia z kar nie była zresztą niczym innym, niż czczymi pogróżkami, wiedziały o tym tak samo dobrze jak on.

Skupił uwagę na niesubordynowanych karzełkach, wywołując w ich umysłach poczucie winy. Po chwili przesłał obraz pracujących na pełnych obrotach maszyn i taśm produkcyjnych pełnych wadliwie wykonanych zabawek. Podejrzewał, że to wystarczy i nie pomylił się. Czerwone punkciki żarzących się papierosów opadły na zaśnieżoną ziemię. Dwie skulone postacie pośpiesznie podreptały do fabryki, a trzecia ruszyła truchtem w kierunku starych stajni i wybiegu reniferów. Minęła w milczeniu zwierzęta i weszła do warsztatu, by dołączyć do kompanów, zajętych przeglądem i remontem sań.

Westchnął, patrząc na niską, drewnianą chatkę. Rozumiał konieczność modernizacji i dostosowania wytwórni do potrzeb zmieniającego się świata, ale to co robiły ze środowiskiem wydobywające się z fabryki zanieczyszczenia, było mu ciężko zaakceptować. Najbardziej martwił się o zwierzęta, choć i stan gnomów był zatrważający. Pamiętał, że gdy był chłopcem, karzełki były zdrowe, silne i chętne do pracy. Teraz właściwie każdy z jego „pomocników” miał jakieś wady genetyczne – zdeformowane nogi, zniekształcone twarze, wykrzywione dłonie i palce.

Renifery co kilka lat trzeba było zastępować młodszymi – żadne zwierzę nie wytrzymałoby pracy przez tyle lat, ile on sam spędził na służbie. Coraz bardziej toksyczne wyziewy komplikowały sprawę. Starano się rozmnażać je tak, by młode miały domieszkę świeżej krwi. Mimo to jednak rodziły się mutantami. Te, które przeżyły pierwsze tygodnie, zazwyczaj zdychały po najwyżej czterech latach, podczas gdy dzikie dożywały sędziwego wieku dwudziestu wiosen. Choć wszystko to było dość zasmucające, mężczyzna musiał przyznać, że niektóre maleństwa były na swoisty sposób urocze. Jednego z tegorocznych zwierzaków miał zamiar oswoić i przysposobić do życia w domu – w końcu nawet u renifera co dwie głowy to nie jedna. Niestety nie przeżył nawet dwóch tygodni i wszyscy zgodzili się, że przyczyną śmierci najpewniej były właśnie jego dwie głowy i kark, zbyt słaby, by je unieść.

Zerknął ostatni raz na swoje stadko, przez chwilę zastanawiając się, dlaczego renifer o czarno-fioletowym futrze został zaakceptowany przez przywódcę stada, a ten o sześciu nogach nie. Nie rozumiał niektórych decyzji starego Berniego, ale szczęśliwie nie był do tego zobligowany. Jako najstarszy z reniferów to właśnie Bernie decydował o wszystkim co działo się w zagrodzie, a w jego głowie rodziły się najdziwniejsze pomysły. Wiadomo było tylko, że kiedy zaczynał się ślinić, coś mu się podobało, kiedy zaś poruszał na raz obydwoma ogonami, coś wytrącało go z równowagi.

*                               *                                 *

Odwrócił się, słysząc coraz wyraźniejsze trzeszczenie śniegu pod kołami wjeżdżającego na podjazd samochodu. Anderson w końcu przebił się przez zaspy i właśnie parkował przed wejściem do chatki.

– No to zaraz się zacznie. Pretensje o wszystko – mruknął, poprawiając nie wymagający tego kołnierz kurtki. – Jakby nie mógł po prostu zadzwonić albo napisać tego śmiesznego czegoś, co można odebrać w komputerze…

Nie miał czasu na picie herbatki z przeklętym biurokratą. Zostało jeszcze kilka spraw do załatwienia i większość z nich nie mogła czekać zbyt długo. W końcu nawet zmodernizowana fabryka potrzebowała kilku godzin na wyprodukowanie kilkuset konsol i tabletów, a do świąt zostały już tylko godziny.

– Panie Anderson, co za miła niespodzianka – powiedział podchodząc do samochodu. Wiedział, że jego gość nie należał do ludzi o zbyt lotnym umyśle i zazwyczaj nie rozróżniał szczerości od sarkazmu.

– Witam, witam. Wiem, że przychodzę nie w porę, ale dostałem wyraźne dyrektywy. Musimy porozmawiać. Postaram się zająć jak najmniej czasu.

– Oczywiście.

– Jak mawiamy my, księgowi, czas to pieniądz – roześmiał się, najwyraźniej uważając własny dowcip za szczyt wyrafinowanego humoru. – Nie uważa pan, że to święta racja? Nawet jeśli…

– Będzie pan łaskaw wejść do biura, panie Anderson. Tam jest cieplej.

– Chętnie…

Przepuścił gościa w drzwiach, ze zgrozą obserwując, jak wielkie grudy śniegu odpadały z butów wprost na dywan.

Junior, który w międzyczasie pojawił się w gabinecie ojca, skłonił się lekko nalewając gorącą herbatę do porcelanowych filiżanek.

– Niech pan siada, panie Anderson. Czemu zawdzięczamy pańską wizytę? – spytał, jednocześnie wskazując miejsce przy niewielkim stoliku.

– W końcu postanowił pan przyuczyć syna do zawodu? Bardzo słusznie, panie Mikołaju, bardzo słusznie!

– Junior wie, na czym polega moja praca. Prawda, synu?

– Jak najbardziej.

Księgowy usiadł najbliżej kominka i uśmiechnął się patrząc na Juniora. Wyglądało na to, że rozmowa może przebiec łatwiej, niż się spodziewał. Wiedział, że żaden z nich nie był zadowolony z jego wizyty, ale dostał wyraźne polecenie, a niektórym ludziom lepiej było się nie przeciwstawiać. Musiał przyjechać bezzwłocznie i przekazać informacje. A potem wywrzeć nacisk… Wolałby siedzieć teraz w domu, ubierać choinkę i słuchać bezsensowych uwag żony dotyczących tego, gdzie powiesić którą bombkę.

Zmusił się do uśmiechu i powiedział:

– Cieszy mnie to. Nawet bardzo.

– I przyjechał pan tylko po to, żeby wyrazić swoją radość z powodu postępów, jakie czyni mój syn?

– Nie, panie Mikołaju, choć przyznaję, że są one istotne – odparł, otwierając przyniesioną z samochodu aktówkę. – Proszono mnie o złożenie wam niezwłocznej wizyty i wyjaśnienie kilku kwestii.

– Słucham.

– Watykan jest panom wdzięczny za wieloletnią służbę. Doceniamy to, że tak sumiennie ją wypełniacie, i że przez te wszystkie lata panów, że tak powiem, firma, jako tako działa…

– Jak to „jako tako”? – Mikołaj zamarł z filiżanką wpół drogi do ust.

– Cóż, ostatnio wasze statystyki przedstawiają się nieszczególnie dobrze. Wiem, że nie dajecie rady sami czytać wszystkich listów, produkować zabawek i ich rozwozić, ale moi przełożeni wyrażają głębokie zatroskanie ostatnimi incydentami.

– Jakieś konkrety?

– Panie Mikołaju, niech pan nie udaje, że nie wie, o czym mówię. W ostatnim roku wasi wysłannicy nie spisali się tak dobrze, jakbyśmy tego oczekiwali. Raport wyraźnie mówi, że stu czterdziestu dwóch agentów zostało przyłapanych na gorącym uczynku i aresztowanych pod zarzutem włamania. Szczęśliwie większość tych spraw została wyjaśniona i tylko siedemnastu nie udało nam się wybronić. Musieliśmy pomagać im w ucieczce z więzień, transportów i aresztów. Szesnastu zostało pogryzionych przez psy stróżujące, a dziewięciu uległo poważnym wypadkom w trakcie wypełniania obowiązków związanych z pracą.

– Rozumiem, ale jeśli pan pozwoli przypomnę, że nad departamentem doręczania czuwa ktoś z Watykanu, nie ja. To on odpowiada za werbunek i szkolenie agentów. My przygotowujemy i opisujemy paczki, które oni mają podrzucić w odpowiednie miejsca. Sami zajmujemy się, że tak powiem, kwestiami wizerunkowymi. Wie pan, czasem jakieś dziecko musi zauważyć mnie na dachu, czasem dobrze przelecieć nisko nad jakimś osiedlem, czy zatrzymać się na chwilę w jakiejś wiosce, żeby napoić renifery.

– Wiem o tym. Chciałem tylko, tak na wstępie, przedstawić panu skalę problemu. Jak pan widzi doszło do kilku wpadek. Oczywiście, w skali całego przedsięwzięcia możemy tu mówić o dopuszczalnej ilości błędów. W dodatku błędów popełnionych z winy koordynatora działu doręczania, ale to nie on odpowiada za to, że ponad siedem tysięcy paczek zawierało przedmioty, o które obdarowani nie prosili, prawda?

– Ile?

– Ponad siedem tysięcy – powtórzył spokojnie. – Wiem, że biorąc pod uwagę ogólną liczbę odwiedzonych osób to nie tak dużo, ale zdaniem przełożonych to i tak zbyt wiele. Szczególnie, że mówimy tylko o przypadkach drastycznych. Pomijam doręczenie złego modelu czy koloru zabawki.

– Co w takim razie nazywa pan „przypadkami drastycznymi”? – wtrącił milczący do tej pory Junior. Stał oparty o kominek i przysłuchiwał się rozmowie.

– Na przykład sześcioletnia Francesca z Treviso prosiła o… – znalazł odpowiednią stronę raportu i przeczytał – „pieska, smycz i obrożę, żeby dało się z nim chodzić na spacery”. Rzeczywiście dostała to wszystko, tyle, że chodziło o obrożę dla psa, a nie taką wykonaną z czarnego lateksu z różowym, brokatowym napisem „jestem twoją suczką”.

– Niemożliwe… nie wysłaliśmy czegoś takiego!

– Owszem, wysłaliście. Mamy w aktach zdjęcie, jeśli chcecie zobaczyć. Nieprzyjemna pomyłka, szczególnie biorąc pod uwagę ostatnie oskarżenia pod adresem kościelnych pracowników niższego szczebla, jakie zalewają media. Nieprawdaż? Kwestie wizerunkowe, o których raczył pan wspomnieć, raczej kiepsko się prezentują w tym świetle.

Mikołaj zerknął na syna. Junior zdawał się być równie zaskoczony doniesieniami, jak on sam, starał się jednak zachować kamienną twarz.

– Gdyby to było wszystko, to pewnie jeszcze przymknęlibyśmy oko, ale ta obroża to dopiero początek. Ponad dwieście paczek trafiło do złych adresatów – ciągnął Anderson wertując papiery. – Na przykład Jesse Harris, sześciolatek z Chicago, dostał tę przeznaczoną dla Jessiki Harrison z Columbii. Zamiast wiatrówki znalazł pod choinką pluszowego, błękitnego jednorożca. Niech wam wystarczy, że jak powiedzieli nam jego rodzice, „nie był w pełni usatysfakcjonowany”. Rodzice dziewczynki początkowo nie złożyli skargi, choć też byli zaskoczeni. Odezwali się do nas dopiero wtedy, gdy mała zaczęła bawić się w unowocześnionego Wilhelma Tella i strzelała do owoców ustawionych na głowie czteroletniego brata. Na szczęście miała dobre oko i skończyło się na strachu, ale podobnych przypadków było bardzo, bardzo dużo.

– Siedem tysięcy… – mruknął Junior.

– Ponad siedem tysięcy. Chłopiec z brazylijskich slumsów prosił o kule, pisząc, że ma problemy z nogami. Wysłaliście kule, tyle że do gry w kręgle. Czteroletni Kanadyjczyk prosił o tomahawk, ale dlaczego spakowaliście mu toporek z kamiennym ostrzem, zamiast plastikowego? Poduszka z pierzem to nie to samo, co poduszka z zaszytą martwą kurą. Kiedy ledwo piszące dziecko prosi o „chamak”, „bómerank” i „namiod” nie wysyłajcie mu, na litość boską, słownika ortograficznego, tylko to, o co prosi!

– Rozumiem rozgoryczenie pańskich przełożonych – odezwał się w końcu Mikołaj, starannie dobierając słowa, – uważam niemniej, że biorąc pod uwagę ogólną ilość paczek, wpadki, jak raczył pan nazwać te incydenty, są jednostkowe. Poza tym problemy i nieścisłości zdarzały się zawsze, ale nawet one nie powinny przyćmiewać naszej misji. W końcu pracujemy dla wspólnego dobra, a liczba dzieci, które nie dostałyby…

– Wiem, słyszę to odkąd z panem współpracuję. Nie mam zamiaru kwestionować sensu naszych działań, przysłano mnie tylko po to, żebym przekazał panu, że Watykan wyraża głębokie zaniepokojenie zaistniałą sytuacją. Zostawię panu kopię raportu i niech sam pan ją przejrzy, na spokojnie i w wolniejszej chwili. Radzę też znaleźć czas na przegląd tego, co wysyłacie.

Junior podszedł do stołu i, podnosząc kopię raportu, spytał z przekąsem:

– Głębokie zaniepokojenie? Wyuczył się pan tych papierów na pamięć?

– Moi przełożeni jasno się wyrazili. Wiedzą, że robicie co tylko się da, doceniają wasze poświęcenie i cieszą się, że przez tak wiele lat współpraca z wami układała się całkiem dobrze. Sugerują jednak, by zastanowili się panowie, czy nie nadszedł czas na zamiany. Może przydałaby się jakaś kontrola jakości?

– Kontrola jakości? Wie pan, ile paczek zjeżdża co godzina z taśm w tej fabryce?

– Wiem, to też jest w raporcie. Może po prostu, jak też sugeruje raport, nadeszła już pora na zmianę pokoleniową?

Mikołaj spodziewał się usłyszeć wiele pretensji i niemało z nich dałby radę znieść bez mrugnięcia okiem. Nie podejrzewał jednak, że Anderson ośmieli się wystąpić z podobną sugestią, co więcej najwyraźniej pochodzącą nie od niego, czy kogoś z niższego stanowiska, lecz z samej góry, od autorów raportu, którymi byli najwyżsi przedstawiciele Watykanu z biskupami włącznie.

– Niech pan tak na mnie nie patrzy. Czasy się zmieniają, ludzie tacy jak pan czy ja nie nadążają. Świat należy do młodych.

– Rozumiem, co ma pan na myśli – odpowiedział po chwili Mikołaj, cedząc słowa. – Uważam jednak, że pańskie uwagi są nie na miejscu. Jeśli w ogóle miałbym z kimś na ten temat rozmawiać, to z pewnością nie z panem, nie tu i nie teraz.

