Wiatr (powtórka)

EMS: W Berlinie właśnie odwilż i iście wiosenna pogoda, można spokojnie zdecydować się na powtórkę wpisu o pewnej odwilży (prawdziwej, nie metaforycznej), wpisu, który bardzo lubię, przede wszystkim dlatego, że (pisałam już o tym wielokrotnie) jego autorka (a moja ciocia) potrafi fajnie pisać na każdy temat – od Boga po odbieranie dzieci z przedszkola. Bardzo to u niej cenię.

Janina Kowalska

Wiatr

Jest koniec lutego. Siedzę sobie w ciepłym pokoju u córki we Florencji i patrzę na skutki wzmagającego się wiatru. Nawet pada trochę śniegu. Miasto jest wciśnięte między góry i ten śnieg pada prawdopodobnie tam, a tu jest go tyle, ile go wiatr przywieje. Po drugiej stronie ulicy w ogródku rośnie młody cyprys, jest na wysokości metra podparty drewnianym płotkiem, ale wiatr i tak miota nim na wszystkie strony.

Przypomniał mi ten wiatr dzień sprzed lat, który…

Continue reading “Wiatr (powtórka)”

Pożegnanie z rokiem 2020

Teresa Rudolf
Co znaczy dla mnie ten trudny, ostatni rok?

Ważne było ciagle świadome  spostrzeganie każdego dnia, gdyż nikt nie wie, co jest mu dane, a co mu zabrane będzie… i kiedy.
Podam tutaj przemądry cytat:
 “Żyj tak, jakbyś miał umrzeć jutro. Naucz się, jakbyś miał żyć wiecznie.”
Mahatma Gandhi
 
Ważne też było dla mnie potwiedzenie wartości przeróżnych form stosunków międzyludzkich, np. tak ważnej dla mnie przyjaźni.
I tu znów przepiękny tekst:
“Nie idź za mną, bo nie umiem prowadzić. Nie idź przede mną, bo mogę za Tobą nie nadążyć. Idź po prostu obok mnie i bądź moim przyjacielem.”
Albert Camus

 
Janina Kowalska
Tak bym chciała przespać ten odchodzący rok.
 
 
 
 
 

Tabor Regresywny
W rok 2020 weszliśmy z widmem katastrofy klimatycznej i ekologicznej na horyzoncie i niemocą kolejnych szczytów klimatycznych. I wtedy pojawiła się pandemia. Gospodarka zaczęła się zatrzymywać, a przyroda odżywać. A wtedy pojawiło się widmo recesji. Rok się kończy mamy szczepionkę, Unia Europejska uchwaliła budżet odnowy gospodarczej. Ruszy budowa zbiorników retencyjnych, powstaną fermy wiatrowe, u mnie na wsi już pojawiło się ogłoszenie – wynajmę pole pod fotowoltaikę. Samochody wymienimy na elektryczne, zainstalujemy klimatyzację, powstaną nowe drogi, nowe lotniska i znów ruszymy na wakacje do egzotycznych krajów.
 
Tylko czy nie można by inaczej?
***
Ta pandemia może nie odpuścić, bo jak tylko trochę odpuszcza to premier od razu ogłasza, że wygraliśmy z pandemią i ona wtedy wraca. Owszem, premier może zmądrzeć, ale na to się nie zanosi. Jeśli pandemia nie odpuści, to czeka nas taka recesja gospodarcza, że nawet Fundusz Odbudowy nie pomoże. Co w tej sytuacji robić? Jeśli chodzi o mnie to idę do Ewy Marii zagrać w scrabble.
 

Tibor Jagielski

 

19/20
taka konstelacja
jowisz saturn
15
śmierć i śmiech
celtyckie pancerze
snute przez druidow
gazeta w rynsztoku
pozostaje
trans
form
akcja
fly!


Christine Ziegler

Hoffen wir drauf, dass uns dieses verflixte jahr 2020 genug an lehren um die ohren gehauen hat und wir gelassener ins neue jahr aufbrechen können.

Nehmen wir die ruhigen tage und schöpfen etwas kraft und füttern unsere geduld und unsere empathie, dann wird es uns schon gut ergehen, so hoffe ich.

Sham, my “very own news curator” hat mir was zu denken gegeben, was ich dir für den blog geben will: “today, I wanted us both to leave 2020 with the reminder that 2020 wasn’t special and that we need to think further ahead.” https://www.whathappenedlastweek.com/


Margaret (Małgorzata) Kowalska
25 grudnia 2020, Ottawa, Kanada

Ten dziwny rok dobiega już końca, czas na retrospekcje i podsumowanie. W sumie nie było tak źle, chociaż inaczej. Szybko przystosowaliśmy się do „social distancing”, maseczek i kolejek przed sklepami. Co prawda jak pierwszy raz włożyłam maseczkę, idąc do sklepu, pomyślałam, że wyglądam idiotycznie, ale w sklepie wszyscy mieli maseczki, więc przestałam się przejmować. Nauczyłam się również oceniać te przepisowe dwa metry odległości i czuję fizyczny niepokój, jak ktoś stoi za blisko.

Tuż przed wybuchem pandemii zdołaliśmy z rodziną mojej córki zaliczyć dziesięć dni na Florydzie. Wróciliśmy na tydzień przed zamknięciem granic. W mojej pracy zawodowej nic się nie zmieniło, ponieważ i tak pracowałam z domu i do biura jeździłam raz w tygodniu, żeby się pokazać. No to przestałam jeździć.

Z wnuczką najpierw widywałam się na odległość – ona na ganku, ja koło samochodu. Stopniowo, w miarę ocieplania się, zaczęłyśmy spotykać się u córki w ogródku. A pewnego dnia moja córka pozwoliła mi wejść do ich domu, ale tylko do jednego pokoju. No a potem stałam się częścią ich bąbla (buble) i już wszystko było w porządku. Zainicjowałam również czytanie książek na dobranoc przez video. Moja wnuczka to uwielbia.

W czerwcu miałam trochę nerwówki, bo dostałam gorączki i bolały mnie kości. Typowe objawy grypy, ale w tych czasach… Pognałam oczywiście zrobić wymaz (trzy godziny stania w kolejce na zewnątrz – miałam ze sobą składany stołeczek), potem dwa dni czekania na wynik i radość, że negatywny.

Zrobiłam się niestety nietolerancyjna – w stosunku do ludzi, którzy narzekają na niewygodę i obostrzenia, którzy twierdzą, że się nie zaszczepią. Wojuję z takimi wypowiedziami i na FB, i osobiście, tłumacząc, że w czasie wojny ludziom było znacznie gorzej i jakoś nikt nie protestował. Bo to jest przecież nasza mała wojna, która kiedyś się skończy i naprawdę nic się nikomu nie stanie, jak w tym roku nie pójdzie do knajpy czy na mecz. A te szczepionki nie zmienią nas w długłowe potwory czy roboty.

Patrzę z nadzieją na rok 2021, chociaż wiem, że daleka jeszcze droga przed nami.
A od córki dostałam pod choinkę taką oto zawieszkę, którą 1 stycznia powieszę na drzwiach mieszkania!


Maria Marucelli (Włoszczyzna)

Zdjęcie Ponte Vecchio we Florencji to najsmutniejsze, dla mnie, zdjęcie tego roku; wygląda jakby to była makieta, nie ma ludzi, a tak jak już pisałam – miasto musi żyć!

Zdjęcie Warszawy, to skrzyżowanie Alei Jerozolimskich z Marszałkowską podczas pierwszej manifestacji Strajku Kobiet! Zdjęcie które wypełnia serce nadzieją!

Krystyna Koziewicz
Goodbye Stary Roku

Rok 2020 sporo namieszał w naszym życiu codziennym, dopadła nas śmiercionośna pandemia, która wszystkim bez wyjątku zmieniła styl życia, także nasze nawyki, przyzwyczajenia. Pomimo problemów, jakie przysporzył wirus jestem wdzięczna losowi, że dane mi było przeżyć kolejny rok bez wielkich wstrząsów. Miałam cudowny czas z rodziną podczas świąt wielkanocnych, także urlopu w Małopolsce i Karkonoszach. Było wiele innych okazji do celebrowania życia doceniając każdą chwilę korzystając z dobrodziejstw kulturalnych Berlina. Tegoroczne święta Bożego Narodzenia wprawdzie bez fizycznej obecności najbliższych, pomimo tego nie brakowało mi bliskości za pomocą spotkań na Messengerze. No cóż, takie mamy czasy!

Rok 2020 obfitował w smutne wydarzenia, odeszła do wieczności wspaniała duchowa koleżanka Joanna, która służyła życzliwą radą, potrafiła szczerze pocieszyć i doradzić w trudnych sytuacjach. Co było bezcenne u Joanny – to skromność, takt i dyskrecja. Brakuje mi Jej ciepła, spokojnego dystansu, rozmów telefonicznych, smsów, postów na WhatsAppie.

Żegnaj Joanno!

Trudno mi było uwierzyć, że zmarła w zupełnym zaciszu Wiktoria Korb, która ze swoim talentem i dorobkiem publicystyczno-literackim należała niewątpliwie do grona berlińskiej bohemy. Wszędzie, gdzie pojawiała się, przyciągała wzrok, robiło się barwniej i weselej, świetnie się spędzało wspólny czas podczas rozmaitych spotkań polonijnych.

Cześć Jej pamięci!

Tuż przed świętami Bożego Narodzenia, 22 grudnia 2020 odszedł w Warszawie Wojtek Borowik – prezes ze Stowarzyszenia Wolnego Słowa, działacz opozycji antykomunistycznej, który wielokrotnie brał udział w polonijnych projektach w Berlinie. Wojtek łączył ludzi, nie dzielił, posiadał dobre umiejętności komunikacyjne.

Żegnaj Wojtku!

Koronowirus wywrócił do góry nogami nasze życie, całkowicie zdominował naszą codzienność. W internecie mamy zalew sprzecznych informacji, chaos zapanował wszędzie i w dużym natężeniu, nasza codzienność to plątanina spraw i emocji. To, co mnie wewnętrznie definiuje, to prawo życia w zgodzie z sobą i swoimi wartościami, a nie kogoś innego. Mam pełne zaufanie do profesjonalnych zaleceń medycznych, ufam wiedzy i ekspertyzom naukowców, tylko ich zalecenia mogą nas wszystkich uchronić przed nieszczęściem! Powszechnie dostępną szczepionkę przeciw Covid-19 traktuję jako dobro publiczne, z którego zamierzam naturalnie skorzystać.

Nie ubolewam specjalnie z powodu narzuconych ograniczeń w kontaktach społecznych, także braku bliskości z rodziną. Na szczęście media społecznościowe Facebook, WhatsApp czy Skype, czyli tzw. cyfrowa rzeczywistość umożliwia nam kontakt ze sobą. Sądzę, że ta sytuacja wzmocniła jeszcze bardziej nasze relacje interpersonalne, chociaż najważniejszą wartość stanowią jednak spotkania twarzą w twarz.

Prawdą jest, że na świecie nagromadziło się sporo zła, choć zawsze wydawało mi się, że żyjemy w najlepszym z możliwych światów i dalej tak uważam. Świat potrzebuje od nas dobra, które tkwi w naszym sercu, musimy kierować się zasadami miłości, wiary i nadziei w stosunku do drugiego człowieka.

Nie skarżę się na los, wierzę mocno w to, że jeszcze będzie pięknie, jeszcze będzie normalnie. Cieszę się z faktu, że jestem zdrowa, że święta spędziłam w domowym ciepełku, a nie w szpitalu, pod respiratorem, w trumnie czy na cmentarzu. W sytuacji pandemicznej nic mi więcej nie potrzeba, żyję według własnego scenariusza w przyjaznym otoczeniu, uwielbiam to, co mnie otacza.

Często słucham refleksyjnej piosenki Johna Lennona „Wyobraź sobie”, którą Państwu dedykuję z okazji Nowego Roku 2021

WYOBRAŹ SOBIE (IMAGINE)

Pomyśl, że nie ma nieba
To przecież proste tak
Pod nami nie ma piekła
Nad głową – tysiące gwiazd.
Wyobraź sobie ludzi
Gdy pokój ogarnia świat
Pomyśl, że nie ma granic
To takie proste…wiesz
Nikt nie zabija za nic
Religii nie ma też.
Wyobraź sobie, że ludzie
Żyją dzisiejszym dniem
Powiesz że to marzenia
Lecz przecież nie jestem sam.
Któregoś dnia staniesz ze mną
Bo to jest nasz wspólny świat
Pomyśl, że nie ma głodu
To łatwe, przecież wiesz
Już nie ma żadnej biedy
Chciwości ani łez.
Wyobraź sobie ludzi
Dbających o cały świat
Powiesz, że to marzenia
Lecz przecież nie jesteś sam
Któregoś dnia staniesz ze mną
Jeden jest nasz wspólny świat.

tłum. Michał Worgacz


Ela Kargol
Ten rok był wyjątkowy, zaczął się dobrze, kończy mniej dobrze. W tym całym “mniej dobrze” jest dużo dobrego. Na wiele rzeczy pozwala inaczej spojrzeć, inne rzeczy docenić. W moim przypadku nie tylko pandemia namieszała.
Gdy zachodziło słońce na czerwono, moja babcia zawsze mówiła, że będzie wojna, albo coś gorszego. Nie zawsze spełniały się przepowiednie babci.
Ta czerwień powstaje z rozproszenia światła na zawieszonych pyłach. Nawet nie wiem, czy to o te smogowe pyły chodzi. Jakby tak było, to im gorzej tym piękniej?


