Po pięcioletniej, wojennej gehennie świat był tak umęczony, że za dobrą monetę przyjął pomysł byłego brytyjskiego premiera, Winstona Churchilla, aby stworzyć coś na kształt Stanów Zjednoczonych Europy, które wspólnie stanęłyby na straży praw człowieka i demokracji oraz współpracowały w dziedzinie ochrony ich dóbr kultury. To były wiodące wartości dla państw założycielskich Rady Europy, która powstała w Strasburgu 5 maja 1949 roku. Stanowiły je: Belgia, Dania, Francja, Holandia, Irlandia, Luksemburg, Norwegia, Szwecja, Wielka Brytania i Włochy. Dzisiaj ta międzynarodowa organizacja rządowa liczy już 46 członków; do dziesięciu pierwszych stopniowo dołączyły inne, zachodnie państwa, a kiedy w 1989 roku rozpoczął się upadek systemu komunistycznego w Europie Środkowej i Wschodniej, pojawiły się nowe kandydatury, nowi członkowie.
Styczeń to miesiąc, w którym przed 160 laty wybuchło w Polsce powstanie przeciw rosyjskiemu imperium, o wyzwolenie spod zaboru, powstanie, które carscy okupanci krwawo stłumili. Tysiące polskich patriotów wywieziono na Sybir. Do ludzi, którzy nie dali się zastraszyć, należała niewątpliwie Lucyna Ćwierczakiewiczowa, o której pisałem w ubiegłym tygodniu.
Pewnego razu, podczas protestu przeciwko powołaniu w Warszawie arcybiskupa Felińskiego, uważanego powszechnie za człowieka carskiej Rosji, wstała w trakcie mszy świętej i odezwała się w kierunku duchownego wprost. – Powolny sługo carski, arcybiskupie Feliński! W imieniu dobrych Polaków, co wyszli z katedry, w imieniu całego narodu polskiego, przeklinam ciebie, przeklinam do trzeciego pokolenia! – miała zawołać.*
Przed przeznaczeniem nie uciekniesz; autorzy pisują w tym blogu przeważnie w „swoje” dni tygodnia, mnie Adminka wypożyczyła wtorek. Ponieważ jednak w ubiegły wtorek wypadała 41 rocznica wprowadzenia stanu wojennego w Polsce, a ja osobiście nie miałem za bardzo czym pluć na Jaruzela, a może miałem, tylko mi się nie chciało, to pozwoliłem sobie na wagary. Dzisiaj, znowu wtorek i akurat obchodzimy Międzynarodowy Dzień Solidarności, ustanowiony przez Zgromadzenie Ogólne ONZ w 2006 roku, a że przez „Solidarność“ straciłem w stanie wojennym pracę w redakcji katowickiego Wieczoru, więc kółeczko się zamyka, ale tylko werbalnie. Dzisiaj bowiem chodzi o inną jedność wśród ludzi, w sprawie ubóstwa na świecie.
Za świętego Mikołaja przebierałem się sporo razy w życiu. Kiedy broda była jeszcze ciemna, doczepiano mi do niej sztuczną z waty, na nos wsadzano jakieś cudaczne okulary, wkładałem czerwoną opończę i dzierżąc w ręku obowiązkowy pastorał, ruszałem do dzieci. Nie powiem, lubiłem tę rolę, zwłaszcza jak udawało mi się doprowadzić do płaczu co wrażliwsze maluchy, a później znowu szybko je rozweselić jakimś żarcikiem. Jako dziennikarz manipulację miałem we krwi. I tylko raz zostałem zdemaskowany, rozpoznali mnie moi kilkuletni synowie, kiedy rozdawałem prezenty w domu dla azylantów i przesiedleńców w Monachium, w którym mieszkaliśmy pod koniec lat osiemdziesiątych. Chłopaki zachowały jednak klasę i powiedziały mi o tym dopiero po imprezie. Po butach skubani mnie poznali, bo takich paradnych z cholewkami nie było i musiałem założyć własne.