– Jeśli tak pan uważa… Niech pan się jednak nad tym zastanowi.

– Sprawa sukcesji pozostanie pomiędzy mną, a moim synem. Jestem pewien, że Junior zgodzi się ze mną – odpowiedział, zwracając się do Juniora. Ten odłożył dokumenty i odpowiedział tonem pozbawionym krzty emocji:

– Szczerze powiedziawszy, ojcze, nie widzę powodów, dla których nie mielibyśmy poruszyć tej kwestii właśnie teraz.

*                               *                                 *

Mikołaj zachłysnął się herbatą. Junior zaś patrzył mu prosto w oczy i zdawał się nie tylko nie przejmować obecnością Andersona, ile wręcz czerpać z niej nadzwyczajną jak dla siebie odwagę:

– Ile lat jesteś już na stanowisku? Straciłeś kontrolę nad gnomami, za dnia robią co chcą, a gdybyś widział ich w nocy… Cóż, bardziej już nie osiwiejesz, ale pewnie byś wyłysiał. To, co dzieje się z reniferami, to też jakaś kompletna porażka. Mówiłem, żeby przenieść hodowlę z dala od fabryki, ale wolisz zasłaniać się tradycją, niż posłuchać mnie w jakiejkolwiek kwestii. W tym roku nie urodziło się ani jedno młode bez deformacji.

– Porozmawiamy o tym później. Mam jeszcze dużo pracy i jestem pewien, że pan Anderson też ma ważniejsze rzeczy do robienia, niż wysłuchiwanie twoich pretensji.

– Kiedy? Dla ciebie nigdy nie ma odpowiedniej pory. Zresztą, gdybyś posłuchał mnie i zgodził się na założenie strony internetowej z formularzem zamówieniowym, dawno miałbyś cała pracę za sobą. Nie rozumiem, dlaczego chcesz tracić wzrok wczytując się w te zabazgrane kartki, jeśli komputer może odwalić całą robotę za ciebie. To zakrawa na masochizm.

– Juniorze… – mruknął nieco ostrzej Mikołaj, patrząc ni to na syna, ni na gościa. – Później.

– Daj spokój. Nie widać, żeby panu Andersonowi nasza rozmowa przeszkadzała. Jestem też ciekaw, czy tak jak ty, uznałby taką stronę za wariactwo.

– Wprost przeciwnie – zapewnił skwapliwie gość. – Innowacja proponowana przez Juniora wcale nie musi stać w sprzeczności do tradycji. Co więcej, może pomóc w jej podtrzymaniu. Już teraz papierowe listy zostały praktycznie wyparte przez pocztę elektroniczną, a dzieci uczą się obsługiwać komputer, kiedy jeszcze nie potrafią się podpisać. Taki formularz byłby, moim zdaniem, interesującym rozwiązaniem. Można by stworzyć stronę, aplikację na komórki, tablety…

– Miło mi, że się pan ze mną zgadza.

Mikołaj wstał ze swojego fotela i z poczerniałą ze złości twarzą fuknął:

– Dość tego! Nie rozumiesz jak przebiega sukcesja, głupcze. To nie jest takie proste.

– Wydaje mi się, że jednak jest. Zresztą pan Anderson z pewnością wie, na czym ona właściwie polega. Czy mógłby pan przypomnieć mojemu ojcu szczegóły?

– Ale ja… – mruknął gość, nagle czując się nieco nie na miejscu. Miał złe przeczucia i dałby dużo, żeby jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz chatki, wsiąść do samochodu i wrócić do najbliższego miasta. Rozmowa może i była ciekawa, ale przybierała nieprzyjemny obrót.

Nagle zauważył wzrok Juniora, zimniejszy od nocy polarnej i nie cierpiący sprzeciwu. Przełknął ślinę i podjął, ważąc słowa:

– Święty Mikołaj jest podwykonawcą zatrudnionym przez Dział Promocji Watykanu. Jest w bezpośredniej linii potomkiem Mikołaja z Miry i Tamiry z Nicei. Zgodnie z tekstem przypisywanym sekretarzowi Konstantyna Wielkiego, uznawanym dziś za apokryficzny, Mikołaj z Miry miał spotkać się z Tamirą w czasie pierwszego soboru nicejskiego. W wyniku interwencji sił boskich spłodził z nią syna, którego Tamira nazwała na cześć ojca Mikołajem. Chłopiec po śmierci ojca zaczął przejawiać zdolności magiczne. Zgodnie z legendą talent i moc dziedziczy każdy pierworodny, o ile jest synem z prawego łoża.

– Bardzo ładnie, ma pan talent do recytacji, panie Anderson. Zdolności dziedziczy się z chwilą śmierci ojca. Zgadza się? – spytał przenosząc wzrok z Andersona na Mikołaja.

– Owszem, ale po pierwsze nie wybieram się na tamten świat, a po drugie…

– Powinieneś zrewidować plany – przerwał ojcu, wyciągając ukryty do tej pory pod swetrem pistolet. – Powiedziałbym, że to nic osobistego, ale nie lubię kłamać. Sam wiesz, mam dość bycia chłopcem na posyłki, czas na awans.

– Przepraszam – wtrącił Anderson wstając powoli z fotela. – Wydaje mi się, że w zaistniałej sytuacji moja obecność stała się zbędna. Jeśli panowie nie mają nic przeciwko…

– Niech pan siedzi, panie Anderson, przekaże pan swoim zwierzchnikom wieści dotyczące sukcesji.

Anderson opadł z powrotem na krzesło. Zerkał na Mikołaja, to znów na Juniora, nie do końca wierząc w to, co widział. Czuł się jak jedyny widz na spektaklu w teatrze, którego dyrektor postradał zmysły.

– Opowie pan im o tym, ale tylko im – kontynuował Junior. – Wie pan, co by się stało, gdyby dowiedział się o tym ktoś niepożądany, prawda? Nie chciałby pan chyba tłumaczyć się przed przełożonym z aresztowania nowego Mikołaja. Zresztą w naszej rodzinie takie rozwiązania to nic nowego. Nie musimy kłopotać naszymi sprawami policji.

– Oczywiście. Rozumiem konieczność dyskrecji, może pan na mnie liczyć, nie chciałbym po prostu…

– Synu, nie zachowuj się, jakby ci mózg odmroziło – wtrącił siwobrody staruszek.

Spodziewał się, że prędzej czy później Junior może obrócić się przeciw niemu, tak jak on kiedyś zachował się wobec własnego ojca. Pozycja, jaką piastował, dawała moc i możliwość władania innymi, a to zawsze budziło pożądanie. Dodatkowo śmierć nie imała się żadnego piastującego stanowisko Mikołaja, mógł żyć wiecznie, o ile tylko nie spłodziłby syna, albo w dość młodym wieku pozbył się go w ten czy inny sposób.

Starał się nie dać po sobie poznać, jak bardzo młodzieniec wytrącił go z równowagi, choć przychodziło mu to z trudem. Nie musiał za to skrywać strachu, którego ku własnemu zaskoczeniu nie czuł. Był bardzo zmęczony, nie tylko całą sytuacją, ale też pracą i wizytą Andersona. Jedyne o czym marzył to to, by ten dzień jak najszybciej się skończył. By skończyły się święta i by mógł w końcu odpocząć.

– Milcz i nie ruszaj się! – rzucił Junior, gdy Mikołaj zrobił krok w jego stronę. – Straciłeś nad wszystkim kontrolę. Lekceważysz mnie, choć gdyby nie ja, nic nie działałoby tu tak, jak powinno

– Czyli twoim zdaniem coś tu jednak działa?

– Nie łap mnie za słowa, do ciężkiej cholery!

– Posłuchaj – powiedział, siląc się na spokojny głos. – Za niespełna czterdzieści osiem godzin musimy ruszyć z paczkami. Czy uważasz, że to odpowiedni moment na takie zachowanie? Pomijam to, że robisz z siebie głupca, pomyśl nie o nas, nie o sobie, ale o dzieciach. Jeśli mnie zabijesz, nic dobrego w te święta się nie stanie.

– Bredzisz!

– Wiesz, że mam moc kontrolowania gnomów. Bez niej nic nie zdziałasz, a ona…

– Wiem jak to działa – fuknął coraz bardziej zdenerwowany. Jego ojciec zawsze moralizował, pouczał go i traktował jak dziecko. – Ty umierasz, ja dostaję moc. Kontrola gnomów jest prosta, czytałem notatki dziadka, znam zapiski pradziadka. Nie jestem kretynem, przygotowałem się. W kilkanaście minut zmieni się mój wygląd, wyrośnie mi broda i brzuch, wolałbym obejść się bez niego, ale jak się nie ma co się lubi… Poza tym to instynkt. Będę wiedział, co robić.

– Chyba jednak nie do końca… To nie jest takie proste, jak ci się wydaje.

– Proszę, nie zaczynaj znowu tych swoich tyrad. Rzygać mi się chce, kiedy zaczynasz chrzanić w taki sposób!

Lepiej zrobić to teraz – pomyślał Mikołaj. – Jeszcze trochę i straci nad sobą panowanie. Po co myśmy się na to zdecydowali? Po co nam to w ogóle było?

– Wiesz znacznie mniej, niż ci się wydaje – powiedział, postępując krok w kierunku młodzieńca. – Nie przejmiesz mocy po mojej śmierci. Nie dasz rady zapanować nad sytuacją. O tej porze roku gnomy są przepracowane, zmęczone i wściekłe. Jeśli wymkną się spod kontroli, Bóg jeden wie, do czego dojdzie.

Nim Junior zdążył zareagować, Mikołaj znalazł się dość blisko, by chwycić lufę pistoletu. Natychmiast podbił ją ku górze, posługując się siłą, jakiej młodzieniec nigdy by się po nim nie spodziewał. Zwarli się w walce, staruszek próbował skierować lufę ku górze i przynajmniej wytrącić broń z ręki Juniora. Młodzieniec starał się ponownie wycelować w Mikołaja.

W tym samym czasie Anderson, korzystając z zamieszania, powoli dźwignął się z fotela i, przyciskając do piersi aktówkę, ruszył ku drzwiom. W chwili gdy ujął w dłoń klamkę, w biurze rozległ się dźwięk wystrzału.

*                               *                                 *

Mikołaj leżał na podłodze, a na jego koszuli wykwitała coraz większa plama czerwieni. Dotknął powoli lewą ręką okolic rany i, jakby nie wierząc w to co się stało, podniósł umazane palce na wysokość oczu. Stojący nad nim Junior uznał ten gest za zbyt dramatyczny. Parsknął lekceważąco i omiótł wzrokiem pomieszczenie, szukając Andersona.

– Wybiera się pan dokądś? – spytał, gdy zorientował się, że watykański wysłaniec przywarł plecami do drzwi.

Anderson był zbyt przerażony, by odpowiedzieć. Czuł, jak uginają się pod nim nogi. Nie mógł oderwać oczu od Mikołaja, który nerwowo łapał kolejne, coraz mniejsze hausty powietrza. Podskoczył dopiero, gdy otworzyły się drzwi łączące gabinet z kuchnią.

Do pomieszczenia wpadła Śnieżynka. Miała na sobie poplamiony fartuch i bluzkę, której rękawy powinęła, by nie przeszkadzały w pracach domowych. Uklękła przy mężu i obsypanymi mąką dłońmi rozchyliła jego koszulę.

– Co tu się stało?! Co oni ci zrobili? Co do…

– Panie Anderson, jeszcze nie skończyliśmy. A ty, matko, opanuj się. Nadeszła pora zmian, pogódź się z tym.

Śnieżynka nie zwracała uwagi na Juniora. Gładziła twarz swojego męża, drugą ręką bezskutecznie próbując zahamować krwawienie. Mikołaj starał się skoncentrować na niej wzrok, ale przychodziło mu to coraz trudniej. Nie był w stanie nic powiedzieć, poruszał tylko bezgłośnie ustami. Po chwili jego klatka piersiowa opadła po raz ostatni.

– Coś ty najlepszego zrobił? – powiedziała, nie zaszczycając Juniora nawet przelotnym spojrzeniem.

– To się nazywa sukcesja – rzucił przyglądając się ciału. Był pewny, że jego ojciec wyzionął ducha. Zgodnie z dokumentami, w które wczytywał się od dziecka, właśnie w tej chwili to on powinien stać się aktualnie pełniącym obowiązki Mikołajem.

Nie wiedział czego się spodziewać, czy w ogóle poczuje przypływ mocy? Czy broda sama mu wyrośnie, czy będzie musiał ją zapuszczać? Czy nagle posiwieje, czy będzie musiał utlenić włosy?

– Postradałeś zmysły – fuknęła, ciągle klęcząc na podłodze. – Wyglądasz jak idiota, stojąc tak z tym tępym wyrazem twarzy.

Junior nie wypuszczał broni z ręki, choć lufę skierował ku podłodze. Wiele nocy spędził zastanawiając się, jak na jego plan zareaguje Śnieżynka. Spodziewał się histerii, szoku, nawet próby pobicia. Przyzwyczaił się do myśli, że jej też będzie musiał się pozbyć. Nigdy jednak nie przeszło mu przez myśl, że może go po prostu zwymyślać, a zaraz potem zrobi coś takiego.

– Panie Anderson – powiedziała wstając i otrzepując fartuch. Musiała to zrobić, by ukryć drżenie rąk. – Będzie pan łaskaw pójść ze mną do kuchni? Trzeba tu posprzątać.

Blady i przerażony mężczyzna nie wiedział jak się zachować. Propozycja wydała mu się kompletnie irracjonalna, ale nie miał siły stawiać oporu. Zerknął przelotnie na Juniora, który nie odwracał oczu od martwego ojca, i wtedy w jego umyśle zaświtała myśli – wszystko, zrobić wszystko, by tylko wydostać się z tego pomieszczenia.

Ruszył w stronę Śnieżynki.

– Ja… Tak… Oczywiście.

– Niech pan idzie za mną. Juniorze, zajrzyj do sejfu – rzuciła, przepuszczając oszołomionego gościa w drzwiach. Kiedy dotarli do kuchni, przesyconej zapachem piernika i dochodzącego powoli pieczonego indyka, dodała: – Ma pan kluczyki do samochodu?

Mężczyzna kiwnął nieznacznie głową, wyjmując je z kieszeni i podając jej.

– Dobrze, a teraz niech mnie pan uważnie posłucha. Biegniemy do pana samochodu tak szybko, jak tylko da pan radę, jasne? Ja prowadzę i cokolwiek będzie się działo, niech się pan nie ogląda za siebie.