Zbigniew Milewicz
Nie będzie to specjalnie odkrywcze, co napiszę, ale na przekór trendom starałem się nie myśleć za dużo o wirusie, tylko robiłem swoje, czyli żyłem. Jak corona człowiekowi spadnie z głowy, to żyje mu się lżej. Poza tym układałem nowe rymy, ale nawet totalnie niemuzyczne ucho do słowa Biontec dobrałoby “majątek”, a więc faktycznie nie był to dla mnie zbyt odkrywczy rok. Mam nadzieję, że pod tym względem Nowy będzie lepszy, czego i Państwu życzę.

 


Brigitte von Ungarn-Sternberg
Einen Gruß zur Jahreswende!
Das Video hat mich sehr fasziniert, wie man nämlich per Videokonferenz einen ‚Götterfunken‘ erzeugen kann, bzw. Freude.
Wie die das wohl gemacht haben!?!

Ein gesundes, frohes 2021 wünsche ich allen!
Brigitte

Da diese Melodie zur Europahymne geworden ist, kann mit ihrer Aufführung möglichst eine ‚Europabegeisterung‘ neu angefacht werden. Das hat unser Kontinent auch wirklich immer wieder nötig, nämlich dass wir unseren Zusammenhalt stärken.

Die Völker und Nationen in Europa werden immer sie selbst bleiben mit ihrer Sprache, Geschichte und Kultur. Man braucht keine Angst zu haben ein Schmelztiegel oder schlimmer noch ein Einheitsbrei zu werden. Außerdem gab es in allen Jahrhunderten der Geschichte ständig europaweite Entwicklungen zusammen oder auch gegeneinander. Wenn man mit offenen Augen durch europäische Städte geht, kann man das ablesen z.B. in Stadtplanung und Architektur.

Der Dirigent Christian Thielemann hat einmal gesagt, dass er an Beethoven besonders bewundert, dass er niemals aufgegeben hat trotz Taubheit und abnehmender Gesundheit.

Ich glaube, dass das als Energie zu uns über die Musik kommt:

Niemals aufgeben!


Ewa Maria Slaska
I na końcu życzenia i podziękowania ode mnie, Adminki i Redaktorki tego bloga. Dziękuję Wam wszystkim za Wasze teksty, ale jeszcze bardziej za przyjaźń, jaką od Was otrzymuję. Niech ten Nowy Rok 2021 pozwoli nam zachować to, co udało się nam ocalić w minionym roku, czyli właśnie Przyjaźń, Miłość i Solidarność.

Nie damy się!

Als Redakteurin und Administratorin dieses Blogs möchte ich mich bei Euch allen für Eure Texte bedanken, aber vielmehr sogar für die Freundschaft, die ich mit den Texten von Euch bekomme. Ich hoffe, dass das Neujahr 2021 uns erlaubt, dies zu bewahren, das wir vom vergangenen Jahr rübergerettet haben: Freundschaft, Liebe, Solidarität.

Niemals aufgeben!


Ciąg dalszy – Fortsetzung

Koledzy mojej Cioci

Ciotuchna (spisała Ewa Maria Slaska)

Moja Ciocia ma 92 lata i jest ostatnią osobą z rodziny z tego pokolenia. Wszyscy inni już odeszli, a ona wciąż sprawna intelektualnie, dowcipna, zaangażowana, mieszka z kotem na Ochocie w Warszawie. Ja mam Ciocię na Ochocie, mówię zawsze, jak ktoś mnie pyta, gdy jadę do Warszawy, gdzie będę mieszkała? Ciocia teraz, od dwóch chyba lat, już nie pisze sama, ale dawniej pisała, jako Mirka albo jako Ciotuchna, jej teksty można znaleźć tu na blogu, liczne i na różne tematy, od wspomnień okupacyjnych po relacje o tym, jak domowa suczka miała małe. Dziś już nic mi nie napisała, ale porozmawiałyśmy.

Zacznijmy więc od tego, że Ciocia chodziła do słynnej szkoły, czyli tzw. Rejtana, który był jedyną szkołą, jaka w miarę nietknięta wyszła z wojny i powstania. Reszta leżała w gruzach, a uczniowie tłoczyli się jakichś zaimprowizowanych budynkach. W szkolnym roczniku Cioci, tym który przyszedł do szkoły w roku 1946, a w roku 1948 zdał maturę, było kalendarzowo licząc aż siedem lat metrykalnych. Najmłodsi uczniowie urodzili się w roku 1931, a uczyli się na kompletach i często przeskakiwali klasy. Z drugiej zaś strony byli też uczniowie z roczników 1924 czy 1925, którzy przez całą wojnę nie mogli chodzić do szkoły. Teraz uczyli się wszyscy razem, a byli wśród nich różni bardzo potem znani ludzie. Jednym z nich był malarz Fangor, o którym już kiedyś z Ciocią sobie poplotkowałyśmy, a ja te plotki spisałam i opublikowałam TU.

Tym razem właściwie nie będzie nic o Fangorze, tylko troszeczkę o Madzi, która z Ciocią i Józiem chodziła do tej samej klasy i o tym Józiu dziś poplotkowałyśmy, czyli o Józefie Patkowskim, a to dlatego, że właśnie ukazała się jego biografia, zatytułowana…

Niezwykły tytuł, a podobno on sam był równie niezwykły. Urodził się 15 listopada 1929 roku w Wilnie. Dziś miał by urodziny, i to sprawiło, że dziś tu o nim piszę. Zmarł 26 października 2005 roku w Warszawie.

Pochodził ze znanej profesorskiej rodziny. Jego ojciec, również Józef, był profesorem fizyki na Uniwersytecie w Wilnie, niewykluczone, że również dziadek był profesorem, ale na temat dziadka nic nie znalazłam.

O tacie Józefa, muzyka i muzykologa, Wikipedia pisze:

Józef Stanisław Patkowski (1887-1942) – polski fizyk. Studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim i w Monachium. W 1917 uzyskał tytuł doktora filozofii. W II RP był naukowcem Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie. Tematem jego badań była promieniotwórczość i spektroskopia optyczna. W roku 1934 uzyskał nominację na profesora zwyczajnego. Po wybuchu II wojny światowej mieszkał w Warszawie z żoną i pięciorgiem dzieci. Był wykładowcą na tajnym Uniwersytecie Warszawskim. Zginął w nocy 20/21 sierpnia 1942 roku podczas bombardowania Żoliborza w trakcie sowieckich nalotów na Warszawę.

O synu zaś czytamy:

Józef Patkowski, (1929-2005) polski muzykolog i twórca muzyki filmowej. Zasłużony dla rozwoju polskiej muzyki elektro-akustycznej.
Ukończył w 1953 studia muzykologiczne na Uniwersytecie Warszawskim, przedstawiając pracę magisterską pt. “Znaczenie prawidłowości akustycznych w badaniach muzykologicznych”. Równocześnie, w latach 1950–1953 studiował fizykę na UW. Przeszedł do historii polskiej muzyki współczesnej, jako założyciel (w 1957) Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia – jednego z najstarszych na świecie, a pierwszego w Europie wschodniej, którym kierował do 1985. W 1974 założył Studio Muzyki Elektronicznej Akademii Muzycznej w Krakowie, które prowadził aż do 2000. Był także czynny w środowisku muzycznym, będąc latach 1979–1985 prezesem Związku Kompozytorów Polskich, później (1985–1996) sekretarzem generalnym Polskiej Rady Muzycznej przy UNESCO. Od 1989 do 1995 sprawował także funkcję prezesa Towarzystwa Muzycznego im. Karola Szymanowskiego. Był członkiem honorowym Związku Kompozytorów Polskich, Polskiego Towarzystwa Muzyki Współczesnej oraz Deutsche Gesellschaft für Elektroakustische Musik.

Na stronie culture.pl można jeszcze znaleźć notkę o karierze akademickiej Patkowskiego: Od 1952 roku był wykładowcą akustyki, technologii muzyki elektroakustycznej i estetyki muzyki XX w., do r. 1972 na stanowisku asystenta, w latach 1974-1995 starszego wykładowcy, a później docenta kontraktowego w Zakładzie Muzykologii Uniwersytetu Warszawskiego. W latach 1992-2000 był wykładowcą w Akademii Muzycznej w Katowicach, a w latach 1995-2000 profesorem nadzwyczajnym Akademii Muzycznej w Krakowie.

Recenzent(ka) biografii Patkowskiego pisze:

Agnieszkę Pinderę zafascynowały łatwość, z jaką Patkowski łączył wiedzę z różnych dziedzin, oraz intuicja pomagająca mu wyławiać nowe, wartościowe przejawy twórczości. Zgromadzony materiał pokazuje, że można Patkowskiego uznać za jednego z pierwszych kuratorów sztuki w Polsce, oddanego artystom opiekuna projektów na pograniczu nowych mediów, performansu i instalacji. Tak jak awangarda w muzyce ukształtowała Patkowskiego jako muzykologa, tak neoawangarda na polu wszystkich sztuk ukonstytuowała przyjętą przez niego rolę – mediatora między dziełem a odbiorcą. „Ambasador muzyki z Marsa” jest więc nie tylko biografią Józefa Patkowskiego, ale też raportem z kształtowania się nowego interdyscyplinarnego zawodu kuratora, który upowszechnił się wraz z nadejściem XXI wieku i wyszedł poza mury muzeów i galerii sztuki współczesnej.

Pisze też, że: Patkowski swoją pasję realizował dzięki współpracy z kompozytorami i animacji życia koncertowego, a dla jego audycji – nadawanych począwszy od 1959 roku – zasiadali przed radioodbiornikami spragnieni nowej muzyki słuchacze.

Inny recenzent, dr hab. Paweł Możdżyński, dodaje, że tłem życia zawodowego Patkowskiego były kolejne punkty zwrotne życia kulturalnego w XX wieku: socrealizm, odwilż, stan wojenny, obrady Okrągłego Stołu.

Przyglądam się tym różnym zapiskom i dziwię się, że nie ma w nich tego, co prawdopodobnie z punktu widzenia (słyszenia?) normalnego widza w tym, co wiemy o Patkowskim jest pewnie najważniejsze: był jednym z twórców i kuratorów Warszawskiej Jesieni, festiwalu, o którym Ciocia powiedziała krótko i treściwie: moje ucho tego słuchać nie umiało i nie chciało.

Międzynarodowy Festiwal Muzyki Współczesnej „Warszawska Jesień” to największy w Polsce i jeden z ważniejszych na świecie festiwali muzyki współczesnej. Powołany został do życia w roku 1956, a już w roku 1958 podjęta została decyzja, że organizowany będzie corocznie. Przez długi czas był to jedyny festiwal muzyki współczesnej w Bloku Wschodnim. Organizatorem “Warszawskiej Jesieni” jest od początku Związek Kompozytorów Polskich. Festiwal odbywa się w drugiej połowie września i trwa dziewięć dni.

W powyższych zapiskach nie ma też innej, z naszego punktu widzenia, ważnej informacji: w roku 1985, po 25 latach pracy, Józef Patkowski został wyrzucony z Polskiego Radia.

Krzysztof Knittl na pogrzebie Józefa Patkowskiego przypomniał nie tyle wielką postać, ile człowieka, który przyjął jego i jego żonę na rok do siebie na mieszkanie, kiedy Knittl kończył pracę magisterską i nie miał gdzie mieszkać. Wspomina to z wielką atencją i wzruszeniem.

…miał bardzo silną, przywódczą osobowość, był niezwykle kreatywny i oryginalny, a także skuteczny. Wymyślał lub wynajdywał istotne muzyczne cele i najczęściej sam realizował swoje projekty (…) lubił pracować w grupie i umiał kierować zespołami wielkich indywidualności. Przyjaźnił się z najwybitniejszymi twórcami swojej epoki, drugiej połowy XX wieku, (…) często przebywał z młodymi kompozytorami, w Studio Eksperymentalnym organizował dla nich seminaria i warsztaty, próbując zarazić ich swoją miłością do nowej sztuki, a nade wszystko do muzyki elektroakustycznej. (…) był tolerancyjny, miał wyrafinowane poczucie humoru, (…) świetnie gotował.