Ponieważ akurat dzisiaj obchodzimy mikołajki, chciałbym przynajmniej w skrócie opowiedzieć o patronie tego święta, choć ściśle naukowo wiadomo o nim niewiele. Według średniowiecznych przekazów urodził się w 270 roku, niedaleko Myry w dzisiejszej Turcji. Obecnie Myra nazywa się Demre, co po turecku znaczy twierdza, a że leży ona nad Morzem Czarnym, w rejonie popularnej Antalii, więc jest chętnie odwiedzana przez turystów. Nikolaos był jedynym dzieckiem bardzo zamożnych rodziców i po ich śmierci odziedziczył fortunę. Musiał sobie lekceważyć materialne dobra, skoro chętnie dzielił się nimi z potrzebującymi, ale nie wiem, czy najpierw robił to tylko z potrzeby serca, a później także w duchu wiary chrześcijańskiej, czy od razu spełniał obydwa kryteria. Innymi słowy, czy pochodził z chrześcijańskiej rodziny, czy też pogańskiej? Chrześcijanie działali wówczas jeszcze w ukryciu i wiadomo tylko, że już we wczesnej młodości Nikolaos postanowił powierzyć swoje życie Bogu i wstąpił do klasztoru. Po kilku latach pokornej posługi został biskupem; uczestniczył w Soborze Nicejskim w 325 roku. Wedug niektórych przekazów, za głoszenie prawd nowej wiary był torturowany i wtrącony do więzienia. Nie wiadomo dokładnie, w jakich okolicznościach zmarł, ale jak na antyczne czasy dożył sędziwego wieku, miało to nastąpić między 342 i 352 rokiem, w Myrze.
Dopiero ponad dwieście lat później doczekał się pierwszej biografii. W 565 roku został spisany żywot „archimandryty Mikołaja“ z klasztoru Syjon; w czasach wczesnego chrześcijaństwa archimandryta (ze starogreckiego przełożony owczarni) był opiekunem klasztorów w diecezji. Jest to opowieść o męczenniku, który za życia zdziałał wiele dobrego dla ludzi.
Najbardziej znana jest opowieść o trzech córkach na wydaniu. Ich ubogi ojciec nie posiadał wystarczających środków, by zapewnić im posag, w związku z tym nikt nie chciał poślubić dziewcząt. Aby zdobyć pieniądze, ojciec, który także moralnością nie grzeszył, postanowił wysyłać je do domu publicznego, aby tam zarobiły co trzeba. Kiedy Mikołaj się o tym dowiedział, chcąc uchronić dziewczynki od nierządu, trzy razy tajemnie podrzucił im sakiewki ze złotem. Na koniec nawrócił się wyrodny papa, kiedy zawstydzony poznał prawdę o darczyńcy.
Kolejna legenda prawi o tym, że Mikołaj wstawił się za trzema niesłusznie oskarżonymi o coś oficerami. Prefekt Eustachios skazał ich na śmierć. Biskup w ostatniej chwili powstrzymał kata przed egzekucją, udowadniając niewinność żołnierzy.
Inna historia związana jest z morzem. Opowiada o nieszczęściu żeglarzy, którym podczas sztormu zaczął tonąć statek. Zaczęli modlić się o pomoc do Mikołaja. W pewnym momencie objawił się im na statku, naprawił kadłub i przepędził wiatr. Według średniowiecznych przekazów nie dał nawet czasu żeglarzom na podziękowania, ponieważ od razu zniknął. Dzięki Niemu udało im się dopłynąć bezpiecznie do portu w Myrze, gdzie złożyli ofiary cudotwórcy w kościele.
Tak zapisywał się patron dzisiejszego święta w ludzkiej świadomości, jako obrońca ludzi w potrzebie i ten, który wspiera ubogich. Podobnych opowieści jest więcej, ale legenda pozostaje legendą, a cuda to, jak wiadomo, sprawa wiary. Największym cudem byłoby pewnie, gdyby wszyscy ludzie na świecie uwierzyli, że świętym Mikołajem może zostać każdy, bez względu na płeć, wiek, kolor skóry i społeczny status, że czynienie dobra w życiu należy przede wszystkim do nas samych.
Świętego Mikołaja czci zarówno kościół katolicki, jak i prawosławny. Jest patronem wielu miast i niektórych państw, orędownikiem m.in. ludzi morza, pielgrzymów, podróżnych, panien szukających kandydata na męża, jeńców, więźniów i… sędziów, uczonych i studentów, gorzelników i piwowarów oraz – uwaga – pojednania Wschodu i Zachodu. Pewnie tym ostatnim sektorem dzisiejszy Solenizant zajmuje się od niedawna, bo póki co nie zanosi się na pokój w Ukrainie, albo za słabo się o niego modlimy.