*                               *                                 *

Junior nie rozumiał, dlaczego jego matka i watykański sługus tak długo szukają jakiejś foliowej płachty i wybielacza. Skoro już nabrał pewności, że mimo wszystko mógł na niej polegać, wolał by to ona zajęła się sprzątaniem bałaganu. On musiał przecież jak najszybciej przejąć obowiązki ojca. Stanowisko nie mogło pozostawać nieobsadzone, szczególnie na dwa dni przed Gwiazdką. Pozostało jeszcze kilkadziesiąt listów do przeczytania, trzeba było sprawdzić co robią gnomy i odpowiednio je popędzić. Tymczasem krew zdążyła już wsiąknąć w dywan, a świadomość obecności ojca wpływała na niego dekoncentrująco.

Dlaczego kazała mu zajrzeć do sejfu? Zupełnie, jakby nie miał nic lepszego do roboty. Akurat teraz jej zdaniem powinien przeglądać jakieś papierzyska…

Z zamyślenia wyrwał go dźwięk silnika samochodowego. Podszedł do okna, gdy kierowca nacisnął klakson.

– Dobrze… – mruknął, widząc za kierownicą matkę.

Przeszło mu przez myśl, że postanowiła przewieźć ciało samochodem Andersona. Tak byłoby szybciej i wygodniej, niż gdyby taszczyła je na jakiejś płachcie, szczególnie przez zaspy.

Samochód ruszył nagle, tempem zdecydowanie zbyt szybkim, jak na panujące warunki, po czym zamiast podjechać bliżej drzwi, czy na tył domu, pomknął w stronę bramy. Nigdy nie spodziewałby się, że taka asekurantka jak ona, potrafiła prowadzić w podobny sposób.

Przez chwilę poczuł nawet coś, co przypominało zaskoczenie pomieszane z dumą. W tej samej chwili zauważył jednak ciemny kształt, sunący w kierunku drzwi od strony fabryki. Wyglądał jak fala powodziowa, w której dało się dostrzec charakterystyczne zielono-czerwone stroje gnomów. Wyciągały ku górze małe łapki, wymachując pięściami nad głowami. Kilka stworzeń, tych w pierwszym rzędzie, niosło nieprzyjemnie wyglądające narzędzia, najwyraźniej zabrane z warsztatów i stajni. Krzyczały coś, ale Junior nie był w stanie wyłapać ani słowa.

– No żesz, co jest?

Przesunął zasuwkę w drzwiach, blokując je na wszelki wypadek. Nie spodziewał się podobnego widoku. Zanosiło się na bunt i to już pierwszego dnia jego panowania. Poczuł ogarniającą go panikę.

Postąpił kilka kroków w tył zastanawiając się, co powinien zrobić. Nadal nie czuł, by stało się z nim coś nadzwyczajnego. Spróbował skoncentrować się, wyczuć umysły, serca i myśli biegnących do chatki stworzeń. Nic jednak nie działało. Nie wiedział czy z jakichś powodów nie dysponował jeszcze mikołajową magią, czy też górę brało zdenerwowanie i strach. Znał teorię, ale najwyraźniej nijak nie miała się ona do rzeczywistości. Nie mógł zrobić nic, o czym mówiły czytane godzinami notatki.

Gnomy dotarły na podwórze. Otoczyły domek i zaczęły dobijać się do drzwi. Kilka razy zapukały, potem szarpały klamkę. Uderzały w pokryte mroźnymi wzorkami szyby. Część postanowiła spróbować szczęścia z wejściem kuchennym i kiedy tylko młodzieniec usłyszał dźwięk upadających na podłogę naczyń, rzucił się, by zablokować przejście pomiędzy częścią mieszkalną, a biurem Mikołaja. Zrobił to tak gwałtowanie, że potknął się o martwą nogę ojca i padł jak długi.

Zmełł przekleństwo i nie tracąc czasu na wstawanie z kolan, zatrzasnął drzwi. Przekręcił klucz i oparł się o drewnianą płaszczyznę. Gnomy na zewnątrz krzyczały w niebogłosy. Waliły w okna i drzwi, próbowały wspinać się na ściany, jakby liczyły na to, że przez dach szybciej uda im się dostać do środka. Te w kuchni przedostały się już do korytarza prowadzącego do biura. Junior słyszał, jak rozrabiają w kuchni, krzyczały, wyrywały sobie jedzenie i siały spustoszenie w spiżarni Śnieżynki. Spokojna do tej pory okolica zmieniła się w plac boju, a on czuł się tak samo, jak wcześniej.

Siedząc pod drzwiami uzmysłowił sobie z całą bolesnością, że nie tylko został sam, ale na dodatek stracił kontrolę nad absolutnie wszystkim. Zabicie ojca było jedynym, jak mu się wydawało, przemyślanym i stosunkowo udanym wydarzeniem tego dnia. Później nic nie poszło tak, jak powinno, a najgorsze w tym wszystkim było zachowanie jego matki.

– Sejf… – mruknął, gdy przypomniał sobie jej słowa.

Podpełzł do niewielkiej, metalowej szafki. Uznał, że skoro jego matka kazała mu tam zajrzeć, to zapewne wiedziała o czymś, co jego ojciec chciał przed nim ukryć. O czymś, co mogło pomóc opanować sytuację.

Może do przejęcia mocy potrzebny jest jakiś rytuał – pomyślał. – Albo zaklęcie? Nikt o tym nie pisał, nikt nie wspominał, ale to ma sens! Przecież nie można zostawiać na piśmie śladów wszystkiego.

Ujął w ręce staromodne pokrętło i delikatnie zaczął przestawiać je tak, by w odpowiedniej kolejności wprowadzić cyfry.

– Dwa, pięć – mruczał, z koncentracji między kolejnymi słowami wysuwając między wargi końcówkę języka. – Jeden i dwa. Pomysłowo, data świąt jako kod w domu Mikołaja. To też trzeba będzie zmienić.

Szarpnął drzwiczki, gdy tylko trzymające je bolce ustąpiły. Zaczął przerzucać znajdujące się w środku teczki. Znał na pamięć wszystkie rachunki i kopie umów międzynarodowych, które w nim spoczywały. Ostatniego lata segregował je i układał tak, by łatwo móc się w nich poruszać. Od sierpnia nie otwierał sejfu, dlatego nie zdziwił się widząc, że ojciec poprzekładał część papierów.

Na spodzie dolnej półki, pod całym stosem innych rzeczy, znalazł teczkę, której nie pamiętał. Była czerwona, ozdobiona liśćmi ostrokrzewu. Na wierzchu widniał wykaligrafowany ręką jego ojca napis:

Otworzyć po mojej śmierci. M.

– Pieprzony asekurant! Jakbyś nie mógł mi wszystkiego powiedzieć za życia! Nie mam czasu na te bzdety…

Szarpnął gumkę zamykającą teczkę i wyciągnął kartki. Nie były to, jak się spodziewał, wydruki komputerowe ani rękopis. Ich autor korzystał ze staromodnej maszyny do pisania, niektóre nosiły też ślady kalki.

– Ja pierdolę… – syknął tracąc nad sobą resztki kontroli. – Co to ma, kurwa, znaczyć? Papiery adopcyjne z 1973 roku?

Gwar na zewnątrz zdecydowanie narastał. W pewnym momencie dołączyły do niego dźwięki siekiery, którą jeden z gnomów próbował rozbić drzwi.

– Przecież tu jest moje imię? Oni mnie adoptowali?!

Moc dziedziczy każdy pierworodny – zawdzięczały mu w uszach słowa Andersona. – Syn z prawego łoża.

Pod dokumentami ze szwajcarskiego sierocińca znalazł plastikową koszulkę z jeszcze kilkoma kartkami. Wyjął je i przejrzał, zastanawiając się, ile czasu mu zostało.

– A to co? Akt urodzenia z 1956 roku?

Do dokumentów dołączone było kilka zdjęć człowieka, który jak wynikało z papierów, nazywał się Mikołaj von Mira. Na najstarszym mógł mieć nie więcej, niż piętnaście lat. Ostatnie pochodziło z tegorocznych wakacji. Był starszy od Juniora i w przeciwieństwie do niego, niezwykle podobny do Śnieżynki. Miał jej oczy, brwi i nos. Pod koszulką z głupawym nadrukiem zarysowywał się coraz potężniejszy brzuch.

– Test DNA? Watykańskie potwierdzenie pierworództwa? Nie… Nie… Jak on mi to mógł zrobić? Jak on, kurwa, mógł? A to co? Mail, telefon i aktualny adres na Kajmanach? No bez jaj…

Kolejne uderzenie siekiery przebiło się przez drzwi frontowe. Niewielka, ciemnoskóra rączka, zakończona zielonkawymi, spękanymi pazurkami, sięgnęła przez szparę do zasuwki. Chwyciła ją i mocno pociągnęła.

Junior wstał powoli, wziął do ręki pistolet i wycelował w stronę drzwi.

– Zostało jedenaście pocisków… Dziesięć dla was.

Grudzień 2013

 

Nowa polska proza 3

Anna Rosner

Ogłoszenie Centrum Handlowego Mydło i Powidło

30 stycznia 2014

Centrum Handlowe Mydło i Powidło informuje o wprowadzeniu nowoczesnego udogodnienia dla wszystkich odwiedzających nas pań. Od pierwszego lutego otwieramy dwa punkty ułatwiające bezstresowe zakupy. Stanowią one część naszego planu modernizacji pt.: zostaw, odbierzesz wychodząc.

Kącik dla pociech
to miejsce zaprojektowane z myślą o najmłodszych. Zamiast słuchać ciągłych próśb o nowe zabawki i płaczu zmierzającego do wymuszenia wcześniejszego zakończenia zakupów, zostaw dziecko z nami! Zajmiemy się nim, a Ty będziesz rozkoszować się naszym nieograniczonym wyborem niezbędnych w każdym domu towarów.

Wykwalifikowany personel dołoży wszelkich starań, by dzieci pozostawione w tym miejscu były bezpieczne i szczęśliwe. Pozostawione pod baczną opieką naszej kadry do dyspozycji będą miały basen z piłeczkami, zjeżdżalnie, huśtawki, mini-ściankę wspinaczkową, domki z mostkami linowymi i labirynt. W pomieszczeniu znajdują się także ekrany, na których wyświetlane są kreskówki pozbawione treści nieodpowiednich dla dzieci oraz biblioteka z literaturą młodzieżową, oraz klasycznymi bajkami, które czytać na głos będą nasi pracownicy. Na miejscu znajduje się także toaleta, barek ze zdrowymi przekąskami i niesłodzonymi napojami. Zaplanowano miejsce do odrabiania pracy domowej, z wygodnymi siedzeniami i oświetleniem.

Dewizą pracowników tego punktu jest myśl: pamiętaj – dziecko to skarb matki, a matka to nasz skarb. Wstęp dla dzieci powyżej 1-ego roku życia.

Kącik dla panów
to miejsce zaprojektowane z myślą o towarzyszach naszych klientek. Zamiast słuchać ciągłego marudzenia dotyczącego limitu karty kredytowej czy uwag na temat czasu spędzonego w naszych sklepach, zostaw swojego mężczyznę z nami! Zajmiemy się nim, a Ty będziesz rozkoszować się naszym nieograniczonym wyborem niezbędnych w każdym domu towarów.

Wykwalifikowany personel dołoży wszelkich starań, by panowie pozostawieni w tym miejscu byli bezpieczni i szczęśliwi – wiadomo, szczęśliwi czasu (i nie tylko) nie liczą! Pozostawieni pod baczną opieką naszej kadry do dyspozycji będą mieli wygodne fotele, kanapy, leżanki i zapewniające dyskrecję kabiny. W pomieszczeniu znajdują się ekrany, na których wyświetlane są relacje z odbywających się akurat wydarzeń sportowych, oraz najnowsze produkcje dla dorosłych. Na miejscu znajdują się stoły do gier losowych, klasyczne automaty do gry, wybieg dla naszych tancerek wyposażony w rurę do tańca oraz basen z kisielem (w weekendy walki w systemie grupowym). Kącik wyposażony jest w toaletę, barek, punkty gastronomiczne oraz bibliotekę z szerokim wyborem prasy.

Dewizą pracowników tego punktu jest myśl „zajęty mąż, to szczęśliwa żona.”

Uwaga, oferta specjalna – za dodatkową, niewygórowaną opłatą umożliwiamy wynajem Mężczyzny Zastępczego, który cierpliwie nosi torby z zakupami i doradza w kwestii wyboru odzieży. Po skończonych zakupach nasz pracownik pomoże spakować samochód i przyprowadzi do niego ukontentowanego klienta naszego kącika dla Panów.

Wstęp dla Panów powyżej 18-ego roku życia, którym towarzyszą nasze klientki.

Obydwa miejsca (do znalezienia przy głównym wejściu naszego Centrum Handlowego) wyposażono w wi-fi. Odbiór towarzyszy po okazaniu Imiennego Biletu Kącikowego.

Z nami zakupy to przyjemność, nawet w godzinach emisji bajek i rozgrywek futbolowych.

Życzymy udanych zakupów!

Nowa polska proza 2

Anna Rosner

Niektóre rzeczy się nie zmieniają

14 września 2014

Jakiś czas temu zorientowałem się, że mnie okradziono. Przyznaję, od kradzieży do chwili, w której ją zauważyłem, minęło kilka dni. Stało się tak dlatego, że nie sprawdzam codziennie stanu konta, choć może powinienem. Jestem starej daty i wiem, że błyskawicznie zorientowałbym się, gdyby ktoś włamał się do mojego mieszkania czy bezczelnie wyciągnął mi z kieszeni portfel. Do samej idei złodziejstwa internetowego jeszcze się nie przyzwyczaiłem.

Okazało się, że choć nie grywam w kasynach, moja karta została obciążona wpłatą do jednego z nich. Co więcej, był to wirtualny przybytek oferujący zatracenie się w rozmaitych grach hazardowych, których zasad nawet nie znam.

Szczęściem w nieszczęściu, konto które próbowano mi ogołocić mam tylko na potrzeby transakcji internetowych. Leży na nim nieco pieniędzy, ale jest to kwota niewielka, ot wystarczająca na kupienie książki czy jakiejś płyty. Resztę trzymam w innym banku. Może jestem staromodny, ale nie głupi. Przynajmniej nie aż tak…

Jak każdy myślący trzeźwo człowiek, kiedy już nieco ochłonąłem, zadzwoniłem do banku zastrzec kartę. Odsłuchałem kilku taktów dość irytującej melodyjki i komunikatu o tym, że rozmowa jest nagrywana. W końcu odezwał się automat:

– For English press zero. Jeśli chcesz poznać naszą ofertę kredytów gotówkowych, wybierz jeden. Jeśli chcesz poznać naszą ofertę kredytów hipotecznych, wybierz dwa. Jeśli chcesz poznać naszą ofertę kredytów samochodowych, wybierz trzy. Jeśli chcesz poznać naszą ofertę kart kredytowych, wybierz cztery. Jeśli chcesz połączyć się z konsultantem w sprawie spłaty rat, wybierz pięć. Jeśli chcesz sprawdzić stan swojego konta, wybierz sześć. Jeśli chcesz zgłosić awarię naszego portalu internetowego, wybierz siedem. Jeśli chcesz poznać naszą ofertę dotyczącą lokat krótko- i długoterminowych, wybierz osiem. Jeśli chcesz zablokować kartę, wybierz dziewięć.

