Śmierć i wielka jasność

Bronisława Raszkiewicz

Śmierć, powrót i śmierć Ludwika

W 1929 roku Ludwik zapadł w śpiączkę, która trwała trzy dni. Rodzina była pewna, że umarł, nawet lekarz potwierdził zgon. Nie uwierzył w jego śmierć jedynie jego brat Feliks Tomkiewicz. Już pierwszego dnia, kiedy rozpoczęły się przygotowania do pogrzebu, zauważył jak nad lewym okiem brata drży nerw. Feliks odebrał to jako znak od brata i czuwał przy nim dwa dni i dwie noce. Na trzeci dzień nie miał wątpliwości – Ludwik żyje i jest w letargu! Wówczas poprosił Antosię, aby wstrzymała się z pochówkiem męża na trzeci dzień, zgodnie z obrzędem pogrzebowym. Powiedział jej, że chce pobyć z bratem o jeden dzień dłużej. Antosia zgodziła się i Feliks czuwał przy bracie, leżącym już w trumnie, następną noc. Przez cały czas mówił do niego o domu, o rodzinie, że jest potrzebny, że wszyscy go kochają. Trzeciego dnia późnym wieczorem Ludwik zaczął dawać znaki życia, powoli budził się z głębokiego snu. Otworzył oczy i zamknął, znowu otworzył. Po chwili spróbował wstać, ale nie miał siły. Feliks wzruszony pomógł usiąść bratu, delikatnie go podtrzymując. Po kilkunastu minutach Ludwikowi wróciła świadomość. Rozejrzał się wokół i spojrzał na brata. Feliks uśmiechnął się do niego i pomógł mu wyjść z trumny. Posadził go przy stole i wszystko opowiedział, a później zawołał Antosię i resztę rodziny. Zapanowała wielka radość, zaraz też wyniesiono trumnę i pogaszono świece. Antosia szybko zastawiła stół do wspólnej kolacji – tym razem bardzo odświętnej, wszak stał się cud, jak wszyscy myśleli i patrzyli na Ludwika z niedowierzaniem. Ludwik przyglądał się wszystkiemu jak człowiek, który dopiero się obudził i jeszcze ma przed oczami senne obrazy. Nie czuł głodu, jedynie ogromne pragnienie. Zaraz też Antosia podała mu szklankę wody prosto ze studni.

Ludwik opowiedział o tym, co działo się z nim przez te trzy dni i noce. Była to niezwykła opowieść.

Wyszedłem z ciała i uleciałem w górę, przeszedłem przez sufit i popłynąłem w nocne niebo, usłane gwiazdami. Poruszałem się coraz szybciej i szybciej, aż ujrzałem przed sobą wąską wiązkę jasnego światła, która jakby rozcinała przestrzeń i otwierała ją. Ta jasność była bardziej olśniewająca niż zwykłe światło, a jednak mogłem się w nią wpatrywać bez mrużenia oczu. Była biała, jej widoku nie mogę porównać do jakiegokolwiek znanego mi światła. Im bliżej byłem, tym większa stawała się owa świetlista szpara w przestrzeni, a kiedy już znalazłem się na jej skraju, wówczas wessała mnie w głąb. Nie potrafię opisać jakie to było uczucie, po prostu czułem się bosko. Udało się, znalazłem się tam, gdzie być chciałem – pomyślałem. Zostałem otoczony ciepłem i po chwili dostrzegłem, że ktoś mi towarzyszy. Była to przepiękna, jasna postać, od której emanowała dobroć i miłość. Usłyszałem: – Nie bój się, moja obecność nie służy niczemu złemu. Możesz ze mną rozmawiać.

Zacząłem więc rozmowę ze zjawą , ale nie była to zwykła rozmowa, lecz przekaz myśli. Jak na spowiedzi ujawniałem sekrety swojego życia – i te dobre i te złe.

– Nie martw się – usłyszałem. – Najważniejsze są wartości, jakie nosisz w sercu. Po chwili dopowiedziane zostały słowa: – Synu! Za swoje grzechy będziesz nosił na plecach przez dziesięć lat worki piasku.

Na moment zapadła cisza i znowu usłyszałem słowa bez głosu: – W twoim życiu dużo się zmieni. Będziesz miał gromadkę dzieci, więc zamiast tych worków z piaskiem, przez piętnaście lat będziesz nosił po dwa wiadra wody każdego dnia. A teraz posłuchaj mnie – dalej iść nie powinieneś. Wracaj do żywych.