Powojenne, komunistyczne władze w Polsce do pewnego stopnia osiągnęły swój cel. O wojskowym cmentarzu na Woli, do którego wchodzi się od ulic Wolskiej i Sowińskiego, społeczeństwo miało wiedzieć jak najmniej. Do tej nekropolii zwożono głównie szczątki zmarłych, wydobyte spod gruzów stolicy, zbombardowanej przez hitlerowską Luftwaffe w czasie i po upadku Powstania Warszawskiego, czyli ludności cywilnej. Ponieważ powstańcy byli żołnierzami Armii Krajowej, siły wrogiej stalinowskiemu reżimowi, należało spuścić na ofiary zasłonę milczenia.
Cmentarz nie figurował w żadnych miejskich planach. Pod pretekstem prac porządkowych, mających nastąpić w bliżej nieokreślonym czasie, obowiązywał zakaz stawiania jakichkolwiek nagrobków, nawet prostych krzyży, ale warszawiacy i tak je stawiali. Po kryjomu, bo służby cmentarne miały polecenie usuwania wszystkich emblematów. Kto, gdzie spoczywał, wiedzieli tylko niektórzy, bo przeważały zbiorowe mogiły. Pierwsze pochówki na cmentarzu Powstańców Warszawy odbyły się w listopadzie 1945 roku i trwały do początku lat 50. Największy pogrzeb miał miejsce 6 sierpnia 1946 roku, kiedy na Wolę zwieziono 5,5 tony prochów (w 117 trumnach) osób zamordowanych i spalonych przez Niemców w pierwszych dniach Powstania, na terenach dawnego Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych, z siedziby Gestapo przy al. Szucha, a także z samej Woli. Ta dzielnica Warszawy szczególnie ucierpiała w czasie hitlerowskiej okupacji. Przypomnijmy, źe na początku sierpnia 1944 roku, oddziały SS i policji, pod dowództwem SS-Gruppenführera Heinza Reinefartha dokonały eksterminacji mieszkańców dzielnicy, która przeszła do historii pod nazwą rzezi Woli. Według polskich badań mogło w niej zginąć od 30 do 65 tysięcy osób – kobiet, mężczyzn, dzieci (w tym pacjenci i personel trzech wolskich szpitali), choć część naszych i niemieckich historyków mówi „tylko” o maksymalnie 15 tysiącach ofiar, co nie umniejsza faktu, że było to ludobójstwo. Jedna z odpowiedzi na rozkaz Hitlera, aby w odwecie za Powstanie zburzyć Warszawę i wymordować wszystkich jej mieszkańców.
Według ksiąg cmentarnych w tej wojennej nekropolii spoczywa łącznie 104 105 poległych, z których tylko około 20 procent to żołnierze. Resztę stanowią szczątki ludności cywilnej, którą Wanda Traczyk-Stawska, przewodnicząca społecznego komitetu, opiekującego się tym miejscem, określa mianem głównego bohatera Powstania Warszawskiego. Grzebano tutaj również inne ofiary niemieckiej okupacji – m.in. uczestników kampanii wrześniowej 1939, walk o Warszawę z 1945 r., Żydów rozstrzeliwanych na stadionie Skry, przy ul. Okopowej i więźniów Pawiaka, ale prochów powstańczych jest najwięcej i są one przeważnie bezimienne.
Uznawany za największy cmentarz wojenny w Polsce i jeden z największych w Europie, ten na warszawskiej Woli przez kilkanaście lat od chwili swojego założenia pozostawał w stanie skrajnego zaniedbania. Dopiero w latach 60. przeprowadzono zapowiedziane prace porządkowe, w toku których niestety część mogił została zniszczona. Władze miejskie, odpowiedzialne za cmentarz, poleciły zaorać miejsca pochówku – powstały jednolite kwatery, z lakonicznymi i często nieprawdziwymi danymi na temat pochodzenia prochów, nadal pozbawione powstańczych symboli i bezimienne, choć – jak już wspomniałem – czasami wiadomo było, kto tam spoczywa. Teren cmentarza, który pierwotnie zajmował około 13,3 ha, został zmniejszony do 4,5 ha. Dzisiaj, po kolejnych przebudowach, ma on obszar tylko półtora hektara. Grunt w stolicy jest coraz droższy, apetyty deweloperów nie maleją, jak powiesz żywemu – wynoś się, nie zawsze posłucha, a z nieboszczykiem sprawa jest prostsza. Zawsze go można pod jakimś pretekstem gdzieś przesunąć i nie zaprotestuje. To rozumowanie to oczywiście tylko moja subiektywna teoria, może inne względy przemawiały za redukowaniem obszaru nekropolii, ale nie udało mi się ich znaleźć w żadnej publikacji.
