Kochaj bliźniego swego jak siebie samego

Zdjęcie z sieci

Aleksandra Puciłowska

Mówią w mojej Ojczyźnie, że stoją #muremzapolskimmundurem. Mówią, że ważny jest #szacunekdlamunduru. A ja sobie tak myślę, czy nie lepszy może byłby jednak #szacunekdlaczłowieka? Niezależnie od tego, czy ma na sobie mundur, stare łachmany czy jeszcze coś zupełnie innego…? Mundur i stare łachmany można ściągnąć – w każdym z tych wypadków kryje się za nimi człowiek. I to chyba jemu należy się szacunek i to jemu przypisujemy godność, do której ma święte prawo?

W mojej Ojczyźnie mówią też, że trzeba bronić granic Ojczyzny. Że trzeba stawiać mury i druty kolczaste. A ja tak sobie myślę, że przecież nie tak dawno świętowaliśmy rocznicę upadku pewnego muru. I że chyba historia nauczyła nas już wielokrotnie i to dość boleśnie, że stawianie murów niczego nie załatwia? One padną prędzej czy później. A groby tych, którzy przypłacili lub jeszcze przypłacą to życiem, pozostaną. Na jak długo wystarczą, by przypominać nam, że stawianie murów niczego nie załatwia…? Na ile wycenimy wartość tych ofiar? I czy ten drut kolczasty też stanie kiedyś gdzieś jako pomnik niechlubnej karty historii człowieczeństwa?

W mojej Ojczyźnie twierdzą też, że wedrzeć chcą się do nas siłą głównie terroryści i gwałciciele, bo to przecież „źli muzułmanie”. A ja czytam relacje z granicy tych, którzy starają się pomóc drugiemu człowiekowi. Nie tych, którzy stoją tam z armatkami wodnymi uzbrojeni po zęby, ale tych, którzy potajemnie nocą przynoszą ludziom do lasu jedzenie, picie i śpiwory. I widzę te zdjęcia tych dzieci, kobiet i mężczyzn którzy od tygodni koczują w środku lasu. I tak sobie myślę: to są ci terroryści..? To oni mają nam zagrozić? Czy zagrażają nam tak samo, jak porównywane już do najgorszych zbrodniczych ideologii osoby LGBT, które chcą zniszczyć polską rodzinę…? To czyli ja – lesbijka – będę niszczyć i terroryzować wraz z nimi Polskę i całą Europę…?

I na myśl przychodzi mi moja koleżanka z pracy – muzułmanka. Świetnie się z nią dogaduję, choć mamy zupełnie inny pomysł na życie. Ona doskonale wie, że mam dziewczynę, którą zawsze serdecznie pozdrawia i wie, że jestem ateistką o mocno sceptycznych poglądach w stosunku do religii każdej maści. Ja wiem, że ona modli się do Allaha. I nie przeszkadza nam to wspólnie śmiać się przy kawie. I przypomina mi się też Muhammad, od którego kupowałam w tym roku auto. I pamiętam, jak załatwił dla mnie z uśmiechem na ustach całą papierkową robotę bez dodatkowej opłaty, bo trzeba sobie przecież pomagać. Ale pamiętam też, jak w moim własnym kraju mówiono o mnie, że nie jestem człowiekiem. Że jestem ideologią. I widziałam Polaków lżących i plujących na innych, bo to „pedały”, z którymi najlepiej od razu „do gazu”. I tak sobie myślę, że zagrożenie czuję bardziej ze strony tych drugich właśnie. Ani moja koleżanka z pracy, ani Muhammad, ani spotykani na co dzień muzułmanie nie chcieli mnie zagazować. Obawiam się, że ci którzy organizowali jeszcze nie tak dawno pewien marsz w Warszawie, zrobiliby to z ogromną przyjemnością…

Mówi się też w mojej Ojczyźnie, że życie jest święte i trzeba go bronić aż od poczęcia. I tak sobie myślę, że skoro aż od poczęcia to chyba również i po narodzinach…? Czy życie Izabeli, której śmierć wstrząsnęła ostatnio całą Polską, nie było święte? Czy życie tych ludzi na polsko-białoruskiej granicy nie jest ważne? Jego nie trzeba bronić? Czy życie tysięcy osób nieheteronormatywnych, które spotykają się na codzień z dyskryminacją we własnym kraju nie jest warte, by go bronić…? Co mamy powiedzieć rodzicom tych młodych ludzi, którzy popełnili samobójstwo, bo nie mogli już tego wytrzymać? Tej dyskryminacji, przemocy psychicznej, często fizycznej? Jadu, który wylewa się na nich dzień w dzień, tylko dlatego że ktoś tak sobie wymyślił w imię swoich chorych przekonań i fobii…?

Wiele osób w mojej Ojczyźnie mówi też, że polityka ich nie dotyczy. Że się nie interesują, nie chodzą na wybory, bo i tak nic od nich nie zależy. I myślę sobie wówczas tak: ci, którzy są u władzy, znaleźli się tam nie tylko dlatego, że ktoś na nich zagłosował. Oni są tam również (a w zasadzie w dużej mierze właśnie dlatego), że ktoś inny na wybory nie poszedł wcale.

I wcale nie chodzi o to, by „interesować się polityką”. Wystarczy zainteresować się drugim człowiekiem – bo to właśnie ludzie ponoszą konsekwencje decyzji, które podejmuje władza.

I jeśli ktokolwiek myśli, że „polityka ich nie dotyczy”, to niech przypomni sobie tłumy ludzi na ulicach po śmierci Izabeli. To mogła być wasza siostra, córka, przyjaciółka.

Niech spojrzy w oczy rodzicom dzieciaków, które nie chciały już słuchać o tym, że „nie są ludźmi”, „że są zarazą” i wolały skoczyć z mostu. To mogło być Wasze dziecko. Niech pojadą z organizacjami humanitarnymi na polsko-białoruską granicę i poszukają w lesie dzieci, które nie rozumieją, dlaczego muszą tam koczować i marzą o ciepłym schronieniu i posiłku. Niech przypomną sobie wówczas polską historię – gdy to my, Polacy uciekaliśmy z naszego kraju przed komuną, prześladowaniami i niewolą. Nas nie pytano wówczas, czy dostaliśmy się do Niemiec, USA czy Kanady legalnie. Wyciągnięto do nas pomocną dłoń. Dziś to my możemy pomóc.

Jestem córką mojej Ojczyzny – Polski. Kraju uchodźców, migrantów i bolesnej historii. Uczmy się z niej. Ona od zarania dziejów pokazuje nam, że nie liczy się ani wyznanie, ani kolor skóry, ani orientacja seksualna ani światopogląd. Liczy się człowiek. Tylko i wyłącznie.

Świat stanie się lepszy, jeśli zamiast munduru czy koloru skóry lub orientacji seksualnej będziemy w drugim widzieć człowieka.

Jezus też był uchodźcą.Ten fakt jest chyba wart przypomnienia w kraju, w którym tak wielu deklaruje przynależność do Kościoła katolickiego. Ja do niego nie należę, ale przesłanie Jezusa, by miłować bliźniego jak siebie samego, zrozumiałam bardzo dobrze. Czas, by zrobili to także jego wyznawcy. I nie zapomnieli przy tym, że Jezus nie stworzył listy osób, których uznać można za owych „bliźnich”. On widział bliźniego w każdym napotkanym człowieku.

O tęsknocie za polskim chlebem, pisaniu książek i morsowaniu

Aleksandra Puciłowska

Pandemia nie przyszła jakoś niespodziewanie. Pamiętam, jak wirus dopiero co pojawił się w Chinach, a u nas już mówiono – że prędzej czy później – przyjdzie do nas. I faktycznie stało się to dość szybko, by przyjąć potem formę lawiny, która powoli, ale bezustannie zaczęła zmieniać nasze życie na zupełnie inne, niż znaliśmy do tej pory. Całe to szaleństwo trwa już ponad rok, co skłoniło mnie do refleksji nad tym, co zmieniło się przez ten dziwny, trudny czas w moim życiu. Na ile koronawirus i to, że świat zmienił się nie do poznania, wpłynęło na mnie i moją codzienność? I czy negatywne doświadczenia można wykorzystać, przekuwając je w coś pozytywnego? Na ile mamy wpływ na to, co dzieje się wokół nas? Te i inne pytania pojawiają mi się w głowie już od jakiegoś czasu. Myślę, że odpowiedzi na nie są ważne, bo mogą sporo powiedzieć nam o nas samych.

Ja dowiedziałam się na przykład, że kocham Polskę. Nawet z tym całym syfem, który się tam obecnie dzieje na tak wielu płaszczyznach. Boli, gdy na to patrzę i nie zachęca do powrotu, ale jednocześnie nie zagłusza tęsknoty. Choćby – jakkolwiek patetycznie to nie zabrzmi – za chrupiącą skórką polskiego, białego chleba. On, cholera!, faktycznie smakuje najlepiej. Od wybuchu pandemii moje wizyty w Polsce ograniczyły się do minimum. To wiąże się między innymi z brakiem ważnego dowodu osobistego. Nie mogę, z jakichś dziwnych, nie do końca dla mnie zrozumiałych powodów (po odpowiedzi odsyłam do Państwa Przyłębskich), złożyć wniosku o jego wyrobienie w Ambasadzie w Berlinie. A do Polski też nie bardzo mam jak pojechać. Mam więc nieważny dowód i liczę, że do lata gdy ważność traci też mój paszport, będę miała w ręku już obywatelstwo niemieckie z jakimś ważnym dowodem tożsamości.

O ile za dowodem polskim nie tęsknię, to uczucie tęsknoty tkwi w moim sercu. Chciałabym pochodzić po polskich chodnikach, posłuchać wokół siebie ludzi mówiących po polsku. Brakuje mi tego. To ładowało w jakiś magiczny sposób moje akumulatory. Zawsze wracam do Berlina, ale Polką się nie bywa, Polką się jest. Nawet z nieważnym dowodem tożsamości.

Na początku pandemii straciłam pracę. Zwolnili mnie z dnia na dzień. Z firmy, dla której zrobiłam tyle nadgodzin za friko, jak nigdy w całym życiu. Wkurzyłam się, poszliśmy na noże. Ja – która zazwyczaj unika konfrontacji. Ostatecznie wygrałam, co pokazało mi, że jestem silna. I że, jeśli się uprę, to potrafię osiągnąć swój cel, nawet jeśli po drodze nie będzie łatwo. Muszę mieć po prostu odpowiednią motywację. A wypowiedzenie z pracy, gdy świat właśnie ogarnia pandemia i nikt nie wie, czy jego firma to przetrwa – okazało się właśnie tym, czego potrzebowałam.