Bank twierdzi, że zablokowanie karty zajmuje góra minutę, widać chodzi im o inne minuty, niż te, które znam ja. Lekko zniesmaczony wcisnąłem dziewiątkę. Ze słuchawki popłynęła ta sama, radosna melodyjka – nowoczesna być może w okresie pierwszych komputerów.

– Przepraszamy, w tej chwili wszyscy konsultanci są zajęci, prosimy pozostać na linii lub zadzwonić później – usłyszałem po około dwóch minutach.

Choć kradzieży dokonano kilka dni temu, postanowiłem wykazać się uporem. Mogłem jeszcze wybrać się banku, ale w oddziale najbliżej mojego domu zawsze są kolejki. Lepiej już czekać z kubkiem kawy w ręce, niż wśród zirytowanych klientów.

Komunikat powtórzył się jeszcze raz. Gdy melodyjka po raz trzeci zbliżała się do końca, w słuchawce odezwał się kobiecy głos.

– Dzień dobry, Andżelika Winiarska, w czym mogę pomóc?
– Dzień dobry – odpowiedziałem odruchowo, choć wcale nie uważałem, że był dobry. – Chciałem zastrzec kartę.
– Rozumiem. A czy może jest pan zainteresowany naszą nową linią kredytów? Może pan dostać pożyczkę specjalnie dla pana sprofilowaną, pasującą do pana potrzeb i możliwości…
– Proszę pani – przerwałem jej. – Chciałem zastrzec kartę, okradziono mnie.
– Oczywiście. Proszę pana imię i nazwisko.

Przedstawiłem się i dorzuciłem na wszelki wypadek adres.

– Dziękuję. Jeszcze trzy pytania weryfikujące. Przepraszam, ale muszę mieć pewność, że jest pan osobą, za którą się pan podaje.
– Proszę… – westchnąłem, zastanawiając się, po co miałbym podawać się za kogoś innego i blokować nie należącą do mnie kartę.

Dziewczyna spytała o nazwisko rodowe mojej matki, moje drugie imię i o to, czy mam już kredyt hipoteczny. Bałem się powiedzieć, że nie, ale uznałem, że lepiej nie kłamać.

– Jeśli nie ma pan kredytu hipotecznego – zareagowała błyskawicznie, – może być pan nim zainteresowany. Widzę w komputerze ile ma pan lat, ma pan także regularne dochody. Czas najwyższy kupić sobie mieszkanie, a z naszymi kredytami…
– Proszę pani, ja już mam mieszkanie.
– Rozumiem. Z pewnością przydałoby się panu drugie – skwitowała.
– A po co? – spytałem z czystej ciekawości. Nigdy nie przeszło mi przez głowę, że mogę potrzebować drugiego mieszania, ale może jest coś, o czym nie wiem?
– Własne mieszkanie, nie wynajmowane i nie należące do kogoś obcego, to skarb. Nikt pana nie kontroluje, nie zabrania remontów czy przemeblowania. Jest pan po prostu, że tak powiem, na swoim!
– Ale ja już mam własne mieszkanie. Pytam, po co mi drugie?
– Zawsze może się przydać – odpowiedziała krótko i rzeczowo.

Może uznała, że mam żonę i potrzebuję miejsca, w którym mógłbym się spotykać z kochanką? Tylko, jeśli byłbym żonaty, jak zdołałbym przed nią ukryć fakt wzięcia kredytu na mieszanie dla kochanki? Czy nie tak zaczyna się przynajmniej część filmów dokumentalnych na kanałach telewizji typu Discovery Investigation?

– To ja przedstawię panu naszą ofertę.
– Proszę pani – wypaliłem, nie chcąc marnować ani mojego, ani jej czasu. – Ja nie chcę kredytu. Chciałem zastrzec kartę, której użyto bez mojej wiedzy.
– Rozumiem. A czy ma pan pewność, że karty nie użyły na przykład pańskie dzieci?
– Mam. I to absolutną. Nie mam dzieci, przynajmniej tak mi się wydaje.
– No, to może żona?
– Nie mam żony.
– W takim razie może rodzice?
– Proszę pani…
– Jeśli mieszka pan z rodzicami, mamy szeroką ofertę kredytów hipotecznych…
– Proszę pani – rzuciłem nieco głośniej i ostrzej, niż chciałem. – Czy może pani zablokować tę kartę? Ktoś użył jej do wykonania transakcji elektronicznej bez mojej wiedzy.
– I to nie był pan?
– Nie… To nie byłem ja – warknąłem. Rozmowa nieco mnie przerażała i, szczerze powiedziawszy, dobijała. Wiedząc już, jakim torem krążą przynajmniej niektóre z jej myśli, szybko dodałem:– Nie były to też moje dzieci, moja żona, ani rodzice.
– Rozumiem. Już blokuję.
– Dziękuję…

Już miałem skończyć rozmowę, kiedy przyszło mi do głowy, że mógłbym od razu załatwić jeszcze jedną sprawę. Być może przemawiała przeze mnie naiwność, rozbudzona tym, że już po kwadransie karta była zablokowana? Może po prostu nadmierny optymizm? Nie wiem. Po prostu nagle z moich ust padło pozornie niewinne pytanie:

– A czy przy okazji może pani ustawić w systemie prośbę o wystawienie mi nowej karty?
– Do jednego konta przysługuje tylko jedna karta. No, chyba że chce pan kogoś uprawomocnić do konta. Na przykład żonę, rodzica, albo pełnoletnie dziecko.
– Proszę pani, zablokowała mi pani kartę. Chcą po prostu drugą, w miejsce pierwszej.
– Rozumiem. A czy tę zablokowaną panu skradziono?
– Nie, mam ją przed sobą. Ktoś pewnie przechwycił jej dane, a potem użył. Nie wiem, może skorzystał z danych zostawionych przeze mnie na jakiejś stronie, może zeskanował w jakiejś restauracji…
– Rozumiem. Oczywiście możemy to zrobić, ale musi pan przyjść do naszego oddziału z dokumentem z komendy. Chodzi o przyjęcie zgłoszenia o kradzieży i rozpoczęciu dochodzenia. Takie procedury. Przy okazji dodam, że z takim dokumentem może pan wypełnić wniosek o zwrot skradzionej kwoty. Gdyby ukradziono panu kartę, nic z tego by nie wyszło, ale jeśli przedstawi ją pan w banku, procedura będzie mogła zostać otwarta. Oczywiście rozpatrywanie potrwa zapewne około kwartału, ale zawsze warto napisać takie coś. Pana to nic nie kosztuje, a jeśli to rzeczywiście była kradzież, bank będzie musiał oddać panu pańskie pieniądze. Zresztą, pewnie pan o tym nie wie, bo taka informacja jest niedostępna z profilu klienta, ale ja tu mam wyświetloną informację, że ta wpłata, którą pana obciążona, była piątą próbą z tą kartą. Wcześniejsze opiewały na zbyt wysokie kwoty, tylko ostatnia została zrealizowana.
– Ja to? – spytałem szczerze zainteresowany. Zaskoczyła mnie, że rozgadała się na inny temat, niż kredyty hipoteczne.
– Wszystko działo się w euro. Ktoś próbował najpierw wpłacić tysiąc pięćset, potem tysiąc, pięćset i dwieście. Dopiero przy ostatniej próbie, tej na pięćdziesiąt, okazało się, że miał pan dość środków, żeby wpłata się udała. Udostępnimy te dane policji, kiedy zwróci się do nas o szczegóły. Jeśli zgłosi pan sprawę, będą musieli się do nas odezwać.
– Dziękuję za informację – powiedziałem i rzeczywiście byłem jej wdzięczny. – Co prawda to niewielka kwota, ale taka możliwość bardzo mnie cieszy. Tak jak i to, że nie miałem na tym koncie więcej.
– Cóż, kwota nie jest imponująca. Przepraszam, że tak mówię, w końcu każda złotówka się liczy, ale w zeszłym tygodniu rozmawiałam z kobietą, której ukradziono kilkanaście tysięcy.
– No tak, przy niej moja sprawa to pikuś – przyznałem.
– Mam nadzieję, że się panu uda odzyskać pieniądze. Bank stać na to, żeby je panu zwrócić. Nie puści ich pan z torbami, a szczerze panu powiem, że lubię, jak muszą komuś oddać pieniądze. Wszyscy bankowcy to skur… dranie.

Nie bardzo wiedziałem, jak zareagować na takie wyznanie. Po rozmowie z infolinią spodziewałem się wielu rzeczy, ale nie tego. W końcu, żeby przerwać milczenie, powiedziałem pierwszą rzecz, jaka przyszła mi do głowy:

– Wie pani, że rozmowa jest nagrywana? Był o tym cały komunikat.
– Ach tak, wiem, ale niech się pan nie przejmuje. My te nagrania kasujemy, żeby klient nie mógł złożyć zażalenia. Pan napisze skargę, poda moje nazwisko i godzinę rozmowy, a potem okaże się, że akurat aparatura rejestrująca nawaliła. Bank dba o swoje, za moje zachowanie nikt panu odszkodowania nie wypłaci, chyba że sam pan nagrywa.
– Nie, nie nagrywam – odparłem, w lekkim szoku. Przyznaję, byłem naiwny wierząc w to, że rzeczywiście mnie nagrywają.
– No, to jestem kryta – roześmiała się. – Pan też. Pan się nie przejmuje tymi komunikatami, pic na wodę fotomontaż. Ale wracając do sprawy, musi pan iść na komendę i złożyć zawiadomienie. Tam dadzą panu taki świstek, że wszczęli dochodzenie. Z tym przychodzi pan do nas, prosi o wydanie nowej karty i jednocześnie zgłasza skargę na wadliwe zabezpieczenie tej starej. Oczywiście musi pan tę zablokowaną kartę pokazać, żeby udowodnić, że jej nie skradziono. Od siebie dodam, że skuteczność postępowania wynosi około osiemdziesięciu procent.
– Bardzo pani dziękuję. Miło wiedzieć, że pracownicy banku udzielają i takich informacji. Wyobrażałem sobie, że szczegółowe opowiadanie o takich procedurach nie jest zalecane, a tu taka niespodzianka.
– No i miał pan rację. Generalnie mówią, żebyśmy o tym nie rozpowiadali, ale odkąd nasze płace zależą od ilości udzielonych kredytów, mam to w dupie. Tak jak i moi koledzy. Wie pan, oni z nami pogrywają, to my z nimi też.

Pożegnałem się z panią Andżeliką i uznałem, że około połowy pracy już za mną. Pozostało iść na policję, zgłosić wszystko, dostać kwitek i wpaść do banku. Nie miałem pojęcia ile emocji tego dnia jeszcze mnie czekało…

* * *

Komenda rejonowa (jak to się pięknie nazywa) odpowiednia do mojego miejsca zamieszkania, znajduje się około pięciu minut spacerkiem ode mnie. Wrzuciłem do plecaka książkę, przygotowany na to, że mogę spędzić chwilkę w poczekalni, butelkę wody, nieszczęsną kartę i wydruk ze strony internetowej banku. Przygotowany, jak mi się wydawało, najlepiej jak mogłem, ruszyłem na spotkanie stróżów prawa. Przyznam, nieco się denerwowałem, ale każdy czułby się nieswojo w czasie pierwszej wizyty w takim miejscu. Do tej pory miałem do czynienia z mundurowymi tylko w czasie kontroli na drodze i raz, gdy zaczepiłem patrol, by powiedzieć, że za rogiem ulicy kilku wyrostków demolowało przystanek tramwajowy. Wtedy nawet nie poprosili o moje dane, żeby mnie później przesłuchać.

Komisariat mnie nie rozczarował. Okazał się jednocześnie miejscem fascynującym, nieco surrealistycznym i przerażającym. Wchodząc tu nie miałem pojęcia, w jak niebezpiecznym mieście mieszkam. Teraz już wiem i żyję w przekonaniu, że jestem szczęśliwcem. Nie tylko dlatego, że przez tyle lat nie padłem ofiarą żadnego „poważnego przestępstwa”, ale i dlatego, że miałem okazję posiedzieć na komendzie i zapoznać się z „materiałami prewencyjnymi”.

Za przeszklonymi drzwiami wejściowymi znajdowało się niewielkie pomieszczenie. Stały w nim dwa stoliki i kilka krzeseł. Po przeciwnej stronie dyżurował posterunkowy, dla bezpieczeństwa oddzielony od poszkodowanych, zgłaszających przestępstwa i wykroczenia, kuloodporną szybą – w końcu jak prewencja, to prewencja! Były też drzwi prowadzące w głąb komendy, nie przeszklone, za to wyposażone w panel wymagający wprowadzenia specjalnego kodu.

Stanąłem w kolejce do posterunkowego i czekałem grzecznie na swoją kolej. W międzyczasie siwiejący jegomość opowiadał mu o tym, jak bardzo go prześladowano:
– Proszę pana, panie sierżancie, te gówniarze żyć mi nie dają! Głośna muzyka cały dzień! Wieczorami mażą po klatce schodowej. Wczoraj śmietnik spalili! Chciałem złożyć na nich donos! Jestem dozorcą tego domu i to na mnie spoczywa odpowiedzialność za śmietniki. Wie pan, jakie teraz będę miał problemy?
– A ma pan pewność, że to oni podpalili?
– A kto inny? Panie sierżancie, nie urodziłem się wczoraj! Ja dobrze wiem, że to oni!
– Dobrze, niech pan usiądzie i wypełni druczek. Potem mi go pan odda i jak tylko któryś z policjantów będzie wolny, wezwie pana do złożenia zeznań.
– Dobra – rzucił siwowłosy i szybko dodał: – To znaczy kiedy? Bo wie pan, żona z obiadem czeka! Za godzinę powinienem być w domu!

Policjant wskazał palcem na grupkę czekających petentów i znudzonym głosem poinformował go, że może wyjść przed budynek i zadzwonić do żony, albo wrócić z wypełnionym papierzyskiem później.

Siwowłosy odszedł do jednego ze stolików i zaczął wypełniać. Jegomość przede mną zbliżył nos do niewielkiego otworu w szybie i wymamrotał:

– Żem się zgłosić miał…
– Dowód pan da.
– Co?
– Dowodzik!