W 1973 roku, na fali kolejnej odwilży politycznej w kraju, wystawiono pierwszy, monumentalny pomnik Powstania Warszawskiego, autorstwa rzeźbiarza Gustawa Zemły. Nosi on nazwę Polegli – Niepokonani i jest usytuowany na szczycie centralnego w wolskiej nekropolii kurhanu, kryjącego prochy poległych. Tablicę z napisem, objaśniającym genezę monumentu, umieszczono jednak w takim miejscu, że bardzo trudno było ją dostrzec. W 1989 roku upadła komuna, przynajmniej formalnie, jednak pierwsze kotwice, symbole Polski Walczącej pojawiły się tutaj dopiero w 2001 r. Trzy lata później, od strony ulicy Wolskiej, odsłonięto kamienny blok z wyrytą w nim historią cmentarza, zaś przy głównej alei stanął kamienny ołtarz z krzyżem i kotwicą. Później odsłonięto tablicę, poświęconą najmłodszym żołnierzom Powstania – harcerskiej formacji Szarych Szeregów a w maju 2017 roku – Pomnik Matki.
Uczestniczka Powstania Warszawskiego Wanda Traczyk-Stawska (l) podczas uroczystości pod pomnikiem Polegli – Niepokonani na Cmentarzu Powstańców Warszawy na Woli. Warszawa, 01.08.2021. Fot. PAP/R. Pietruszka
Od 2015 r. w przylegającym do nekropolii parku Powstańców Warszawy odbywa się sezonowa wystawa plenerowa p.n. Zachowajmy ich w pamięci , którą organizuje Muzeum Powstania Warszawskiego. Trwa ona od wiosny do jesieni i ma formę 93 podświetlanych od wewnątrz filarów ze sztucznego tworzywa, zawierających ponad 57 tys. nazwisk mieszkańców Warszawy, poległych lub zaginionych podczas powstania. Ekspozycji towarzyszy internetowa baza ofiar, która jest na bieżąco aktualizowana przez Muzeum. W październiku tego roku nekropolia wzbogaciła się dodatkowo o Izbę Pamięci. Wyeksponowanym na dziedzińcu tablicom, z nazwiskami i pseudonimami poległych, towarzyszy myśl noblistki, Olgi Tokarczuk : Coś, co się wydarza, a nie zostaje opowiedziane, przestaje istnieć i umiera. Wanda Traczyk-Stawska, ps. Pączek, która walczyła w 1944 r. w Szarych Szeregach, a resztę życia poświęca na ratowaniu pamięci o Powstaniu Warszawskim, nie kryje swojego pacyfistycznego nastawienia. Inaugurując działalność Izby Pamięci mówi, że przesłanie tysięcy ofiar powstania, mieszczące się w słowach – nigdy więcej wojny, nabiera dziś, w obliczu wywołanej przez Rosję wojny na Ukrainie, szczególnego znaczenia i powinno być przestrogą dla mieszkańców całego globu.
Wanda Traczyk-Stawska w sierpniu 1944 i dziś; na środkowym zdjęciu – wybuch Powstania Warszawskiego na Woli
Piszę o tym wszystkim dlatego że dzisiaj mija 77 lat od dnia poświęcenia wolskiej nekropolii. Także 29 listopada, tylko w 1830 roku, rozpoczęło się Powstanie Listopadowe. Mamy do czynienia z przypadkową zbieżnością dat, czy niezupełnie? Powstanie Listopadowe miało wyzwolić poddanych Królestwa Polskiego spod panowania carskiej Rosji i też zostało krwawo stłumione. Bilans: 40 tysięcy zabitych i rannych po polskiej stronie. O stratach, które ponieśliśmy w późniejszym Powstaniu Styczniowym i kolejnych patriotycznych zrywach, już nie piszę. A więc lepiej poddać się i jakoś tam wegetować pod butem okupanta? Nie wiem, zapytajcie o to Ukraińców albo tych nielicznych, jeszcze żyjących świadków warszawskiego sierpnia 1944 roku. Odpowiedzi na pewno będą bardzo różne.
P.S. Kata Woli, Heinza Reinefartha nie spotkała nigdy żadna kara za popełnione zbrodnie. Po wojnie zajął się polityką w Republice Federalnej Niemiec. Był burmistrzem idyllicznego, nadmorskiego kurortu Westerland, na wyspie Sylt i posłem do Landtagu Szlezwika-Holsztynu; zmarł w wieku 76 lat.