Cała nasza klasa u Rejtana, ta która zdawała maturę w 1948 roku, była bardzo ciekawa, mówi Ciocia. Była to klasa matematyczna, a mnie ta informacja stopuje, bo całe życie wiedziałam, że Ciocia jest zakamieniałą humanistką i, bądź co bądź, psycholożką. Dlaczego chodziłaś do klasy matematycznej?, pytam i myślę, że znam Ciocię całe swoje życie, przegadałyśmy ze sobą setki, a może tysiące godzin i nie wiedziałam, że jako licealistka ciocia uważała się za matematyczkę i zamierzała studiować na politechnice.

W klasie było sześć dziewcząt i 40 chłopaków. Była taka grupka czterech kolegów – Józek Patkowski, Bogdan Wyporek, Maciek Zimiński i Rysio Gajewski – która… wybudowała sobie łódkę. Gdy łódka była gotowa, chłopcy spytali katechetę, księdza Bronisława Kuleszę, czy zechciałby ją poświęcić? Kulesza był typem księdza rebelianta, do historii nie tylko szkoły przeszło, że cytował… Lenina w oryginale, bo, jak twierdził, tłumacz nic nie zrozumiał i wszystko przeinaczył. Kulesza zgodził się, przyszedł umówionego dnia nad Wisłę, poświęcił łajbę i wszedł jako pierwszy na łódź. Stał wyprostowany jak maszt, a ubrany był w sutannę, tymczasem łódź nieubłaganie zanurzała się w modrej wodzie Wisły. Chłopcy rzucili się do cum, przyciągnęli łódkę na brzeg, przemoczony Kulesza wysiadł i bez słowa sobie poszedł. Pierwszego dnia szkoły cała czwórka siedziała w klasie cicho jak myszy pod miotłą. W końcu Kulesza był i księdzem, i nauczycielem, a oni go zwabili nad rzekę i narazili na różne nieprzyjemności, za które można się było spodziewać co najmniej reprymendy, a najpewniej również kary. Tymczasem ksiądz nie wspomniał o niczym nawet jednym słówkiem, tak jakby całej afery w ogóle nie było.

Chłopcy byli bardzo zainteresowani sportami, pływali, wiosłowali, jeździli na nartach. W szkole było też dobrze działające kółko teatralne. Co ciekawe, dodaje Ciocia, w tym roczniku maturalnym było aż 12 małżeństw. Jednym z nich było małżeństwo ślicznej Madzi, całej w loczkach, z Józiem Patkowskim, w którym urodziło się dwoje dzieci, a które się jednak dość szybko rozpadło. Druga żona Józia była ponoć dość rozmowna, tymczasem Józio, który w końcu nie tylko wykładał akustykę, ale i komponował, a do komponowania, jak mówił, potrzebna jest cisza, gdy przychodzili goście wychodził do kuchni i przygotowywał kolację. Tam przynajmniej było cicho, a kluski nie gadały, tylko smakowały. To zresztą wiemy, Knittl już nas poinformował, że Józef Patkowski gotował nader smakowicie.

Tyle ploteczek szkolnych o wielkim reformatorze powojennej polskiej sceny muzycznej. Pozostaje jednak pytanie, jak to się stało, że matematyczka zamiast studiować elektryczność na politechnice, poszła jednak na studia psychologii w Wyższej Szkole Higieny Psychicznej? I tu, nie po raz pierwszy zresztą, usłyszałam pochwałę… choroby. Podczas wakacji przedmaturalnych Ciocia pojechała na obóz harcerski, który był oczywiście fantastyczny, tyle że wszystkie harcerki wróciły chore na szkarlatynę. Jej stan był tak ciężki, że została umieszczona w szpitalu na oddziale chorób zakaźnych. Czyli z zakazem odwiedzin. Czytać też nie bardzo było można, bo książki też się zarażały szkarlatyną i trzeba je było niszczyć, a w pierwszych latach powojennych nie niszczyło się książek! Ciocia leżała więc sobie sama i bez żadnego zajęcia, zdana całkowicie na siebie samą i własne myśli. Tak się więc stało, że przyszłam do szpitala jako matematyczka, a gdy sobie wszystko gruntownie przemyślałam, po sześciu tygodniach wyszłam jako humanistka.

Trochę zimy latem

Janina Kowalska

Wiatr

Jest koniec lutego. Siedzę sobie w ciepłym pokoju u córki we Florencji i patrzę na skutki wzmagającego się wiatru. Nawet pada trochę śniegu. Miasto jest wciśnięte między góry i ten śnieg pada prawdopodobnie tam, a tu jest go tyle, ile go wiatr przywieje. Po drugiej stronie ulicy w ogródku rośnie młody cyprys, jest na wysokości metra podparty drewnianym płotkiem, ale wiatr i tak miota nim na wszystkie strony.

Przypomniał mi ten wiatr dzień sprzed lat, który…

Za oknem mojego pokoju w Poradni Zdrowia Psychicznego, gdzie pracowałam jako asystent społeczny1, wisiały dwie biało-czerwone flagi. Był 17 stycznia 1955 roku, rocznica „oswobodzenia“ Warszawy przez Armię Radziecką. Nie o politykę mi to jednak chodzi, a opiszę ten dzień z punktu widzenia kobiety-matki.

Rozmawiałam właśnie z rodziną pacjenta, gdy do drzwi zastukała sekretarka i powiedziała, że jest do mnie telefon. Bardzo zdziwiona pobiegłam do sekretariatu. Dzwoniła moja mama, która u siebie w pracy miała na biurku radio. Powiedziała, że właśnie usłyszała komunikat o nadchodzącym nad Warszawę bardzo silnym wietrze. Wróciłam do rozmowy z bliskimi pacjenta. Zauważyłam, że flagi za oknem już nie zwisają spokojnie i szarpie nimi wiatr. Widać było, że się wzmaga. Zakończyłam rozmowę i poszłam poprosić szefa o zwolnienie z dalszych godzin pracy. Miałam dwie małe córeczki, starsza, trzyletnia Małgosia była w przedszkolu blisko domu, półtoraroczna Maria w żłobku, około 5 kilometrów od mojego miejsca pracy. Zastanowiłam się przez chwilę, co mam robić i co się stanie, gdy wiatr osiągnie większą szybkość, temperatura spadnie i zmrozi wczorajszą odwilż?

Szef pozwolił mi wyjść z pracy.

Nie mogłam liczyć na pomoc męża, który pracował w szpitalu i jednocześnie kończył studia medyczne. Był tak zajęty, że nawet nie wiedziałabym, dokąd mam dzwonić, żeby się z nim porozumieć. Zatelefonowałam więc jeszcze z Poradni do Ojca, który sam był odpowiedzialny za swoją pracę redakcyjną i nie obowiązywała go, modna wówczas, dyscypilna pracy.2

Umówiłam się z Ojcem, że przyjedzie do domu i będzie na mnie czekał. Wiatr szarpał flagami coraz mocniej, wczorajsze kałuże ścinał mróz, a ja pobiegłam na postój taksówek. Widziałam, jak odjeżdżały, ale udało mi się złapać ostatnią, jaka tam stała. Pojechaliśmy prosto do żłobka, trochę to trwało, bo zrobiła się potężna ślizgawica. Podjechaliśmy jak najbliżej wejścia, ale miałam jeszcze do przejścia około 50 metrów wzdłuż siatkowego płotu. Było bardzo ślisko, nogi mi się rozjeżdżały, łapałam się siatki, a z tyłu naciskał na mnie potężny wiatr. Odebrałam Marysię, nie tłumacząc , dlaczego ją zabieram wcześniej, bo nie chciałam siać paniki. Opatuliłam małą, jak mogłam, zakryłam jej buzię szalikiem. Trzymając dziecko w ramionach doszłam do ścieżki przy płocie. Uderzył we mnie potężny wiatr. Teraz wiał mi w twarz i był tak silny, że szarpał mnie razem z dzieckiem, omal mnie nie przewrócił. Uczepiłam się jedną ręką siatki i pociągając się za nią, usiłowałam iść. Moje zmagania zauważył czekający na mnie taksówkarz. Wyskoczył z auta, przybiegł na pomoc, objął mnie w pół i pchał do przodu, a ja jechałam na butach jak na łyżwach, kurczowo trzymając przerażone dziecko. Tak dotarliśmy do samochodu. Kazałam jechać do domu, a nie, jak to sobie przedtem umyśliłam, do przedszkola. Liczyłam, że Ojciec już jest. Zapłaciłam za ten kurs, jak to się mówi, oczy z głowy, ale też bardzo podziękowałam taksówkarzowi za pomoc.

Ojciec już był w mieszkaniu i usiłował napalić w piecyku, ale wiatr wydmuchiwał ogień na tacę leżącą przed piecykiem. W pokoju było przeraźliwie zimno. Ogrzanie go zawsze było skomplikowane, bo piecyk był podczepiony do drzwiczek dużego pieca, który w środku był całkiem zrujnowany, ale miał drożny kanał do wylotu komina. Położyłam ubrane dziecko na tapczanie i razem z Ojcem wzięłam się za rozpalanie. Trzymałam drzwiczki od piecyka, żeby ogień nie wylatywał, a piec „złapał ciąg“. Po kilku minutach udało się. Zostawiłam małą z Dziadkiem. a sama pobiegłam do przedszkola po Małgosię. Ubrałam ją i wzięłam na ręce, mocno ją do siebie przytulając. Kiedy wyszłam na ulicę, dziecko się przestraszyło i rozpłakało. Rozpięłam palto i przycisnęłam ją do siebie, całkowicie ją odgradzając od potwornego wiatru, i tak ruszyłam biegiem do domu. Małgosia przytulona do mnie, uspokoiła się. Biegłam tak z dziesięć minut, wiatr między domami nie był tak agresywny, a może ja się przyzwyczaiłam. W domu było ciepło i Marysia, już już bez płaszczyka, siedziała zadowolona na tapczanie. Ja padłam bez tchu. Ojciec zrobił herbatę i to mi wróciło siły. Najważniejsze, że dzieci były w domu.

Wiatr szalał i wzmagał się. Przed wieczorem mój mąż i mama też wrócili do domu. Mąż autobusem dojechał do Placu Uniii Lubelskiej i tam musiał się przesiąść do tramwaju. Na placu nawet w spokojne dni było wietrznie, a teraz, bez podpórki, nie można było ustać na nogach. Mąż na przystanku tramwajowym, w berecie naciągniętym na czoło i uszy, z podniesionym kołnierzem, stał trzymając się słupa latarni, ale do tramwaju miał do przebycia kilka kroków. Dwa razy nie udało mu się pokonać tej odległości, ale za trzecim zgiął się w pół i dobrnął do wejścia. Mama w pracy robiła bilans roczny i miała wracać do domu też dopiero wieczorem. Na szczęście trafiła na moment, gdy wiatr osłabł, dotarła do tramwaju i bez przeszkód do domu.

Wicher zrobił dużo szkód w Warszawie, wciąż jeszcze nie odbudowanej. W spalonych domach przewracały się ściany i leciały cegły. Było kilka osób rannych.


1/ Na początku lat pięćdziesiątych przyjechała do Warszawy Jekaterina Furcewa, minister oświaty Związku Radzieckiego, i wygłosiła na Uniwersytecie Warszawskim wykład „O szkodliwości stosowania badań psychologicznych“. Zamknięto wtedy wydziały psychologii, a psychologów przemianowano na asystentów społecznych. Zakazano, pod karą zwolnienia z pracy, stosowania testów. W Poradni Zdrowia Psychicznego jedna ze starszych psychologów, w wyjątkowo trudnym do diagnozy przypadku, zastosowała test osobowości. Nie wiadomo, jak ta wiadomość dotarła do dyrekcji i wywołała panikę; panią chciano zwolnić z pracy, a była tuż przed emeryturą. Z trudem udało się ją obronić.

2/ Dyscyplina pracy polegała wtedy na tym, że trzeba było przychodzić do pracy super punktualnie, a po przyjściu można już było nic nie robić.

Halszka (5)

Janina Kowalska

Wspomnienia o mojej Mamie – życie po wojnie

(Uwaga fragment tego wpisu już TU publikowałam)

Wszyscy martwili się o to, z czego będziemy żyć, bo gorzelnia, w której pracowali obaj wujkowie i ciotka, została zamknięta. Co prawda mieliśmy sporo butelek spirytusu, który rozdano pracownikom przed wejściem wojsk sowieckich, a w tamtym czasie była to dobra „waluta”, za którą od żołnierzy rosyjskich można było kupić każde jedzenie. Nie wiedzieliśmy nic o najstarszym bracie Halszki i Edwarda, Ryszardzie, który mieszkał pod Tarczynem, trzeba było się jakoś z nim skontaktować, ale jak? Front był niedaleko, poczta nie działała, pociągi nie chodziły, a mróz nadal trzymał i było dużo śniegu i lodu.

Gdzieś chyba w połowie lutego mama oznajmiła, że pójdzie do brata na piechotę, “to będzie jakieś 30 kilometrów, w dwa dni zajdę”. Edward chciał iść z Mamą, ale stanowczo się temu sprzeciwiła. Teraz wszyscy zastanawiali się, w co ma się ubrać, żeby w tej drodze nie zamarzła.

