Janina Kowalska
Wspomnienia o mojej Mamie – wojna
Kiedy wybuchła wojna, oboje rodzice w ciągu jednego dnia stracili pracę. Właścicielami firmy, w której pracował tata, byli dwaj Węgrzy, którzy już 31 sierpnia wsiedli w samochód i nie wypłacając pensji pracownikom, uciekli na Węgry. Ojca nie powołano do wojska, a kiedy 2 września zgłosił się na poligon w Rembertowie, nie dali mu przydziału, mówiąc że jest za stary. Miał wtedy 44 lata. Poszedł na wschód Polski, szukać wojska, bo tam miała się formować armia, mająca stawić skuteczny opór Niemcom, ale po wkroczeniu bolszewików do Polski ten plan upadł definitywnie. Ojciec wrócił do Zielonki w październiku, Był w polowym mundurze, co znaczyło, że jednak znalazł jakiś oddział, który go przyjął w swoje szeregi.
W czasie działań wojennych przez krótki czas byłyśmy obie u znajomych, którzy mieli willę w lesie. Halinie wydawało się to miejscem bezpiecznym. Niestety po trzech dniach wojsko w lesie ustawiło armatki przeciwlotnicze i nam wszystkim kazano opuścić tę willę. Przeniosłyśmy się do wujków, których dom stał na górce, a ogród znajdował się dużo niżej. W zboczu góry była wykopana i wymurowana dość duża piwnica, w której schroniło się kilka kobiet z małymi dziećmi. Do nich dołączyłyśmy obie z mamą. Nad piwnicą była ścieżka trawersująca zbocze. Strach nas ogarnął, kiedy usłyszałyśmy kroki biegnących po ścieżce nad naszymi głowami, żołnierzy niemieckich. Drzwi do piwnicy były jednak dobrze zamaskowane rosnącymi tam krzakami i wcale ich nie było widać. Po ustaniu walk wyszłyśmy z piwnicy, bo dom stał pusty i bałyśmy się, że Niemcy zajmą go dla wojska. Wermacht niechętnie wyrzucał z domów rodziny, gdzie były małe dzieci, a była nas tam cała gromada. Ja, dziesięcioletnia, byłam najstarsza. Halina znała jako tako język niemiecki i pertraktowała z wojskiem o pozostawienie nas na miejscu. Udało się i choć zakwaterowali nam w jednym pokoju oficera z ordynansem, czułyśmy się z nimi bezpiecznie. Wojsko frontowe niemieckie nie pokazywało jeszcze „pazurów”, jak to czyniło później SS i inne formacje partyjne.
Rodzice w niedługim czasie znaleźli kontakt z formującym się ruchem oporu. Były to oddziały, które przyjęły nazwę Związek Walki Zbrojnej, w skrócie ZWZ, który w 1942 roku wszedł w skład Armii Krajowej.
ZWZ zorganizował nie tylko odziały do walki, ale również służby pomocnicze kobiece, nazwane Wojskowa Służba Kobiet, w skrócie WSK. Do tej organizacji należały kobiece oddziały łączności, oddziały sanitarne i oddziały gospodarcze.
Halszka, która przyjęła pseudonim „Mała”, zorganizowała w naszym mieszkaniu „skrzynkę pocztową”, do której wpływała przynoszona przez łączniczki poczta konspiracyjna, zabierana później przez następne łączniczki i dostarczana do adresatów. Mała organizowała też kursy dla łączniczek. W Zielonce były trzy patrole łączniczek, komendantką ich była Mała. Organizowała też szkolenia, których program przewidywał obsługę polowych łącznic telefonicznych z doprowadzeniem do nich kabla i montażem, odbieranie wiadomości i przekazywanie ich dalej. Były wykłady z terenoznawstwa, nauka o broni, strzelanie oraz krótkie kursy sanitarne. Najważniejszym „przedmiotem” były zasady konspiracji.
W małym miasteczku prowadzenie pracy konspiracyjnej to było trudne zadanie, były to przecież spotkania sześciu młodych kobiet i instruktora, bo każdy przedmiot miał swojego wykładowcę. Wszystko w pełnej konspiracji. Szkolenia organizowała Mała i była naszą komendantką, ona też przydzielała łączniczkom konkretną pracę, po wykonaniu której składało się jej meldunek.