Zgodnie z ubiegłotygodniową zapowiedzią, podaję nazwiska twórców – pisarzy i dziennikarzy – uhonorowanych przez Międzynarodowy Pen Club, w związku z obchodzonym corocznie 15 listopada, Dniem Uwięzionego Pisarza. Są to dwie odważne kobiety – Narges Mohammadi z Iranu i Tsitsi Dangarembga z Zimbabwe oraz José Rubén Zamora Marroquín zGwatemali i Server Mustafayev z Ukrainy.
Pierwsza z nich – dziennikarka i autorka książek, walcząca o ludzkie prawa w swoim kraju, między innymi o poprawę losu kobiet, ma za sobą wielokrotne kary pozbawienia wolności, uzasadnione rzekomym działaniem na szkodę bezpieczeństwa narodowego. W jej dorobku znajduje się m.in. szczegółowa dokumentacja brutalnych metod śledczych, stosowanych w irańskich aresztach i więzieniach. Tsitsi Dangarembga, pisarka i filmowa dokumentalistka, protestowała pokojowo przeciw cenzurze i aresztowaniom dziennikarzy, upominała się o zreformowanie systemu politycznego i poprawę warunków życia ludności Zimbabwe, a także sprzeciwiała wszechobecnej korupcji wśród urzędników państwowych, za co ponad 30 razy stawała przed sądem. Dziennikarz José Rubén Zamora Marroquín, który założył trzy najpoczytniejsze gazety w swoim kraju, również wziął sobie na celownik skorumpowanych urzędników państwowych, przekleństwo Gwatemali. Ujawniał brudne interesy politycznej sitwy, m.in. krocie zarabiane na współudziale w handlu narkotykami i bezkarność prominentów w łamaniu prawa, za co latem tego roku został aresztowany. Zamrożono mu konta bankowe, zamknięto główną redakcję, a współpracownicy i naczelny, którzy stanęli w jego obronie, również zostali zatrzymani.
Informacje, które przytaczam, publikuje niemiecki PEN Club*. O czwartym z uhonorowanych twórców obszerniej pisze jednak polski klub. Przy czym mowa jest wyłącznie o Serverze Mustafayevie. Tak jakby autorzy materiału nie wiedzieli, albo ignorowali fakt, że to jeden z kilkorga wyróżnionych. Jest on krymskim Tatarem, dziennikarzem obywatelskim, obrońcą praw człowieka, założycielem i koordynatorem społecznego ruchu na rzecz praw człowieka (Crimean Solidarity) na półwyspie okupowanym przez Rosję. Na internetowej stronie klubu czytamy:
21 maja 2018 roku funkcjonariusze Federalnej Służby Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej (FSB) wtargnęli do domu Mustafayeva w Bakczysaraju na południu Krymu, a następnie wywieźli dziennikarza do siedziby FSB w Symferopolu, stolicy półwyspu. Następnego dnia Mustafayev został tymczasowo aresztowany i z powodu rzekomych powiązań z Hizbut-Tahrir, organizacją zakazaną w Federacji Rosyjskiej, ale legalną na Ukrainie, oskarżony o „przynależność do organizacji terrorystycznej” na podstawie art. 205.5 część 2 rosyjskiego kodeksu karnego.
Jakie były dalsze koleje losu aresztowanego dziennikarza, o tym można przeczytać w linku, zamieszczonym pod tekstem. Jest w nim również mowa o tym, jak konkretnie można pomóc Serverowi Mustafayevovi i jego współtowarzyszom. Publikując coroczne apele w sprawie ludzi pióra, uwięzionych za pisanie prawdy, Międzynarodowy PEN Club apeluje bowiem do ludzkich sumień, do społeczeństw, o solidarność z tymi dzielnymi ludźmi i wsparcie w akcjach na rzecz ich uwolnienia.
Przed miesiącem, we wpisie Workowanie, poruszyłem temat politycznych dysydentów, na przykładzie Mariny Owsiannikowej, rosyjskiej dziennikarki, osadzonej za antywojenne wystąpienia w domowym areszcie, z którego uciekła. Forma represji nie była zbyt surowa, jeżeli tylko przypomnimy los, który spotkał moskiewską dziennikarkę Annę Politkowską, zastrzeloną w 2006 roku, czy polityka Borysa Niemcowa, który dziewięć lat później zginął w podobny sposób, niedaleko Kremla. Obydwoje byli krytykami autorytarnych rządów Putina, dziennikarka pisała książki o krwawej wojnie w Czeczenii, polityk popierał prozachodnie władze w Kijowie, więc ich zlikwidowano. Otruty – także w 2006 roku – Aleksander Litwinienko należał do innej bajki, zginął, bo jako były oficer KGB, a później FSB, został informatorem obcego, brytyjskiego wywiadu, czyli zdradził. Te trzy śmierci miały jeden wspólny, prewencyjny mianownik: przestrogę. Aby nie iść śladem ofiar. Zastraszonym społeczeństwem łatwiej się kieruje.