Mężczyzna zerknął na mnie z ukosa, jakbym chciał mu wyrwać plastikowy dokument tożsamości, podał go policjantowi i dodał:

– Żem się zgłosić miał. Nakaz mam.
– Zgadza się, tyle że wczoraj się pan miał zgłosić. Dlaczego wczoraj pan nie przyszedł?
– Żem nie mógł, nie?
– A dlaczego? Jest pan niepracujący, na warunkowym. Co ma pan ważniejszego od odwiedzania nas co drugi dzień?
– Panie, z kolegami żem się spotkał, nie? Popiliśmy i żem się zapomniał…
– Tak? A gdzie się wczoraj było? Koło dziewiętnastej? Nie w monopolowym na rogu?
– Ja? Nigdy! To tam jest jakiś monopolowy?
– Dobra, dowodzik zatrzymuję, a wy tu poczekacie na przesłuchanie.

Mężczyzna, klnąc na czym świat stoi, odtoczył się na ostatnie wolne krzesełko, a posterunkowy zatrzasnął mi drzwiczki, chroniące otworki w szybie, przed samym nosem. Odwrócił się do kolegi, sprawdzającego coś w dokumentach:

– Przyszedł Pietraszewski, weźcie go z Mieciem i przemaglujcie. Wczoraj ktoś obrobił monopolowy, ten na rogu. Rysopis się zgadza, wykrywalność nam wzrośnie.

Kolega posterunkowego odłożył papiery, naciągnął na głowę czapkę z orzełkiem, i ruszył szukać tajemniczego Miecia. Posterunkowy zaś wrócił na swoje krzesło, ciężko westchnął i otwierając ponownie okienko, rzucił:

– Co się stało?
– Dzień dobry – zacząłem, ale nie doczekałem się odzewu. – Chciałem zgłosić kradzież.
– Samochód, kieszonkowa czy włamanie?
– Włamanie na konto przy użyciu karty. Przez internet.
– Łatwo nie będzie, od razu uprzedzam – rzucił, szukając odpowiedniego formularza. – Dowodzik pan ma?

Podałem mu dokument i wziąłem papier z nagłówkiem zgłoszenie przestępstwa cyfrowego/internetowego.

– Proszę – powiedział oddając i dowód – niech pan usiądzie i wypełni druczek. Zaraz ktoś pana wezwie. Druczek da pan przesłuchującemu.

Podziękowałem i ruszyłem wypełniać formularz. Wszystkie krzesła były zajęte, stanąłem więc pod ścianą i wyciągnąłem z plecaka książkę. Użyłem jej jako podkładki i wypełniłem wszystkie rubryczki – imię, nazwisko, adres, pesel, karalność, ilość wyroków, paragrafy z których mnie skazano, ewentualne miejsce odbywania wyroku… Zupełnie, jakby z góry zakładali, że byłem karany. Nie było możliwości zaznaczenia „pierwsza wizyta na komisariacie”.

Gdy skończyłem, rozejrzałem się uważniej po pomieszczeniu. Praktycznie całą powierzchnię ścian szczelnie wypełniały korkowe tablice z przyczepionymi plakatami. Najbardziej uroczy wydał mi się ten, informujący o wyborach dzielnicowego roku. Głosować można było na komendzie. Może nawet bym się skusił, ale nie mam pojęcia, kto jest moim dzielnicowym. Zawsze wydawało mi się, że poznaje się go wtedy, kiedy ma się problemy z prawem. Jeśli wszystko jest w porządku, raczej nie mają zwyczaju składać wizyt obywatelom. Mnie przynajmniej nigdy żaden nie zaszczycił… Może głosują na nich poszukiwani? Albo recydywiści?

Interesujący był też ten o możliwości przebadania na komendzie alkomatem. Zgadzam się z tym, że nie należy prowadzić pod wpływem – to dość oczywiste. Plakat nie byłby tak śmieszny, gdyby nie doczepiono do niego informacji o tym, że najbliższy dostępny publicznie alkomat znajduje się w Piasecznie. Dwadzieścia minut jazdy i już wiesz, czy możesz jechać dalej!

Tam, gdzie nie było plakatów, przymocowano stojaki na ulotki. Jedne były mniejsze, inne większe. Od informacji dla maltretowanych żon i ofiar gwałtów aż po poradnik postępowania w przypadku dokonania „zatrzymania obywatelskiego”. Okazuje się bowiem, że myli się ten, kto uważa, że takiego zatrzymania dokonuje się w odruchu poczucia odpowiedzialności cywilnej. Jest to rzecz, do której należy się skrupulatnie przygotować.

Wziąłem jedną z nich, z planem późniejszego przejrzenia. W końcu lepiej wiedzieć jak się zachowywać w takiej sytuacji, niż działać „na wariata”. Nie planuję nikogo zatrzymywać, zawsze wydawało mi się sensowniejsze zadzwonienie po patrol, albo spisanie numerów rejestracyjnych, ale już wiem, że rzeczywistość potrafi zaskakiwać ludzi nieprzygotowanych.

Zaraz obok obwieszczenia o półkoloniach policyjnych dla nastolatków znalazłem wydruki ze strony z najgroźniejszymi, poszukiwanymi zbrodniarzami. Wszyscy wyglądali tak, jakby okradziono ich z uroku osobistego zaraz po urodzeniu. Najszkaradniejszy podejrzewany był o przestępstwa matrymonialne. Do tablicy przypięto też wizerunki kilku morderców, gwałcicieli i rabusiów. Fakt, wyglądali podejrzanie, trzeba im to przyznać. Niesymetryczne oczy, niedopasowane nosy, włosy jak teatralne peruki i czoła wskazujące na wodogłowie. Myślę, że zamiast zajmować się poszukiwaniem tych ludzi, komendant powinien zastanowić się nad możliwością zatrudnienia innego grafika.

Przy klawiaturze numerycznej, pilnującej dostępu do reszty komendy, zauważyłem słuchawkę. Nie był to cały aparat, lecz słuchawka z kablem wychodzącym ze ściany. Obok znajdowało się kilka istotnych porad dla tych, którzy chcieliby skorzystać z telefonu. Przeczytałem je od deski do deski i nie mogłem wyjść z podziwu. Policja myśli o wszystkim, nawet o tym, że może odwiedzić ich ktoś, kto nigdy z takiego urządzenia nie korzystał.

Uwaga, telefon wewnętrzny. Jeśli chcesz zadzwonić, podnieś słuchawkę i wybierz numer wewnętrzny. Numer poda oficer dyżurny – przygotuj nazwisko oficera zajmującego się Twoją sprawą i dowód tożsamości. Jeśli numer jest zajęty, trzeba spróbować za chwilę, ponieważ z pewnością ktoś przez ten telefon rozmawia. Jeśli usłyszysz sygnał, oznacza to, że numer nie jest zajęty i ktoś za chwilę odbierze. Jeśli nie odbiera, trzeba spróbować za chwilę, ponieważ z pewnością ktoś wyszedł na chwilę z pokoju.

Zanim mnie wezwano, zdążyłem zapoznać się ze wszystkimi informacjami. Wiem już, co grozi za obrazę funkcjonariusza na służbie jak i to, że każdy funkcjonariusz jest na służbie całą dobę, nawet na urlopie. Wiem, co trzeba zrobić, żeby dostać pozwolenie na broń i że otrzymanie takowego graniczy z cudem. Wiem jakie są statystyki i wykrywalność kradzieży samochodów, włamań i morderstw w całym mieście (ze szczególnym uwzględnieniem mojej dzielnicy). Zapoznałem się ze wszystkimi telefonami zaufania i możliwością zgłoszenia kogoś do projektu rodziny patologicznej (niestety, nikt nie przewidział nagrody za patologiczną rodzinę roku). Dowiedziałem się, że bimber szkodzi – nie tylko na wzrok, ale i życiorys, w przypadku wykrycia produkcji i aresztowania. Dowiedziałem się jak rozpoznać prawdziwą odznakę od fałszywki i czym powinny charakteryzować się policyjne mundury. Ale nie skorzystałem z możliwości oznakowania roweru, sprawdzenia czy mój samochód nie był kradziony i czy nikt nie używa mojego routera do ściągania niedozwolonych treści pornograficznych. Teraz zastanawiam się, czy to nie był błąd, ale nie mam zamiaru wracać na komisariat, póki ktoś mnie do tego nie zmusi.

W końcu tajemnicze drzwi otworzyły się i młoda policjantka zawołała mnie po nazwisku. Jak w szkole, kiedy matematyczka wywoływała do tablicy…

– Dzień dobry – powiedziałem z przyzwyczajenia. – To ja, chciałem zgłosić…
– Proszę za mną, przejdźmy do pokoiku.

Takiej propozycji nie mogłem odmówić. Ruszyłem za nią, podziwiając stan komendy. Ze ścian łuszczyła się farba i odpadał tynk, połowa jarzeniówek nie działała. Nie widziałem też ani jednego plakatu, widać wszystkie powiesili tak, by umilić czas ludziom w poczekalni. Korytarz był praktycznie pusty, jedynymi osobami poza nami była starsza pani o kulach i towarzyszący jej młody policjant. Kobieta wyraźnie protestowała, a on przepraszając tłumaczył, że w komendzie nie ma windy, a zdjęcia podejrzanych można przeglądać tylko na drugim piętrze.

– Pan wejdzie – odezwała się w końcu pani oficer, mająca się mną zająć. Przytrzymała mi też drzwi, na których powieszono tabliczkę z wygrawerowanym „wydział do spraw walki z cyberprzestępczością”.

Myślałem, że trafiłem w odpowiednie miejsce. W końcu padłem ofiarą przestępstwa w cyberprzestrzeni. Kilku funkcjonariuszy znających się na komputerach z pewnością szybko zdołałoby ustalić, jak doszło do kradzieży. Przy odrobinie szczęścia może nawet udałoby się im złapać dowcipnisia? W końcu ciągle się słyszy, że anonimowość w internecie to mrzonka. Jasne, nie spodziewałem się pokoju pełnego monitorów, ludzi walących w klawiaturę z prędkością światła i mnóstwa migających światełek. To, co ujrzałem, nieco mnie zaskoczyło.

Kobieta usiadła za biurkiem i powiedziała:

– Niech pan siada. Starszy aspirant, Magdalena Obłokowska, spiszemy zeznania i zobaczymy, co da się zrobić.
– Oczywiście… Ma pani zamiar pisać ręcznie?
– A widzi pan tu gdzieś jakiś komputer?
– Nie – przyznałem, choć nie spodobał mi się jej drwiący ton głosu.
– Podejrzewam, że spotkał się pan z powszechną opinią o niedofinansowaniu służb mundurowych, prawda? Otóż nasza komenda stanowi tu jaskrawy przykład problemów finansowych całego sektora – ciągnęła, wyciągając z szuflady ozdobiony pstrokatą okładką szkolny zeszyt i ołówek. – Procedura jest prosta. Spiszę pana zeznania, przeczyta je pan potem i podpisze się pod nimi.
– Mam dyktować?
– Tak. Unikamy w ten sposób nieczytelnego pisma, kiedyś prosiliśmy każdego, żeby sam pisał, ale to się nie sprawdza. Następnie prześlę te dokumenty do stażysty, który wprowadzi je do komputerowego formularza. Po zatwierdzeniu formularz prześlemy do centrali walki z cyberprzestępczością i tam się panem zajmą. Rozumie pan?
– Chyba tak… Ile trwa taka procedura?
– Za około miesiąca dokumenty powinny dotrzeć do odpowiedniej komendy. Nie wiem ile spraw mają koledzy, ale nie spodziewałabym się na pana miejscu szybkiego rozwiązania problemu.
– Rozumiem. A zaświadczenie o wszczęciu postępowania? Wie pani, bank czegoś takiego potrzebuje.
– Ach, takie coś mogę panu od ręki wystawić, nie ma problemu, ale najpierw spiszemy zeznania. O jakiej kwocie mowa?
– Pięćdziesiąt euro – przyznałem, a ona spojrzała na mnie wzrokiem wyrażającym coś z pogranicza litości i niedowierzania.
– I chce się panu takie coś zgłaszać?
– Zostałem okradziony – odparłem po chwili, gdy udało mi się dojść do siebie. – Uczono mnie, żeby w takich sytuacjach zwracać się do stróżów prawa. Bank twierdzi, że może zwrócić mi skradzioną kwotę, co uważam za sprawiedliwe i zamierzam się o to ubiegać. Problem w tym, że potrzebuję od państwa odpowiedniego kwitka, który umożliwi wszczęcie procedury.
– Ja to wszystko rozumiem, ale wie pan, po pierwsze szanse na ustalenie sprawcy są niewielkie, po drugie z taką kwotą sprawa zostanie prawie natychmiast zamknięta z powodu niskiej szkodliwości czynu. Bank może panu te pieniądze odda, ale tylko dlatego, że kwota jest niewielka. Oni na tym praktycznie nic nie tracą, a pan, opowiadając znajomym o ich zachowaniu, zrobi im lepszą reklamę niż najlepszy reżyser i najdroższy aktor w godzinach najwyższej oglądalności telewizji.

Posłałem jej spojrzenie z pogranicza obrazy funkcjonariusza na służbie. Zrozumiała, że wytrąciła mnie z równowagi i rzuciła:

– Jeśli chce pan zgłaszać, lepiej żeby miał pan świadomość, jak to się skończy.
– Mam ją – przyznałem, choć moja wiara w sprawiedliwość została mocno podkopana.
– W takim razie pozwoli pan, że pouczę pana o karze za składanie fałszywych zeznań – mruknęła, podsuwając mi zalaminowany kartonik z adekwatnym paragrafem. – Był pan karany? Jeśli tak, proszę podać paragraf, rok skazania, miejsce odbywania wyroku i jego długość.
– Szczęśliwie nie byłem…
– To widać…

Przez kolejne dwie godziny odpowiadałem na jej pytania, a ona skrupulatnie spisywała każde moje słowo. Dobrze, że mam komórkę z dostępem do internetu, bo jak się okazało, kilka razy musiałem sprawdzić to i owo w sieci – między innymi adres strony kasyna, w którym nigdy nie grałem. Pod koniec rzeczywiście dała mi chwilę na przeczytanie zeznań. Pod ostatnim zdaniem dopisała „transkrybcja st. asp. M.O.” Postanowiłem zachować obywatelską postawę i nie zwracać policji uwagi na ortografię. Niektóre rzeczy się nie zmieniają. Tak samo było kiedyś, tak samo jest teraz. Pewnie mają tyle niedziałających jarzeniówek na korytarzu, bo „na miejscu jest zbyt mało policjantów, by wkręcić żarówkę”.

Pytaniem pozostaje czy zmarnowałem ten dzień, czy nie. Wszystko zajęło mi tyle czasu, że nic już tego dnia nie zrobiłem… poza kupieniem butelki czegoś wysokoprocentowego i obejrzeniem filmu o mafii. Nie napisałem artykułu, który miałem napisać. Nie spotkałem się z kolegami z pracy, nie uzgodniłem z nimi kilku ważnych rzeczy. Jednak bank po zaledwie czterech miesiącach oddał mi moje pieniądze, co sprawia, że uznać można, iż w jeden dzień zarobiłem pięćdziesiąt euro. Pokręcona to logika, a kredytu hipotecznego i drugiego mieszkania nadal nie mam.