Nie dowiedziałem się dlaczego nie mogę iść dalej, ale posłusznie zawróciłem i skierowałem się ku domowi. Wracałem przez nocne niebo, spłynąłem przez dach i wszedłem w swoje ciało, leżące nieruchomo w trumnie, tak jak wychodziłem – przez czubek głowy. Moje ciało od razu zareagowało i poczułem ciepło i zobaczyłem ciebie, Feliksie.

Ludwik skończył swoją opowieść i zamyślił się.

broniasmiercludwikaOd tej pory Ludwik już nigdy nie bał się śmierci. Pokutę od tajemniczej istoty skojarzył sobie ze swoją datą śmierci. Te piętnaście lat, w czasie których codziennie nosił dwa wiadra wody ze studni, uznał za czas swojego życia, ofiarowany mu przez samego Boga. Był święcie przekonany, że pierwszego stycznia 1945 roku umrze. Nie wiedział tylko, o której godzinie to nastąpi.

Oswojony z myślą o śmierci zastanawiał się przez te wszystkie lata nad życiem i jego sensem. Dziękował Panu Bogu modlitwą za każdy przeżyty dzień. Wciąż też szukał swojego miejsca na ziemi i instynktownie wiedział, że to miejsce, to ta przestrzeń jasna, która prowadzi do Boga.

Kiedy zdarzało się, że zachorował, prosił Antosię, aby przywiozła księdza. Po spowiedzi i Komunii Świętej mógł zjawić się lekarz. Nigdy nie było odwrotnie.

Zbliżały się święta Bożego Narodzenia w 1944 roku. W domu czyniono przygotowania do wigilii. To miała być wyjątkowa wigilia w życiu Ludwika, jego żony Antosi i ich dzieci

Tego dnia na stole pojawiły się potrawy typowe dla Kresów. Wigilia rozpoczynała się kiszonym białym barszczem z kluskami. Później była ryba gotowana, kapusta z grochem, pierogi z kapustą i grzybami oraz ryby smażone – płocie, okonie, szczupaki i inne. Na końcu – kutia i kisiel z żurawin. Kisiel uważano za danie gospodarza, zaś kutię za specjalność gospodyni. Ta potrawa miała na Kresach wielowiekową tradycję i na stole wigilijnym nigdy nie mogło jej zabraknąć. Bardzo ważne były jej podstawowe składniki – mak jako symbol snu i łączności z innym światem oraz miód oznaczający szczęście i powodzenie w życiu. Starzy ludzie wierzyli, że w wigilijny wieczór woda w źródłach zamienia się na chwilę w miód, wino, a nawet złoto. Zobaczyć to mogły jedynie istoty niewinne i szczęśliwe. W niektórych rejonach wiejskich wierzono też, że o północy otwiera się niebo i wypowiedziane wówczas życzenia spełniają się.

Tego wigilijnego wieczoru Ludwik jak zwykle wziął do ręki opłatek i powiedział:

– Kochani moi! Ten wieczór jest szczególny i bardzo uroczysty. Chciałbym powiedzieć wam kilka słów. Uważam, że przełamując się opłatkiem, pragniemy wyrazić szczerze to, co podpowiada serce. Zauważyliście zapewne, że tę wigilię przygotowałem sam. Ucierałem mak, gotowałem kisiel, smażyłem rybę, a nawet zrobiłem kutię, którą zawsze ty Antosiu przygotowywałaś. Dzisiaj pragnę wam powiedzieć, że robiłem to wszystko z wielką przyjemnością i radością , ponieważ czyniłem to dla was. Ta wigilia i święta są ostatnie w moim życiu – zamilkł na chwilę. – Muszę od was odejść do innego świata, tam gdzie jest już wasza siostra, a nasza córka Joasia. Kiedyś na pewno znowu się spotkamy wszyscy. Mój czas zbliża się szybkim krokiem. W tę podróż nie mogę was zabrać ze sobą. Wiem, że zabolały was moje słowa, ale nie może być inaczej. W nadchodzącym 1945 roku nie będzie mnie już pośród żywych. Odejdę, ale cały czas będę tęsknił za wami i czekał na tę chwilę, kiedy znów będziemy razem. A teraz, bardzo proszę, podzielmy się opłatkiem – mówiąc to przełamał opłatek na pół.