Nie wszyscy jednak dają się zastraszyć, na przykład aktualny lider rosyjskiej opozycji, Aleksiej Nawalny, którego również próbowano otruć, ale przeżył. Zamach na jego życie miały zorganizować rosyjskie służby specjalne, czemu Kreml oczywiście zaprzecza. Incydent z otruciem wydarzył się podczas jego poprzedniej odsiadki, chorego udało się przewieźć na leczenie do szpitala w Niemczech, po wyzdrowieniu wrócił do Rosji i… ponownie znalazł się w więzieniu. Ponownie z oskarżenia o jakąś defraudację finansową i dodatkowo za obrazę sądu. Dostał za to 9 lat kolonii karnej o zaostrzonym rygorze. Mieści się ona 250 kilometrów na wschód od Moskwy, w Mieliechowie, w obwodzie włodzimierskimi i ma opinię jednego z najbardziej przerażających miejsc w Rosji, gdzie więźniowie są torturowani i zabijani. Zgodnie z więziennym regulaminem rodzina Nawalnego będzie go mogła rzadko odwiedzać, mniej więcej raz na pół roku. Spotkania opozycjonisty z jego prawnikami będą jeszcze rzadsze. Pod koniec maja b.r. polityk usłyszał kolejne oskarżenie, dotyczące „tworzenia organizacji ekstremistycznej i podżegania do nienawiści wobec władz“. Jeżeli zostanie uznany przez sąd za winnego, to grozi mu dodatkowo 15 lat katorgi, czyli możliwa kara śmierci rozpisana na raty.
Wróciłem do wątku o rosyjskich opozycjonistach, ludziach walczących o wolność słowa, dlatego że dzisiaj, 15 listopada, przypada Międzynarodowy Dzień Uwięzionego Pisarza. Jest to święto uchwalone przez Międzynarodowe Stowarzyszenie Pisarzy PEN, które ma na celu pokazanie, jak niebezpieczna bywa praca ludzi pióra, którzy piszą prawdę w każdych okolicznościach (a przynajmniej tak powinni robić – przyp. Z. M.). Za swoją niezależność często płacą oni ogromną cenę – więzieniem, utratą zdrowia, a nawet życia. Pojęcia pisanie i pióro są tutaj umowne, bo kontestuje się słowem, obrazem i dźwiękiem, więc poza dyskryminowanymi za swoje poglądy pisarzami świętują dzisiaj represjonowani dziennikarze wszystkich mediów – prasy, radia i telewizji, dokumentaliści, filmowcy i ludzie sceny. Day of the Imprisoned Writer został ustanowiony w 1981 roku i miał na celu nobilitację twórców, którzy sprzeciwiają się ograniczaniu podstawowego prawa człowieka — prawa do wolności wypowiedzi oraz do przekazywania informacji.
Każdego roku 15 listopada komitet PEN Clubu zwraca uwagę na kilku konkretnych prześladowanych lub więzionych pisarzy. Każdy z nich pochodzi z innej części świata i zmaga się z innymi trudnościami oraz okolicznościami represji. W tym (2021 – przyp. Z.M.) roku wybrani zostali Maykel Osorbo z Kuby, Selahattin Demirtaş z Turcji, Rahile Dawut z Chin, zespół dwunastu pisarzy z Erytrei i Mohammed Al-Roken ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Z okazji tego dnia inicjatorzy zachęcają społeczeństwa do podejmowania działań, np. wysyłania listów apelacyjnych. Dzień ten ma także upamiętnić wszystkich autorów zabitych od ubiegłorocznego Dnia Pisarza Uwięzionego.
Wśród najbardziej znanych z historii więźniów politycznych-pisarzy jest m.in. Niccolò Machiavelli. Autor Księcia był szanowanym dyplomatą, mieszkającym we Florencji, jednak gdy w 1512 roku rodzina Medyceuszy odzyskała władzę, został uznany za wroga stanu, oskarżony o konspirację, aresztowany i torturowany. Po uwolnieniu, skazany na wygnanie, stworzył swoje najsłynniejsze dzieło, którym inspirowali się m.in. amerykańscy prezydenci — Benjamin Franklin i Thomas Jefferson. W więzieniu 27 lat spędził za swoje poglądy także Nelson Mandela. Choć uważany jest przede wszystkim za działacza i polityka, przez całe życie, także w celi, tworzył liczne zapiski. Uzupełnione o listy, notatki i materiały z archiwum, dokumenty te zostały wydane w formie dwutomowej autobiografii — niestety nieopublikowanej jeszcze w języku polskim. Nelson Mandela niezależnie od okoliczności pozostawał wierny swoim przekonaniom i nieustannie walczył o prawa człowieka.