Nowa polska proza

Uwaga! W tekście są dwa “haczyki” – jeden w miarę prosty do odgadnięcia i drugi, który będzie wymagał pewnej dozy samodzielnej pracy poszukiwawczej. Ten, kto odkryje obie niespodzianki, dostanie nagrodę! Będzie to podpisana przez autorkę antologia opowiadań fantastycznych wydana przez wydawnictwo Posnania, gdzie opublikowane jest inne jej opowiadanie. Zresztą znakomite, warto się zatem postarać o zdobycie nagrody.

Anna Rosner

Bez biletu wysiadasz

Nad Zieloną Górę nadciągała jesienna mgła. Białe pasma owijały klosze latarni starając się opaść coraz niżej. Spowijały miasto i wyciszały je, jakby chciały by to, co skrywały, zostało niezauważalne nie tylko dla oczu, ale i dla uszu postronnego obserwatora.
Cztery osoby wyszły na chłodne, nocne powietrze, z jednej z niewielkich kamienic.
– Co za pogoda – fuknął chłopak z ciężkim plecakiem. Zapiął kurtkę i rzucił do stojącej nieopodal dziewczyny: – Patrz, Iga, wiaduktu nie widać. Tylko światła, kiedy coś przejedzie. Niesamowite.
– Trzeba było zostać do rana, a nie decydować się na kuszetkę. Nie wiem, co wam odbiło, żeby wracać do Warszawy o takiej porze – odparł jego kompan, drżący na zimnie w samym tylko swetrze. – Mogliście przenocować u mnie i wracać rano.
Spojrzał na dziewczynę opatulającą się szalikiem. Gdy pozostała dwójka zajęta była podziwianiem świateł, przyciągnął ją do siebie i przytulił mocno na pożegnanie. Był szczęśliwy, że przyjechała z przyjaciółmi na jego urodziny. Poznali się kilka tygodni wcześniej i choć związek na odległość nie był prosty, na razie wszystko układało się całkiem dobrze. Wypuszczając Ewę z ramion spytał:
– Musicie teraz jechać? Impreza trwa w najlepsze, a wy się zbieracie. Co wam szkodzi…
– Szymek, mówiłam ci już. Mamy w poniedziałek kolokwium. Prześpimy się w pociągu i od rana zakuwanie. Mogłeś zrobić imprezę innego dnia, mówiłam, że tak będzie.
Westchnął, rezygnując z przekonywania ich do pozostania. Kiedy Ewa coś postanowiła, było się na przegranej pozycji. Spojrzał na jej przyjaciela i spytał:
– Bartek, pamiętasz którędy iść?
– Jasne. Cały czas prosto, pod wiaduktem, przez rondo i jesteśmy na dworcu.
Iga, do tej pory robiąca zdjęcia tonących we mgle wiaduktu i pobliskiego boiska, schowała telefon i spojrzała na nich spode łba.
– Ewka, ten pociąg odchodzi za jakieś dziesięć minut. Pośpiesz się.
– Już, już…
Zarzuciła na ramię torbę i ruszyła za przyjaciółmi. Droga na stację kolejową była krótka, ale wyszli później niż planowali i teraz musieli praktycznie biec, by się wyrobić. Wiedziała, że następne połączenie jest dopiero rano, a czekające ją kolokwium wymagało sporo nauki. Jasne, fajniej byłoby zostać, jeszcze fajniej nie pojawić się na konwersatorium i udawać, że zmogła ją grypa czy inne choróbsko. Wolała jednak mieć w zapasie bezkarne nieobecności na zajęciach i nie wykorzystywać ich na samym początku semestru. Poza tym nie miała ochoty udawać, że czyta notatki w drodze do Warszawy, rozkojarzona i zestresowana.
– Ewcia! Odezwij się, jeśli nie wsiądziecie do tego pociągu! Jakby co, materac czeka!
Obejrzała się i pomachała mu na pożegnanie.
* * *
Starali się iść szybkim marszem, czasem tylko podbiegając po kilka metrów. Bartek popędzał dziewczyny. Był podchmielony i denerwowało go, że zostawały z tyłu, szczególnie że to on dźwigał plecak, do którego Iga napakowała nikomu niepotrzebnych gratów.
Gdy minęli rondo Maćkowiaka, zaczął wypatrywać zarysu dworca. W kilka chwil znaleźli się na niewielkim, prawie pustym parkingu. Zapowiadało się na to, że zdążą, może na ostatnią chwilę, ale się uda. Właśnie wtedy jego dziewczyna straciła równowagę, oparła się o maskę samochodu i rzuciła:
– Jezu, chyba obcas złamałam.
– Teraz?! Weź się nie wygłupiaj, Iga! Jak będziecie się tak guzdrać ni diabła nie zdążymy.
– Sam się nie wygłupiaj – warknęła Ewa podchodząc do koleżanki. – Leć po bilety, spotkamy się w środku.
Gdy pobiegł, pomogła Idze zdjąć buty. Cieszyła się, że sama postawiła nie tyle na wygląd, co na wygodę. Stare, znoszone trapery może nie wyglądały zbyt atrakcyjnie, ale do takich sytuacji nadawały się znacznie lepiej, niż szpilki i krótka spódnica.
Poprawiła torbę i podała koleżance buty.
– Biegusiem, Iga.
– Nienawidzę, kiedy dzieje się coś takiego. Boso po chodniku, po prostu bomba.
– Oby tylko dostał te bilety. Usiądziemy w przedziale i zobaczymy czy da się coś z tym zrobić. Ostatecznie urwiemy drugi, jak w tej starej reklamie.
– To nie było śmieszne – skwitowała Iga. – Szmelc z wyprzedaży.
Ruszyły truchtem w stronę dworca. Nie zdążyły jednak dotrzeć nawet do drzwi, gdy zobaczyły wychodzącego na zewnątrz, zdezorientowanego Bartka.
Chłopak omiótł wzrokiem ulicę i machną ręką dając znak, żeby się pośpieszyły. Nie czekając aż znajdą się bliżej, podszedł do niewielkiej, zielonej budki, stojącej obok budynku. Widziały, jak wdał się w rozmowę z kimś w środku. Po chwili wyprostował się i krzyknął:
– W kasach nikogo nie ma. Pan mówi, żeby iść tędy. Pośpieszcie się!
Iga pobiegła za nim, przeklinając pod nosem. Ewa przyśpieszyła kroku, ale na widok miejsca, przy którym przystanął jej kolega, nie mogła się powstrzymać. Wyjęła z kiszeni komórkę, uruchomiła aparat i zrobiła niewielkiej budce zdjęcie. Już miała schować aparat, gdy ujrzała drugą rzecz, godną uwiecznienia – niewielką bramę, przez którą musieli przejść, i zawieszony na niej szyld z nazwą stacji.
Wpadła na peron ostatnia. Bartek stał w drzwiach końcowego wagonu i przytrzymując je pokazywał, żeby się pośpieszyła. Ponad jego ramieniem widać było twarz rozbawionej Igi.
– No dawaj, bo odjedziemy bez ciebie!
Ewa rzuciła okiem na pociąg. Wagony pomalowano kolorami, które nie kojarzyły się jej ani z koleją podmiejską, ani żadnymi przewozami regionalnymi czy połączeniami pośpiesznymi. Nie wiedziała jak długi był skład, wszystko poza dwoma ostatnimi jego elementami tonęło we mgle. To, co widziała, wyglądało nietypowo i archaicznie, a dla osoby przyzwyczajonej do powolnej modernizacji, wręcz odpychająco.
Wskoczyła do środka i zamknęła za sobą drzwi.

* * *

Wnętrze, w którym się znaleźli, wydało się Ewie surowe i nieprzyjemne. Wszystko wyłożono listewkami, nawet ściany i sufit. Nie było przedziałów, zamiast tego dwa rzędy drewnianych ławek i przecinająca je wolna przestrzeń wiodąca do drzwi następnego wagonu. Większość miejsc była zajęta i dziewczyna z zaskoczeniem stwierdziła, że siedzący na nich ludzie wyglądali jak statyści filmu kostiumowego, ubrani w szarawe, podniszczone ubrania, jakie widywało się na zdjęciach z początku XX wieku. Wszystko oświetlały staromodne lampy, umieszczone między oknami na metalowych ramionach.
Bartek ruszył przed siebie, a Iga podążyła jego śladami. W turkocie, jaki rozległ się, gdy pojazd ruszył, Ewa musiałaby krzyczeć, by któreś z jej przyjaciół dało radę cokolwiek usłyszeć. Pozostawiona bez wyboru, podreptała za nimi. Przechodząc między ławkami zerkała ukradkiem po twarzach podróżnych. Niektórzy spali, inni czytali gazety. Kilka osób rozmawiało, kuląc się ku sobie, by przekrzyczeć hałas. Nikt nie zaszczycił ich choćby przelotnym spojrzeniem.
Czemu nie? – Pomyślała i gdy dotarła do końca wagonu, zrobiła zdjęcie pasażerom. Czuła się z tym głupio, nawet idiotycznie. Szybko jednak wytłumaczyła sama sobie, że jeśli ktoś ubiera się taki sposób, musi być przygotowany na przypadkowych fotografów-amatorów.
Zaraz za drzwiami drugiego wagonu znaleźli dwie wolne, zwrócone ku sobie ławy. Pod drewnianym sufitem nie było półek na bagaże. Odłożyli je na twardych siedziskach i usiedli koło nich. Spojrzeli po sobie z widoczną ulgą. Złapanie pociągu okazało się nieco trudniejsze, niż się spodziewali, kosztowało nieco nerwów i wysiłku, ale udało się. Jechali do domu.
Bartek nachylił się nieco do dziewczyn i powiedział głośno:
– Facet w budce powiedział, że bilety kupimy u konduktora. Powie nam też, gdzie jest jakiś pusty przedział, w którym można się przespać.
– Spytałeś się go, czy ten pociąg na pewno jedzie do Warszawy?
– Spytałem o pociąg o trzeciej pięćdziesiąt. Ile pociągów, Ewuś, odchodzi twoim zdaniem o tak nieludzkiej porze z tego dworca? – rzucił, po czym sięgnął do plecaka po puszkę piwa. Otworzył ją i pociągnął solidny łyk. – Wiecie co? Ten z budki mówił do mnie po niemiecku.
Iga przyglądała się swoim butom. Obcas lewego złamał się u samej nasady. O naprawie w takich warunkach nie było mowy. Szewc może coś by poradził, ale póki co zapowiadało się na to, że będzie musiała chodzić boso. Zrezygnowana odłożyła szpilki i spytała:
– No i?
– Nie rozumiesz? Jesteśmy w Polsce, a on do mnie po niemiecku zaczyna!
– I co zrobiłeś?
– A co miałem zrobić? – Wypił kilka łyków i przetarł twarz dłonią zerkając na Igę, niespecjalnie zainteresowaną jego opowieścią. Odwrócił się do Ewy i dodał: – Śpieszyło mi się, co się będę z dziadem kłócił? Przeszedłem na niemiecki i wtedy powiedział, gdzie mamy iść. Po prostu śmieszne, nie spodziewałem się czegoś takiego. Może to jakiś miejscowy żart, którym częstują przyjezdnych?
– Tu wszystko jest jakieś dziwne… Nie podoba mi się ten pociąg.
– No co ty, przecież lubisz retro. Klimat pełną gębą!
– Coś ci pokażę. To, że mówił po niemiecku, to jeszcze nic.
Włączyła ponownie telefon i pokazała jedno ze zdjęć. Nad zieloną budką, wewnątrz której widać było twarz starszego mężczyzny, widniały wyraźne, białe litery: Kartenbüro.
Iga zerknęła na wyświetlacz ze znudzoną miną, po czym wróciła do obserwowania widoków przesuwających się za oknem. Bartek przyjrzał się fotografii i rzucił:
– Może kręcą jakiś film? Widziałaś tych ludzi z tyłu pociągu? Jakby się z planu urwali. Wszystko do siebie pasuje. Pewnie wracają z planu. Potrzebowali go do zdjęć pociągu retro, a teraz muszą jakoś odstawić do kolejowych zajezdni.
– Może… Ale nie jestem przekonana. Takie składy normalnie stoją w muzeach, jeśli nawet się je wypożycza, to nie po to, żeby rozwoziły statystów, ani tym bardziej podróżnych. Poza tym widziałam jeszcze jedną dziwną rzecz.
Przesunęła palcem po wyświetlaczu i pokazała kolejne zdjęcie, które zrobiła przed wbiegnięciem na peron. Widać było na nim wagony, wyłaniające się z mgły podświetlonej ulicznymi lampami. Na pierwszym planie znajdowała się wykuta w metalu, łukowata brama z wyraźnym napisem: Sprottauer Bahnhof.
– To też wygląda jak z planu zdjęciowego – skwitował. – Nazwa kolei, pewnie jakaś fikcyjna, bo nigdy o niczym takim nie słyszałem.
Zerknęła na niego niepewnie. Od kiedy zobaczyła pociąg, miała złe przeczucia. Nie potrafiła ich wyjaśnić, po prostu czuła, że coś jest nie tak. Coś nie dawało jej spokoju. Coś nie pozwalało przyjąć tego wszystkiego tak spokojnie i bez zadawania pytań.
– Zwróciłeś uwagę na to, że wszyscy tu czytają tylko niemieckojęzyczne gazety?
– Nie… – mruknął i wstał na chwilkę, żeby się rozejrzeć. – Rzeczywiście. Jeśli to statyści, to może ściągnięci zza granicy? Wiesz, jak do filmu potrzeba ludzi mówiących po niemiecku, to czasem łatwiej zatrudnić kogoś z miasteczka zaraz za miedzą, niż Polaków. Wypadają wiarygodniej i wcale nie są kosztowniejsi.
Obserwowała go, gdy sięgał po puszkę. Starała się ocenić, czy pojawiają się w nim jakiekolwiek wątpliwości, czy też jest absolutnie przekonany o przeznaczeniu pociągu i zawodzie pasażerów.
– Poważnie uważasz, że to wszystko jakaś scenografia?
– A niby co innego?
– Może jesteśmy w złym pociągu – wtrąciła Iga, do tej pory ledwie zwracająca uwagę na całą rozmowę. Na jej twarzy zakwitł szelmowski uśmiech. Wyjęła z plecaka chłopaka drugą puszkę piwa. Otworzyła, wypiła kilka łyków i dodała:
– Dojedziemy do Berlina, nie do Warszawy. Zobaczycie! Słyszałam, że w tym mieście nie takie rzeczy się zdarzają. Podobno znajomy znajomego kuzynki mojej współlokatorki z akademika…
Ewa miała dość, uwielbiała spędzać czas z Igą, ale kiedy zbierało się jej na opowieści tego typu, miała ochotę ją zamordować. Kolejna legenda miejska, którą znalazła na jakiejś stronie w sieci i po raz setny opowiadała jako najświętszą prawdę. Zamiast się denerwować, rozparła się na siedzeniu i uruchomiła w telefonie przeglądarkę internetową. Chciała sprawdzić co oznaczała nazwa na bramie.
– Szlag by to trafił – mruknęła po chwili. – Nie ma zasięgu.
Zdenerwowała się nie tylko dlatego, że nie mogła poszukać odpowiedzi na nurtujące ją pytania, co przede wszystkim z niemożliwości przedzwonienia do Szymona. Obiecała dać znać czy zdążyli, teraz chciała mu jeszcze opowiedzieć gdzie jest i co się dzieje. Poznać jego zdanie i – choć ciężko jej było się do tego przyznać nawet przed sobą – dać się przekonać do spędzenia tej nocy u niego.
Rozejrzała się po pociągu i nie mając nic lepszego do roboty, włączyła w komórce aparat fotograficzny. Nie należała do ludzi, którzy robią zdjęcia wszystkiego, co tylko się da, a potem wrzucają je na profile w portalach społecznościowych i zamęczają nimi innych. Lubiła za to starocie, a pociąg był ich po prostu pełen. Poza tym uważała, że Iga i Bartek stanowili całkiem ładną parę. Postanowiła zrobić im kilka zdjęć i później przerobić je na wzór starych – czarno-białych lub sepiowych.
Przesiadła się na ławkę po drugiej stronie przejścia i jeszcze kilka razy uruchomiła migawkę. Potem uwieczniła śmieszne lampy, drewniany sufit i ściany. Nie chciała denerwować innych podróżnych, dlatego odpuściła sobie robienie im fotografii. Ta jedna, którą już miała, musiała wystarczyć. Już chciała wracać do znajomych, gdy zauważyła, że na pustym siedzeniu zaraz obok nich, ktoś zostawił gazetę. Wzięła ją do ręki i, zajmując swoje miejsce, przyjrzała się tytułowi.
Grünberger Zeitung? Ale jaja…
Kątem oka zauważyła, że Bartek przyglądał się jej nowej zdobyczy. Nagle przyłączyła się do nich Iga, nie dlatego jednak, że zainteresował ją nagłówek, tylko by poinformować nieco głośniej, niż było to konieczne:
– Konduktor idzie! Bartuś, schowaj browarki i wyjmij grzecznie portfel!