Wyszła z domu o świcie ubrana w dwa swetry, żakiet i jesionkę, a na to wszystko miała chłopską chustę założoną na głowę i spadającą na ramiona. Wyglądała jak wiejska babina i dobrze, bo nie wyróżniała się wyglądem. W kieszeniach żakietu i palta miała dokumenty, pieniądze i coś do jedzenia. Trasę omówiono już w dniach poprzednich, ale jak ją wytyczono, tego nie wiem, bo nikt nie miał żadnej mapy. Poszła na “czuja”, „na nos”, no i „koniec języka za przewodnika”. Bardzo się o nią martwiłam. Mama znała język rosyjski, ale w tamtych czasach przyznawanie się do tego było ryzykowne, bo znających rosyjski często brano za szpiegów, a jak kończyli szpiedzy w czasie wojny, wszyscy wiemy. Całą nadzieję pokładałam w tym, że Halszka będzie wiedziała, kiedy się można przyznać do znajomości języka, a kiedy nie.

Wróciła po tygodniu, bardzo zmęczona, ale cała i zdrowa. Powitaliśmy ją jak bohaterkę, a wieczorami opowiadała nam o tej trudnej drodze.

W tamtą stronę szła dwa dni, nocowała w jakiejś wsi. Były to czasy, kiedy każdego wędrowca przyjmowano na nocleg, bo dużo ludzi chodziło, poszukując swoich bliskich wypędzonych przez Niemców z Warszawy i okolic. Opowiadała, że kilka razy podwoziły ją samochody wojskowe, które często zatrzymywały się same, a czasem ona, machnięciem ręki, je zatrzymywała.

Ryszard oniemiał prawie, widząc Mamę w drzwiach swojego domu, ostatnio widzieli się jakieś dwa lata temu. Radość z tej wizyty była ogromna, ale i zdziwienie, że taką drogę przebyła w tak mroźną pogodę. Po czterech dniach ruszyła z powrotem i dotarła do Żyrardowa w… jeden dzień.

Wdała się w rozmowę z żołnierzem rosyjskim, który prowadził zatrzymaną przez nią ciężarówkę. Rozmawiała z nim po rosyjsku, a on po chwili rozmowy przestraszony zapytał ją, czy nie jest szpiegiem, bo tak dobrze zna język. Wtedy Halszka zrobiła mu wykład, jak to za cara gnębiono Polaków i kazano mówić po rosyjsku, nawet w szkole lekcje były w tym języku i wszyscy z jej pokolenia znają ten język. Chłopina zrozumiał i wyłożył jej swój propagandowy pogląd na carat. Wzruszył się tak, że zboczył z drogi i podwiózł mamę pod sam Żyrardów. Mama spytała go, czy nie będzie miał kłopotów, że jedzie nie tą drogą, którą mu kazano, ale ją uspokoił mówiąc, że w zimie drogi są zawiane śniegiem i trzeba jechać tak, żeby nie utknąć w zaspie. Ostatni odcinek przebyła piechotą, ale leciała jak na skrzydłach z radości, że wyprawa, acz ryzykowna, tak pomyślnie się kończy.

To była ostatnia odważna eskapada Halszki. W maju skończyła się wojna, w końcu maja wrócił z obozu ojciec, zdrowy i cały. Na jego widok Halina zasłabła, a wracający szczęśliwie mąż chwycił w ramiona mdlejącą żonę. Po okresie powitań i opowiadań Halina oddala całą inicjatywę w ręce Wiktora i odsunęła się w cień.

Ja twierdzę, że każdy człowiek ma w sobie pewien zasób energii, odwagi, inicjatywy i jeżeli je zużyje, już ich odnowić nie może. Te zasoby są różnej wielkości u różnych osób, ale u wszystkich są nieodnawialne. Halszka wszystkie te zasoby miała w nadmiarze, ale warunki życiowe i historyczne zmusiły ją do całkowitego ich zużycia i nic jej nie pozostało. Stała się innym człowiekiem.

O tym innym człowieku będę pisać dalej, ale już nie będę używać imienia Halszka, bo to imię pasuje do tej przebojowej kobiety, którą była. Teraz będę pisać nazywając ja pięknym określeniem Matka, mama.

Po wojnie zmieniła zawód, już nie mogła być nauczycielką, bo nie miała na to siły. Ryszard nauczył ją prowadzenia ksiąg rachunkowych, czyli księgowości.

Ten zawód pasował do jej nowej osobowości – spokojne i systematyczne wpisywanie cyferek w odpowiednie rubryczki i pilnowanie, żeby wszystko się ze sobą zgadzało. Jako księgowa pracowała przez dziesięć lat w różnych instytucjach, wszędzie była lubiana i garnęły się do niej młodsze osoby, często też okrutnie doświadczone przez wojnę. Cały czas prowadziła dom, przyjmowała gości, chodziła z ojcem do kin, do teatrów. Często pomagała ludziom, opiekowała się tymi, którzy tej opieki potrzebowali, lubiła ludzi i otaczała się nimi, sama od życia nie wymagała wiele. Stale znajdowała sobie temat do martwienia się o coś lub o kogoś. Była skrajną pesymistką, choć losy jej życia raczej napawały optymizmem, z tylu opresji wyszła zwycięsko, ale musiała się czymś martwić.

Każdego wychodzącego z domu, pytała kiedy wróci i bardzo się denerwowała o każde nawet minimalne spóźnienie.

Po skończeniu 50 lat coraz częściej chorowała, przy jakimś rutynowym badaniu wyszło na jaw, że ma zaawansowaną cukrzycę. Leczenie było trudne, bo cukrzyca była insulinooporna, ustawienie dawek insuliny musiało się odbyć w szpitalu, gdzie leżała ponad dwa tygodnie. Dostawała bardzo duże dawki, które wydalała, do domu wypisano ją z zaleceniem dwóch zastrzyków dziennie. Cukrzyca działa destrukcyjnie na wiele narządów. W rezultacie mając 57 lat Mama musiała przestać pracować i przejść na rentę inwalidzką. Taką ciężką cukrzycę spowodowały, najprawdopodobniej, ciężkie przejścia wojenne.

Mama zawsze była krótkowidzem, po kilku latach choroby miała już ponad 50% utraty wzroku. W domu nosiła okulary, nikt z domowników nie zauważył, kiedy zaczęła je nosić i na ulicy (pamiętamy jak negatywnie była nastawiona do okularów). Nie umiała jednak schodzić po schodach w okularach, zakładała je dopiero na zewnątrz, chodziła już wówczas z laską i może to laska dawała jej pewność stąpania. Miała nagłe skoki ciśnienia i w 65 roku życia doszło do wylewu krwi do mózgu. Nastąpił paraliż lewej nogi i ręki. Chorobę znosiła cierpliwie i z rezygnacją. Co dzień przychodziła rehabilitantka, która ćwiczeniami uruchomiała bezwładne kończyny. Po prawie roku ćwiczeń i fizykoterapii bezwład ustąpił.

W latach pięćdziesiątych nasze mieszkanie zaczęło „pęcznieć”. Najpierw ja wyszłam za mąż i wprowadziłam do domu męża, a później urodziłam w odstępie półtora roku dwie córki. Oboje rodzice bardzo się cieszyli z wnuczek i byli dumni, że zostali dziadkami. Mama, w miarę swoich możliwości fizycznych, pomagała nam przy dzieciach.

Nie lubiła opuszczać na dłużej domu, z trudem udawało się ojcu i nam namówić ją na urlop nad morzem, ale przywykła do tych wyjazdów, w to samo miejsce i do tego samego gospodarza w Kuźnicy na półwyspie helskim.

Każde święta gromadziły u nas rozproszoną po Polsce rodzinę. W 1962 roku zbliżała się 40 rocznica ślubu rodziców. Mama wtedy powiedziała, że do złotego wesela (50 lat) to ona nie dożyje, wobec tego postanowiła zaprosić gości na czterdziestolecie i zrobić wystawne przyjęcie. Tak się też stało, jak powiedziała.

Po 15 latach naszego małżeństwa i mieszkania we wspólnym mieszkaniu z rodzicami, dostaliśmy, kilka przystanków dalej, nasze pierwsze samodzielne mieszkanie. Córki kończyły już szkolę podstawową, więc czas był się wyprowadzić. Mama kiedy ją, dużo wcześniej, uprzedziłam, po prostu się na nas obraziła, była nawet uszczypliwa, mówiąc o tym. My jednak rozumieliśmy te obawy, bo widzieliśmy jakie postępy robi choroba.

W 1971 roku nastąpił drugi wylew o wiele większy niż poprzedni, trzeba było oddać mamę do szpitala, gdzie nie odzyskawszy przytomności po 24 godzinach zmarła, 13 lutego 1971 roku. Miała 72 lata.

Tak się zakończyła historia życia kobiety, która przeżyła dwie wojny – przeżyła je aktywnie i żadne z doznanych trudności i cierpień nie zdołały zgasić w niej płomienia miłości do Ojczyzny.

Halszka (4)

Janina Kowalska

Wspomnienia o mojej Mamie – wojna

Kiedy wybuchła wojna, oboje rodzice w ciągu jednego dnia stracili pracę. Właścicielami firmy, w której pracował tata, byli dwaj Węgrzy, którzy już 31 sierpnia wsiedli w samochód i nie wypłacając pensji pracownikom, uciekli na Węgry. Ojca nie powołano do wojska, a kiedy 2 września zgłosił się na poligon w Rembertowie, nie dali mu przydziału, mówiąc że jest za stary. Miał wtedy 44 lata. Poszedł na wschód Polski, szukać wojska, bo tam miała się formować armia, mająca stawić skuteczny opór Niemcom, ale po wkroczeniu bolszewików do Polski ten plan upadł definitywnie. Ojciec wrócił do Zielonki w październiku, Był w polowym mundurze, co znaczyło, że jednak znalazł jakiś oddział, który go przyjął w swoje szeregi.

W czasie działań wojennych przez krótki czas byłyśmy obie u znajomych, którzy mieli willę w lesie. Halinie wydawało się to miejscem bezpiecznym. Niestety po trzech dniach wojsko w lesie ustawiło armatki przeciwlotnicze i nam wszystkim kazano opuścić tę willę. Przeniosłyśmy się do wujków, których dom stał na górce, a ogród znajdował się dużo niżej. W zboczu góry była wykopana i wymurowana dość duża piwnica, w której schroniło się kilka kobiet z małymi dziećmi. Do nich dołączyłyśmy obie z mamą. Nad piwnicą była ścieżka trawersująca zbocze. Strach nas ogarnął, kiedy usłyszałyśmy kroki biegnących po ścieżce nad naszymi głowami, żołnierzy niemieckich. Drzwi do piwnicy były jednak dobrze zamaskowane rosnącymi tam krzakami i wcale ich nie było widać. Po ustaniu walk wyszłyśmy z piwnicy, bo dom stał pusty i bałyśmy się, że Niemcy zajmą go dla wojska. Wermacht niechętnie wyrzucał z domów rodziny, gdzie były małe dzieci, a była nas tam cała gromada. Ja, dziesięcioletnia, byłam najstarsza. Halina znała jako tako język niemiecki i pertraktowała z wojskiem o pozostawienie nas na miejscu. Udało się i choć zakwaterowali nam w jednym pokoju oficera z ordynansem, czułyśmy się z nimi bezpiecznie. Wojsko frontowe niemieckie nie pokazywało jeszcze „pazurów”, jak to czyniło później SS i inne formacje partyjne.

Rodzice w niedługim czasie znaleźli kontakt z formującym się ruchem oporu. Były to oddziały, które przyjęły nazwę Związek Walki Zbrojnej, w skrócie ZWZ, który w 1942 roku wszedł w skład Armii Krajowej.

ZWZ zorganizował nie tylko odziały do walki, ale również służby pomocnicze kobiece, nazwane Wojskowa Służba Kobiet, w skrócie WSK. Do tej organizacji należały kobiece oddziały łączności, oddziały sanitarne i oddziały gospodarcze.

Halszka, która przyjęła pseudonim „Mała”, zorganizowała w naszym mieszkaniu „skrzynkę pocztową”, do której wpływała przynoszona przez łączniczki poczta konspiracyjna, zabierana później przez następne łączniczki i dostarczana do adresatów. Mała organizowała też kursy dla łączniczek. W Zielonce były trzy patrole łączniczek, komendantką ich była Mała. Organizowała też szkolenia, których program przewidywał obsługę polowych łącznic telefonicznych z doprowadzeniem do nich kabla i montażem, odbieranie wiadomości i przekazywanie ich dalej. Były wykłady z terenoznawstwa, nauka o broni, strzelanie oraz krótkie kursy sanitarne. Najważniejszym „przedmiotem” były zasady konspiracji.