Poszłam więc za ciosem. Nagle miałam bardzo dużo wolnego czasu. Wysyłałam mejle z podaniem o pracę każdego poranka, a potem dzień stał przede mną otworem. Zajęłam się zatem tym, co zawsze wychodziło mi najlepiej: pisaniem. Czasem siedziałam do 4 nad ranem, nie mogąc się oderwać od historii, która jakoś tak nagle pojawiła mi się w głowie. Nie zrobiłam żadnego planu, usiadłam i zaczęłam pisać, by po kilku zaledwie tygodniach postawić ostatnią kropkę. W ten sposób spełniłam swoje największe marzenie: napisałam książkę. Próbowałam to zrobić wcześniej już wielokrotnie i nigdy nie dotrwałam do końca. Ale nie tym razem – teraz już wiedziałam, że chodzi tylko o motywację.

Tej nie zabrakło mi także potem – premiera książki jeszcze w tym roku, a ja w międzyczasie znalazłam nową, lepiej płatną pracę.

Mam fajnych przyjaciół. Nawet coraz to większe ograniczanie kontaktów społecznych nie przeszkodziło nam w pozostaniu w kontakcie ze sobą. Wręcz przeciwnie – jeszcze bardziej doceniliśmy ten czas, który dany nam było spędzić ze sobą w realu. Powiem więcej – zaczęli odzywać się ludzie, z którymi kontakt wcześniej mi się urwał. Szukamy zatem, jako ludzie, kontaktu z drugim człowiekiem. To daje nadzieję na przyszłość. Poczucie wspólnoty – to może nas jedynie uratować.

Skończyłam w tym roku 34 lata. Dzień po moich urodzinach sprawiłam sobie sama prezent i poszłam morsować. Chciałam to zrobić od zawsze, ale wydawało mi się to absolutnie niemożliwe. Ale – sami wiecie – wszystko zależy od… motywacji. Mnie i Adrianowi, który mi towarzyszył, nie przeszkodził nawet lód na jeziorze. Było wspaniale.

Wnioski? Ten dziwny czas, który mamy namieszał sporo w moim życiu. Ale pokazał mi też, że otaczającą nas rzeczywistość, tworzymy my sami. I, że jeśli znajdziemy coś, co będzie nas napędzać, to w końcu osiągniemy to czego chcemy.

Dbajmy o siebie, pozostańcie zdrowi. I weźmy z tego trudnego czasu dla nas to, co najlepsze.

Nie bądźcie obojętni

Z uwagi na aktualność tego wpisu przesunęłam Zbycha Milewicza na jutro…

Aleksandra Puciłowska

Hejt i krzywdzące obelgi rzucane w stronę osób LGBT, do których sama należę, już dawno przestały robić na mnie wrażenie.

Pancerz, którym człowiek obrasta przez lata ciągnącego się braku szacunku i bezpodstawnych, bezsensownych oskarżeń, jest naprawdę gruby i ciężko jest się przez niego w jakikolwiek sposób przebić.

Kiedy jako  jeszcze niewyoutowana osoba nieheteronormatywna słyszysz w swoim rodzinnym domu – miejscu, w którym powinienieś czuć się najbezpieczniej na świecie, na przykład: Hitler wiedział co robił, gdy chciał zagazować pedałów, to możesz albo się załamać i poddać, albo postanowić walczyć o siebie, swoją godność i swoje życie.

Ja osobiście wybrałam to drugie. A o tym, jak złe i niemoralne ma być to, że kocham kobiety, dowiedziałam się w życiu niejeden raz.

Wyobraźcie sobie, że słyszycie podczas rodzinnego przyjęcia wulgarne i pozbawione jakiegokolwiek taktu wypowiedzi o swojej psychoseksualności. Teksty tak obrzydIiwe, że nie chce się ich cytować i powielać. Pomyślcie, że te słowa padają z ust kogoś, do kogo jeździliście wcześniej, jako dziecko, na wakacje. I że wy wtedy – zdobywając się na resztki odwagi w obronie swojej godności – protestujecie głośno i otwarcie, a zostajecie wyśmiani. Przez bliskie osoby, u których zawsze szuka się przecież wsparcia, zrozumienia i akceptacji. Zwłaszcza, gdy świat wokół nam nie sprzyja.

Pomyślcie, jak czuje się młody człowiek LGBT na lekcjach religii, gdzie mówi mu się że homoseksualizm to grzech śmiertelny.

Zastanówcie się choć raz, jak to jest iść za rękę z ukochaną osobą przez ulicę i usłyszeć, że „takich zboków to tylko zajebać”.

A jak może czuć się kobieta, której mówi się, że receptą na to, by „przestała być pieprzoną lesbą”, byłoby przymusowe wydanie jej za mąż za „jakiegoś chłopa, który pokaże jej gdzie jest jej miejsce”? I że pewnie żaden jej do tej pory nie chciał bo jest „brzydkim babochłopem”? Co dzieje się w głowie takiej dziewczyny…?

Spróbujcie postawić się w sytuacji młodego, wchodzącego dopiero w okres dojrzewania człowieka, który odkrywając swoją seksualność, zamiast cieszyć się z pierwszych miłosnych uniesień, musi się ukrywać w strachu przed tym, jak zareagują inni.

Wyobraźcie sobie, jak wiele odwagi potrzeba, by powiedzieć o tym głośno – zarówno przed innymi, jak i – po prostu – przed sobą samym. Mając doskonałe pojęcie o tym, jak dalej wyglądać może wasze życie.

Jak czuje się młoda dziewczyna, która w odpowiedzi na swój coming out słyszy od rodziców, że nie jest już ich córką?

Jak czuje się młody chłopak, którego koledzy znieważają i poniżają, tylko dlatego, że kocha nie tak jak „powinien”…? Gdy codziennie boi się, czy dziś „tylko” go wyzwą od „pedałów”, czy może jednak przejdą już do rękoczynów, jak wielokrotnie mu grozili?

Z takimi problemami i sytuacjami muszą mierzyć się osoby LGBT od najmłodszych lat – czy to w życiu szkolnym, cyz rodzinnym czy, później, zawodowym. Wiem to ze swojego życia i wiem to z opowiadań moich znajomych i przyjaciół. Często tak przerażających, że chwilami myślę że ja sama – choć nie było łatwo – i tak mam całkiem sporo szczęścia, bo mogło być o wiele gorzej…

Jeśli się to wszystko przetrwa, to później w dorosłym życiu już naprawdę trudno o to, by niesprawiedliwe, homofobiczne wypowiedzi innych mogły nas w ogóle jakoś dotknąć. Zbroja, którą się obrosło do tej pory jest na tyle silna i mocna, że nie przebije jej byle co.

Pamiętać musimy jednak o tych wszystkich młodych ludziach, którzy dopiero stoją u progu swej dorosłości. O tych, którzy być może nie odnajdą w sobie wystarczająco dużo odwagi, by nie udawać, że pada deszcz, gdy ktoś pluje im w twarz. O dzieciakach, które boją się powiedzieć kim są, jak kochają, co czują. A także o dorosłych już ludziach, którzy żyją nie swoim, udawanym życiem, bojąc się przyznać przed sobą samym, że nie tak chcą i nie tak powinni żyć. O tym jak cholernie przesrane musi mieć ktoś, kto całe swoje życie udaje kogoś, kim nie jest, a wszystko w imię społecznych oczekiwań i strachu przed brakiem akceptacji, być może agresją, utratą pracy…

O tolerancji i akceptacji LGBT powiedziano już w Polsce dużo. Dyskusje, które się w naszym kraju na ten temat prowadzi, przeraziłyby większość zachodniego świata. Sama wyjechałam do Niemiec w wieku lat 19, zaraz po maturze. Do Polski tęsknię nieustannie, ale nie umiem wyobrazić sobie powrotu do kraju, w którym stygmatyzuje i dehumanizuje się ludzi. Gdzie urzędujący Prezydent wypowiada klarownie i otwarcie słowa, które przerażają i powodują, że nadzieja na to, że będziesz mógł poczuć się we własnej Ojczyźnie jak u siebie, jest niestety niezwykle płonna i złudna.

Rodziny ani kraju się nie wybiera. Można jednak próbować zmienić – zarówno jedno jak i drugie.

Można szukać wsparcia i zrozumienia – i choć wiele razy towarzyszy temu na koniec uczucie zawodu i odrzucenia (o czym sama niejednokrotnie musiałam się niestety przekonać), to warto próbować.

Nie umiecie sobie nawet wyobrazić, jak wiele znaczyć mogą takie gesty wsparcia i zrozumienia od kochanych osób. Choćby nawet te najmniejsze, których większość otoczenia nawet nie zauważa. My je widzimy – tak mocno odznaczają się od fali hejtu i nagonki, która nieustannie jest wokół nas…

Dawno straciłam nadzieję, że apelowanie do polityków ma jakikolwiek sens. Większość z nich nie widzi niczego poza czubkiem własnego nosa, który wychylają tylko po to, by zawalczyć o kolejny stołek, o władzę i o kasę.

Człowiek, jego godność i prawo do poszanowania ma w tym najmniejsze znaczenie. Cholernie boli mnie fakt, że urzędujący Prezydent RP publicznie porównuje mnie, moją partnerkę, naszą miłość i uczucia do ideologii sowieckiej, która wyrządziła ludziom i naszemu krajowi tak wiele niewyobrażalnych krzywd.

Wiele więcej się po Panu Andrzeju Dudzie nie spodziewałam. O wiele bardziej boleśnie da się odczuć w sercu ból na widok słupków jego poparcia. Bo to oznacza, że albo w Polsce jest aż taka rzesza ludzi myślących tak samo jak obecny obóz władzy, albo że jest jeszcze większa grupa ludzi którzy na tego typu słowa pozostają po prostu obojętni.

I to do tych drugich właśnie apeluję. Nie róbcie tego. Nie zamykajcie oczu. Miarą człowieczeństwa jest to, w jaki sposób traktujemy bliźnich. Jeśli dziś to ja nie jestem człowiekiem, a groźną ideologią, która zagraża całemu społeczeństwu, to jutro możecie być nią Wy. Kto nie jest z nimi, jest przeciwko nim. Tak a nie inaczej to działa.

Jeśli twierdzicie, że Wasz głos i tak nie ma znaczenia, to ja Wam mówię, że jest inaczej. Każdy pojedynczy głos w nadchodzących wyborach, który oddany zostanie w sprzeciwie wobec homofobicznej propagandy obecnego obozu władzy, nie będzie głosem straconym.

Nie musicie głosować w mojej obronie, ja sobie już doskonale radzę sama.