Problem braku czy ograniczenia wolności słowa nie jest jednak od nas tak odległy historycznie czy geograficznie. W czerwcu 2021 roku dziennikarz i blogger Roman Protasiewicz został aresztowany przez białoruskie służby bezpieczeństwa., O swoje życie musiała też drżeć nieco wcześniej białoruska pisarka, noblistka w dziedzinie literatury, autorka m.in. reportażu pt. Wojna nie ma w sobie nic z kobiety, Swietłana Aleksijewicz. Reportażystka była nękana telefonami, śledzona i nachodzona przez nieznane osoby w swoim domu.
PEN Club co roku publikuje tzw. PEN International Case List 2020 – dokument, który zawiera informacje o atakach, aresztowaniach, prześladowaniach pisarzy z całego świata, a także o najważniejszych wydarzeniach, które wpłynęły na wolność wypowiedzi w poszczególnych regionach. W 2020 roku na świecie zaatakowano 220 osób związanych ze słowem pisanym, a 22 pracowników mediów straciło życie na skutek wykonywania przez siebie zawodu. Pomimo pandemii, w 2020 roku było dwa więcej razy ataków niż w roku 2019.*
Cytowany wyżej materiał pozwoliłem sobie w paru miejscach uściślić, ponieważ pochodzi on z ubiegłego roku. Kiedy dowiem się, jakich twórców wybrał PEN Club dzisiaj, uzupełnię ten wpis.
Kiedy człowiek zaczyna wprowadzać w błąd? Precyzyjne określenie tego pozostawiam specjalistom, ale wcześnie. Każdy rodzic wie, że kilkumiesięczne dziecko często drze się w niebogłosy, tylko dlatego że się nudzi i kiedy bliska osoba dotrzyma mu towarzystwa, to się zaraz uspokoi. Dziecko szybko uczy się, że jego rozpacz przywołuje opiekunów i jeżeli ten nawyk się utrwali, to może się przenieść później do dorosłego życia. Trudno będzie jednak nazwać wyjące maleństwo niemoralnym i uznać, że oszukuje, bo nic go nie boli, jest syte i suche. Kłamie, aby milej spędzić czas, albo – językiem naukowym – zoptymalizować warunki przetrwania.
Tomasz Witkowski, autor Psychologii kłamstwa, uważa, że w świetle zgromadzonych faktów możemy uznać to zjawisko za zwykłą umiejętność i trudno byłoby nadać jej wymiar moralny. A jednak oburzamy się – pisze – wewętrznie na samo słowo „kłamstwo”, bronimy się przed podejrzeniami o kłamstwo, myślimy źle o kimś, o kim wiemy, że kłamie. Próbując wyjaśnić, dlaczego kłamstwo ma taką fatalną kondycję w naszej współczesnej kulturze, wraca do postaci Odyseusza, którego starożytni Grecy kochali za przebiegłość.
Najważniejszy podstęp Odyseusza – koń trojański (naczynie gliniane, VII w.p.n.e.)
Według Sofoklesa na pytanie, czy kłamstwo jest godne pogardy, odpowiedział: “Nie, jeżeli kłamstwo może nas ocalić“. Był to V wiek p.n.e., a więc o ile pojawiały się wątpliwości co do istoty kłamstwa, były one bardzo słabe i łatwo można było kłamstwo uzasadnić. Pamiętajmy również, że bliskość kłamstwa i bardzo wysoko cenionej umiejętności tworzenia fikcji, opowiadania pięknych, choć zmyślonych, historii zabarwiała cieplejszymi odcieniami wszelkie oceny kłamstwa i doprowadziła do stworzenia i rozkwitu m.in. pięknej sztuki retoryki. Jak drastycznie ocena kłamstwa i jego uzasadnień uległy transformacji, świadczyć najlepiej może fakt, że Dante umieścił Odyseusza w ósmym rozdziale w ósmym kręgu piekła! A przecież już w Księdze Rodzaju Abraham dopuszcza się ewidentnego oszustwa, polegającego na tym, że swoją żonę podaje za siostrę i nie wzbrania się oddać jej na dwór faraona. Ale Abraham był wybranym przez Pana, więc karę za ten postępek ponosi ofiara oszustwa! Gniew Boga spada na faraona. Czyż takie „ załatwienie” sprawy oszustwa Abrahama nie legitymizowało kłamstwa?