W małym miasteczku prowadzenie pracy konspiracyjnej to było trudne zadanie, były to przecież spotkania sześciu młodych kobiet i instruktora, bo każdy przedmiot miał swojego wykładowcę. Wszystko w pełnej konspiracji. Szkolenia organizowała Mała i była naszą komendantką, ona też przydzielała łączniczkom konkretną pracę, po wykonaniu której składało się jej meldunek.

Ojciec miał pseudonim „Kuszel”. Zajmował się organizowaniem i szkoleniem kompanii wojskowej na terenie Zielonki, a w następnych latach prowadził kolejne turnusy Szkoły Podchorążych Piechoty. Działalność obojga rodziców była czysto społeczna, przez nikogo nie opłacana. A żyć z czegoś trzeba było. Na szczęście wokół Zielonki były zasobne wsie. Hodowano w nich nielegalnie trzodę chlewną, mięso wożono do Warszawy i z zyskiem sprzedawano. Nikt nie chciał trzymać pieniędzy, które traciły wartość, należało więc kupować dobra trwale. W tych wsiach sprzedawaliśmy posiadane przez nas rzeczy, niekoniecznie potrzebne do życia w warunkach wojennych, takie jak obrazy, dywany, zastawę stołową, maszynę do szycia. Zapewniło nam to życie przez rok, no może trochę dłużej, ale co dalej? Odeszła gosposia, Halina musiała się zająć domem, czego nigdy przedtem nie robiła. Ojciec, zaraz po ustaniu działań wojennych i powrocie do Zielonki, zgromadził narzędzia potrzebne do pracy elektryka i jeździł do Warszawy naprawiać elektryczność w uszkodzonych domach. Ta praca dawała dobry zarobek, ale po kilku miesiącach zamówienia ustały.

Halszka nie umiała jeździć na rowerze, ale na początku pracy konspiracyjnej zorientowała się, że ta umiejętność będzie jej bardzo potrzebna, rozpoczęła więc naukę. Nie bardzo jej to szło – miała wówczas ponad 40 lat i trudno w tym wieku zaczynać działalność sportową. Któregoś dnia zjawił się u nas mój brat cioteczny, Lutek, który od czasu do czasu przyjeżdżał do nas na rowerze z Warszawy. Ocenił umiejętności Haliny i powiedział, że ją nauczy jeździć. Wsiedliśmy wszyscy troje na rowery, Halina na swoim, koło niej Lutek. Złapał ją z tyłu siodełka mocną ręką, żeby czuła się pewnie. Ruszyliśmy, Lutek wołał „ciotka kręć” i to powtarzał, a mama kręciła pedałami i dobrze jechała. W pewnym momencie Lutek mocniej pchnął Halę do przodu, żeby nabrała rozpędu i puścił siodełko, nadal krzycząc „ciotka kręć”.

My jechaliśmy wolno, a mama pojechała znacznie do przodu, po czym zorientowała się, że ten jego okrzyk słyszy coraz słabiej. Postanowiła zobaczyć, gdzie jest Lutek, obróciła się, w tym momencie straciła równowagę i runęła do rowu, głową w dół. My przyśpieszyliśmy, ale gdy dojechaliśmy do niej, nie mieliśmy siły wyciągnąć jej z tego rowu, bo oboje śmialiśmy się do łez. Halina wściekła wygramoliła się sama na szosę, wsiadła na rower i pojechała. Od tej pory nie rozstawała się z rowerem, ale do końca swoich dni nie zapomniała nam tego śmiechu.

X

Jak już pisałam, najstarszy brat Haliny, Ryszard, był typowym starym kawalerem, ale i stary kawaler może się podobać kobietom. Tuż przed wojną wujek poznał przystojną panią, której się spodobał. Pani była rozwódką, nie nalegała więc na małżeństwo, a może nie chciała taką propozycją spłoszyć wolnego, dość przystojnego i dobrze sytuowanego pana. Halina patrzyła na to przez palce, zresztą dowiedziała się o tej pani nieco później, jak sprawa się już zaczęła. W jakiś czas po wybuchu wojny Ryszard oznajmił Halinie, że dostał interesującą propozycję poprowadzenia niewielkiego mająteczku swojego przyjaciela, który o ziemi i jej potrzebach wiedział niewiele i nie chciał zmarnować tego, w co włożył sporo pieniędzy. Ryszard na ziemi się znal i dłubać w niej uwielbiał. Wyprowadził się więc do wsi Korzeniówka pod Tarczynem i zabrał ze sobą swoja panią. Chyba gdzieś w zimie 41 roku zjawił się u nas z propozycją, że zatrudni Halinę jako ogrodniczkę i jeżeli się zgodzi, to powinna zabrać mnie ze sobą. Jak wiemy, z pieniędzmi było w domu „krucho” i taka propozycja rodzicom odpowiadała. Wyjechałyśmy obie do Korzeniówki pod koniec marca. Na miejscu okazało się, że dom, a raczej zaprojektowana z rozmachem willa, jest niewykończona i różnymi szparami wieje, no i wujek nie mieszka sam tylko z panią Władą, dość ładną panią, ale o niezbyt ładnym charakterze. Pani z góry potraktowała Halszkę i była wyraźnie zazdrosna o braterskie i opiekuńcze uczucia do dużo młodszej siostry. Rozpoczęły się prace w polu i w ogrodzie i na takie drobiazgi nie było ani czasu, ani siły.

Nadeszły święta Wielkiej Nocy, Halina pomagała Władzie w ich przygotowaniu, przed świętami przyjechała siostra Włady z dwojgiem dzieci i w pierwszy dzień świąt okazało się, że nakryte są dwa stoły do obiadu, jeden w jadalni, a drugi w kuchni dla służby. Przy tym kuchennym stole było miejsce dla mamy i dla mnie. Kiedy wszyscy siedli do jedzenia przybiegła siostra Włady z przeprosinami i zaproszeniem dla nas do stołu razem z nimi. Mama odrzekła, że tu jest nam dobrze, a na nalegania odpowiedziała – „tu gdzie ja siedzę zawsze jest salon” i do końca zostałyśmy w kuchni. Później były różne inne szykany ze strony cioci, wyprowadziłyśmy się do pokoiku przy stajni i Halszka wytrzymała tam do połowy lipca. Wujek Ryszard przepraszał Halinę i tłumaczył, że go tak ta osoba omotała, że nie może pisnąć ani słówka. Wyjechałyśmy i o Korzeniówce nie było mowy ani wspominków, aż do czasów powojennych, kiedy wujek ożenił się z Władą i wymógł pogodzenie się obu kobiet.

Wokół domu w którym mieszkaliśmy był spory, zaniedbany ogród. Halszka zwróciła się do właściciela z propozycja, że wydzierżawimy tę ziemię, będziemy uprawiać ogrodowiznę i sprzedawać ją do zielonkowskich sklepików. Właściciel zgodził się i od wiosny rozpoczęliśmy prace w ogrodzie, a z rozmowy ze sklepikarzami dowiedziałyśmy się, co oni będą kupować, a więc co sadzić i co siać. Jak uprawiać taki ogród, Halina wiedziała doskonale, bo ojciec jej miał w Sulejówku pod Warszawą dom letni i spory ogród, który uprawiał i nakłaniał dzieci do pomocy. Cala rodzina Haliny lubiła pracę w ziemi. Mogę powiedzieć, że to zamiłowanie przeszło na następne pokolenia. Była to ciężka praca, ale tylko taka daje efekty i zarobek. Kopać, siać, sadzić lubiłam, podlewanie ułatwiała nam rzeka, która płynęła skrajem ogrodu. Wszystko było dobrze, dopóki nie posadzono mnie na grządce i nie kazano pielić. Nie znosiłam tej pracy, toteż w drugim sezonie 1942 roku, kiedy miałam 13 lat, zbuntowałam się i powiedziałam, że będę prowadzić dom, gotować, sprzątać, prać, a prało się wówczas w balii i na tarze, i prasować, ale pielenia nie wytrzymam. Mama się zgodziła, bo sama nie lubiła kucharzyć i wolała pielić grządki. Gotowanie było ułatwione, bo wszystko, co potrzebne było w ogrodzie, a mięso pojawiało się sporadycznie. W ogrodzie królowała Halszka, wszystko, co trzeba posiać, posadzić i gdzie, planowała jeszcze przed sezonem. Wiedziała, co z czym może sąsiadować, a co nie. Rozsadę siała późną zimą w domu, a na wiosnę wysadzała na grządki. Kopaniem grządek i ich formowaniem zajmował się Wiktor, za płotem na łące pasły się krowy, a my wieczorami robiliśmy wypady z kubełkiem po krowie placki, żeby było czym użyźnić ziemię. Wieczorem dołączałam do podlewania ogrodu, a wodę braliśmy z czyściutkiej rzeki. W zimie Halszka zajmowała się domem, a ja się intensywnie uczyłam. A wszystkiemu towarzyszyła jeszcze praca konspiracyjna.

Taki układ trwał dwa sezony, niestety trzeci, zaplanowany na 1944 rok, przerwało nam Gestapo, bo zostaliśmy wszyscy troje aresztowani. Poszukując dowodów, naszej pracy konspiracyjnej, Gestapo przekopało cały ogród. Na szczęście niczego nie znaleziono i mogliśmy nadal udawać niewiniątka.

Tu się zaczyna zupełnie inne nasze życie, którego część opisałam już w książce „Biała apaszka” (a również w wielu wpisach tu na blogu, publikowanych pod pseudonimem Mirka – EMS).

W noc aresztowania Halszka była całkiem załamana, patrzyła na mnie ze strachem w oczach, wydaje mi się, że dopiero w tę noc zdała sobie sprawę, że ja mam dopiero 14 lat i że ona i ojciec nieopatrznie wciągnęli mnie w tę pracę i odpowiedzialność, której moja psychika może nie udźwignąć.

Po nocy spędzonej na Szucha w podziemnych, jak to nazywano, tramwajach, rano przewieziono nas na Pawiak i tu rozdzielono z ojcem. My obie, na szczęście razem, zostałyśmy zaprowadzone do budynku więzienia kobiecego, które nazywano Serbia tu umieszczono nas na kwarantannie w celi numer 2. Halszka trwała w milczącym stanie depresji, nic nie mówiła i patrzyła w jeden punkt. Po kilku dniach dostałyśmy pierwszy gryps i to był punkt zwrotny w psychice Haliny, znak, że tam, na zewnątrz nie zapomnieli o nas, nie postawili na nas krzyżyka, coś próbują dla nas zrobić! Po tygodniu otrzymałyśmy paczkę z Patronatu nad Więźniami, nadawcą była „Nuna”, a my wiedziałyśmy kto to jest. To były znaki, które dawały Halinie nadzieję, może złudną, ale nadzieję.

Po dwóch, może trzech przesłuchaniach na Szucha, po których mogłyśmy zobaczyć ojca, nadszedł dla nas obu najgorszy dzień, wezwano tylko mnie, a Halina została na Serbii, byłyśmy wtedy już na stałej celi. Zaprowadzono mnie i kilka młodych kobiet na Pawiak, gdzie czekała grupka młodych chłopców. Wsadzono nas do samochodu-więźniarki i gdzieś wieziono; w więźniarce nie było okien, więc trudno było się zorientować, dokąd nas wiozą, siedzieliśmy na podłodze, zdziwieni, że jest nas tak mało, bo normalnie samochód był tak pełny, że trudno było się ruszyć. Ktoś powiedział, że może nas rozstrzelają, żeby pokazać, że młodzież też jest zagrożona. Po cichu żegnałam się z życiem. Jakież było nasze zdumienie, kiedy okazało się, że przywieziono nas na Szucha. Wprowadzono nas do pustych piwnic, dano nam kubły z wodą, szczotki, ścierki i kazano posprzątać całe podziemie. Myłam okna, które były wysoko i wychodziły na podwórze gmachu, dano mi drabinkę. Bardzo nas pilnowano, żeby nie rozmawiać i żeby było dobrze sprzątnięte. Chłopcy po umyciu podłóg pastowali je i froterowali. Dano nam obiad przywieziony z Pawiaka i zarządzono krótką przerwę na odpoczynek. Po przerwie dalsza praca, za umytymi przeze mnie oknami, zrobiło się zupełnie ciemno, a był to koniec kwietnia. Bałam się, że zostawią nas na noc. Wieczorem znów podróż więźniarką na Pawiak. W naszej celi było już po kolacji, kiedy mnie do niej wpuszczono. Mama rzuciła mi się na szyje i rozpłakała się. Domyślałam się, co przeżywała przez ten dzień, kiedy nie wiedziała, co się ze mną dzieje. O tym jak to było naprawdę dowiedziałam się dopiero po wojnie od Maryny, z którą na Serbii już nie zdążyłam porozmawiać, bo w dwa dni później Maryna pojechała transportem do Ravensbrück. Mama Marynie do ucha mówiła: „zabrali ją samą na Szucha, pewnie ją zabiją, nie mam już dziecka. Albo ją okaleczą i wróci do więziennego szpitala, a ja nawet nie będę wiedziała, że tu jest i może tego nie przeżyje, a ja jej nawet nie pożegnam”. Maryna pocieszała ją, jak umiała, ale Halina jej nie słuchała, tylko cicho rozpaczała, tak żeby inne więźniarki tego nie mogły słyszeć. Kiedy weszła do celi wachmajsterka i powiedziała, że są potrzebne dwie kobiety do obierania kartofli, Maryna pociągnęła Halinę i zgłosiła je obie, żeby było jakieś zajęcie, a nie tylko rozpacz. Maryna powiedziała, że mama wyglądała jak dzikie, zaszczute zwierzę i dlatego rozpłakała się, gdy mnie zobaczyła całą i zdrową.