Zróbcie to dla Waszych dzieci, a może wnuków? Dla znajomych, przyjaciół, sióstr, braci, wujków i cioć. Dla tych wszystkich, których kochacie. Nawet nie podejrzewacie, ilu wśród nich mogło mieć łzy w oczach, gdy usłyszeli ostatnio w mediach, że „nie są równi ludziom normalnym”…

LGBT to nie żadna ideologia. To my, ludzie – Wasi znajomi, przyjaciele, rodzina, koledzy i koleżanki z pracy.

Nie chcemy żadnych przywilejów, chcemy tylko równych praw. I poczucia bezpieczeństwa we własnym, mimo wszystko – ukochanym i pięknym kraju.

Jeszcze raz o niedzielnej nocy

Aleksandra Puciłowska

Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy towarzyszyła mi niemal przez całe życie. Najpierw było oglądanie finałów – wówczas jeszcze – w państwowej telewizji. Potem – jako harcerka – biegałam każdego roku po mieście z puszką i identyfikatorem, nie mogąc się nadziwić, jak piękną inicjatywę udało się nam – Polkom i Polakom – stworzyć. Coś unikatowego, coś absolutnie na skalę światową.
Następnie rozpoczęły się wyjazdy na Woodstock – teraz już PolAndRock-Festival. Poznałam tam wspaniałych, przecudownych ludzi i wspomnienia związane z tym najpiękniejszym festiwalem świata niezmiennie należą do tych dla mnie najcenniejszych i najwspanialszych. W Kostrzynie nad Odrą – podczas tych kilku dni latem każdego roku – poczułam się akceptowana i rozumiana. A to, biorąc pod uwagę fakt, iż jestem lesbijką, która nie kryje swej orientacji, zwłaszcza w Polsce niestety nie zawsze jest oczywistością. Twierdzenie przez choćby pana Pospieszalskiego, który podkreśla że sam na festiwalu był, więc wie jak to wygląda, że jest to miejsce niebezpieczne jest dla mnie nie do przyjęcia. Panie Pospieszalski, ja tez tam byłam. Trzynaście razy. Nigdzie i nigdy nie czułam się bezpieczniej.
Wydarzenia z Gdańska wstrząsnęły mną w sposób ogromny. W ten piękny, pełny miłości, dobroci i serdeczności styczniowy wieczór 2019 roku wtargnął nagle i zupełnie niezrozumiale Stefan W. Zrobił coś, co wydawało się nam wszystkim totalną abstrakcją. Zamordował człowieka, który moment wcześniej dziękował swojemu miastu za okazaną dobroć, który sam tę dobroć niósł i starał się ofiarować innym.
Stefan W. splamił krwią serce Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy – symbol tego wszystkiego, czego nam w Polsce tak na codzień brakuje. Symbol wzajemnej pomocy i jedności w obliczu krzywdy, która dzieje się obok nas.
To co wydarzyło się jednak później – to przeraża tak samo. Oszczędzę sobie i czytelnikom cytowania komentarzy, który pojawiły się w przestrzeni medialnej po śmierci Pana Prezydenta. Wystarczy, jeśli wspomnę, iż nie obeszło się bez podnoszenia zamachowca z Gdańska do rangi bohatera narodowego oraz kolejnych gróźb w stronę polityków czy działaczy uznawanych przez pewną, bardzo szeroko reprezentowaną w Polsce opcję polityczną, za “zdrajców Narodu”.
Myślę, że w tym miejscu uświadomić musimy sobie coś niezwykle istotnego. Wszelkie próby “umywania rąk” od odpowiedzialności za śmierć Pana Prezydenta Adamowicza przez tych, którzy nakręcali tę towarzyszącą nam od lat spiralę nienawiści, muszą spotkać się z naszym wyraźnym, jasnym i kategorycznym sprzeciwem.
W przekazie telewizji tak zwanej państwowej Stefan W. to człowiek chory psychicznie, a odpowiedzialność za te tragiczne wydarzenia ponosi Jurek Owsiak, który nie zabezpieczył należycie swej imprezy. Telewizji, która cytując “mowę nienawiści” w swym wczorajszym wydaniu, nie wymieniła wśród podawanych przykładów nikogo z obozu rządzącego. Nie stosowała jej zatem – wedle redaktorów Wiadomości – nawet posłanka Pawłowicz, której wypowiedzi nie będę przytaczać. Przyrzekłam sobie kiedyś, że już nigdy nie zacytuję tej pani – by jej skandaliczne poglądy nie pojawiły się w internecie już ani jeden raz więcej, niż potrzeba.
Oczywiście, że Stefan W. to człowiek chory psychicznie. Nikt o zdrowych zmysłach nie atakuje drugiej osoby nożem tylko dlatego, że nienawidzi partii, z której owa osoba się wywodzi. Założenie, iż mógłby zrobić to ktoś myślący choć w miarę jasno i klarownie nie mieści się w mojej głowie. To, iż zamachowiec ma stwierdzoną schizofrenię, nie oznacza jednak, że zwalnia to z odpowiedzialności tych, których słowa i działania mogły go do tego czynu zainspirować.
Większość z nas wie, czym jest prowadzona obecnie w Polsce polityka: teatr i zbijanie kapitału politycznego wszelkimi możliwymi środkami. Nieważne, czy wiąże się to z zamachem na praworządność, próbami zafałszowania historii czy sprowadzeniu wszystkich tych, którzy nie są z nami, do tego miejsca “gdzie kiedyś stało ZOMO”. Nieistotne, czy nazwiemy kogoś “zdrajcą Ojczyzny”, czy powiesimy jego podobiznę na symbolicznej szubienicy. Możemy nawet wystawić komuś “akt zgonu politycznego” – wszystkie chwyty dozwolone, byle tylko słupki poparcia się zgadzały.
Było na to przyzwolenie polityków – a to, że wielu z nich może traktować to jedynie jako – bardziej lub mniej elegancką – formę prowadzenia polityki, wcale nie oznacza, iż nie ma wśród nas takich, którzy biorą te słowa i działania na poważnie. Udowodniono nam to w sposób dramatyczny w sobotę i udowadnia się nam do tej pory – wystarczy wejść na forum pierwszej lepszej strony internetowej, która życzy śmierci “wrogom Polski”. I to, czy osoby te leczą się psychiatrycznie, czy są fanatykami, nie ma najmniejszego znaczenia. Nie ma różnicy, czy strzela schizofrenik czy ktoś w pełni władz umysłowych – na końcu ginie człowiek.
Zginął także Pan Prezydent Adamowicz i pustkę, którą po sobie pozostawił trudno będzie wypełnić. Osierocił nie tylko swoje dwie córki i Gdańsk – osierocił nas wszystkich. Wszystkich tych, którzy wierzyli i nadal wierzą w to, że w Polsce możemy żyć inaczej. Iż nie każdy ten, kto się z nami nie zgadza, automatycznie jest przeciwko nam.
Byśmy mogli nad tym jednak wspólnie pracować i dążyć do tego, by w Polsce było miejsce dla wszystkich, a nie tylko tych, którzy uzurpują sobie prawo do bycia “prawdziwymi Polakami”, nie możemy zamknąć teraz ust. Nie wolno nam machnąć ręką i powiedzieć: przykra sprawa, ale szaleńców nie brakuje. Ich zawsze było pod dostatkiem – a jednak pierwszy raz mamy do czynienia z morderstwem na oczach publiczności i kamer, zamordowaniem czynnego polityka przez osobę, która chwilę potem obwieszcza, że nienawidzi jego partii politycznej.
Ta tragedia ma swoje powody. Nie możemy obok nich przejść obojętnie. Nie wolno nam. Pan Prezydent Adamowicz z pewnością by tego nie zrobił.

Nowa polska proza z Berlina

Aleksandra Puciłowska i Kinga Chojnicka

Czarny Protest pod Czerwonym Krawatem
Skrót opowiadania

Szedł pod czerwonym krawatem. Zawiązał go odrobinę mocniej, niż trzeba było. Tak, by było to zauważalne. Symbolika często trafia do tłumów bardziej, niż nawet najbardziej dobitne argumenty. Nigdy nie spodziewał się, że kiedykolwiek przyjdzie mu brać udział w takim proteście. Nie w XXI wieku, nie w środku Europy,

Jeszcze do niedawna nie spodziewał się, że przyjdzie mu walczyć o coś tak najbardziej podstawowego i oczywistego, jak nienaruszalność osobista, jak prawo do dyspozycji własnym ciałem, o swą autonomię. O prawo do decyzji. O Coś, co mogło by się zdawać, przysługuje każdemu z nas, z osobna. Po tym, jak historia nauczyć nas miała już ponoć, iż nie ma nic ważniejszego nad prawa człowieka i jego wolność – iż naruszanie tego w jakikolwiek sposób i w jakimkolwiek, choćby najbardziej szczytnym celu, zawsze nieuchronnie prowadzi do katastrofy. W czasach, gdy nawet nie umieszcza się już nazwisk na domofonach w trosce o ochronę prywatności, on musiał iść na ulicę bronić tego, co najcenniejsze – niepodważalności tego, iż ludzka istota ma kurewskie prawo do swojego ciała i swobodnego nim zarządzania. Mógł spodziewać się konieczności walki o cokolwiek, ale nie o to. Naprawdę nie o to…

Poczuł się jakby podwójnie spoliczkowany. Wpierw, gdy wszelakiej maści znawcy i znawczynie tematu rozpoczęli ogólnopolską dyskusję o prawie do dysponowania własnym ciałem przez dorosłego człowieka, podpierając swoje tezy bądź to radykalizmami religijnymi, bądź to wątpliwymi moralnie przesłankami tudzież setkami badań klinicznych. To odczuwało się tak, jakby ktoś wkradł się do najgłębszego zakamarka twojej podmiotowości i zaczął sobie wycierać tam swe oblepione obłudą buty.

Te wypowiedzi wywołały w nim złość z nutą dobrze zasianego strachu. Takiego, który, wiesz to, będzie w tobie rósł, aż uwierzysz, że nie masz tak naprawdę prawa do siebie samego. Później przyszła pora na drugi policzek – gdy usłyszał od swoich przyjaciółek, od swoich sióstr i matki, że to wszystko to tylko temat zastępczy. Że władza mydli nam oczy, by przepchnąć gdzieś bocznymi drogami nową ustawę o podatku drogowym – a ten to dopiero uderzy po kieszeniach dużą masę ludzi, zwykłych obywateli. I że, w gruncie rzeczy, się z nim zgadzają, ale jest teraz całe mnóstwo innych istotnych spraw, które są dla Polek i Polaków ważne, a ta cała ustawa o ochronie ludzkiego życia to tylko pic na wodę fotomontaż. Nic istotnego, nie można dać się zwariować.