Dom rybą pachni
Przy oknie jodełka
Stół nakryty
Pod obrusem siano
Pachnie barszcz z kluskami
Talerz czeka na spóźnionego gościa
Pierwsza gwiazdka
Ojciec opłatek łamie
Życzenia ponad stołem płyną
Za oknem kolędnicy
Idą
Hej kolęda
Kolęda

Po świętach, w wigilię nowego 1945 roku, Ludwik poprosił Antosię, aby przywiozła księdza. Po spowiedzi i ostatnim namaszczeniu o godzinie piętnastej trzydzieści 31 grudnia 1944 roku zwołał całą rodzinę. Przerażona Antosia tuląc dzieci stanęła przy łóżku męża, nie pytając, po co ani dlaczego? Ludwik przez kilka minut zbierał myśli, wreszcie powiedział:

– Poprosiłem mojego brata Feliksa, aby zechciał przyjechać do was i zająć moje miejsce. On jest wdowcem, nie ma dzieci, więc nic nie stoi na przeszkodzie, aby zamieszkał z wami.

Spojrzał na Antosię, oczekując od niej akceptacji, a kiedy kiwnęła głową, na jego twarzy pojawił się spokój, a w oczach zabłysła radość. Po kolei przytulał dzieci i błogosławił je. Najdłużej trzymał w swoich dłoniach rączkę Ani.

Antosia patrzyła na męża i coraz bardziej rozumiała to, o czym on mówił przez ostatnie piętnaście lat. To nie była zmyślona przez niego bajeczka, ani żaden zabobon, to była żywa prawda. On dobrze wiedział, że umrze. Kiedy wybiła północ 31 grudnia 1944 roku Ludwik trzykrotnie westchnął głęboko i zakończył swoją ziemską wędrówkę.

– Zawsze wyjątkowo czuły dla najbliższych, niezastąpiony ojciec, mąż i przyjaciel. Dla mnie pozostał wciąż piękny i młody. Ile razy o nim myślę, cofam się w czasie i znów staję się szczęśliwa w jego ramionach – często powtarzała Antosia. – Dzieci były jego spadkobiercami, ja jego miłością. Pozostał dla mnie postacią niezwykłą, wręcz legendarną – dodawała ze wzruszeniem.

W mroźny styczniowy poranek 1945 roku Ludwik został pochowany na cmentarzu w Bajarelach, obok grobu córki Joanny.

Piaszczysta droga
Dwie ściany lasu
Wieś Bajareli
Rodzinne historie
Las krzyży
Stary cmentarz
Drogowskaz czasu

Dotyk życia

broniaokladkaDzieciństwo Ani

Pierwsze cztery lata życia Ani były bardzo szczęśliwe. Rodzice i starsze rodzeństwo traktowali ją jak małą księżniczkę, uwielbiali ją i rozpieszczali. Ta śliczna dziewczynka o niebieskich oczach i jasnych loczkach miała dzieciństwo bardzo szczęśliwe, acz biedne. Nosiła skromne sukienki i bawiła się szmacianymi lalkami zrobionymi przez mamę. Z natury była dobra i pogodna, chociaż czasami zazdrościła Sabince, wnuczce pani dziedziczki Kantarowej. Sabinka była rówieśniczką Ani, miała swój pokój dziecinny, śliczne sukienki i zabawki kupowane w sklepie. Ania bawiła się i spała w jednym pokoju z rodzicami i rodzeństwem. Ale też w całym jej domu był tylko jeden pokój i maleńka kuchnia, w której stał stół, ława i piec chlebowy,
w którym mama piekła chleb. W kącie, przy piecu
stały żarna.