Ojciec miał pseudonim „Kuszel”. Zajmował się organizowaniem i szkoleniem kompanii wojskowej na terenie Zielonki, a w następnych latach prowadził kolejne turnusy Szkoły Podchorążych Piechoty. Działalność obojga rodziców była czysto społeczna, przez nikogo nie opłacana. A żyć z czegoś trzeba było. Na szczęście wokół Zielonki były zasobne wsie. Hodowano w nich nielegalnie trzodę chlewną, mięso wożono do Warszawy i z zyskiem sprzedawano. Nikt nie chciał trzymać pieniędzy, które traciły wartość, należało więc kupować dobra trwale. W tych wsiach sprzedawaliśmy posiadane przez nas rzeczy, niekoniecznie potrzebne do życia w warunkach wojennych, takie jak obrazy, dywany, zastawę stołową, maszynę do szycia. Zapewniło nam to życie przez rok, no może trochę dłużej, ale co dalej? Odeszła gosposia, Halina musiała się zająć domem, czego nigdy przedtem nie robiła. Ojciec, zaraz po ustaniu działań wojennych i powrocie do Zielonki, zgromadził narzędzia potrzebne do pracy elektryka i jeździł do Warszawy naprawiać elektryczność w uszkodzonych domach. Ta praca dawała dobry zarobek, ale po kilku miesiącach zamówienia ustały.
Halszka nie umiała jeździć na rowerze, ale na początku pracy konspiracyjnej zorientowała się, że ta umiejętność będzie jej bardzo potrzebna, rozpoczęła więc naukę. Nie bardzo jej to szło – miała wówczas ponad 40 lat i trudno w tym wieku zaczynać działalność sportową. Któregoś dnia zjawił się u nas mój brat cioteczny, Lutek, który od czasu do czasu przyjeżdżał do nas na rowerze z Warszawy. Ocenił umiejętności Haliny i powiedział, że ją nauczy jeździć. Wsiedliśmy wszyscy troje na rowery, Halina na swoim, koło niej Lutek. Złapał ją z tyłu siodełka mocną ręką, żeby czuła się pewnie. Ruszyliśmy, Lutek wołał „ciotka kręć” i to powtarzał, a mama kręciła pedałami i dobrze jechała. W pewnym momencie Lutek mocniej pchnął Halę do przodu, żeby nabrała rozpędu i puścił siodełko, nadal krzycząc „ciotka kręć”.
My jechaliśmy wolno, a mama pojechała znacznie do przodu, po czym zorientowała się, że ten jego okrzyk słyszy coraz słabiej. Postanowiła zobaczyć, gdzie jest Lutek, obróciła się, w tym momencie straciła równowagę i runęła do rowu, głową w dół. My przyśpieszyliśmy, ale gdy dojechaliśmy do niej, nie mieliśmy siły wyciągnąć jej z tego rowu, bo oboje śmialiśmy się do łez. Halina wściekła wygramoliła się sama na szosę, wsiadła na rower i pojechała. Od tej pory nie rozstawała się z rowerem, ale do końca swoich dni nie zapomniała nam tego śmiechu.
X
Jak już pisałam, najstarszy brat Haliny, Ryszard, był typowym starym kawalerem, ale i stary kawaler może się podobać kobietom. Tuż przed wojną wujek poznał przystojną panią, której się spodobał. Pani była rozwódką, nie nalegała więc na małżeństwo, a może nie chciała taką propozycją spłoszyć wolnego, dość przystojnego i dobrze sytuowanego pana. Halina patrzyła na to przez palce, zresztą dowiedziała się o tej pani nieco później, jak sprawa się już zaczęła. W jakiś czas po wybuchu wojny Ryszard oznajmił Halinie, że dostał interesującą propozycję poprowadzenia niewielkiego mająteczku swojego przyjaciela, który o ziemi i jej potrzebach wiedział niewiele i nie chciał zmarnować tego, w co włożył sporo pieniędzy. Ryszard na ziemi się znal i dłubać w niej uwielbiał. Wyprowadził się więc do wsi Korzeniówka pod Tarczynem i zabrał ze sobą swoja panią. Chyba gdzieś w zimie 41 roku zjawił się u nas z propozycją, że zatrudni Halinę jako ogrodniczkę i jeżeli się zgodzi, to powinna zabrać mnie ze sobą. Jak wiemy, z pieniędzmi było w domu „krucho” i taka propozycja rodzicom odpowiadała. Wyjechałyśmy obie do Korzeniówki pod koniec marca. Na miejscu okazało się, że dom, a raczej zaprojektowana z rozmachem willa, jest niewykończona i różnymi szparami wieje, no i wujek nie mieszka sam tylko z panią Władą, dość ładną panią, ale o niezbyt ładnym charakterze. Pani z góry potraktowała Halszkę i była wyraźnie zazdrosna o braterskie i opiekuńcze uczucia do dużo młodszej siostry. Rozpoczęły się prace w polu i w ogrodzie i na takie drobiazgi nie było ani czasu, ani siły.