Temat zastępczy. Tak go nazwały. Jego, jego podmiotowość, osobowość, poczucie wartości i przestrzeń osobistą, jego prawo do dysponowania swoim ciałem i swoim życiem. Wszystko było istotniejsze od niego – podatek drogowy, dochodowy, stopa bezrobocia i wreszcie i nowa ustawa o wyborze radnych do sejmików wojewódzkich.

Gdy pojawiły się pierwsze przesłanki o planowanym projekcie ustawy o tak zwanej ochronie życia, wielu myślało, że to jakiś żart. Coś tak niedorzecznego nie mogło się wydarzać. Nie w społeczeństwie, które zachowało choć resztki zdrowego rozsądku. A jednak się wydarzało.

Gdy po raz pierwszy usłyszał głos lektora w audycji na temat nowego pomysłu legislacyjnego, przeraził go spokój i opanowanie głosu czytającego. Jakby nie było w tym niczego strasznego, niczego, po czym zapala się komuś czerwona lampka ostrzegawcza.

Wszystko zaczęło się od wprowadzenia na rynek nowego przyrządu ratującego życie o nazwie PumpLife. Pozwalał on na podłączenie pozostającej w śpiączce osoby do mózgu i serca innego człowieka, co ze znakomitą skutecznością powodowało, że pacjent odzyskiwał nie tylko świadomość, ale i zdrowie. Skoro przyczyniało się to zaś w tak efektywnym stopniu do ratowania ludzkich istnień, szybko pojawił się pomysł upowszechnienia tejże metody i wprowadzenia prawnych gwarancji jej obowiązkowego stosowania. Wszystko inne można by było nazwać tylko morderstwem. Bo czymże innym jest odmowa udzielenia pomocy, gdy zagrożone jest ludzkie życie?

Tak to pojawiła się koncepcja, by każdy mężczyzna, który brać będzie udział w ewentualnym wypadku drogowym, był potencjalnym „dawcą“, czyli, jak lubili mówić zwolennicy owej ustawy, „opiekunem“ innej ofiary tego samego wypadku. Wielu wydała się ona najlepszym z możliwych rozwiązań.

Dotyczyło to każdego, bo każdy, biorąc czynny udział w ruchu drogowym, jest przecież świadomy ewentualnych tego, często drastycznych konsekwencji. Jeśli ktoś nie chce, by zakwalifikowano go jako „dawcę z ruchu drogowego”, niech po prostu w nim nie uczestniczy. A że ustawa dotyczyć będzie tylko mężczyzn? Wiadomo przecież, że mężczyźni są silniejsi fizycznie od kobiet. To Natura ukształtowała ich jako najlepszych z możliwych „dawców“, a z Naturą dyskutować przecież nie można. To geny, biologia, niezaprzeczalne fakty. Trzeba umieć udźwignąć brzemię, jakim obarcza nas nasza płeć.

Jeśli po jednej stronie mamy życie niewinnych ludzi, a po drugiej jedynie ewentualny dyskomfort innego człowieka tudzież jakiś uszczerbek na własnym zdrowiu psychicznym i fizycznym, to rachunek jest prosty. Każde życie jest takie samo, nie wolno go wartościować. Dlaczego skazywać kogoś na śmierć, skoro jest obok ktoś, kto może do tego nie dopuścić? „Nie zabijaj“ – to przykazanie przyświeca europejskiej kulturze od wieków, każda inna droga to nieuchronna cywilizacja śmierci.

Ustawa przewidywała dziewięciomiesięczny okres połączenia „dawcy“ z „biorcą“. To pozwalało, dzięki nowoczesnej technice, popartej najnowszymi badaniami, na efektywną rekonwalescencję pacjenta. Następnie „opiekun“ był zobowiązany do oddawania swojemu „biorcy“ krwi przez następne 18 lat. To wzmacniało efekty terapii. W razie gdyby – z różnych przyczyn – transfuzja taka nie była możliwa, obowiązek znalezienia odpowiedniej krwi leżał na barkach państwa i Funduszu Zdrowia. Proste i przejrzyste zasady, wszystko w imię ochrony życia, szczytnego i jakże prawego celu.

Protesty pojawiły się od razu. „Nikt nie będzie z nas robił inkubatorów“, „Nie jesteśmy maszyną, jesteśmy ludźmi“, „Moje ciało, moja sprawa“ – to tylko niektóre z haseł na transparentach, z którymi mężczyźni zdążyli już przemaszerować w wielu miastach Polski. „Mordercy!“, „Egoiści!“, „Nihilistyczni samcy!“ – tak krzyczano w ich stronę nie jeden raz. Tak odbywało się to na ulicach.

Medialna debata zahaczyła zaś o wszelkie z możliwych badań na całym świecie, o wszelkie prądy i myśli w historii filozofii, zacytowano już każdy z pasujących cytatów z Pisma Świętego, wypowiedział się już prawie każdy możliwy znawca – od polityków, przez publicystów, profesorów i księży. Podmiotowość człowieka, te dwa słowa wypowiedziano jednak o wiele razy za mało. Ważne było tak zwane prawo do (prze)życia. Istotne były ich sumienia, przekonania, słupki wyborcze i moralne potyczki. Nie liczyła się jedynie godność mężczyzny i jego niepodważalne prawo do decydowania o własnym ciele i życiu.

Na to nie mogli pozwolić. Jeszcze im pokażą, jeszcze ich usłyszą. Nikt nigdy więcej nie nazwie ich tematem zastępczym, nikt nie zrobi sobie z ich ciała maszyny do utrzymywania życia. Mają swoje prawa, i nikomu nie pozwolą im sobie zabrać. Historia nauczyła nas już niejeden raz – kiedy depcze się prawa człowieka, to nieuchronnie zbliża się zagłada. On i wszyscy inni, dumni mężczyźni, będą walczyć z każdym, kto zechce deptać ich prawo do wolności, prawo do decyzji. Przecież nie mogą ich do tego zmusić: to jest ich ciało, ich sumienie, ich decyzja…

Za symbol wybrali krawat w kolorze czerwieni – niczym krwi, którą chcą im zabrać bez ich zgody, bez pozwolenia – jak cielakowi prowadzonemu na rzeź. Ciasno zawiązany, zabierający im niezbędne do życia powietrze, wolność, której oddać nie chcą i nie potrafią. Całą akcję demonstracyjną nazwali Czarnym Protestem. Jako symbol śmierci ludzkiej godności, jako kradzież wolności. Przemaszerują zwartym i zdecydowanym krokiem ulicami Warszawy i wszystkich innych miast. Czarne koszule, czerwone krawaty. Razem – przeciwko uciskowi i temu, iż ktoś uzurpuje sobie prawo do dysponowania nimi jak rzeczami.

Pójdą tyle razy, ile będzie trzeba. Mają nadzieję, że dołączą do nich kolejni – także kobiety. One przecież muszą zrozumieć, jak to jest, gdy ktoś zabiera ci wolność. Muszą umieć postawić się w ich sytuacji. Już nikt nigdy nie powie, że sprawa męskiej podmiotowości to temat zastępczy. Że istotniejsze są podatki.

Zniosą każdą obelgę i każde znieważenie. Jeśli ktoś wchodzi w twoją intymność z buciorami i robi sobie z niej śmietnisko dla oczyszczania swoich sumień lub toczenia politycznych gierek, to wtedy żarty się kończą. Wtedy rozpoczyna się wkurwienie.

Wszystkie opisane powyżej wydarzenia są fikcyjne. Nikt w dzisiejszym świecie nie odważył by się podważyć prawa mężczyzn do podmiotowości, własnego ciała i wolności wyboru. W ten sposób traktuje się jedynie kobiety…

Śpieszmy się szanować ludzi – tak szybko odchodzą…

Aleksandra Puciłowska i Kinga Chojnicka

Śmierć zawsze trudno jest zrozumieć. Śmierć osoby młodej, pełnej energii, marzeń i planów na życie tym bardziej. Majestat i tajemnica tego ostatniego aktu, jaki przyjdzie odegrać każdemu z nas na tej ziemi zawsze zdawały się wzbudzać szacunek – dla tragedii osób bliskich, które pozostają- i dla samej zmarłej osoby. Ten, jakże ludzki i – chciałoby się rzec – naturalny odruch, odszedł już zdaje się jednak do przeszłości. Bo gdy umiera lewak, gdy umiera feministka – lub gdy umiera, nie daj Boże, aktywistka LGBT, to sprawy mają się zupełnie już inaczej.
Kasia Bienias – działaczka Zielonych i Kampanii Przeciw Homofobii – odeszła w niedzielę, 19 lipca. Nagle, niespodziewanie, dużo za wcześnie i w tragicznych okolicznościach. Pozostawiła po sobie ukochaną partnerkę, bliskich i przyjaciół. Oni wszyscy mają imiona, ludzkie twarze, własne emocje i zapewne rozszarpane po tej tragedii serca.

Nie chcę cytować pojawiających się w sieci komentarzy na temat śmierci Kasi, bo nie są one nawet godne czytania. Ale jednak tam są, i wciąż się pojawiają. Na celu mają zapewne obrażenie samejKasi- tej znienawidzonej lewaczki. Bo dziś nie liczy się już człowiek – współcześnie istotna jest tylko przynależność do danego obozu polityczno-światopoglądowego. I jeśli ktoś nie jest z nami, to jest przeciwko nam. Nie należy mu się więc szacunek – ani za życia, ani po śmierci.

I w ten oto sposób, redakcja fronda.pl modli się za Kasię, by Bóg wybaczył jej zło, którego dokonała za życia, a rzesza internautów na dziesiątkach różnych portali prześciga się w opluwaniu – często tak ohydnym, że aż niewyobrażalnym – jej pamięci.
Ona jednak tego nie przeczyta. Zrobią to jej bliscy i rodzina. Nie będą mieli siły zaprotestować. Robimy więc to my. Może i nawet nie protestujemy: zwyczajnie prosimy.
Prosto, z serca. Tak po ludzku.
Prosimy – pamiętajmy: choć komentarze, tak szybko i łatwo pozostawiane w przestrzeni medialnej, są anonimowe, to osoby których one dotykają mają już twarze, imiona i nazwiska.
My, lewaccy aktywiści, też mamy rodziny, partnerów i przyjaciół. A kiedy umieramy, to robimy to naprawdę. A łzy tych, którzy nas opłakują są równie realne. To nie jest internetowa animacja. To życie. Nie utrudniajmy go sobie nawzajem. Jest w nim i tak
wystarczająco dużo cierpienia, które przynosi nam wszystkim los po równo. Śmierć partnerki, córki, siostry i przyjaciółki boli nas wszystkich tak samo – lewaków, prawicowców, lesbijki i katolików. Pokażmy choć raz – w obliczu śmierci – iż łączy nas wszystkich to samo: miłość do drugiego człowieka.