Oto wracam do korzeni swoich
Kawałka ziemi leżącego odłogiem
Bochna chleba w dłoni
Pachnącego tatarakiem
Zrywam kłos wypełniony ziarnem
Jak niezapominajkę kładę
Na omszałych żarnach

Najmilej Ania wspomina wieczory, kiedy po wspólnej kolacji cała rodzina była w domu. Ojciec brał ją wtedy na barana i podnosząc ją w górę i huśtając nad głową śpiewał:
Gdzieżeś ty bywał
Czarny baranie
Czarny baranie?
Dziewczynka popiskując z radości odpowiadała:
We młynie
We młynie
Mój miły panie!
Ojciec był jej najlepszym przyjacielem i wiedziała, że zawsze może na nim polegać. Mama natomiast objaśniała jej tajemnice świata, odpowiadała na każde pytanie. Brat Romek bawił się z nią na podwórku, a siostra Joasia pięknymi kołysankami utulała do snu.
Śpij Anusiu moja mała
Bo już na cię czas
Ja cię będę kołysała
A ty oczka zmruż
Luli luli śpij spokojnie
Śpij bez żadnych trwóg
Tu siostrzyczka cię utuli
Tam nad tobą Bóg
Czasami Ania była sama w domu. Wtedy biegła na pobliską łąkę i łapała motyle, cichutko śpiewała i szeptała do zrywanych kwiatów. Lubiła wsłuchiwać się w odgłosy łąki – brzęczenie owadów, cykanie świerszczy.
Wnikliwie obserwowała świat przyrody. Nie wiedziała tego, ale tak było. W odradzającej się wciąż naturze odnajdywała poczucie harmonii, spokoju i radości. Współuczestniczyła w odwiecznym procesie zmieniających się pór roku i dnia. Wiedziała, że tylko Bóg mógł stworzyć taki doskonały świat, pełen piękna i tajemnic, które wciąż na nowo odkrywała. Dorastała i w zakamarkach pamięci rejestrowała każde spostrzeżenie, każdy obraz.
W twarzach starych ludzi widziała drzewo, jego pomarszczoną korę. Świat jawił się jako jedność skupiona w drzewie – był magiczny i zagadkowy.

Jestem sosną rosnącą samotnie
Smutnym drzewem skrzypiacym na wietrze
Igiełkowe łzy czasem ronię
Może ktoś sosnę utuli
W wiatru szumie
W słońca aureoli
Rozterka odejdzie w nieznane
Dusza sosny
Nie będzie cierpiała

W rodzinnym domu Ani zawsze panowała atmosfera ciepła i życzliwości. Mimo wielu zmartwień i biedy rodzina żyła spokojnie i zgodnie. Ania była dziewczynką cichą, skrytą i skłonną do melancholii. Wydawała się najbardziej podobna do Ludwika i jak się póżniej okazało miała najsilniejszy charakter ze wszystkich dzieci Antosi i Ludwika.