Drugim wielkim wstrząsem dla Halszki był dzień, kiedy wywołano nas obie z celi i wachmajsterka powiedziała, żeby nic z sobą nie zabierać, ale że już tu nie wrócimy. Była 9 rano, czas w którym wywoływano na rozstrzelanie. Dla wszystkich kobiet w celi było to jednoznaczne, przez trzy wieczory modliły się za nasze dusze. A my zostałyśmy zaprowadzone do kancelarii Pawiaka, dostałyśmy zwolnienie, mamie zwrócono zostawione w depozycie pieniądze i złotą obrączkę, odwieziono nas samochodem do śródmieścia Warszawy. Zostałyśmy wykupione za słoną łapówkę, ale niestety ojciec został na Pawiaku.

Wyszłyśmy na wolność i pojechałyśmy do Zielonki, na szczęście nie nocowałyśmy w domu, tylko u ciotki, bo następnego dnia rano przyszedł łącznik i przyniósł wiadomość, że w naszym mieszkaniu w nocy było Gestapo. Albo chcieli znów pieniędzy, albo sądzili, że w naszym mieszkaniu witać nas będą inni przyjaciele z konspiracji i wszystkich razem będzie można zgarnąć. Po tej wiadomości musiałyśmy szybko opuścić Zielonkę, żeby nikogo nie narażać swoja obecnością. Przez następne dwa miesiące kilka razy zmieniałyśmy miejsce pobytu.

Był początek września 1944 roku. Wojsko niemieckie niemal w popłochu uciekało na Zachód. W Warszawie trwało Powstanie, którego pożary i wybuchy dobrze było słychać i widać w położonej na prawym brzegu Wisły Zielonce.

Obie z Haliną wróciłyśmy z kilkumiesięcznej tułaczki. Teraz w Zielonce i okolicach był front wojenny. W nocy podchodzili bolszewicy, a w dzień znów byli Niemcy. 4 września wyrzucono nas wszystkich z domów i kazano iść na Pragę do kościoła św. Floriana. Udało się nam „odłączyć” od tej kolumny uchodźców, patrolowanej przez Niemców na motocyklach i dotrzeć do wujostwa Edwardów, którzy mieszkali na Pradze. Oboje pracowali w Monopolu Spirytusowym, który za trzy dni miał być ewakuowany do Żyrardowa, gdzie znajdowała się należąca do Monopolu gorzelnia. Edwardowie załatwili, że zostałyśmy dołączone do tej ewakuacji, a jaką dali za to łapówkę, nikt nikomu nie powiedział.

8 września, w dzień zawieszenia broni między powstańcami a Niemcami, zostaliśmy przewiezieni wielką ciężarówką, przez Warszawę i dotarliśmy do Żyrardowa. Po kilku dniach znaleźliśmy mieszkanie na głównej ulicy. Mieszkanie to zresztą za duże słowo, były to dwa maleńkie pokoiku z maciupeńką kuchnią. Do pracy w gorzelni została przyjęta ciotka Stefa, jej mąż wujek Edward i jej brat Józef, a Halszka razem z żoną Józka zajmowały się zdobywaniem żywności i gotowaniem posiłków. Ja znalazłam kontakt z nielegalnie działającymi kompletami gimnazjalnymi i od października rozpoczęłam naukę w III klasie gimnazjum.

16 stycznia 1945 roku wojska sowieckie zajęły Żyrardów, Niemcy oddali miasto bez jednego wystrzału! Przez główną, przelotową ulicę, przy której mieszkaliśmy, przez 40 godzin jechały sowieckie czołgi, dosłownie jeden za drugim, “zderzak w zderzak”. Pogoda była piękna, ale mróz siarczysty, siedzieliśmy w domu i cały czas paliliśmy w piecyku, aby nie zamarznąć. Dołączyła do nas kuzynka ciotki, a więc było nas razem siedem osób w dwóch malutkich pokoikach, ale ważne że byliśmy razem, co prawda bez wieści o Ojcu, którego z Pawiaka wywieziono do obozu koncentracyjnego nad Bałtykiem, w Stutthofie. Wielkich nadziei na zobaczenie go jeszcze żywego nie mieliśmy.

Wojna się skończyła.

Halszka (3)

Janina Kowalska

Wspomnienia o mojej mamie – dziecko

Czas mijał na pracy, graniu w tenisa, brydżu, spotkaniach towarzyskich i rodzinnych, kinie i teatrze, oczekiwane dziecko jakoś się nie zjawiało. Sądzę, że w tym czasie Halszka pogodziła się z myślą, że dzieci mieć nie będzie. Aż tu niespodzianka, po sześciu latach małżeństwa jest ciąża, powitana radośnie i dobrze znoszona przez Halszkę. I tak w zimną listopadową noc 1929 roku urodziłam się ja – Janka! Byłam jedynym dzieckiem w rodzinie mamy, bo Ryszard był typowym „starym kawalerem”, Cezia wyszła za mąż i po dwóch latach zmarła, a Edward i jego żona nie mogli mieć dzieci.

Wychowywała mnie niańka, mama mnie nie karmiła. Byłam dzieckiem wątłym, chorowitym. Więcej było ze mną kłopotów niż radości. Źle spałam, usypianie mnie odbywało się na ”trzy zmiany”, niańka mi śpiewała, mama deklamowała wierszyki, a później wartę obejmował ojciec i śpiewał mi, czasami sprośne, piosenki wojskowe, bo ponoć przy nich najlepiej zasypiałam. Znam to, oczywiście z opowiadań ojca.

Jak podrosłam nieco, to się okazało, że jestem strasznym niejadkiem i wmuszenie we mnie jedzenia było męką dla karmiących i dla karmionej, a to już pamiętam bardzo dobrze. Mama pracowała i zajmowała się mną popołudniami, a rano opiekowały się mną kolejne służące.

Sparaliżowany dziadek razem z żoną Wiktorią i Ryszardem mieszkał w Zielonce, gdzie mieszkał również Edward z żoną i jej rodziną.

W 1931 roku zmarła babcia Wiktoria i wtedy dziadek z Ryszardem zamieszkali razem z nami w dużym, słonecznym mieszkaniu na Ochocie, na peryferiach ówczesnej Warszawy. Ryszard pracował jako rewident księgowości w kilku różnych instytucjach, miał więc ruchomy czas pracy, doglądał dziadka i mnie, a gospodarstwem zajmowała się służąca. Dużo chorowałam, najczęściej miewałam anginy, po przechorowanej zimie odbyło się w domu konsylium lekarskie, które orzekło, że dobrze by było zamieszkać gdzieś poza miastem, gdzie będzie świeże powietrze, dużo zieleni i las. Oczywiście wybór padł na Zielonkę, gdzie już mieszkała rodzina. Znaleziono nam ładne mieszkanie i wszyscy z dziadkiem i Ryszardem przeprowadziliśmy się do Zielonki.

Trzeba było zaangażować nową pomoc domową, ale taką, która zajmie się całym gospodarstwem i były z tym kłopoty. Po kilku nieudanych próbach znaleziono doskonałą gosposię, która była z nami aż do wybuchu wojny. Wszyscy dorośli mieli utrudnioną drogę do pracy, bo trzeba było dość do stacji i dojechać do Warszawy pociągiem.

Halszka miała długie warkocze, ale kiedy nastała moda na krótkie włosy, z bólem serca obcięła je – było to już po zamążpójściu. Do fryzjera chodziła się tylko strzyc, sama myła głowę i suszyła, przeczesując włosy grzebieniem, a te same układały się ładnie w modne fale. Nie nosiła też obowiązujących w tym czasie kapeluszy. Nosiła w zimie beret, a w lecie chodziła z gołą głową. Była bezpretensjonalna, nigdy się nie malowała i nie nosiła żadnej biżuterii, jedynie złotą obrączkę ślubną, i żadnych ozdób, korali lub broszek. Ponieważ była wysoka, chodziła zawsze na płaskich obcasach. Ubierała się według obowiązującej mody, bo w tym okresie zmieniała się długość sukien i spódnic. W zimie nosiła futro, które dostała od teścia i wypadało je zaakceptować i nosić.

W Zielonce działał oddział organizacji Związku Pracy Obywatelskiej Kobiet. Halszka szybko znalazła kontakt z tymi paniami i włączyła się w ich pracę społeczną. Właśnie w tym czasie panie zorganizowały w Zielonce przedszkole, którego jedną z pierwszych wychowanek byłam ja. Przedszkole działało długo i było dobrze prowadzone.

Halszka dojeżdżała do pracy pociągiem i tramwajem, bo pracowała w śródmieściu Warszawy, wracała więc późno do domu i miała ze mną mały kontakt. Wychowanie mnie polegało najczęściej na besztaniu, jak coś źle zrobiłam. Jeżeli ktoś się mną zajmował, uczył mnie rysować, nie bać się burzy, gimnastykował się ze mną, to był to wujek Ryszard. Mając sześć lat rozpoczęłam naukę szkolna, ale nie poszłam do szkoły, tylko zebrano czwórkę sześciolatków i naukę ich powierzono emerytowanej nauczycielce z mieszczącego się w Zielonce Schroniska dla Nauczycielek. Pani ta była ponoć specjalistką nauczania początkowego, ale my tego nie odczuliśmy. Była to starsza pani, zmęczona dawną pracą w szkole i zanudzała nas lekcjami. Nikt nie sprawdzał, co ta pani robi i jak nas uczy. Żadnej z czterech mamuś nie przyszło do głowy, ile szkody może przynieść dziecku nieumiejętne nauczanie czytania i pisania. Szkody te odkryła w czasie wakacji moja babcia (mama Wiktora), która była psychologiem i zainteresowała się tym, że ja właściwie nie umiem czytać; usiłowała to naprawić, ale miała do dyspozycji tylko miesiąc wakacji. W domu, w czasie nauki w klasie pierwszej i drugiej, nikt nie sprawdzał, czy odrabiam lekcje, czy prowadzę jakieś zeszyty, piszę coś. Z tego powodu, kiedy poszłam do klasy trzeciej, do normalnej szkoły w Warszawie, miałam spore kłopoty. Był duży krzyk w domu, kiedy pewnego dnia przyniosłam dzienniczek z trzema ocenami niedostatecznymi. Czym skorupka… niestety, do końca szkoły nie prowadziłam porządnie zeszytów!

Nie było łatwo dostać się do szkoły w Warszawie, kiedy się mieszkało poza miastem, potrzebna była protekcja, ale wujek Michał (szwagier taty) był pediatrą i pracował w szkole na ul. Hożej. Tam zostałam zapisana do trzeciej klasy. Musiałam dojeżdżać do szkoły tramwajem. Trochę to było daleko, a ja miałam osiem lat, ale według rodziców „dzielna Janka” da sobie radę.

Rano szłam do stacji w Zielonce, wsiadałam do pociągu i jechałam do dworca Wileńskiego 15 minut, skąd tramwajem „M” jechałam prawie pół godziny do placu Trzech Krzyży i dochodziłam do szkoły ulicą Hożą. Pierwszy tydzień jeździła ze mną mama, a następnie już jeździłam sama, nie wiedziałam jednak, że w drugim wagonie tego samego tramwaju jedzie mama i obserwuje mnie. Miałam w warkocze wplecione duże białe wstążki, żeby mama, krótkowidz, mogła mnie widzieć z daleka. Po tych dwóch tygodniach jeździłam już sama. Dziś mi się wydaje, że mama mogła mnie przez cały rok odwozić do placu Trzech Krzyży, dalej Hożą mogłam iść sama, a mama do pracy na Chmielną miała stąd niedaleko, ale jakoś nikomu to nie przyszło do głowy. Wiem, wiem, nie było wówczas takiego ruchu jaki jest dziś, ale był to jednak środek dużego miasta i małej dziewczynce wszystko mogło się przytrafić. Powrotną drogę odbywałam tak samo, a te podróże zajmowały mi około dwóch godzin dziennie.

Halszka działała też w zielonkowskim kółku teatralnym i w Z.P.O.K. Nie pamiętam, jakie sztuki kółko wystawiało, ale pamiętam, że organizowało akademie z okazji świąt narodowych i ja też czasami deklamowałam tam jakieś wierszyki.

W 1935 roku zmarł Dziadek, mieszkający z nami. Został u nas wujek Ryszard, który się często mną zajmował. W czasie letnich dni rojno było u nas i gwarno, zjeżdżali się znajomi, grali w modnego wówczas brydża, a ja siadałam komuś na kolanach i próbowałam odgadnąć zasady gry.