Partnerce, rodzicom i wszystkim innym bliskim Kasi życzymy wytrwałości i siły w tych jakże trudnych chwilach. I żywimy głęboką nadzieję, iż jej śmierć nie pójdzie na marne.
Niech nauczy nas wszystkich szacunku do siebie wzajemnie – czyli tego, o co Ona sama próbowała walczyć za swego krótkiego, lecz intensywnego i pełnego energii życia.

* Katarzyna Bienias, założycielka zielonogórskiej filii Kampanii Przeciw Homofobii, współprzewodnicząca koła Partii Zielonych; feministka, ekolożka, kandydatka na posłankę na Sejm RP w wyborach parlamentarnych w roku 2011; zginęła tragicznie w dniu 19 lipca 2015 w Sławie, jedyna ofiara śmiertelna niedzielnej nawałnicy w Polsce. Miała 29 lat.

A to Polska właśnie…

Wczoraj w wielkich bólach konwencja została przyjęta, na pytanie dlaczego w wielkich bólach, skoro chodzi o sprawę oczywistą odpowiedziała…

Aleksandra Puciłowska przy współudziale Kingi Chojnickiej

Dlaczego Polska miała problemy z ratyfikacją konwencji przeciwko przemocy domowej?

Długo proszono mnie o napisanie tekstu na temat konwencji. I szczerze mówiąc: nie wiedziałam za bardzo, co można by mądrego na ten temat napisać?
Sprawa jest w sumie jasna i prosta: czy z lewa, czy z prawa – każdy deklaruje się, iż jest przeciwny przemocy. Nie tylko zresztą wobec kobiet, ale i ogólnie. Sięgając po cytat z jednej z kultowych polskich komedii lat 80 chciałoby się więc powiedzieć: i nad czym tu deliberować…?

W Polsce jednak, jak to w Polsce, musieliśmy i z tego tak istotnego tematu zrobić swoje własne polskie piekiełko. Bo nie byliśmy sobą, gdyby tak nie było.
Okazało się bowiem w stosunkowo krótkim czasie, że w przemocy wcale nie o przemoc chodzi, a o wprowadzenie tylnią furtką jednego z głównych obecnie wrogów polskiego Kościoła, jakim jest bardziej chyba demoniczny od samego demona GENDER.
Że Kościół musi mieć wroga, bo bez niego nie będzie istniał jest już nawet nie tylko oczywiste, ale i filozoficznie poparte. Bo skoro istnieje dobro, to musi istnieć i zło, bo jak inaczej wiedzielibyśmy, czym jest samo dobro..?
To, że wróg ten dla Kościoła musi być namacalny wiemy już z Biblii, która mówi o diable. To, że diabeł ten musi być obecny w naszym życiu codziennym, byśmy jak zagubione owieczki lgnęli do Kościoła w lęku i nadziei na ocalenie, udowodniono nam już nadto. I tak się kręci ta zabawa od ponad 2 tysięcy lat.
Za wroga można sobie wziąć dowolnego przeciwnika – ważne by był, by się i żadna zębatka w tej dobrze już naoliwionej maszynie nie zacięła. Najnowszym jest gender – wciska się on nam drzwiami i oknami, by zniszczyć prawdziwą polską, katolicką rodzinę. Jak się zapieramy i nie chcemy go wpuścić frontem, to próbuje tylnym wejściem od kuchni. A w kuchni przygotowują między innymi różnego rodzaju podejrzane konwencje, co to pod przykrywką słusznych idei wpuszczają na naszą chrześcijańską enklawę w samym środku hedonistycznej Europy zepsucie, grzech i klęskę prawidłowego porządku świata.
A prawidłowy obraz świata jest taki, że jak Bóg coś złączy to człowiek tego nie powinien rozdzielać. I nieważne, co się dzieje za ścianą u sąsiada – czy mąż przyszedł tym razem z kwiatami czy z pięściami. Każdy musi dźwigać swój krzyż, jak dźwigał go Jezus. Więc i kobieta niech nosi swoje brzemię i ratuje splecione świętym węzłem małżeńskim własne piekiełko na tym ziemskim padole. Nieważna jest cena, jaką trzeba będzie za to zapłacić, istotny jest cel. A ból i cierpienie uszlachetnia, przecież tak mówili ostatnio na mszy w niedzielę. Przecież tak samo cierpiał biblijny Hiob, a Bóg mu to wszystko wynagrodził. Trzeba być silnym. Trzeba być cierpliwym.
A nie daj Boże zacząć jątrzyć i zawracać sobie głowę własnym szczęściem i poczuciem godności, ba! nawet indywidualności, a co gorzej samodzielności. Zaraz przyjdą do głowy jakieś szatańskie pomysły o niszczeniu rodziny w imię własnego egoizmu.
A właśnie temu służyć mają te europejskie pomysły pisane zapewne przez jakieś tajemnicze lobby LGBT w tajnym gabinecie w Brukseli. Bo i my – homo-, bi- i transseksualiści ponownie maczamy palce w tej rewolucji ogólnoświatowej, której głównym celem jest zagłada ludzkiego gatunku. A w obronie tego zagrożonego, znanego nam i jedynie słusznego katolickiego porządku świata, jak zwykle, dzielnie staje posłanka Beata Kempa. Zauważa ona w swoim liście otwartym do profesor Fuszary, że konwencja przeciwko przemocy wobec kobiet wcale w obronie tych kobiet nie staje. Na celu ma zaś degradację biologicznego pojęcia płci do pseudointelektualnego bełkotu o tym, iż na to jak postrzega się kobietę lub mężczyznę w danym społeczeństwie, wpływ ma kultura czy społeczne zachowania uznawane wedle tradycji za odpowiednie danej płci. Bo przecież wcale nie jest tak, że zgwałconej kobiecie ktoś wypomina, iż być może miała spódniczkę za krótką o te dwa centymetry, a faceci to przecież tacy wzrokowcy. I wcale nie jest tak, że w Afganistanie kobiety zakrywać muszą całe swoje ciało ze względu na to, że nie urodziły się mężczyznami. Choć przecież, przyznajmy szczerze, w czadorze też się jednak nie urodziły. I przecież wcale nie zdarza się tak, że od kobiety wchodzącej do polityki wymaga się jednak trochę więcej. Bo udowodnić musi ona podwójnie, że posiada kompetencje – nie posiada ich z zasady, jak niegdyś „nowa twarz” w polityce, Grzegorz Napieralski. Nikt jakoś dziwnym przypadkiem nie lustruje i nie prześwietla kandydata na prezydenta partii PSL, pana Jarubasa, tak jak to się czyni wobec kandydatki lewicy – pani Ogórek. Nikomu jakoś, dziwnym trafem nie przychodzi jako pierwsza myśl do głowy o tym, czy pan Jarubas, lub pan Duda, jest może ładny, a może jednak brzydki? Robi się to jednak wobec pani Ogórek właśnie, robiło się to niegdyś wobec pani Muchy. I robi się to również, niestety niezwykle brutalnymi i moralnie odpychającymi metodami, wobec pani Grodzkiej.
Pani Grodzkiej, która całą swoją postawą i życiową historią tak nadepnęła na odcisk sporej grupie prawej strony społeczeństwa polskiego, iż żyją nawet tym, czy chodzi ona w domu w dresie czy może piżamie. Trudno ją sprowokować osobiście, bo jest jedną z niewielu osób na polskiej scenie politycznej, która potrafi zachować niezwykle przyzwoity poziom dyskusji, więc próbuje się, pożal się Boże, pseudo-dziennikarskim śledztwem na poziomie, którego powstydziłby się chyba nawet sam portal internetowy Pudelek.
Bo to przecież o to chodzi w całej tej konwencji: nie o powiedzenie stanowczego NIE przeciwko przemocy różnej maści w imię utartych stereotypów i przekonań zagnieżdżonych gdzieś głęboko w naszych umysłach od lat. Tu chodzi o promocję hedonizmu, o degradację uszlachetniającego cierpienia i o, o zgrozo!, promocję wynaturzeń, jakimi są wszystkie te zjawiska, których nie uświęci sam Pan Bóg rękoma polskiego episkopatu. Niczego innego te przepisy wprowadzić nie zamierzają, poza społeczną degrengoladą i niszczeniem porządku świata ustalonym przy jego stworzeniu, a opisanym w Biblii. Niczego nie wnoszą poza zobowiązaniami państw je ratyfikujących do między innymi:
– stworzenia całodobowej, darmowej linii pomocy dla ofiar przemocy
– utworzenia wystarczającej ilości schronisk, które uchroniłyby te ofiary od pozostania sam na sam ze swoim oprawcą, gdy zamkną się drzwi za interweniującymi policjantami, którzy wezwani zostali do „domowe kłótni”
– przeszkolenia odpowiednich organów w ten sposób, by działać mogły szybciej i sprawniej przeciw przemocy domowej – przyjęcia ustawy penalizującej domową przemoc w różnych postaciach w tym: nękanie, przemoc fizyczną i psychiczną, genitalne okaleczenia kobiet, przymusową aborcję i przymusową sterylizację
– ścigania gwałtu z urzędu, a nie na podstawie formalnego wniosku osoby pokrzywdzonej jak praktykowane to było dotychczas.

Ale to przecież wszystko nie jest nam potrzebne, by walczyć o los pokrzywdzonych kobiet. Potrzebna jest nam silna wolna i solidny zapas różańców, by tak jak w 2013 roku walczyć w słusznej sprawie podczas całonocnej adoracji Najświętszego Sakramentu w intencji odrzucenia „Konwencji o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej”.

***

I komentarz z Gazety Wyborczej:

List otwarty do Pani Kempy

Aleksandra Puciłowska / współautorka: Kinga Chojnicka

To miał być żartobliwy, lekki tekst. Takim rodził się w mojej głowie. Kiedy spojrzy się bowiem na dyskusję na temat tzw. gender, której fala przelewa się obecnie w polskich mediach, to trudno o powagę. Jej zachowanie mogłoby w pewnym sensie gloryfikować całą tę mocno żenującą pyskówkę, której próbuje nadać się miano wymiany argumentów. Jako, iż – jedna z głównych Gwiazd tejże całej zagwostki – posłanka Beata Kempa, nie grzeszy ani poczuciem humoru, ani dystansem do swej własnej, jakże niezwykle ostatnimi czasy popularnej osoby, to zdecydowałam się jednak napisać tekst rzeczowy. O to prosi zresztą Pani Kempa nieustannie – o merytoryczne i rzeczowe argumenty. Pragnę ich jej dostarczyć, choć zapewne nie ma sensu ze mną i tak dyskutować. Jestem wszakże, podobnie jak Krystian Legierski – idąc logicznym tokiem rozumowania za wypowiedzią Pani Kempy w rozmowie z nim – jeszcze nienormalnym człowiekiem. Być może pozostaję dla niej również jedynie wyszkolonym przez nikomu bardziej nieznaną jednostkę dzieckiem, którego wypowiedzi potraktować można z należytą protekcjonalnością, jak pozwoliła się sobie zachować posłanka,wobec jednego z członków publiczności programu, którego gościem była ona sama. Całkiem możliwe jest również to, iż jako nie tylko dla feministki, ale i lesbijki – czyli w żadnym bądź razie kobiety zdrowej i zrównoważonej – nie ma już dla mnie zupełnie ratunku i należałoby – cytując tu z kolei Panią Miłkę Majer, która na jednym z dziennikarskich portali radziła mojemu ojcu sprać mi tyłek i wydać za silnego chłopa, któremu urodzę dziecko.