bronia1stronaWojna

Beztroskę zmącił huk przelatujących samolotów. Podwórko dziecinnych zabaw zaniemówiło. W jednej chwili prysnął spokojny sen. Ktoś zamknął szczęście na klucz i klucz wyrzucił. Zachwiały się schody do nieba, po których do tej pory Ania wędrowała.
Pierwszego września 1939 roku niebo było czyste i bezchmurne. Ania bawiła się na podwórku w piaskownicy. Piekła babki z piasku i układała je na ławeczce stojącej pod ścianą domu. Nad jej głową skrzypiały i szumiały drzewa. Wsłuchiwała się w ich szum, kiedy nagle powietrze zadrgało jakimś uporczywym, powtarzającym się dźwiękiem.
– Co to takiego? – zapytała ojca, który w tym momencie wychodził z domu.
– Sama zobacz, córeczko! – odpowiedział wpatrując się w niebo.
Wtedy zobaczyła samoloty, które jak srebrne ptaki przesuwały się wysoko nad ziemią. Z nieba posypały się białe kartki jak płatki śniegu. Były to ulotki, na których czarnymi literami wypisano: WOJNA. NIEMCY NAPADLI NA POLSKĘ. Ania łapała te kartki jak motyle. Z domów powychodzili ludzie i kiwali głowami, lamentując:
– Znowu będzie piekło na ziemi! – spoglądali w niebo z trwogą.
Rodzice Ani przeżyli już jedną wojnę i bardzo się bali. Ludwik służył w wojsku w 1914 roku i omal nie stracił życia, a Antosia w wieku czternastu lat doświadczyła głodu, brudu i strachu.
Pierwsze miesiące wojny były w miarę spokojne – trwała mobilizacja do wojska i we wszystkich domach padały podobne pytania:
– Jak długo może trwać wojna?
– Jak się skończy?
– Jakie zapasy gromadzić?
– Zostać czy uciekać?
– A jeżeli uciekać to dokąd?
Nikt nie pomyślał, że za jakiś czas bomby będą spadały na domy, okna powypadają z framugami, rozpadną się ściany domów. Tymczasem trwała mobilizacja. Dworce kolejowe w Pohulance, Święcianach, Podbrodziu przepełnione były żołnierzami.
W 1940 roku wojna ogarnęła już całą Europę. Panowało przekonanie, że wkrótce Niemcy uderzą na Związek Radziecki. W czerwcu 1940 roku do Wilna wkroczyły sowieckie czołgi i rozpoczęła się okupacja, grabieże, głód, aresztowania, masowe deportacje Polaków, Litwinów i Łotyszy w głąb Rosji.
Pociągi z wywożonymi odjeżdżały na Wschód w sam środek syberyjskiej zimy.
– Ta przeklęta wojna znowu pochłonie miliony niewinnych ludzi – mówił z goryczą Ludwik.
– Miejmy nadzieję, że nie potrwa długo – uspokajała Antosia.
Ludwik czuł się bardzo źle, był przygnębiony i smutny, od niespokojnych myśli huczało mu w głowie.
– Pójdę się położyć – powiedział cicho, po twarzy płynęły mu łzy. – Gdyby nie ta wojna, to może nasza Joasia by żyła? – dodał z rozpaczą. – Miała tylko siedemnaście lat.
W rok później, też w czerwcu Niemcy zaatakowali i rozpoczęła się wojna sowiecko-niemiecka. Z nieba leciały bomby, domy tonęły w kłębach dymu i ognia. Ludwik patrzył ze ściśniętym sercem na żonę i dzieci – ich oczy straciły blask i były smutne. Od kilku tygodni kładli się spać głodni.
– Jeść! – pochlipywała Ania, wkładając do buzi brudny kciuk.
– Będziesz ty cicho?! – zdenerwował się ojciec surowo mierząc wzrokiem córkę. Od jego głosu zatrzęsła się niska chata.
– Aniu, kochanie – wtrąciła się pospiesznie Antosia obejmując czule córkę. – Wszyscy jesteśmy głodni i nic na to nie możemy poradzić. Jesteś już dużą dziewczynką i powinnaś zrozumieć, że niczego nie mamy do jedzenia. Wczoraj zabrano nam wszystko, co mieliśmy. Gdybyśmy nie oddali zboża i ostatniej krowy, to twój tatuś mógłby zginąć jak wujek Heniek. Pamiętasz przecież jak go zabili.
Ania ze smutkiem pokiwała głową i usiadła w kąciku przełykając łzy. Okupanci żądali coraz więcej i Ludwik był “zadłużony” po uszy. Kilka razy nocą nieznani ludzie wyprowadzali go z domu i katowali. Najczęściej żądali przyznania się do współpracy z ruchem oporu, udzielania pomocy i schronienia Żydom, posiadania broni. Często przeprowadzali rewizje. Ludwikowi serce pękało na widok dzieci i żony stojących pod ścianą z podniesionymi rękami, odwróconych twarzą do muru. Nie potrafił uchronić ich przed ciągłym zagrożeniem, głodem i nędzą.
Rok 1944 dobiegał końca. Ludzie mówili, że za pół roku wojna się skończy, czekali na to z utęsknieniem, potrzebowali wolności jak kromki chleba.
Ludwik czuł się coraz gorzej, był słaby i nie miał siły do pracy. Zbliżał się pierwszy dzień stycznia 1945 roku. Tę datę nosił w swoim chorym sercu przez piętnaście lat.