* * *

W mgnieniu oka puszki zniknęły pod ławami. Ewa sięgnęła do torby w poszukiwaniu pieniędzy. Wsunęła do niej gazetę i spojrzała w kierunku nadchodzących pracowników kolei.
Było ich dwóch, pierwszy wyższy, potężniej zbudowany, zagadywał pasażerów z miną pozbawioną cienia uśmiechu. Wszyscy, których widziała, pokazywali mu niewielkie, kartonikowe bilety, które kasował zawieszoną na szyi maszynką przypominającą dziurkacz do papieru. Drugi, znacznie niższy, trzymał się kilka kroków z tyłu. Raz na jakiś czas udzielał informacji, choć większość czasu zajmowało mu obserwowanie otoczenia niepewnym, rozkojarzonym wzrokiem. Co chwila wyglądał przez okna składu, jakby próbował ocenić gdzie się znajdowali, albo wypatrywał czegoś, co się za nimi czaiło.
– Co ty dziś masz z tym fotografowaniem? – Spytała Iga, gdy Ewa wycelowała aparat w konduktora.
– Nikt mi nie uwierzy, kiedy powiem, że kupiłam bilet u faceta ubranego w pruski mundur. Poza tym pewnie drugi raz w życiu mi się to nie zdarzy.
– Jaki tam pruski mundur…
– A nie widzisz orła? Czarny, z koroną i czerwonymi szponami. Pruski jak nic! Może to nie ekipa filmowa, tylko jakaś grupa rekonstrukcyjna, albo zlot maniaków historii kolejnictwa?
– Czy to ważne? – Wtrącił chłopak. – Istotne, że jedziemy do domu.
Spojrzała na niego i rzuciła:
– Jeśli ten pociąg rzeczywiście jedzie do Warszawy… Jeden z nich wygląda, jakby wcale nie był pewien gdzie się znajdujemy.

Gdy konduktor zbliżył się do nich, Bartek stał obok dziewczyn z portfelem w ręce. Szybko okazało się, że pracownik kolei, tak jak mężczyzna z budki, odmówił konwersacji po polsku. Nie zamierzali się z nim kłócić, chłopak przeszedł na niemiecki i zaczął tłumaczyć dlaczego wsiedli bez biletów.
Ewa nie słuchała jego wynurzeń. Była na kilku lekcjach tego języka, ale szybko zrezygnowała i przepisała się do innej grupy. Z tego, co mówił konduktor, rozumiała tylko pojedyncze słowa. Jej uwagę przykuł drugi mężczyzna. Nosił mundur, lecz dystynkcje zdradzały, że w hierarchii stał niżej od swojego kompana. Początkowo zdawał się roztargniony, teraz wyraz jego twarzy zdominowało przerażenie. Zaczął nerwowo rozglądać się po wagonie, dalej też zerkał przez okna, tyle że jakby z coraz większą determinacją i rozdrażnieniem.
Korzystając z tego, że jego zwierzchnik tłumaczył coś pasażerowi, przecisnął się za jego plecami i stanął bliżej Ewy. Przez chwilę, zwrócony do niej plecami, wytężał wzrok starając się dostrzec cokolwiek we mgle. Nagle odwrócił głowę i spytał tak cicho, że ledwie go usłyszała:
– Po co jedziecie na Grünberg-Schützenplatz?
– Jedziemy do Warszawy…
Zdjął czapkę i nerwowo przeczesał palcami włosy. Zerknął na konduktora, nadal pogrążonego w rozmowie, i wymamrotał:
– Nie… Nie jedziecie do Warszawy, on kończy na Grünberg Schützenplatz. Wszystko się tam kończy. Następna stacja to Grünberg Oberstadt. Wysiądźcie. Uciekajcie…
Nachyliła się do mężczyzny i już miała go spytać o dokładną trasę, polskie nazwy stacji i przede wszystkim o to, dlaczego jako jedyny odezwał się po polsku, gdy nagle przełożony szturchnął go z całej siły. Kolejarz zatoczył się przez przejście i klapnął na jednym z siedzeń. Zakrył twarz dłońmi i wymamrotał krótkie przeprosiny. Konduktor ruszył do ostatniego z wagonów, a on wstał i karnie powlókł się za nim. Nim jednak zniknął w drzwiach oddzielających wagony, odwrócił się i szepnął:
– Bez biletu wysiadasz… Grünberg Oberstadt.

* * *

Przez dłuższy czas patrzyła za sponiewieranym kolejarzem. W głowie nie mieściło się jej, by takie traktowanie podwładnego gdziekolwiek należało do zwyczajowych, czy choćby akceptowalnych. Jeśli to, co widziała, było historyczną rekonstrukcją, należało do tych zbyt dosłownych i brutalnych.
Początkowo cała ta podróż wydała się jej przygodą. Nieco zaskakującą, może bardziej niż by tego chciała dziwną i lekko przerażającą, ale tylko przygodą. Czymś, z czego za kilka dni będzie się śmiać i co będzie wspominać. Teraz jednak coraz mocniej czuła, że powinna wysiąść. Towarzyszące jej od początku wrażenie zagrożenia stawało się coraz silniejsze i trudniejsze do zignorowania. Ktokolwiek podstawił ten pociąg, ktokolwiek zaaranżował to wszystko, zdecydowanie przesadził. Nie chciała brać w tym udziału.
– Widzieliście to? – zagadała Igę i Bartka. – Widzieliście jak go potraktował?
Nie odpowiedzieli. Byli zajęci oglądaniem biletów, które wręczył im konduktor. Niewielkie, szarobrązowe kartoniki z dziurkami wygryzionymi archaiczną maszynką.
– Dla mnie też kupiliście? Zaraz oddam pieniądze, ile kosztowały?
Nie doczekała się żadnej reakcji. Bartek, najwyraźniej niezainteresowany już swoim piwem, opatulił się szczelniej kurtką i oparł o ścianę. Wyglądał, jakby szykował się do snu. Iga położyła swój bilet na siedzeniu i zajęła się chowaniem połamanych szpilek do plecaka, który wcześniej taszczył jej chłopak.
Dziewczyna zerknęła na kartonik i z trudem odczytała wydrukowane gotycką czcionką słowa:
Sprottauer Bahnhof. Grünberg HatzfeldstraßeGrünberg OberstadtGrünberg Schützenplatz.
Zdawała sobie sprawę, że jeśli Bartek rzeczywiście kupił tylko dwa bilety, powinna pognać za konduktorem i poprosić o jeszcze jeden. Nie miała jednak zamiaru tego robić. Podjęła już decyzję – wysiadała na najbliższej stacji.
Zerknęła ponownie na swoich przyjaciół. Bartek spał, Iga najwyraźniej szła w jego ślady i też szykowała się do drzemki. Żadnego słowa wyjaśnienia, informacji czy choćby cienia min zdradzających, że z niej żartują.
– Odbiło wam? Ej!
Nie doczekawszy się odpowiedzi szturchnęła Bartka. Jedną reakcją, na jaką się zdobył, było poprawienie się na drewnianym siedzeniu.
– Wysiadam na najbliższej stacji, słyszycie? Nie wiem, o co tu chodzi, ale coraz mniej mi się to wszystko podoba. Mam dość. Zbieracie się ze mną?

Pociągiem szarpnęło, gdy wagon pokonał zwrotnicę, pierwszą od początku podróży. Po chwili zaczął nieznacznie zwalniać.
Była zdeterminowana, ale targały nią wątpliwości. Nie chciała jechać dalej, z drugiej strony czuła, że nie powinna zostawiać ich samych. Nie chciała też sama, po nocy, chodzić po nieznanym mieście. Nie miała pojęcia w jakiej dzielnicy zatrzyma się pociąg – równie dobrze mógł stanąć nieopodal jakiejś całkiem ruchliwej ulicy, co w miejscu, w którym nawet za dnia nie chciałaby się znaleźć.
Spróbowała jeszcze raz, głośniej:
– Jaja sobie ze mnie robicie? Ruszcie się! Wysiadam i wracam do Szymka! Złapię pociąg jutro rano! Normalny, a nie coś takiego! Słyszycie?!

Wstała i założyła na ramię torbę, w której miała wszystko, co zabrała z Warszawy. Zachowanie Bartka i Igi w innej sytuacji może i byłoby zabawne, ale teraz doprowadzało ją na skraj wytrzymałości. Skład coraz bardziej zwalniał, a to oznaczać mogło, że zbliżali się do stacji. Tej, na której wysiadała, niezależnie od wszystkiego. Jeśli nie z powodu tego dziwnego uczucia, które nie dawało jej spokoju, to choćby po to, by zrobić im na złość.
– Dobra, róbcie jak chcecie! Widzimy się na zajęciach!
Zerknęła na pozostałych pasażerów. Spodziewała się przynajmniej kilku rozeźlonych twarzy zwróconych w jej stronę, ewentualnie uwag dotyczących jej zachowania. Nikt jednak nie zdawał się nawet zauważać tego, co robiła.
– Idioci – rzuciła pod nosem i ruszyła do drzwi.

Pociąg zatrzymał się. Nie oglądając się za siebie nacisnęła staromodną klamkę i wyszła na peron. Mgła zdążyła opanować miasto, widoczność wynosiła kilkanaście metrów, choć wyraźnie widziała na zaledwie kilka. Zatrzasnęła drzwi i podeszła do okna, przy którym drzemali jej kompani. Miała nadzieję zobaczyć, jak w pośpiechu łapią swoje rzeczy, by do niej dołączyć. Nic takiego jednak się nie działo. Nadal drzemali wciśnięci w kąt przy oknie.
Zapukała w szybę. Nie po to, by ich obudzić i dać szansę na podjęcie decyzji, lecz po to, by niewybrednym gestem oświadczyć, co myśli o ich towarzystwie. Nie zareagowali jednak i na to.
Dziewczyna zmełła przekleństwo i ruszyła wzdłuż składu. Była ciekawa, czy cały wyglądał tak dziwnie. Z każdym krokiem z wszechobecnej bieli wyłaniały się kolejne wagony. W sumie naliczyła siedem identycznych – staromodne, lecz w idealnym stanie. Na ich bokach widniały takie same, jak na mundurach kolejarzy herby, i napisy w języku niemieckim. Nie rozumiała ich, była jednak pewna, że na czterech ostatnich były takie same, na następnych, bliższych lokomotywie, inne.
W końcu jej oczom ukazała się maszyna, która ciągnęła cały skład. Nie była to nowoczesna elektryczna czy choćby spalinowa lokomotywa, lecz parowóz. Dokładnie taki, jaki widziała wiele lat wcześniej na szkolnej wycieczce w muzeum kolejnictwa. Był wielki, czarny i syczał buchając białymi kłębami pary. W otulającej wszystko mgle zdawało się, że to nie ona go spowijała, lecz że to on był jej źródłem.

* * *

Parowóz wydał z siebie nieprzyjemny pisk i skład ruszył mozolnie po torach. Ewa stała na peronie z komórką w ręce. Zrobiła zdjęcie parowozu, spróbowała też uwiecznić wagonowe napisy. Po chwili darowała sobie dalsze próby i patrzyła jak coraz szybciej przesuwał się przed jej oczami. Przez żadne z okien nie udało się jej zauważyć konduktora, mignęli jej za to śpiący przy szybie przyjaciele. Poczuła się paskudnie, zostawiając ich w środku, uważała jednak, że sami są winni przez to, jak ją potraktowali. Poza tym ulżyło jej, gdy tylko znalazła się na zewnątrz. Dziwne uczucie mijało i choć jeszcze nie czuła się pewnie ani spokojnie, było już zdecydowanie lepiej.
Gdy pociąg zniknął we mgle, dziewczyna ruszyła w stronę stacji. Uznała, że tam zdoła uzyskać odpowiedzi na nurtujące ją pytania. Chciała nie tylko dowiedzieć się w której części miasta się znalazła, ale i poprosić o numer do korporacji taksówkowej. Musiała dostać się z powrotem do domu Szymona, a w takich warunkach wolała polegać na doświadczonym kierowcy. Spacer nie wchodził w grę, tak samo jak szukanie przystanku nocnej linii autobusowej.