Pomijając jednak wyżej wymienione różne aspekty mojej egzystencji, chciałabym móc skorzystać z okazji iż – jako, iż posługuję się słowem pisanym, a nie mówionym – w związku z czym Pani Posłanka nie będzie w stanie mi przerwać i być może pierwszy raz wysłucha racji drugiej strony do końca – dorzucić i moich kilka groszy do tematu, który wzbudza tak wielkie kontrowersje po wschodniej stronie Odry.

Wpierw chciałabym się odnieść do programu “Równościowe przedszkole”, na który tak chętnie powołuje się pani Kempa. Słynny już chyba powoli wierszyk, który deprawować ma polskie dzieci o płci, która nie ogranicza mnie, cytowany nagminnie przez posłankę Solidarnej Polski ma, jak się okazuje, swoją dalszą część – być może już nie tak wygodną i zdatną na manipulację, dlatego też pomijaną skrzętnie przez Panią Kempę:

„Bawię się z kim chcę, robię to, co chcę,
płeć nie ogranicza mnie.
Czy jestem dziewczynką, czy jestem chłopakiem,
mogę być pilotką, mogę być strażakiem
Czy jestem chłopakiem czy jestem dziewczynką,
bawię się lalkami i olbrzymią piłką.
Bawię się z kim chcę, robię to, co chcę,
płeć nie ogranicza mnie!”

Bo, o ile pierwszy wers powyższej prostej rymowanki, może w co niektórych, mniej otwartych na nowości i krytyczną analizę umysłach, wzbudzić pewne wątpliwości, to cały wierszyk nie ma prawa budzić już żadnych kontrowersji. O fakcie tym posłanka Kempa doskonale wie, dlatego też cytat swój skrzętnie ogranicza. Podobnie, jak odnośnik w programie do obecnych czytanek i rymowanek, którymi raczy się dzieci w przedszkolu. Posłankę wzburza fakt, iż dziecko wypowie głośno słowa o tym, iż jego płeć go nie ogranicza i może zostać, tym kim chce – czy to pilotką, czy strażakiem. Nie oburza jej jednak sytuacja, w której w wierszykach kobiety przedstawiane są, jako kury domowe, które mają pełne ręce roboty, i może faktycznie można by im czasem w tych porządkach i sprawunkach ewentualnie pomóc, podczas gdy mężczyzna jeździ z synem po mapie i pokazuje mu ciekawy świat. Jeżeli dysonans, który się z tego tak diametralnie stereotypowego postrzegania ról kobiety i mężczyzny wyłania, nie jest dla przeciwników nauki gender jasny, to już służę pomocą i wyjaśniam: wierszyk proponowany przez program Równościowe Przedszkole, jak i główne założenia całego programu mówią o czymś dokładnie odwrotnym. O rolach kobiet i mężczyzn, które nie powinny ich odgórnie ograniczać. Bo to nie jest tak, że mama jest od prania, a tata od grania w piłkę. O tym mówi ten program, a nie o operacjach na 4-letnich dzieciach, które decydują się zmienić płeć, jak próbuje wmówić nam z uporem maniaka polska prawica oraz Kościoł.
Nie mówi również o nauce masturbacji, jak mieliśmy wątpliwą przyjemność usłyszeć już nieraz. Szczerze – trudno mi sobie nawet wyobrazić, jak miałaby wyglądać owa nauka? Jeżeli wyobrażenie to zagościło zaś w głowie posłanki Kempy, to gratuluję tejże niezwykle wybujałej oraz rozbudowanej mocy wyobraźni. Dzieci w pewnym wieku zaczynają się interesować ciałem, czy to się nam podoba, czy nie. Robiły to od zawsze, robią to teraz i będą robić również w przyszłości. Nie zmienimy tego. To co możemy natomiast zmienić, to nastawienie do tego. Od dawna wiadomo, iż dotykanie swoich okolic intymnych przez dzieci najczęściej kończyło się ich strofowaniem. Dzieci tego nie rozumieją – dlaczego mogę dotykać ucha i policzka, ale nie wolno mi dotknąć penisa/łechtaczki?
Strofowanie to doprowadzić może do zaburzeń w przyszłym życiu seksualnym. A, jako iż cała nasza polska prawica niezmiennie dba o zdrowe, jak i moralne pożycie seksualne wszystkich Polaków, to powinna podziękować gender za to, iż próbuje zapobiegać problemom seksualnym naszych rodaków. W programie Równościowe Przedszkole, Droga Pani Kempo nie ma ani jednego słowa o nauce masturbacji. Jest mowa o poinformowaniu dziecka, że nie ma w tym nic złego, jeżeli dotykamy samych siebie. Jeżeli i ten dysonans nie jest dla Pani i Pani popleczników zrozumiały, to Państwo wybaczą, ale kijem Wisły zawracać nie będę. Bo się zwyczajnie nie da. Jak mówił Einstein: “Tylko dwie rzeczy są nieskończone: wszechświat i ludzka głupota. Co do tej pierwszej są jednak pewne wątpliwości.”

Nikt na podstawie programu Równościowe Przedszkole nie przebiera ani żadnego chłopca w dziewczynkę, ani żadnej dziewczynki w chłopca. Dzieci robią to same, dobrowolnie. Wystarczy przeczytać ten program, by o tym wiedzieć. Pani Kempa twierdzi, że go przeczytała. Możliwości są trzy: albo Pani nie potrafi czytać ze zrozumieniem, albo kłamie i wcale go nie czytała. Trzecią i ostatnią opcją jest podejrzenie, iż Pani nie tylko go przeczytała, ale i zrozumiała – i działa z premedytacją, manipulując faktami wedle własnego widzimisię. Przez wzgląd na niezwykłą czułość pani posłanki na punkcie własnej osoby i nadmierne zdolności do uczucia obrazy własnego jestestwa, powstrzymam się od komentarza, która z powyższych opcji mnie osobiście wydaje się najbardziej prawdopodobna. Wracając jednak do tematu: dzieci faktycznie się przebierają – robią to jednak całkowicie dobrowolnie oraz w formie teatrzyka. Część dzieci wychodzi z sali i przebiera się poza nią, same dobierają akcesoria i same decydują o tym, czy odgrywać będą dziewczynkę, czy chłopca. Reszta dzieci na podstawie ubioru, stylu zachowania oraz atrybutów zgadnąć ma, kogo dane dziecko odgrywa. Całość kończy się dyskusją na temat postrzegania dziewczynek oraz chłopców – skąd dzieci wiedziały, że Marysia z pistoletem gra chłopca, a Jasiu z odkurzaczem dziewczynkę?
Bardzo rozwijające i wiele wnoszące do rozwoju dzieci ćwiczenie można, więc jak widać przeobrazić w szatański plan, który na celu ma wychować morze transwestytów i miliony lesbijek – bo tego się chyba nasza prawica w tym wszystkim obawia.

Proponuję zakazać Jasełek, jeszcze sobie któreś dziecko naprawdę pomyśli, że grany przez niego osiołek jest nim, i dopiero narobimy bigosu. Nie mówiąc już o zaburzeniach, jakie mogą zniekształcić umysł małego chłopca, który za młodu wysłuchiwać będzie od kolegów docinków o “oślich uszach”.

Co do zaś granicy 4 lat, o której wciąż się słyszy, która wyznaczać miałaby magiczny punkt zwrotny w życiu dziecka, w którym odarte do tej pory ze swej płci dziecko, miałoby dokonać jej wyboru: przeciwnicy gender wykazać musieli się tu zaiście dużą dozą złej woli, by sprawę metaforycznego tekstu dla rodziców dzieci przekazać mediom w wyżej wymieniony sposób. Ten metaforyczny tekst opowiada bowiem o tym, iż dzieci zanim przekroczą próg przedszkola najczęściej nie nabrały jeszcze stereotypowych cech dla swej biologicznej płci – mądry rodzic nie chce bowiem, by dziecko chodziło ubrane tylko w jednym kolorze, czy miało zabawki rozwijające je tylko w jednym kierunku. Tego uczymy się już w przedszkolu – w kąciku chłopców znajdziemy klocki Lego i samochody, w kąciku dziewczynek różowe lalki Barbie i kołyski dla lalek. I dzieci tym nasiąkają. Znam to dobrze z autopsji: pomimo, iż w domu budowałam coraz to nowe konstrukcje z Lego oraz bawiłam się z moim kuzynem w wojnę, to w przedszkolu nie dane mi było nigdy pobawić się na obleganym przez chłopców dywanie, przypominającym swym wzorem autostradę. Bo to był dywan chłopców, by mogli wykorzystać go dla swoich samochodów. Ich samochodów. Moje były ponoć lalki. Ale ja ich nie chciałam. I to się nie liczyło. Liczył się podział na chłopców i ich samochody oraz dziewczynki i ich lalki. Ja się w tym podziale gdzieś zagubiłam, stałam błędem statystycznym. Bo przecież dziewczynki zawsze wolą lalki, czyż nie tak..?

Podobnym błędem był mój kolega z podwórka, który uwielbiał tzw. “dziewczęce zabawki” – kolekcjonował lalki, wózki dla nich, lubił zabawy w dom. Jego rodzice nieustannie kupowali mu zaś plastikowe traktory, karabiny maszynowe oraz klocki Lego, mając nadzieję, iż to zmieni jego upodobania. Ale on pozostawał nieugięty i wymieniał kupowane mu przez rodziców zabawki na te, które podobały mu się faktycznie. Sama skorzystałam na tym nieraz – zamieniając przykładowo lalkę Barbie na gumowego rekina, któremu domalować mogłam następnie czerwonym mazakiem krew na paszczy i tym samym uwiarygodniać jego ataki na ludziki z klocków Lego w naszej wannie. Chłopiec ten budził kontrowersje na całym osiedlu i nieraz bywał obiektem docinków rówieśników. Ja z nim zaś wymieniałam zabawki i poniekąd rozumiałam jego odczucia. Choć ja i tak miałam lepiej – dziewczynka, która bawi się autami i pistoletami wyrośnie przynajmniej na jakiego inżyniera, czy doktora. A chłopak, który bawi się lalkami, to z cała pewnością będzie pantoflarz albo niedołęga życiowa. Albo nie daj Boże pedał jeszcze jakiś. A propos pedałów! Chciałam zarówno Pani Kempie, jak i innym uroczyście obwieścić, iż faktycznie zdarza się tak, iż królewicz zakochuje się w królewiczu. Pani Kempa dała odczuć w pewnym programie swemu wzburzeniu wobec tych faktów.