Nadeszły święta Wielkiej Nocy, Halina pomagała Władzie w ich przygotowaniu, przed świętami przyjechała siostra Włady z dwojgiem dzieci i w pierwszy dzień świąt okazało się, że nakryte są dwa stoły do obiadu, jeden w jadalni, a drugi w kuchni dla służby. Przy tym kuchennym stole było miejsce dla mamy i dla mnie. Kiedy wszyscy siedli do jedzenia przybiegła siostra Włady z przeprosinami i zaproszeniem dla nas do stołu razem z nimi. Mama odrzekła, że tu jest nam dobrze, a na nalegania odpowiedziała – „tu gdzie ja siedzę zawsze jest salon” i do końca zostałyśmy w kuchni. Później były różne inne szykany ze strony cioci, wyprowadziłyśmy się do pokoiku przy stajni i Halszka wytrzymała tam do połowy lipca. Wujek Ryszard przepraszał Halinę i tłumaczył, że go tak ta osoba omotała, że nie może pisnąć ani słówka. Wyjechałyśmy i o Korzeniówce nie było mowy ani wspominków, aż do czasów powojennych, kiedy wujek ożenił się z Władą i wymógł pogodzenie się obu kobiet.
Wokół domu w którym mieszkaliśmy był spory, zaniedbany ogród. Halszka zwróciła się do właściciela z propozycja, że wydzierżawimy tę ziemię, będziemy uprawiać ogrodowiznę i sprzedawać ją do zielonkowskich sklepików. Właściciel zgodził się i od wiosny rozpoczęliśmy prace w ogrodzie, a z rozmowy ze sklepikarzami dowiedziałyśmy się, co oni będą kupować, a więc co sadzić i co siać. Jak uprawiać taki ogród, Halina wiedziała doskonale, bo ojciec jej miał w Sulejówku pod Warszawą dom letni i spory ogród, który uprawiał i nakłaniał dzieci do pomocy. Cala rodzina Haliny lubiła pracę w ziemi. Mogę powiedzieć, że to zamiłowanie przeszło na następne pokolenia. Była to ciężka praca, ale tylko taka daje efekty i zarobek. Kopać, siać, sadzić lubiłam, podlewanie ułatwiała nam rzeka, która płynęła skrajem ogrodu. Wszystko było dobrze, dopóki nie posadzono mnie na grządce i nie kazano pielić. Nie znosiłam tej pracy, toteż w drugim sezonie 1942 roku, kiedy miałam 13 lat, zbuntowałam się i powiedziałam, że będę prowadzić dom, gotować, sprzątać, prać, a prało się wówczas w balii i na tarze, i prasować, ale pielenia nie wytrzymam. Mama się zgodziła, bo sama nie lubiła kucharzyć i wolała pielić grządki. Gotowanie było ułatwione, bo wszystko, co potrzebne było w ogrodzie, a mięso pojawiało się sporadycznie. W ogrodzie królowała Halszka, wszystko, co trzeba posiać, posadzić i gdzie, planowała jeszcze przed sezonem. Wiedziała, co z czym może sąsiadować, a co nie. Rozsadę siała późną zimą w domu, a na wiosnę wysadzała na grządki. Kopaniem grządek i ich formowaniem zajmował się Wiktor, za płotem na łące pasły się krowy, a my wieczorami robiliśmy wypady z kubełkiem po krowie placki, żeby było czym użyźnić ziemię. Wieczorem dołączałam do podlewania ogrodu, a wodę braliśmy z czyściutkiej rzeki. W zimie Halszka zajmowała się domem, a ja się intensywnie uczyłam. A wszystkiemu towarzyszyła jeszcze praca konspiracyjna.
Taki układ trwał dwa sezony, niestety trzeci, zaplanowany na 1944 rok, przerwało nam Gestapo, bo zostaliśmy wszyscy troje aresztowani. Poszukując dowodów, naszej pracy konspiracyjnej, Gestapo przekopało cały ogród. Na szczęście niczego nie znaleziono i mogliśmy nadal udawać niewiniątka.