Miszczkrika nad Żejmianą

o-autorceBronisława Raszkiewicz

Rozmowy

“Życie to raj, do którego klucze
są w naszych rękach.”
Fiodor Dostojewski

Rozmowa ze światłem

Ania nie miała świadomości, że nad nią, obok niej, niezależnie od niej, bez pytania o zgodę, toczy się walka. Nie słyszała głosów lekarzy, nie czuła nakłuwania żył. Doznawała przeniesienia w jakiś przedziwny świat, nie umiała go nazwać, ani określić. Było jej tam dobrze i nie miała ochoty o cokolwiek walczyć. Pamiętała, co się zdarzyło, i w tym dziwnym świecie miała tego pełną świadomość. Leżała na stole operacyjnym, a nad nią wisiały oślepiające lampy i ogrzewały nagie ciało. Przywiązano jej ręce i nogi szerokimi pasami, na twarz założono maskę z tlenem. Poczuła, że kręci jej się w głowie, przed oczami zrobiło się ciemno.
Lekarze przygotowywali narzędzia i coś do siebie mówili – to wszystko, co zapamiętała. Zapadając w ciemność, bardzo się bała, że umrze. Stanęły jej przed oczami różne niezałatwione sprawy, bliscy ludzie, zdarzenia z przeszłości. Ogarnął ją bunt – przecież miała dopiero trzydzieści lat! To był jednak tylko moment, za chwilę poczuła się dobrze i lekko. Płynęła w ciemnym tunelu, który stopniowo się rozszerzał i na końcu rozjaśniał. Z boku wyłaniały się przedziwne istoty, jak zbudowane ze światła. Płynęła w ich kierunku coraz dalej i dalej. Na granicy mroku pokazały się złociste koła. Za chwilę zniknęły. Widocznie były nieważnym etapem jej podróży do jasności, wielkiej świetlistej przestrzeni, tam gdzie bardzo chciała się znaleźć.
– Widzę cudowne światło, tam w górze, pod samym sufitem jasnej przestrzeni. Ta jasność jest bardziej świetlista niż słońce. I taka dobra, życzliwa, pełna ciepła – szeptała sama do siebie.

Zbliżają się do mnie świetliste postacie, milczą, idą bardzo wolno, patrzą na mnie. Nie boję się, wierzę, że idą po to, aby mi pomóc. Światło takie promienne, czuję się lekka, jest mi dobrze. Widzę moje ciało na stole operacyjnym. Patrzę na nie z góry. Jakie ono obrzydliwe, leży jak bryła galarety, pulsuje unosząc się lekko i opadając. Zbliżają się do mnie świetliste postacie, są coraz bliżej i bliżej, wyłaniają się z promienistej przestrzeni, jedna po drugiej, jest ich kilkanaście. Nigdy ich wcześniej nie widziałam, nie są podobne do nikogo znajomego. Wydaje mi się, że na mnie czekały, a teraz idą się przywitać. Wokół mnie pojawiają się obrazy we wspaniałych, czystych kolorach. Widzę różne zdarzenia z mojego życia. Poznaję piaskownicę na podwórku, ławeczkę stojącą pod płotem ogrodu przed domem w Miszczkrice, dalej widzę rozciągające się łąki nad rzeką Żejmianą i wreszcie moje dzieci siedzące przy stole w kuchni.
– To jest piaskownica – mówię do świetlistych istot – A tam rzeka Żejmiana. To są moje dzieci.
Czuję, że muszę rozpoznać jeszcze inne obrazy, zdarzenia. Nie słyszę żadnego głosu. Między mną a istotami ze światła istnieje jakaś inna forma porozumienia, coś w rodzaju telepatii. Po prostu odczuwam ich pytania i odpowiedzi.
– Jesteś w innym świecie.
– Tutaj musisz patrzeć inaczej.
– Zastanów się i powiedz – co to jest?
– To jest ławeczka – mówię do świetlistych istot. Pojawia się coraz więcej obrazów. Rozpoznaję je, a świetliste postacie oceniają mnie, analizują moje życie z wielką życzliwością. Podchodzą kolejno i kładą ręce na moją głowę. To nakładanie rąk czuję bardzo wyraźnie. Nagle słyszę:
– To dobra kobieta, choć ma w sobie pychę.
I po chwili:
– Wracaj na ziemię, do żywych. Masz małe dzieci. Jesteś im potrzebna.
Nie chcę wracać, ale z istotami światła nie mogę się spierać. Muszę wykonać ich polecenie. Żegnają mnie znów nakładając ręce na moją głowę. Wiem, co chcą mi powiedzieć na pożegnanie:
– Zapamiętaj, że wiedza, życiowa mądrość warte są, by je czerpać z życia ziemskiego. To jest jedyna wartość, o jaką warto zabiegać i walczyć. Tutaj wszystko inne nie jest potrzebne, nie ma sensu, może nawet stanowić przeszkodę na drodze do połączenia ze świetlistymi istotami.
Nie, to nie są aniołowie, nie mam też poczucia, że idę do Boga, do raju, czy zaczynam życie pozagrobowe. Czuję tylko wielką potrzebę stanąć blisko drugiego człowieka, szukać w życiu mądrości, pomagać i być użyteczną dla innych. Myślę o tym mocno zaciskając powieki. Powoli zaczyna wracać świadomość mojego ziemskiego istnienia. Z daleka dochodzą do mnie głosy ludzi, którzy stoją nade mną. Robią mi masaż serca. Wracam z dalekiej podróży, z przestrzeni oblanej jasnością, wracam do mojego ciała i zaciskam oczy. Boję się.
Pełna świadomość Ani wracała bardzo wolno. Kiedy otworzyła wreszcie oczy wiedziała, że jest w szpitalu, a koło niej stoją lekarze i pielęgniarki. Z niepokojem pytali:
– Jak się pani nazywa?
– Gdzie pani jest?
– Kogo pani widzi? – zapytał doktor Pieniężny, znany w Polsce chirurg. To właśnie on operował Anię tego dnia przez przeszło trzy godziny.