Odpowiadając na Pani pytanie wówczas postawione: “Czy to jest normalne?” – “Tak droga Pani, to jest normalne.” Zdarzało się nieraz, zdarza nadal i będzie zdarzać nieustannie. Choć może współcześnie nie tak już często wśród królewiczów. To, że istnieje pewna grupa ludzi, która nie jest sobie z tym faktem w stanie poradzić, nie zwalnia nas jednak z obowiązku do tego, by uczyć nasze dzieci i młodzież, że ludzie są różni i każdy zasługuje na szacunek. W przeciwnym wypadku musielibyśmy milczeć również o tym, iż na świecie żyją osoby czarnoskóre. O tym, że niektórzy mężczyźni nie zakładają rodzin, a postanawiają żyć całe życie w celibacie i służyć tym samym Bogu również nie wypadałoby powiedzieć. Fakt, iż czasem niektóre osoby nie słyszą i trzeba z nimi komunikować się na inny sposób również objęty powinien zostać tajemnicą. Wszystkie te przypadki nie są bowiem normą. A to normy właśnie, Pani Posłanka chce, zdaje się bronić i strzec przed deprawacją tego świata. Proponuję jednak wykluczać zbiorczo – a nie jedynie wedle własnych uprzedzeń i fobii. To byłoby przynajmniej choć odrobinę uczciwe.
Kolejną wskazówką, jaką mam dla Pani Kempy jest choć spróbowanie czytania całych tekstów oraz źródeł, na które się później powołujemy. Pani Kempa nie omieszkała bowiem odnieść się do “narzucania płci” dziecku przy narodzinach, mówiąc o tym, czy narodziło się chłopcem, czy dziewczynką. Jednocześnie nie zadała sobie ona jednak trudu odnalezienia źródeł tego założenia oraz jego filozoficznych uwarunkowań. Mówiła o tym bowiem naturalnie Judith Butler odnosząc zdanie wypowiadane przez położną po narodzinach dziecka, tj. “to dziewczynka” do własnej teorii o wypowiedziach performatywnych. Zakłada ona, iż wypowiedzi te kreują naszą rzeczywistość, tworząc tym samym sztuczny konstrukt płci społecznej, mylnie utożsamiając go z płcią stricte biologiczną. Mówiąc “chłopaki nie płaczą” zamykamy mężczyzn w konstrukcie, w którym chcąc zachować twarz oraz dumę, jako “prawdziwy mężczyzna” (gender) powinni być twardzi i nieczuli. Choć przecież biologia pozwala im płakać i współodczuwać, tak jak kobietom. To założenie odniosła Butler do wypowiedzi “to dziewczynka” – bo za tym zdaniem idzie cała masa skojarzeń oraz następstw narzucanych nam przez społeczeństwo i kulturę. Mówiąc “to dziewczynka”, położna zawiera podświadomie w swej wypowiedzi oczekiwania wobec noworodka, by wpasowało się ono w koncepcję dziewczynki, jaką zna nasze społeczeństwo. “To dziewczynka” – będzie więc grzeczna, będzie bawić się lalkami, a następnie poświęci karierę dla swojego ukochanego męża. Takie są oczekiwania zawarte w tym krótkim zdaniu. I tylko ta dziewczynka, która im – chcąc, czy nie chcąc – sprosta będzie mogła mianować się tzw. “prawdziwą kobietą”.
Pani Kempo – proszę uwierzyć, że ani Judith Butler, ani nikomu innemu nie chodziło ani o to, aby zabronić wypowiadania owego zdania na porodówce, ani o negowanie biologicznej płci dziecka. W filozofii nie zawsze wszystko należy brać dosłownie.
Jaskinia Platona też była jedynie metaforą, Pani Posłanko…
Kończąc już, jeszcze jedno zdanie na temat ulubionego naukowca Pani Kempy, a więc Johna Money’a. Zgadzam się z posłanką Kempą i też nie jestem zwolenniczką praktyk tegoż to, zmarłego już seksuologa. Ale cytując eksperta zespołu parlamentarnego, któremu Pani Kempa ma zaszczyt przewodzić, księdza Oko, napiszę “Wśród nas też są Judasze.” Skoro tłumaczenie pana Oko w zupełności wystarcza posłance Kempie w wypadku pedofilii w Kościele, tak samo powinno jej wystarczyć w tym wypadku, czyż nie…?
Miałam powstrzymać się od retoryki używanej przez Panią Kempę, ale nie mogę sobie odmówić: jeżeli Pani hasłem przewodnim jest “Wara od naszych dzieci”, to ja już nie powiem, od czego wara Pani – Pani Posłanko – w moim i innych ludzi życiu.


PS od Adminki: myślę, że w ramach porad kulturalnych koniecznie trzeba tu przpomnieć nadzwyczajną powieść Jeffreya Eugenidesa pt. Middlesex (2002, przekład polski 2004). Przeczytajcie ją koniecznie. I bez dyskusji o gender – warto, w ramach dyskusji to po prostu obowiązek!

 

O motylach i innych robalach

Aleksandra Puciłowska

O motylach i innych robalach

Wiesz, bo to nawet nie o to chodzi, że się czujesz jakoś specjalnie prześladowany, czy że boisz się, że cię będą chcieli spalić na stosie… To byłoby nawet i chyba znośne – człowiek, by się poczuł przynajmniej bohaterem i podreparował trochę swoje ego. Tu idzie jednak o coś zupełnie innego, co może i na co dzień ci nawet nie doskwiera, tylko czasem wyłazi spod szafy, jak jakiś cholerny karaluch, który niebezpiecznie zmierza w twoim kierunku, by zapaskudzić ci życie.

Bo jak człowiek tak żyje swoim zwykłym trybem i zamiast zajmować się pierdołami, skoncentruje uwagę na codziennych obowiązkach, czy nawet i jakiejś pierwszej lepszej książce z regału, to się czuje – w istocie rzeczy – całkiem normalnie. Jada się śniadania, jeśli się nie zaśpi. Chodzi się na uniwerek. Odwiedza znajomych. Czasem pójdzie już nawet i na ten sport, który się opłaciło z góry, bo miało to niby motywować do regularnych odwiedzin hali sportowej. Takie tam – zwykłe życie mieszczucha, który niespecjalnie lubi wyróżniać się z tłumu. I tak sobie żyjesz tym życiem całkiem zwyczajnym – dopóty dopóki nie przyjdzie ten cholerny karaluch, co siedział do tej pory pod szafą czy jakąś komodą, udając że ciebie nie ma. Ten stan wzajemnej ignorancji utrzymuje się jednak zawsze tylko przez jakiś czas. Człowiek pod szafę nie zagląda, bo i po co? A karaluch co jakiś czas lubi jednak wyleźć spod niej. Nie zadziera głowy do góry, bo mu matka natura tejże perspektywy poskąpiła, pełza więc tak tylko po tej podłodze i szuka. Szuka, aż znajdzie. Obiektem poszukiwań jesteś ty, ale może stać się też ktoś inny. Sęk w tym, by odróżniać się od z góry założonej miary karaluchowatości. Ja wpisuję się, jako odmieniec-motyl, że niby tęczowy.

Rodzajów i maści tychże karaluchów jest całe mnóstwo. Jedne są mniej inne bardziej natarczywe. Każdy ma jednak jedną cechę wspólną – on bardzo chciałby, byś i ty wlazł do niego pod tą szafę. A to, że człowiek się pod nią nie mieści, nie pozostaje dla niego żadnym argumentem – przecież głowę można ściachać, a nóżki podkurczyć – i już będzie się wzorowym obywatelem pierwszej kategorii karaluchowatości. Człowiek zazwyczaj stara się w spory i kłótnie nie wchodzić, tyle że kiedy karaluch zaczyna się panoszyć w twojej sypialni, to przechodzi ochota na chowanie głowy w piasek. Bo sypialnia to w końcu sypialnia. Człowiek różne rzeczy w niej robi i niekoniecznie lubi się tłumaczyć z tychże czynności przed karaluchem, czy innym robalem. Niechby i mnie rozliczali z tego, czy przechodzę na zielonym albo czy uiszczam stosowne opłaty na różnego rodzaju konta bankowe. Ba, mogę też udowodnić, że potrafię dzieciaka odebrać z przeszkola, a i nawet zmiana pieluch nie pozostaje dla mnie tajemnicą. Tyle, że oni swoje. Że skoro w sypialni nie jest po karaluchowatemu, to oznacza, że dziecku czapki na uszy naciągnąć nie potrafię, a choćbym i dzieło na miarę Szekspira napisała, to to i tak będzie zamach na tradycyjne wartości i kulturę Karaluchowatej Polski. Bo jak pisać epopeje, to tylko, jako karaluch. Albo choćby w pelerynie karaluchowej. A nie, żeby jakieś gombrowicze, czy inne konopnickie kolorowymi skrzydłami małe karaluchy bałamuciły. Epopeja to epopeja, a nie żadna tęcza po deszczu.

Są karaluchy-misjonarze. Mają boga zwanego Karaluchem Wszechmogącym, który im przekazał, że jedynie karaluchy czystej maści mogą dostąpić zaszczytu życia w robalowatym niebie. I one tak bardzo chcą tam zaciągnąć i siebie i ciebie, że pozostają głuche na to, że tobie dobrze i bez nieba, i bez boga. I że wolisz nie ciachać sobie głowy, by zmieścić się pod szafą, że tobie dobrze, że dziękujesz za troskę, ale naprawdę – tobie nie trzeba…

Są też karaluchy-wychowawcy. Boją się głównie o swoje małe karaluchy. Że skoro ty paradujesz po motylowemu, a nie karaluchowatemu, to te małe też wyjdą spod szafy i będą chciały latać, jak owe zaobserwowane motyle. Tyle że żaden motyl sam się pod szafę nie pcha. Był tam w końcu – jeszcze jako poczwarka z rodziny robalowatych. Jakoś nigdy nie czuł się dobrze, a kiedy wyrosły mu skrzydła, miał dwa wyjścia – podkulić je i pozwolić by zarosły kurzem, albo je rozwinąć i wylecieć spod szafy na wolność i powietrze. Żadnemu małemu karaluchowi skrzydła do latania zdatne w końcu nie wyrosną, więc i dlaczego miałby się wzbijać w powietrze, skoro na ziemi mu dobrze i bezpiecznie..?