Tu się zaczyna zupełnie inne nasze życie, którego część opisałam już w książce „Biała apaszka” (a również w wielu wpisach tu na blogu, publikowanych pod pseudonimem Mirka – EMS).
W noc aresztowania Halszka była całkiem załamana, patrzyła na mnie ze strachem w oczach, wydaje mi się, że dopiero w tę noc zdała sobie sprawę, że ja mam dopiero 14 lat i że ona i ojciec nieopatrznie wciągnęli mnie w tę pracę i odpowiedzialność, której moja psychika może nie udźwignąć.
Po nocy spędzonej na Szucha w podziemnych, jak to nazywano, tramwajach, rano przewieziono nas na Pawiak i tu rozdzielono z ojcem. My obie, na szczęście razem, zostałyśmy zaprowadzone do budynku więzienia kobiecego, które nazywano Serbia tu umieszczono nas na kwarantannie w celi numer 2. Halszka trwała w milczącym stanie depresji, nic nie mówiła i patrzyła w jeden punkt. Po kilku dniach dostałyśmy pierwszy gryps i to był punkt zwrotny w psychice Haliny, znak, że tam, na zewnątrz nie zapomnieli o nas, nie postawili na nas krzyżyka, coś próbują dla nas zrobić! Po tygodniu otrzymałyśmy paczkę z Patronatu nad Więźniami, nadawcą była „Nuna”, a my wiedziałyśmy kto to jest. To były znaki, które dawały Halinie nadzieję, może złudną, ale nadzieję.
Po dwóch, może trzech przesłuchaniach na Szucha, po których mogłyśmy zobaczyć ojca, nadszedł dla nas obu najgorszy dzień, wezwano tylko mnie, a Halina została na Serbii, byłyśmy wtedy już na stałej celi. Zaprowadzono mnie i kilka młodych kobiet na Pawiak, gdzie czekała grupka młodych chłopców. Wsadzono nas do samochodu-więźniarki i gdzieś wieziono; w więźniarce nie było okien, więc trudno było się zorientować, dokąd nas wiozą, siedzieliśmy na podłodze, zdziwieni, że jest nas tak mało, bo normalnie samochód był tak pełny, że trudno było się ruszyć. Ktoś powiedział, że może nas rozstrzelają, żeby pokazać, że młodzież też jest zagrożona. Po cichu żegnałam się z życiem. Jakież było nasze zdumienie, kiedy okazało się, że przywieziono nas na Szucha. Wprowadzono nas do pustych piwnic, dano nam kubły z wodą, szczotki, ścierki i kazano posprzątać całe podziemie. Myłam okna, które były wysoko i wychodziły na podwórze gmachu, dano mi drabinkę. Bardzo nas pilnowano, żeby nie rozmawiać i żeby było dobrze sprzątnięte. Chłopcy po umyciu podłóg pastowali je i froterowali. Dano nam obiad przywieziony z Pawiaka i zarządzono krótką przerwę na odpoczynek. Po przerwie dalsza praca, za umytymi przeze mnie oknami, zrobiło się zupełnie ciemno, a był to koniec kwietnia. Bałam się, że zostawią nas na noc. Wieczorem znów podróż więźniarką na Pawiak. W naszej celi było już po kolacji, kiedy mnie do niej wpuszczono. Mama rzuciła mi się na szyje i rozpłakała się. Domyślałam się, co przeżywała przez ten dzień, kiedy nie wiedziała, co się ze mną dzieje. O tym jak to było naprawdę dowiedziałam się dopiero po wojnie od Maryny, z którą na Serbii już nie zdążyłam porozmawiać, bo w dwa dni później Maryna pojechała transportem do Ravensbrück. Mama Marynie do ucha mówiła: „zabrali ją samą na Szucha, pewnie ją zabiją, nie mam już dziecka. Albo ją okaleczą i wróci do więziennego szpitala, a ja nawet nie będę wiedziała, że tu jest i może tego nie przeżyje, a ja jej nawet nie pożegnam”. Maryna pocieszała ją, jak umiała, ale Halina jej nie słuchała, tylko cicho rozpaczała, tak żeby inne więźniarki tego nie mogły słyszeć. Kiedy weszła do celi wachmajsterka i powiedziała, że są potrzebne dwie kobiety do obierania kartofli, Maryna pociągnęła Halinę i zgłosiła je obie, żeby było jakieś zajęcie, a nie tylko rozpacz. Maryna powiedziała, że mama wyglądała jak dzikie, zaszczute zwierzę i dlatego rozpłakała się, gdy mnie zobaczyła całą i zdrową.