Odpływam z białą ścianą
W oparach eteru
Na trzy godziny snu
W rajskim ogrodzie
Trzy godziny spacerów
Po Elizejskich Polach
Skąpana w świetlistym błękicie
Wyłączona z życia
Rodzę się na nowo
Jestem ocalona

Po powrocie do żywych wiedziała, że jest bardzo wdzięczna losowi, iż mogła przeżyć i zrozumieć, że dane jej było stanąć na skraju Wieczności. Uwierzyła, że bez śmierci nie ma życia, i że dawniej ludzie wierzyli w to bardziej niż teraz.

Minęło czterdzieści lat, a Ania wciąż wracała do pytań postawionych jej przez świetliste istoty. I wciąż szukała w sobie i swoim życiu odpowiedzi. Miała poczucie, że dotknęła tajemnicy życia – właśnie życia, nie śmierci! Dzięki tym świetlistym istotom odkryła w sobie wiele tajemnic, zyskała spokój i szczęście.
Przez te wszystkie lata marzyła, aby podzielić się z innymi ludźmi tym, co się wtedy wydarzyło, czego doznała przebywając w innym świecie.

Autorka-z-bratemPo powrocie ze szpitala wybrała się do swojej mamy Antosi mieszkającej we wsi Chlebów, siedemdziesiąt kilometrów od Zielonej Góry. Od kiedy wyszła za mąż rzadko ją odwiedzała. Miała czwórkę dzieci i trudno jej było wybierać się w dalsze podróże. Wtedy jednak zdecydowała, że pojedzie do mamy i poprosi, aby opowiedziała o tym, jak Ania się urodziła.