W czasie letnich wakacji wyjeżdżaliśmy nad morze, na półwysep helski, jechaliśmy całą rodziną, bo jechało też z nami moje cioteczne rodzeństwo, Irena i Lutek. Czasami na drugi miesiąc wakacyjny dzieci jechały do dziadków do Śródborowa. Taki tryb życia rodzina prowadziła do wybuchu II Wojny Światowej, czyli do 1 września 1939 roku.

Halszka (2)

Fragmenty wspomnień mojej Cioci, Janiny Kowalskiej, o jej mamie, Halinie Ostrowskiej ukazały się już na tym blogu (np. TU i TU), ale nic nie stoi na przeszkodzie, by przywoływane tu fragmenty przeczytać jeszcze raz…

Janina Kowalska

Wspomnienia o mojej mamie – po ślubie

Ślub Haliny i Wiktora odbył się 9 sierpnia 1922 roku w pięknej katedrze zamojskiej. Wiktor był jeszcze w mundurze, a po wyjściu z Katedry młodzi przeszli pod skrzyżowanymi szablami oficerskimi. Wiktor wystąpił z wojska, a Halszka wymówiła pracę w szkole i wyjechali do Warszawy. Rodzina Wiktora zaakceptowała Halszkę, i zaproponowała im zamieszkanie w wielkim rodzinnym mieszkaniu, ale młodzi małżonkowie chcieli być samodzielni i wynajęli sobie pokój sublokatorski. Oboje znaleźli pracę, Halszka w Warszawskiej Informacji Prasowej, która redagowała wiadomości dla różnojęzycznych wydawnictw. Halina była w redakcji rosyjskiej, gdzie redagowała wiadomości i pisała je na maszynie z alfabetem rosyjskim. Wiktor zaś pracował jako elektryk w firmie, która montowała radia, projektory filmowe i nagłaśniała duże pomieszczenia.

Mieszkali w sublokatorskim pokoju, ale byli częstymi gośćmi w rodzinnym mieszkaniu Wiktora na ulicy Zgoda. Przychodzili tam na kolacje, lub żeby skorzystać z nowoczesnej łazienki. Na zorganizowanie własnego mieszkania czekali, aż Halszka zajdzie w ciążę i pojawi się dziecko. Czekała na to cała rodzina.

W lecie mieszkanie na Zgoda pustoszało, wszyscy wyjeżdżali na urlopy i wakacje, zostawała jedynie pokojówka, żeby pilnować dobytku.

W rok czy dwa po ślubie Halina i Wiktor zaproponowali, że oni mogą pilnować mieszkania. Nie zamierzali nigdzie wyjeżdżać, bo lato to najlepszy czas do gry w tenisa, a oboje z zapałem oddawali się tej grze. Pokojówka dostała urlop i młodzi zamieszkali w pustym mieszkaniu.

W wielkim, narożnym pokoju Dziadków u sufitu wisiała lampa w postaci dużej, alabastrowej, szaroróżowej misy, w której mieściło się kilka żarówek. Brzegi misy były ujęte w mosiężną oprawę. Halszka już od jakiegoś czasu widziała, że w tej misie zbiera sie kurz i światła jest coraz mniej. W czasie letniego pobytu w tym mieszkaniu zwróciła na to uwagę Wiktorowi. Wiktor zaproponował, że zdemontuje lampę i będzie można ją dokładnie umyć w wannie. Tak też się stało. Po zdjęciu mosiężnej oprawy zanieśli misę do łazienki, napalili w piecu, żeby nagrzać wodę i ostrożnie włożyli misę do wanny z ciepłą woda, Halszka namydloną ściereczką umyła dokładnie misę. Niestety, gdy wyjmowała ją z wanny, misa wyślizgnęła jej się z rąk, gruchnęła na dno i rozbiła się. Alabaster ma zawsze na powierzchni ciemniejsze żyłki i wzdłuż tych żyłek misa rozpadła się na kilka części. Na krzyk Haliny nadbiegł Wiktor, uspokoił żonę i wyłowił z wody wszystkie kawałki. Osuszyli je i ułożyli na stole. “Jutro kupię klej i wszystko skleimy”, spokojnie powiedział Wiktor. Następnego dnia dopasowali kawałki do siebie i ostrożnie zaczęli kleić. Praca szła wolno, ale dokładność była konieczna. Po tygodniu wszystko było sklejone i schło. Wiktor miał nałożyć mosiężną oprawę, ale … nie weszła na misę. Klej powiększył objętość misy i nie mieściła się. Znowu napalili w piecu i napuścili gorącej wody do wanny. Włożyli misę i czekali z niepokojem, czy woda rozpuści klej. Po pewnym czasie misa rozpadła się, a oni odetchnęli z ulgą. Znów zaczęło się klejenie i dopasowywanie kawałków do siebie . Teraz uważali bardzo, by warstwa kleju była cienka, ale przecież musiała trzymać wszystko razem. Byłoby dobrze, ale kończył się czas i za tydzień mieli wracać Dziadkowie. Pośpiech i zdenerwowanie nie miał prawa im przeszkodzić w precyzyjnej pracy. Wszystko się udało, obręcz objęła sklejony alabaster, Wiktor zamontował część elektryczną i powiesił lampę. Na dzień przed powrotem Dziadków oświetlenie działało. Tylko młodzi małżonkowie padali ze zmęczenia. Nikt nigdy się o tym nie dowiedział i nikt nic nie zauważył. Babcia po powrocie spytała Wiktora, czy zdołali odpocząć przez ten czas. Wiktor mruknął TAK i uciekł do ich sublokatorskiego pokoiku.

Rodzice moi przez szereg lat grali w Klubie Legia w Warszawie w tenisa. Mieli swojego trenera i w okresie wiosny, lata i wczesnej jesieni po pracy popołudniami trenowali. Ojciec był nawet przez jakiś czas prezesem sekcji tenisa w klubie. Oboje nauczyli się dobrze grać, ojciec grał skutecznie, ale jak mówiono, nieładnie. Natomiast mama grała ładnie i efektownie, trener bardzo ją chwalił, ale było jedno ale … mama zawsze była krótkowidzem i piłeczkę widziała w ostatniej chwili. Trener powiedział kiedyś “gra pani tak dobrze, że może pani być mistrzynią Polski, ale musi pani grać w okularach, żeby dobrze i z daleka widzieć piłeczkę”. Halszka nigdy nie nosiła okularów i była do nich nastawiona negatywnie. Kiedy chciała coś dobrze zobaczyć, mrużyła oczy i to jej wystarczało. Teraz jednak stawką było mistrzostwo Polski. Wiktor zaprowadził żonę do dobrego okulisty, ten zbadał jej oczy i zapisał szkła korekcyjne, zrobiono okulary, w których Halszka dobrze się poruszała po mieszkaniu, ale na ulicę nie chciała w nich wychodzić, mówiła, że się czuje niepewnie. Było lato i tym razem oboje rodzice wybierali się na urlop. Wiktor zaproponował, że w czasie urlopu nauczy Halszkę chodzić w okularach.

Nie pamiętam już, dokąd wyjechali, ale Wiktor po powrocie opowiadał, że idąc w okularach Halina cały czas szła “uwieszona” jego ramienia i ani kroku nie zrobiła sama. Z chodzenia w okularach nic nie wyszło, no i nie wyszło nic z mistrzowskiej gry w tenisa.

Halszka (1)

Fragmenty wspomnień mojej Cioci, Janiny Kowalskiej, o jej mamie, Halinie Ostrowskiej ukazały się już na tym blogu (np. TU). Teraz, gdy cały tekst jest gotowy, i Ciocia dała mi go do publikacji na blogu, zastanawiałam się przez chwilę, czy powinnam opuścić już opublikowane urywki, ale po namyśle stwierdziłam, że są one integralną częścią rodzinnej opowieści i usuwanie ich odbyłoby się ze szkodą dla tekstu. Dodam jeszcze, że też już kiedyś pisałam o Babci i ciekawskich odsyłam to innego bloga. Ale wróćcie tu koniecznie…

Janina Kowalska

Wspomnienia o mojej Mamie – Halszka

Moja mama urodziła się w 1899 roku, a więc w XIX wieku, w Warszawie.

Rodzice jej uzgodnili, że jeżeli urodzi się dziewczynka, będzie miała na imię Halina. Starsi bracia i siostra zaakceptowali to imię.

9 marca urodziła się dziewczynka i po kilku dniach wraz z rodzicami chrzestnymi zaniesiono ją do parafialnego kościoła pod wezwaniem Matki Boskiej Loretańskiej na ul. Ratuszowej (kościół św. Floriana był jeszcze w budowie).

Ksiądz zapytał, jakie dziewczynka ma mieć imię i na odpowiedź zareagował krzykiem i oburzeniem, ”Halina, toż to pogańskie imię, nie ma takiej świętej, nie ochrzczę! Musi być Helena, a urodziła się 9 marca to może być Franciszka”.

Zgodzono się na Helena Franciszka i tak zapisano w aktach, i to był jedyny dzień, kiedy mówiono o niej Helena, bo potem już zawsze nazywano ją Halina, Halinka, Halusia, Halszka, ale nigdy nie Helena.

W tamtych czasach nie kazano przedstawiać metryki przy zapisywaniu do szkoły, czy wyrabianiu dokumentów, a więc moja mama zawsze była Halina. Kiedy wydawano jej świadectwo maturalne, miała wpisane imię Halina, ślub brała jako Halina i jak mnie chrzczono, podano imię matki Halina. Kłopoty z tym imieniem dopiero ja miałam odczuć, ale do tego czasu minęło wiele, wiele lat.

Mama była czwartym dzieckiem w rodzinie i kiedy się urodziła, najstarszy brat Ryszard miał 12 lat, siostra Cezia miała lat 10, Edward – 4, a ona była ostatnim dzieckiem. Mama jej niedługo po urodzeniu Haliny zaczęła chorować. Nie wiem, na co chorowała, ale wiem ze w owym czasie gruźlica „zbierała obfite żniwo”.

Kiedy Halina miała 6 lat, jej matka zmarła i czterdziestokilkuletni ojciec został sam z czwórką dzieci. Mama moja nigdy nie chciała rozmawiać o tej tragedii, musiała to ciężko przeżyć. Rodzina była zasobna, w domu była służba, ale to nie mogło zastąpić małemu dziecku matki.

W domu często zjawiała się przyjaciółka nieżyjącej Matki, pani Wiktoria i opiekowała się dziećmi. Dwa lata po śmierci żony mój Dziadek ożenił się z Wiktorią. Dobroć, ciepło i starania Wiktorii moja mama często wspominała, bo była wspaniałą troskliwą matką dla osieroconej czwórki dzieci.

Wszyscy rozpieszczali najmłodszą Halinkę, a szczególnie dwaj starsi bracia. Nie wiem, kiedy poszła do szkoły, bo w owym czasie istniało kilka systemów szkolnych. To, do której klasy pójdzie dziecko, zależało od tego, ile czasu dom uczył czytania, pisania i rachunków. Wiem natomiast, że Halina poszła do prywatnej szkoły z językiem wykładowym polskim i poszerzonym językiem rosyjskim. Szkoła mieściła się na ulicy Szerokiej. W 1916 roku w tej szkole zorganizowano pierwszą na Pradze drużynę harcerska, do której wstąpiła Halina i była w tej drużynie do końca szkoły, do 1918 roku; po maturze poszła na kurs nauczycieli klas początkowych.

Brat Hali, Edward, w tym czasie pracował jako zarządzający majątkiem Gosławice pod Koninem, gdzie planowano zorganizowanie szkoły dla dzieci pracowników. Edward zaproponował siostrze, by zajęła się zorganizowaniem tej szkoły i podjęła się nauczania w klasach początkowych. Halina chętnie przyjęła tą propozycję i wyjechała. Trudna to była praca, bo pod szumną nazwą „szkoła” kryła się jedna izba z gromadą zupełnie nieprzygotowanych do reżimu szkolnego dzieciaków w różnym wieku. W rezultacie Halina prowadziła w jednej izbie trzy klasy jednocześnie i uczyła wszystkich przedmiotów, jedynie religii uczył ksiądz.

Mieszkała u brata i bratowej, która jej nie lubiła, bo nie miała własnych dzieci i była zazdrosna o braterskie uczucie, jakie okazywał Halinie jej mąż. To, że nie lubiła siostry męża wyrażało się miedzy innymi w tym, że mówiła do niej Helka. Halszka nie skarżyła się na niechęć bratowej, ale było jej z tym ciężko.

Dzieci w szkole były biedne, chorowite, ubrane w podarte ubrania, przeważnie po starszym rodzeństwie, niedożywione i mówiące wiejska gwarą. Uczenie ich było bardzo trudne.