Drugim wielkim wstrząsem dla Halszki był dzień, kiedy wywołano nas obie z celi i wachmajsterka powiedziała, żeby nic z sobą nie zabierać, ale że już tu nie wrócimy. Była 9 rano, czas w którym wywoływano na rozstrzelanie. Dla wszystkich kobiet w celi było to jednoznaczne, przez trzy wieczory modliły się za nasze dusze. A my zostałyśmy zaprowadzone do kancelarii Pawiaka, dostałyśmy zwolnienie, mamie zwrócono zostawione w depozycie pieniądze i złotą obrączkę, odwieziono nas samochodem do śródmieścia Warszawy. Zostałyśmy wykupione za słoną łapówkę, ale niestety ojciec został na Pawiaku.
Wyszłyśmy na wolność i pojechałyśmy do Zielonki, na szczęście nie nocowałyśmy w domu, tylko u ciotki, bo następnego dnia rano przyszedł łącznik i przyniósł wiadomość, że w naszym mieszkaniu w nocy było Gestapo. Albo chcieli znów pieniędzy, albo sądzili, że w naszym mieszkaniu witać nas będą inni przyjaciele z konspiracji i wszystkich razem będzie można zgarnąć. Po tej wiadomości musiałyśmy szybko opuścić Zielonkę, żeby nikogo nie narażać swoja obecnością. Przez następne dwa miesiące kilka razy zmieniałyśmy miejsce pobytu.
Był początek września 1944 roku. Wojsko niemieckie niemal w popłochu uciekało na Zachód. W Warszawie trwało Powstanie, którego pożary i wybuchy dobrze było słychać i widać w położonej na prawym brzegu Wisły Zielonce.
Obie z Haliną wróciłyśmy z kilkumiesięcznej tułaczki. Teraz w Zielonce i okolicach był front wojenny. W nocy podchodzili bolszewicy, a w dzień znów byli Niemcy. 4 września wyrzucono nas wszystkich z domów i kazano iść na Pragę do kościoła św. Floriana. Udało się nam „odłączyć” od tej kolumny uchodźców, patrolowanej przez Niemców na motocyklach i dotrzeć do wujostwa Edwardów, którzy mieszkali na Pradze. Oboje pracowali w Monopolu Spirytusowym, który za trzy dni miał być ewakuowany do Żyrardowa, gdzie znajdowała się należąca do Monopolu gorzelnia. Edwardowie załatwili, że zostałyśmy dołączone do tej ewakuacji, a jaką dali za to łapówkę, nikt nikomu nie powiedział.
8 września, w dzień zawieszenia broni między powstańcami a Niemcami, zostaliśmy przewiezieni wielką ciężarówką, przez Warszawę i dotarliśmy do Żyrardowa. Po kilku dniach znaleźliśmy mieszkanie na głównej ulicy. Mieszkanie to zresztą za duże słowo, były to dwa maleńkie pokoiku z maciupeńką kuchnią. Do pracy w gorzelni została przyjęta ciotka Stefa, jej mąż wujek Edward i jej brat Józef, a Halszka razem z żoną Józka zajmowały się zdobywaniem żywności i gotowaniem posiłków. Ja znalazłam kontakt z nielegalnie działającymi kompletami gimnazjalnymi i od października rozpoczęłam naukę w III klasie gimnazjum.
16 stycznia 1945 roku wojska sowieckie zajęły Żyrardów, Niemcy oddali miasto bez jednego wystrzału! Przez główną, przelotową ulicę, przy której mieszkaliśmy, przez 40 godzin jechały sowieckie czołgi, dosłownie jeden za drugim, “zderzak w zderzak”. Pogoda była piękna, ale mróz siarczysty, siedzieliśmy w domu i cały czas paliliśmy w piecyku, aby nie zamarznąć. Dołączyła do nas kuzynka ciotki, a więc było nas razem siedem osób w dwóch malutkich pokoikach, ale ważne że byliśmy razem, co prawda bez wieści o Ojcu, którego z Pawiaka wywieziono do obozu koncentracyjnego nad Bałtykiem, w Stutthofie. Wielkich nadziei na zobaczenie go jeszcze żywego nie mieliśmy.
Wojna się skończyła.