Bywają karaluchy-bojówkarze. To rodzina karaluchowatych, którą najmniej rozumiem. Nie lubią kolorów czy skrzydeł – trudno powiedzieć. Próbują w każdym razie, wyrwać motylom skrzydła, a kolory zapaskudzić brunatną farbą.

Są i karaluchy-moralizatorzy. Opowiadają głównie o tym, że jak ich podszafowy świat karaluchowaty długi i szeroki, nie ma tam motyli. A jeśli są to podkulają skrzydła i grzecznie znoszą swą odmienność, próbując przybrać barwy ochronne. A skoro tak było tak za dziada i pradziada, to i teraz tak musi być. I już. Dyskusję z nimi prowadzić niezwykle trudno, niestety.

Wszystkie te robale spod szafy wywołać jest niezwykle łatwo. Wystarczy zbyt głośno odstawić szklankę, mocniej tupnąć nogą, albo spróbować wywietrzyć mieszkanie. Bo jak otwierasz okno, to im wieje pod szafą. A one lubią w kurzu i bez hałasu. Kompromisów szukać też nie jest łatwo, bo zawsze ktoś pozostaje niezadowolony. Pozostaje jakoś z tym żyć, czasem wietrzyć – pomimo wszystko – nie zważając na protesty karaluchowatych i mieć nadzieję, że i oni zaczerpną trochę tego świeżego i zdrowego powietrza. Dzielimy w końcu razem to mieszkanie, a każdy z nas – koniec końców – urodził się robalem. Jakoś przyjdzie się nam w końcu dogadać. Takową żywię nadzieję – ja – przedstawicielka motylowatych.

Poprzedni tekst Oli o motylach: https://ewamaria2013texts.wordpress.com/2013/04/03/zwiazki-partnerskie/

Związki partnerskie

Aleksandra Puciłowska

Niekonstytucyjność miłości, co za murem siedzieć powinna

Głośno się o nas ostatnimi czasy w Polsce zrobiło. Nie, żeby od razu o nas – osobiście, ale jednak – w pewnym sensie – o nas właśnie. Wcale nie trzeba było się o to jakoś specjalnie starać nawet. Wystarczy być sobą, a pewnego ranka – z całą pewnością – przeczyta człowiek o sobie różne odkrywcze rzeczy w prasie. Tak było, przynajmniej, w naszym wypadku.

A i filmików w dobie współczesnej globalizacji można naoglądać się mnóstwo – a w roli, choć jedynie domyślnej, to jednak jednej z głównych – my same. Rzeczy działy się w Polsce, ale śledzić można je było z różnych zakątków świata. My śledziłyśmy z Berlina.

A zaczęło się od projektu, który zdezaktualizować miał mój fejsbukowy opis o tym, iż jestem wraz ze swoją dziewczyną niekonstytucyjna. Ot, zwykłe głosowanie w Sejmie nad ustawą, która – w swym zamyśle – ułatwi życie pewnej grupie osób: głosowanie nad przepuszczeniem do prac komisji sejmowych ustawy o związkach partnerskich.

Choć dotyczyć miała, jak podkreślają do dziś, z zamiłowaniem, przeciwnicy tegoż rozwiązania, jedynie mniejszości, to zainteresowaniem cieszyła się wręcz niebywałym. Czasem przyprawiało ono o nieodparte wrażenie, że losy tych ustaw bardziej emocjonują tych, których one w rzeczywistości wcale nie dotyczą. Tfu, nie dotyczyły. Czas przeszły jak najbardziej wskazany, bo koniec końców, okazało się, że – Polska to Polska, a nie żadna liberalna Europa zachodnia, a tak w ogóle, to jednak jesteśmy niekonstytucyjni, bo nie ma to jak mąż i żona.

Finał smutny, acz łatwy do przewidzenia. Choć przyznam szczerze – liczyłam na coś więcej. Tego, że wszystkie trzy projekty ustawy trafią do kosza przy pierwszym czytaniu, się nie spodziewałam. Bo chyba tylko w Polsce rządząca partia wyrzuca swój własny projekt ustawy do kosza. I tylko w takiej krainie absurdów, jaką jest Polska, zdarzyć się może sytuacja, w której podczas czytania ustawy, za którą oponuje sam premier rządu, o jej niekonstytucyjności przekonuje minister sprawiedliwości – gwoli ścisłości – tego samego rządu.

W każdym razie mój fejsbukowy status nadal pozostaje w pełni aktualny. Nie o tym chciałam, jednak pisać. Projekty ustaw o związkach partnerskich już dawno temu zostały zarchiwizowane w czeluściach Sejmu zapewne, ale dyskusja nad nimi nadal żywa. Na jej pierwszy plan niespodziewanie wysunęła się, między innymi, posłanka zajmująca się dotychczas publicznym prawem gospodarczym – posłanka PiS-u, pani Krystyna Pawłowicz. Powiedziała wiele rzeczy, których większość nie zasługiwałaby nawet na cytowanie, gdyby nie jeden znaczący fakt – iż wypowiadała je z mównicy Sejmu RP. Mównicy, która – zdawać by się mogło – do czegoś zobowiązuje. Nie siedziałam wtedy na balkonie sejmowym, tak jak siedziały tam inne lesbijki i geje. Ba, nie śledziłam nawet przemówienia pani Pawłowicz online. Ale – z opóźnieniem i za pośrednictwem mediów – uderzyło ono we mnie, z podobną zapewne, mocą.

Pani Pawłowicz mówiła o jałowości, o bezużyteczności i użytkowaniu drugiego człowieka jako przedmiotu. Słuchałam, a oczy samoczynnie wędrowały ku kalendarzowi na ścianie, by upewnić się, czy aby na pewno mamy rok 2013, a nie lata 40 ubiegłego wieku. Pani Pawłowicz nie kazała zresztą długo czekać, by podobne wątpliwości, co do czasoprzestrzeni, w której obecnie żyjemy, pojawiły się ponownie. Za swoje obraźliwe słowa na temat homoseksualistów pociągnięta miała zostać niedawno do odpowiedzialności przez Sejmową Komisję Etyki. Nie przyszła na jej posiedzenie, zasłaniając się wyrokiem sądu niemieckiego z lat 50 XX wieku, który podtrzymywał przepis o karalności czynów homoseksualnych – wydany nota bene w roku 1935. Kto był wówczas u władzy w Niemczech, przypominać raczej nie trzeba.

Krystyna Pawłowicz na mównicy sejmowej nie poprzestała. Swój wywód kontynuowała dalej w mediach. I kontynuuje dalej. Do dyskusji włączyła się cała masa znawców tematu: psychologów, psychiatrów, prawników, konstytucjonalistów, polityków, co ciekawe – księży, dziennikarzy i różnej maści innych ekspertów. Polemika toczy się na wielu płaszczyznach – od pseudonaukowego bełkotu, przez rzeczowe argumenty, po poziom zwykłej pyskówki.

Pani Pawłowicz mówi o tym, że związki homoseksualne to to samo co prostytucja, by chwilę potem chcieć otoczyć nas troską i wysłać na terapię, która zrobi z nas prawych ludzi. Może i nie staniemy się hetero, ale będziemy żyć w czystości – tak mówi posłanka PiSu. No tak, lepsza stara panna i wieczny kawaler samotnie i nieszczęśliwie, niż dwie lesby lub dwóch pedałów razem a radośnie. Ci pierwsi zajmą się  przynajmniej czymś pożytecznym, a nie będą dzieci bałamucić i mówić im, nie daj Boże, że życie w zgodzie ze sobą jest ok.

Poseł Żalek w kółko stawia to samo pytanie, czy my aby na pewno chcemy takiej sytuacji, by dwóch facetów mogło adoptować dziewczynkę? Z uporem maniaka pytanie stawia wiecznie w tej samej konstelacji. Nie wiem, czy to oznacza, iż sytuacja w której płeć dziecka adoptowanego jest zgodna z płcią rodziców byłaby czymś lepszym? Jeśli tak, to pod znakiem zapytania należałoby podstawić etyczne podstawy adopcji dzieci przez pary heteroseksualne. Bo w końcu w każdej parze hetero jest jeden facet. Skoro dwóch facetów to zło, to jeden facet pozostaje nadal połówką tego zła. Najlepiej niech każda samotna kobieta adoptuje jedną dziewczynkę, a każdy samotny mężczyzna jednego chłopca. Nie będzie jakichś podejrzanych, koedukacyjnych konstelacji, które to sprowadzą biedne dzieci z domu dziecka na złą drogę. Albo najlepiej zostawmy je w domu dziecka. Nie ma to jak solidna opieka państwa, które to najlepiej zadba o prawidłowe wzorce rodzinne.

Oliwy do ognia dolał ostatnio złotousty od zawsze i na zawsze, a prezydent już były – Lech Wałęsa. Zgodnie ze swoją miłością do demokracji, widziałby homoseksualistów najchętniej w ostatnich ławkach sejmu, a najlepiej – w ogóle za murem. Bo jest nas mało. To że kończyłam szkołę w innych czasach, niż Lech Wałęsa jest dla mnie raczej jasne. Całkiem możliwe więc, iż w jego czasach, w szkole wykładano dziwne idee na temat demokracji. Wydawało mi się jednak, że najpóźniej po odebraniu pokojowej Nagrody Nobla pan prezydent załapał już, o co w tej demokracji chodzi. Złudne me nadzieje: okazuje się, że jak jesteś w mniejszości, to i praw możesz mieć mniej. Ciekawa jestem, czy kiedy Wałęsa przeskakiwał niegdyś przez pewien pamiętny mur, o taką właśnie demokrację chciał walczyć? Strach się bać, kiedy człowiek zacznie zastanawiać się nad odpowiedzią.

Dyskusja toczy się nadal i pewnie nie zakończy się szybko. Ustawa o związkach partnerskich odleciała nam znowu o lata świetlne w przyszłość, chyba więc nie pozostaje mi nic innego, jak się pogodzić z tą moją niekonstytucyjnością. Kto to może zresztą wiedzieć, może taka niekonstytucyjna miłość prawdziwsza od tej ustawowej? W razie czego piszę oficjalnie – jak umrę, to wszelkie decyzje o pochówku i spadek dla Kingi. A jak umrze tylko mózg, to o sercu niech i ona zdecyduje, w końcu i tak jej je oddałam. Skoro żadna z trzech władz nam nie załatwiła prawa do zapięczetowania powyższego urzędowym papierkiem, to próbuję tu medialnie. Ponoć media to czwarta władza. Mam nadzieję, że skuteczniejsza.