Murowany, nieotynkowany budynek znajdował się dość blisko, by dała radę ujrzeć go z krawędzi peronu. Z oddali widziała też zarysy sporych rozmiarów okratowanego okna i drzwi, prawdopodobnie prowadzących do dworcowej hali. Zmartwiło ją tylko, że wewnątrz zdawały się panować kompletne ciemności.
– Jasne. Kto by pracował w środku nocy? – mruknęła i mimo wszystko powlokła się w jego stronę. Szarpnęła klamkę, ale drzwi ani drgnęły. Minęła tablicę z rozkładem jazdy i zajrzała do środka przez okno.
Było ciemno, nie widziała wiele, ale dała radę dostrzec, że pomieszczenie poczekalni było obszerne. Pod sufitem, w refleksach odbijanego przez mgłę światła, migotał sporych rozmiarów żyrandol. Przy samej szybie widziała wyraźne zarys oparcia ławki dla czekających na odjazd podróżnych. Trzy, podobne do niej, stały także na zewnątrz.
Skoro nie da się przejść przez poczekalnię, trzeba poszukać innej drogi – pomyślała i postanowiła obejść budynek dookoła. Gdy tylko minęła jego węższą ścianę, jej oczom ukazało się kilka samochodów zaparkowanych w niewielkiej, bocznej uliczce. Poczuła na ich widok ulgę, zupełnie jakby zobaczyła dawno niewidzianego przyjaciela czy element bezpiecznego, oswojonego świata, w którym wszystko wyglądało i zachowywało się tak, jak powinno.
Nagle zatrzymała się i po chwili namysłu wróciła na tyły dworca. Co prawda był zamknięty i nie mogła wypytać o nic jego pracowników, ale przypomniała sobie o rozkładzie jazdy. Postanowiła sfotografować go i sprawdzić później gdzie znajdowała się stacja i dokąd jechał pociąg, z którego wysiadła.

Nim zorientowała się, że wszystko wyglądało inaczej niż zaledwie przed kilkoma minutami, zdążyła dotrzeć aż do wielkiego okna. Tablica zniknęła, podobnie jak ławki. W ścianie nadal znajdował się otwór okienny, jednak zamiast szyb i krat, zasłaniała je dykta, na której miejscowe dzieciaki wypisywały markerami miłosne wyznania i niezbyt wyszukane słowa uznania dla sportowych drużyn z okolicy. Drzwi, wcześniej staromodne, wyposażone w finezyjną żeliwną klamkę, w tajemniczy sposób zmieniły się w ciężkie i metalowe, z zamkami antywłamaniowymi.
Stała przez chwilę zastanawiając się, czy we mgle nie pomyliła budynków. Szybko jednak odrzuciła taką możliwość. Może widoczność nie przekraczała kilkunastu metrów, ale nie odchodziła od dworca na więcej niż pięć, może sześć. Nie mogła pomylić drogi, ani znaleźć się w innym niż wcześniej miejscu. Bryła wyglądała tak samo, zdawała się tylko starsza, bardziej zniszczona i traktowana bez przynależnego zabytkom szacunku. Ciągle patrząc na zabudowania Ewa zaczęła cofać się w kierunku torowiska. W końcu odwróciła się, by nie upaść na tory, ale tam, gdzie powinny być, znajdowała się tylko wylana spękanym asfaltem jezdnia.
Dziewczyna przez chwilę stała w bezruchu próbując dojść do siebie. Wszystko, co widziała, czego doświadczała, było pozbawione jakiegokolwiek sensu. Zaczęła nawet podejrzewać, że ktoś w czasie imprezy u Szymona dorzucił jej czegoś do drinka. Szybko jednak porzuciła tę myśl. Znała swojego nowego chłopaka stosunkowo krótko, ale wiedziała o nim dość dużo, by mieć pewność, że sam nie posunąłby się do niczego podobnego. Goście, którzy przewinęli się przez jego mieszkanie, też nie wyglądali do zdolnych do takich czynów. Nie byli chuliganami, namolnymi podrywaczami z małomiasteczkowych dyskotek czy gangsterami, tylko studentami wyższych lat miejscowego uniwersytetu.
Z zamyślenia wyrwały ją światła jakiegoś samochodu sunącego powoli w jej kierunku. Nie miała ochoty ryzykować zaczepiania nieznajomych, dlatego zeszła z jezdni i przepuściła go mając nadzieję, że kierowca nie będzie jej niepokoił. W końcu czym innym było korzystanie z dobrej woli przypadkowo napotkanego człowieka, a czym innym jechanie z taksówkarzem. Jak na jeden wieczór miała zdecydowanie dość przygód. Szczególnie tych związanych z transportem.
Gdy auto przejechało, odblokowała klawiaturę komórki.
– Jezu, jest sygnał! – Wyrwało się jej mimowolnie. Szybko wybrała numer swojego chłopaka i przytknęła aparat do ucha. – Odbierz… Proszę, odbierz.
Po kilku dzwonkach usłyszała komunikat automatycznej sekretarki. Poczekała na sygnał i wydusiła z siebie:
– Szymek, oddzwoń do mnie, błagam. Nie wiem gdzie jestem. Wszystko poszło nie tak. Złapaliśmy pociąg, ale… Był dziwny i chyba jechał w złą stronę. Wysiadłam, ale jestem sama. Próbuję do ciebie przyjechać. Proszę zadzwoń do mnie…
Rozłączyła się niezadowolona z tego, że głos tak bardzo jej drżał. Podejrzewała, że w świetle dnia wszystko to wyda się jej tylko bardzo dziwną przygodą, której wspomnienie nie będzie wywoływać niczego, poza zażenowaniem. Teraz jednak czuła, że znajdowała się na skraju paniki. Jakkolwiek idiotyczne zdawało się jej to wszystko, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że nie było zwidami, lecz całkiem realną rzeczywistością.

Rozejrzała się i postanowiła ponownie obejść budynek dworca. Ulica, która znajdowała się po jego drugiej stronie, wydawała się większa i bezpieczniejsza. Poza tym Ewa wiedziała już gdzie znajdowała się wiodąca w tamtym kierunku ścieżka. Szła powoli, znów przyglądając się zabudowaniom. Cały czas wyglądały tak, jak inne zaniedbane kamienice. Tu i ówdzie obdrapane, pomazane, z kilkoma zaciekami z nieszczelnych rynien. Żadnych ławek, okien skrywających poczekalnie czy jakichkolwiek znaków świadczących o przeznaczeniu innym, niż mieszkalne.

Po chwili znalazła się na parkingu, po tej stronie dziwnej stacji, którą widzieli kierujący się ku pociągom pasażerowie. Budynek od parkingu oddzielał betonowy, pomazany sprejami mur. Nad głównym wejściem nie było żadnej nazwy, ani nawet śladu po tablicy informującej o tym, co znajdowało się wewnątrz. Jedynym, co przywodziło na myśl dworcową infrastrukturę był staromodny zegar, zawieszony między parterowymi oknami. We mgle nie widziała go wyraźnie, miała jednak wrażenie, że znajdował się na nim ciemny kształt, do złudzenia przypominający orła.
Dziewczyna ostatni raz rzuciła na niego okiem i ruszyła przed siebie. Po minucie z bieli wyłonił się znajdujący się po drugiej stronie uliczki sporych rozmiarów parterowy, wolnostojący sklep. W przeciwieństwie do dworca, ewidentnie należał do nowszych obiektów w mieście. Był w dobrym stanie i co najważniejsze położony przy nim parking sąsiadował ze znacznie szerszą ulicą. Dziewczyna dotarła do skrzyżowania i na sporych rozmiarów tablicy informacyjnej odczytała nazwę minimarketu, godziny jego otwarcia oraz adres.
– Ogrodowa. To już jakiś początek.

* * *

Kilka chwil później stała już przy krawężniku i wypatrywała świateł nadjeżdżających samochodów. Pierwszy raz w życiu była szczęśliwa z powodu wandalizmu. Tak chyba bowiem można nazwać nalepianie reklam korporacji taksówkowych na ulicznych słupach informacyjnych. Naklejka nie była w dobrym stanie, zerwano część z nazwą i połowę uśmiechniętego samochodu, zachęcającego do korzystania z usług firmy. Fragment z numerem telefonu pozostał jednak nietknięty. Ewa szybko połączyła się z dyspozytorką, która nie tylko obiecała jak najszybciej wysłać kogoś w okolice, w których znajdowała się dziewczyna, ale jeszcze pokierowała ją na niewielkie rondo, łączące ulicę Ogrodową z Jaskółczą. Teraz, opatulając się szczelniej szalikiem, stała przy czymś, co jak się okazało, było Parkiem Kolei Szprotawskiej i czekała na miłego pana, który miał zawieźć ją pod dom Szymona.
Dyspozytorka uprzedziła ją o konieczności kilkuminutowego oczekiwania, który musiał przyjechać z innej dzielnicy. Wykorzystała ten czas na próby dodzwonienia się do Igi. Nie chodziło nawet o dopytywanie o zachowanie współtowarzyszy, mówienie o tym gdzie jest czy wyzłośliwianie się. Chciała po prostu upewnić się, że jej przyjaciołom nic się nie stało. Ilekroć jednak wybierała jej numer, w uszach odzywał się suchy komunikat operatora dotyczący braku możliwości wykonania połączenia. Tak samo działo się, gdy próbowała połączyć się z Bartkiem. Zadzwoniła też do Szymona. W jego przypadku za każdym razem włączała się sekretarka, a nie bezduszny komunikat.
Gdy zatrzymał się przed nią samochód z podświetlonym na żółto słowem TAXI na dachu, wyjmowała akurat z torby gazetę zabraną z pociągu
– To pani dzwoniła? – Spytał kierowca przez opuszczoną szybę.
Przytaknęła i wskoczyła na tylne siedzenie.
– Na Bema proszę.
Uśmiechnął się do lusterka wstecznego, włączył taksometr i ruszył przed siebie.
– Nie ma sprawy. A jeśli wolno spytać, co pani robi w takiej mgle, o takiej godzinie, i do tego zupełnie sama? Nie boi się pani? Nigdy nie wiadomo, co może czaić się na ulicach.
– Dobre pytania. Szczerze powiedziawszy nie do końca umiem na nie odpowiedzieć. Przepraszam… – rzuciła, gdy rozległ się dzwonek jej telefonu.
Przycisnęła aparat do ucha, z ulgą słysząc głos Szymona. Po chwili powiedziała:
– Tak, już jadę do ciebie. Wyjdź przed dom, proszę. To było coś okropnego! Opowiem ci wszystko, jak się spotkamy. Nie wiem co się stało, ale wysiadłam z tego pociągu i… wiem jak to brzmi, ale tu nawet nie ma torów!
Uspokajał ją obiecując, że zaraz się zobaczą. Zerknęła na przednią szybę i spostrzegła w lusterku minę taksówkarza. Zatroskanie mieszało się z niedowierzaniem.
– Dobrze, zaraz się widzimy. Na razie. – Rozłączyła się i spytała kierowcę: – Niech mi pan powie, co za kolej ma tu dworzec?
– Tu?
– Tak, w takiej bocznej uliczce odchodzącej od Ogrodowej.
Wrzucił kierunkowskaz i stanął przy krawężniku. Obrócił się w fotelu tak, by móc na nią spojrzeć. Przez chwilę milczał, jakby dobierając odpowiednie słowa. W końcu zebrał się w sobie i powiedział:
– Chodzi pani pewnie o Kolej Szprotawską. Przygotowywałem się kiedyś do pracy przewodnika. Nic z tego nie wyszło, jak widać, ale o ile wiem była tam kiedyś stacja. Niemcy wybudowali ją jeszcze w dziewiętnastym wieku. Potem, już po pierwszej wojnie, funkcjonowała kilka lat, ale jeszcze wcześniej chcieli ją likwidować. Po wojnie już nigdy jej nie odtworzono, cały interes zamknięto dawno temu. To, co zostało, to troszkę torów tu i tam. No i maniacy, próbujący ratować jej pozostałości. Dawne dzieje…
– A jakiś działający dworzec?
– Nie… Nic takiego tu nie ma. Wiedziałbym, całe życie tu mieszkam. Przepraszam, że pytam, wiem jak to zabrzmi, ale czy… widziała pani parowóz?
Zastanowiła się co powiedzieć, by kierowca nie wziął jej za wariatkę. Była coraz bardziej zdezorientowana, ale wiedziała, co przeżyła. Widziała ten przeklęty pociąg, siedziała w nim! Widziała wagony, konduktora, pasażerów i dworzec. Widziała poczekalnię, rozkład jazdy i drewniane ławki na peronie. Poza tym miała zdjęcia. Były w telefonie, wyraźne i w niezłej rozdzielczości.
– Wydawało mi się, że słyszałam dźwięk takiego pociągu – skłamała w końcu. – Ale nie widziałam go.
– Rozumiem. Wie pani, naprawdę przepraszam, że pytam, ale kiedy człowiek chce być przewodnikiem, musi nie tylko znać topografię miasta, ale i legendy. Ponoć raz do roku, kiedy nad miasto nadciąga taka nieprzyjemna mgła jak ta, pociąg szprotawski wraca do życia. To oczywiście tylko historyjka do straszenia dzieci – dodał szybko siląc się na uśmiech. – Problem polega na tym, że jest pani drugą osobą, którą zabieram z okolic Ogrodowej w czasie ostatnich trzech lat. Tamten chłopak, bardzo sympatyczny młody człowiek swoją drogą, twierdził, że udało mu się wysiąść, bo ostrzegł go konduktor.
– Serio?
– Jak najbardziej. Twierdził, że podróżował razem z narzeczoną. Kilka dni później przesłuchiwała mnie policja. O ile wiem dziewczyna zniknęła bez śladu. Jego podejrzewali o morderstwo, a mnie przesłuchiwali w roli świadka. Nic mu nie udowodniono, bo nigdy nie znaleziono ciała, ale co nas wymęczyli, to nasze. Wtedy też była taka mgła. Przez te przesłuchania dobrze pamiętam. Mam nadzieję, że pani nikogo nie próbowała zabić. Nie chciałbym znowu przez to przechodzić.
– Nikogo nie zamordowałam. Tego akurat jestem absolutnie pewna.
– To dobrze – odparł i ponownie ruszył. – Takie historie człowiek przeżywa chyba tylko raz w życiu. Taką mam przynajmniej nadzieję, bo na powtórkę nie mam najmniejszej ochoty.

Nie chciała wdawać się w dalsze dyskusje z taksówkarzem. Świadomie unikała też jego wzroku, choć czuła, że zerkał na nią raz po raz. Rozwinęła gazetę i rzuciła na nią okiem, by zająć się czymkolwiek innym. Była nieco pomięta, ale nie pożółkła czy wyblakła. Wyglądała, jakby zeszła z prasy drukarskiej góra kilka dni wcześniej. Dopiero teraz pod tytułem dostrzegła datę: 30 II 1910.


Opowiadanie zostało opublikowane online i analogowo: 2017_10_16_Annales 2016 Arial Narrow 9.5 v7