Rozmowa z mamą

Był październik 1935 roku. Przyroda otrząsała się z letniego upału i przywdziewała kolorowe szaty jesieni. W małej chatynce stojącej na skraju wsi Miszczkrika nadszedł czas porodu. Leżałam w łóżku, zmęczona pierwszymi bólami, które nasilały się coraz bardziej i bardziej. Mój mąż Ludwik wezwał akuszerkę Salomeę Starakszyc, na którą we wsi mówiono Babka. Bóle wracały ze wzmożoną siłą. Krzyczałam tak głośno, że aż uszkodziłam sobie gardło – umilkła na chwilę i wzruszona własną opowieścią potarła ręką policzek. – Nie mogłam wręcz uwierzyć w siłę tego bólu. Pojawiły się obfite plamy krwi. Krwotok przybierał na sile, krew zalewała białe prześcieradło. Dziecko nie mogło wydostać się na świat, coś było nie w porządku i Babka Salomea nie mogła sobie poradzić. Nienarodzonemu dziecku i mnie śmierć zaglądała w oczy. Kiedy jednak po jakimś czasie między moimi nogami pojawiła się główka Babka krzyknęła z radości i kazała mi przeć z całej siły, a ja zapominając o dziecku, myślałam tylko o tym, aby ból ustał. Na chwilę straciłam przytomność. Nagle Salomea szybko i sprawnie wyszarpnęła ze mnie dziecko, co graniczyło niemalże z cudem.
– Jaka śliczna dziewczynka! – krzyknęła i sprawnie przecięła pępowinę, która owijała szyję dziecka. Później zakrwawioną ręką wyciągnęła łożysko i położyła dziewczynkę na moich piersiach.
Chociaż byłam bardzo zmęczona bólem i nasilającym się krwotokiem spojrzałam na córeczkę z czułością i zobaczyłam jej niebieskie oczka, czerwone, pomarszczone stópki, maleńkie rączki. Babka była bardzo milcząca i z troską spoglądała na mnie.
– Obiecuję ci córeńko, że będziesz żyła – szepnęłam i poczułam wtedy, jakby z góry nagle spłynął na mnie świetlisty promień i okrył moje piersi ciepłą pieluszką.
Babka wykąpała dziecko, otuliła lnianą pieluszką i położyła do kołyski. Kołyskę zrobił własnoręcznie Ludwik. Wisiała na czterech sznurach przymocowanych hakami do sufitu. Nad kołyską pochylali się kolejno mój mąż Ludwik i dzieci Joasia i Romek. Z czułością patrzyli na kruche i nieporadne ciałko.
I oto po trudnej i długiej podróży pojawiłaś się, córko, na tym świecie, witana przez najbliższych z radością – kontynuowała swoją opowieść Antosia. – Na twojej rączce połyskiwała czerwona wstążeczka zawiązana przez Babkę. Wstążeczka miała cię chronić przed złymi urokami i przynosić szczęście. Kiedy obudziłaś się z pierwszego snu byłaś bardzo głodna. Nadeszła pora karmienia. Przytulona do mojej nabrzmiałej piersi łapczywie piłaś mleko. Wtedy poczułam ulgę i już wiedziałam, że czeka nas wspólne życie. Z całą pewnością zawdzięczałam ten sukces Babce Salomei. To właśnie ona znalazła sposób na zatrzymanie krwotoku, który jak się zdawało był nie do opanowania. Pomogło jej w tym wieloletnie doświadczenie i znajomość różnych ziół. Jeszcze przez dłuższy czas piłam sok z czerwonych buraków i marchwi, aby uzupełnić niedobory czerwonych krwinek. Moje życie z dnia na dzień nabierało kolorów i siły. Miałam przecież dla kogo żyć – uśmiechnęła się przytulając Anię do siebie. – Po kilku dniach cała rodzina, zgodnie z tradycją, jednogłośnie orzekła, że będziesz nosiła imię po swojej babci – Anna.
Tak rozpoczęłaś swoje życie w bajecznej chatynce ulepionej z gliny i przykrytej strzechą. Ujrzałaś w niej swój pierwszy dzień i pierwszą noc.

Jesienią dom się zaniósł
Pierwszym krzykiem
Różowa dziewczynka
O niebieskich oczach
Napełniła serca miłością
Rosła beztrosko

Po wysłuchaniu opowiadania mamy Ania poczuła, że teraz już wie o sobie więcej, że jej pierwsze narodziny były także ku światłu.

Chata w ogrodzie
Ziarenka żółtego piasku
Znad rzeki Żejmiany
Matka przy kuchennym stole
Znakiem krzyża błogosławi
Swojski chleb
Za oknem gwizd lokomotywy
Na pagórku czarne skrzydło lasu
Pachnie grzybami

800px-ZheymyanaŻejmiana (z zasobów Wikipedia Commons) – rzeka na Litwie w dorzeczu Niemna, dopływ Wilii.

Miszczkrika to niewielka wioska na Wileńszczyźnie, w powiecie Święciany, rozciągająca się nad rzeką Żejmianą. Turystyczne walory Żejmiany sprawiały, że każdego roku, od późnej wiosny do wczesnej jesieni, odbywały się tutaj spływy kajakowe, w których udział brali dorośli i młodzież. Turyści byli zauroczeni pięknem okolicy i wspaniałym mikroklimatem. Rzekę upiększały lilie – krążele wodne – a jej powolny nurt tworzył miejscami spadziste brzegi, skłaniał do refleksji i zadumy nad urokiem wciąż zmieniającego się krajobrazu.

Przez moje żyły płynie
Żejmiana
Słyszę jej szum
Kiedy wyrywa ze mnie
Fragmenty wspomnień
Kawałki spróchniałego drzewa
Rodzinną wieś
Przywołuje minione zdarzenia
I wciąż płynie przez moje żyły