W Koninie Halina zetknęła się z Polską Organizacją Wojskową znaną powszechnie jako P.O.W., wstąpiła do tej organizacji, przyjęła pseudonim Topola, bo była wysoką i smukłą dziewczyną. Przeszła przeszkolenie wojskowe, a doświadczenia z harcerstwa nauczyły ją, że dla sprawy trzeba walczyć. P.O.W. powstało w 1914 roku w zaborze rosyjskim i stopniowo obejmowało wszystkie zabory. Miało na celu odzyskanie niepodległości przez Polskę, szkoliło kadry wojskowe i gromadziło broń.

Halszka opowiadała mi, że kiedyś polecono jej dostarczyć karabiny do miejscowości oddalonej o kilka kilometrów. Dano jej do dyspozycji podwodę, czyli furmankę z woźnicą i koniem. Załadowano na furmankę karabiny, przykryto słomą, na słomie usiadła Topola i ruszyli w drogę. Była to dla Mamy nie pierwsza taka akcja, nigdy do tej pory nie miała kłopotów. Tym razem jednak furman, osoba wtajemniczona, był niezadowolony z funkcji, jaka mu przypadła. Siedział na koźle zgarbiony i mamrotał coś pod nosem. Załadunek odbył się późno, tuż przed wieczorem, jechali wolno polną drogą, zapadała noc, ale dla Halszki to nie było nic nowego. Przed nimi widoczny był w oddali las. W pewnym momencie woźnica odwrócił sie do Halszki i krzyknął “dojadę do lasu i skinę“ (w gwarze wiejskiej słowo skinę oznaczało „wyrzucę”). Sądził, że przestraszy dziewczynę, ale Halszka sięgnęła po karabin i krzyknęła do niego “jak mnie zrzucisz, to cię zastrzelę” i szturchnęła chłopa karabinem w plecy. Chłop się chyba przestraszył, bo zaciął konia i żwawo ruszyli w drogę. Halszka na wszelki wypadek karabin trzymała w rękach i od czasu do czasu poszturchiwała nim chłopa w plecy, ten mamrotał coś pod nosem, ale już nie groził. Nie wiedział, że do tych karabinów nie było amunicji i ten karabin, który czuł na swoich plecach, też nie był nabity.

Nad ranem dojechali na miejsce, chłop potulnie zdjął karabiny z furmanki i zaniósł, gdzie mu wskazano, a Halszka kazała mu samemu jechać z powrotem. Wolała już nie wracać z nim nieuzbrojona. Jak dojechała do Gosławic, nie mówiła.

Na terenie majątku Gosławice były duże pokłady torfu, który wydobywano specjalnymi łopatami, formowano brykiety wielkości cegły i układano w pryzmy do suszenia. Przy tej pracy zatrudniani byli specjalni robotnicy (kilkadziesiąt lat później torf zamienił się w węgiel brunatny i właśnie w Gosławicach powstała elektrownia nim opalana). Halszka z zainteresowaniem przyglądała się pracy torfiarzy nie przypuszczała, że ta wiedza kiedyś się jej przyda 1.

Praca w szkole nie dawała jej satysfakcji, Halina wytrwała jednak do końca 1919 roku i wróciła do Warszawy. Zastała tu ciężkie warunki. Po okupacji niemieckiej w mieście panował głód, były duże trudności w zaopatrzeniu. Do tego była epidemia tyfusu i Halszka zachorowała. Wszystkie dziewczęta miały w tym czasie długie włosy i Halina też miała gruby warkocz. W czasie tyfusu wychodziły włosy, niektórzy zostawali łysi. Mimo protestów Haliny, babcia obcięła jej włosy krótko przy skórze. Po chorobie i rekonwalescencji włosy zaczęły odrastać i zanim zdecydowała się na następny wyjazd z Warszawy już miała z powrotem warkocze.

W tym czasie najstarszy brat Ryszard dostał propozycję pracy w Zamościu, gdzie po kilku miesiącach znalazł pracę dla siostry i ściągnął ją do siebie. Uczyła dzieci klas początkowych w normalnej, dobrze zorganizowanej szkole.

W roku 1921 rodzeństwo otrzymało wiadomość, że ojciec ich zbierając owoce z wysokiego drzewa spadł na ziemię i doznał urazu czaszki, na skutek czego został sparaliżowany i nie mówił. W Warszawie była przy nim żona Wiktoria i starsza córka, już mężatka.

Po zakończeniu I Wojny Światowej sposób życia zmienił się radykalnie. Zamość, gdzie Halszka mieszkała ze starszym bratem, był miejscem, gdzie ulokowany był duży garnizon wojskowy. Kadra oficerska po zajęciach nie bardzo wiedziała, co ma ze sobą zrobić – jedyną „rozrywką” było picie alkoholu i burdy pijackie.

W kasynie oficerskim w soboty odbywały się wieczorki taneczne. Halina bardzo lubiła tańczyć i pod opieką brata chodziła na te wieczorki. W kasynie bywała nie tylko młoda kadra oficerska, ale i starsi stopniem oficerowie, najczęściej z żonami. W tej sytuacji obowiązywał rygor oficerski. Zainicjowano tam teatr amatorski, który przygotowywał i wystawiał na scenie różne skecze i komedie. Do tego kółka amatorskiego przystąpiła i Halszka. Tam poznała młodego podporucznika, Wiktora, który spodobał się jej, a ona jemu. Miała jednak opory i zastrzeżenia, że jej wybranek za dużo pije alkoholu, a ona z pijakiem nie chce mieć nic do czynienia. Zakochany Wiktor przyrzekł jej uroczyście, że ograniczy picie do minimum i nie będzie się upijał. Nie bardzo wierzyła w takie przysięgi i nadal trzymała go na dystans. Wiktor zupełnie przestał pić i nie spotykał się z pijącymi kolegami. Halszka obserwowała tę przemianę ze zdziwieniem, ale Wiktor wytrwał w tym postanowieniu. W 1921 roku oświadczył się Halszce i został przyjęty.

Ile przedstawień dało kółko teatralne, tego nie wiem, ale oboje, i Halszka, i Wiktor, w nich uczestniczyli i zachowały się fotografie.

Wspólne plany młodych narzeczonych nie wiązały się jednak z Zamościem. Oboje chcieli po ślubie wracać do Warszawy, gdzie mieli rodziny.


1 Janina Kowalska „Biała apaszka” rozdział „Torf”

Wspomnienie o mojej Mamie (4)

Janina Kowalska

Daleka droga

Był początek sierpnia 1944 roku, wojsko niemieckie w popłochu uciekało na Zachód. W Warszawie było Powstanie, którego pożary i wybuchy dobrze było słychać w położonej na prawym brzegu Wisły Zielonce. Obie z Mama wróciłyśmy już z kilkumiesięcznej tułaczki, musiałyśmy się ukrywać, bo po tym jak nas obie wykupiono z Pawiaka, Gestapo nas poszukiwało, mając nadzieję, że uda się za nas ponownie dostać pieniądze.

Teraz w Zielonce i okolicach był front, w nocy podchodzili bolszewicy, a w dzień wracały wojska niemieckie. 4 września Niemcy wyrzucili nas wszystkich z domów i kazali iść na Pragę do kościoła św. Floriana. Udało się nam “odłączyć” od kolumny wypędzonych, eskortowanej przez patrole niemieckie na motocyklach i dotrzeć do brata Mamy, Edwarda, który z żoną mieszkał na Pradze. Oboje pracowali w Monopolu Spirytusowym na ul. Ząbkowskiej. Razem z bratem ciotki i jego żoną było nas sześć osób – mieliśmy dołączyć do pracowników Monopolu, których za trzy dni czekała ewakuacja do Żyrardowa, gdzie znajdowała się podległa Monopolowi gorzelnia. Cała grupa miała ciężarówką przejechać przez Warszawę podczas 24-godzinnego zawieszenia broni. Tak znaleźliśmy się w Żyrardowie.

16 stycznia 1945 roku wojska sowieckie zajęły Żyrardów, Niemcy oddali miasto bez jednego wystrzału. Przez główną, przelotową ulicę, przy której mieszkaliśmy, jechały przez 40 godzin sowieckie czołgi, dosłownie jeden za drugim, “zderzak w zderzak”. Pogoda była cały czas piękna, ale mróz siarczysty, siedzieliśmy w domu i cały czas paliliśmy w piecyku, aby nie zamarznąć. Dołączyła do nas kuzynka ciotki, a więc było nas razem siedem osób w dwóch malutkich pokoikach, ale ważne, że byliśmy razem. Niestety wciąż jeszcze nie mieliśmy żadnych wieści o Ojcu, którego z Pawiaka wywieziono do obozu koncentracyjnego nad Bałtykiem, w Stutthofie. Wielkich nadziei na to, że zobaczymy go jeszcze żywego, nie mieliśmy.

Wszyscy martwiliśmy się też tym, z czego będziemy żyć, bo gorzelnia, w której pracowali dwaj wujkowie i ciotka, była zamknięta. Na szczęście mieliśmy sporo butelek spirytusu, który rozdano pracownikom przed wejściem wojsk sowieckich, a w tamtym czasie była to dobra “waluta”, bo za nią od żołnierzy rosyjskich można było kupić każde jedzenie. Nie wiedzieliśmy nic o najstarszym bracie Halszki i Edwarda, Ryszardzie, który mieszkał pod Tarczynem, trzeba było się z nim jakoś skontaktowac, ale jak? Front był niedaleko, poczta nie działała, pociągi nie chodziły, a mróz nadal trzymał i było dużo śniegu i lodu.

Gdzieś chyba w połowie lutego Mama oznajmiła, ze pójdzie do brata na piechotę, “to będzie jakieś 30 kilometrów, w dwa dni zajdę”. Edward chciał iść z Mamą, ale stanowczo się temu sprzeciwiła. Teraz wszyscy wyciągali, co mieli ciepłego do ubrania, żeby Halszka w tej drodze nie zmarzła.

Wyszła z domu o świcie, ubrana w dwa swetry, żakiet i jesionkę, a na to wszystko miała chłopską chustę zawiązaną na głowie i spadającą na ramiona. Wyglądała jak wiejska babina i dobrze, bo nie wyróżniała się wyglądem. W kieszeniach żakietu i palta miała dokumenty, pieniądze i coś do jedzenia. Trasę omówiono już w dniach poprzednich, ale jak ją wytyczono, tego nie wiem, bo nikt nie miał żadnej mapy. Poszła na “czuja”, “na nos”, no i “koniec języka za przewodnika”. Bardzo się o nią martwiłam, znała język rosyjski (urodziła się przecież i wyrastała w zaborze rosyjskim), ale w tamtych czasach przyznawanie się do tego było ryzykowne, bo znających rosyjski często brano za szpiegów, a jak kończyli szpiedzy w czasie wojny, wszyscy wiemy. Całą nadzieję pokładałam w tym, że Mama będzie wiedziała, kiedy się można przyznać do znajomości języka, a kiedy nie.

Wróciła cała i zdrowa po tygodniu, ale bardzo zmęczona. Powitaliśmy ją jak bohaterkę, a wieczorami opowiadała nam o tej trudnej drodze.

W tamtą stronę szła dwa dni, nocowała w jakiejś wsi. Były to czasy, kiedy każdego wędrowca przyjmowano na nocleg, bo dużo ludzi chodziło, poszukując swoich bliskich wypędzonych z Warszawy i okolic przez Niemców. Opowiadała, że kilka razy podwoziły ją samochody wojskowe, które często zatrzymywały się, żeby podwieźć pieszego kilometr albo dwa. Czasem ona sama machnięciem ręki zatrzymywała samochód.

Ryszard oniemiał, ujrzawszy Mamę w drzwiach swego domu, ostatnio widzieli się jakieś dwa lata wcześniej. Radość była ogromna, ale i zdziwienie, że przebyła taką drogę w taką mroźną pogodę. Po czterech dniach ruszyła w drogę powrotną, którą przebyła w… jeden dzień.

Wdała się w rozmowę z żołnierzem rosyjskim, kierowcą ciezarówki, którą zatrzymała. Rozmawiała z nim po rosyjsku, a on najpierw przestraszony, zapytał ją, czy nie jest szpiegiem, bo tak dobrze zna język. Wtedy Halszka zrobiła mu wykład, jak to za cara gnębiono Polakow i kazano mówić po rosyjsku, nawet w szkole lekcje były w tym języku i wszyscy z jej pokolenia go znają. Chłopina zrozumiał i wyłożył jej swój propagandowy pogląd na carat. Wzruszył się tak tą opowieścią, że zboczył z drogi, którą miał jechać i podwiózł ją pod Żyrardów. Mama spytała, czy nie będzie miał kłopotów, bo jedzie nie tą drogą, co trzeba, ale ją uspokoił, mówiąc, że w zimie drogi zawiane śniegiem i jest nakaz, by jechać tak, aby nie utknąć w zaspie. Ostatni odcinek drogi przebyła na piechotę, ale leciała jak na skrzydłach z radości, że wyprawa, acz ryzykowna, tak się pomyślnie kończy.