Dobre, retoryczne pytanie. Oszustwo to było środkiem do realizacji celu, czyli zniszczenia złego faraona, ale jego autorem był sam Bóg. Arystoteles w swoim dziele Etyka nikomachejska umieszczał jeszcze kłamstwo pośrodku, między dobrem a złem, ale filozof i teolog Augustyn Aureliusz potraktował je już jako bezwarunkowe zło. To był przełom IV i V wieku n.e. i chodziło o dwa jego dzieła: De mendacio i Contra mendacium, czyli O kłamstwie i Przeciw kłamstwu, które wpłynęły na nowożytny sposób jego rozumienia. Głoszą one, że fałsz, nieprawda odwodzi człowieka od poznania Boga i już samo to jest wystarczającym powodem, dla którego zasługuje na miano zła. Czczony w kościele katolickim, prawosławnym i luterańskim jako święty Augustyn, autor wymienionych rozpraw oddzielił kłamstwo od pojęcia trafności i na zawsze powiązał je z zamiarem wprowadzenia w bład. Z zamiarem najczęściej motywowanym, nierzadko zbrodniczo, z czym oszust stara się nie zdradzić przed otoczeniem.
Ojciec kościoła dopuszczał wprawdzie stosowanie fałszu w żartach, kiedy wiadomo, że zamierza się odbiorcę wprowadzić w błąd, m.in. w treściach komedii, ale już wszelkie inne kłamstwa, łącznie z tak zwanym kłamstwem służebnym (popełnianym w interesie zachowania wiary), uważał za zło. Jego zakazy – pisze T. Witkowski – były bezwarunkowe i zbudowane w oparciu o autorytet Biblii, chociaż czasami dość mozolnie, bowiem ta święta księga zawiera aż nazbyt wiele opisów oszustw i podstępów pozostawionych bez komentarza i, co najważniejsze, bez kary bożej. Augustyn uczynił szatana ojcem kłamstwa, bowiem wszystko, co zwodnicze, pozorne, urojone jest domeną diabła. Zdolność do rozmijania się z prawdą jest przyrodzoną ułomnością człowieka, świadectwem upadku w grzech.
Ta podjęta walka z kłamstwem spełniała także konkretne, polityczne cele. W czasach współczesnych Augustynowi chrześcijaństwo działało jeszcze w pewnym ukryciu, czesto nielegalnie. Przetrwanie tych gmin zależało nierzadko właśnie od… różnych konfabulacji. Głośne wyznawanie prawd wiary miało być więc sposobem na wyprowadzenie pierwszych chrześcijan na światło dzienne i na umocnienie wiary. Wtedy, niestety, przybywało męczenników, nowych świętych. Jawne głoszenie chrześcijańskich prawd narażało bowiem na prześladowania, a ofiary te umacniały wiarę. Miały one również znaczenie w posłudze misyjnej, bo jeżeli ktoś był gotów oddać życie za swoją prawdę, to pewnie była ona tego warta i godna poznania.
Autor książki zastanawia się, czy przypadkiem Augustyn Aureliusz nie był pierwszym, nieświadomym odkrywcą dysonansu poznawczego – niezwykle silnego mechanizmu psychologicznego, który został opisany przez Leona Festingera w 1956 roku*. A jeśli nawet odmówimy mu miana odkrywcy, był z pewnością praktykiem, który na taką skalę mechanizm ów wykorzystał.
Chyba od tego czasu zaczyna się era totalnego zakłamania w sprawach kamstwa. O ile głoszenie prawdy i męczeństwo w jej obronie mogą być godne podziwu, o tyle trudno odnaleźć niezwykle cienką granicę, gdzie kończy się męczeństwo, a zaczyna walka o prawdę z innymi. Ta granica jest bowiem granicą zła. W tym miejscu kłamstwo przestaje być złem, a złem zaczyna być prawda. Oczywiście o tym Augustyn już nie pomyślał, nie pomyśleli twórcy Inkwizycji, nie zawracali sobie tym głowy fundamentaliści wszelkiej maści, Hitler, Stalin i wielu, wielu innych dyktatorów moralnych, dla których ich prawda i walka o nią była podstawą działania.
Skupiłem się zaledwie na streszczeniu części pierwszego rozdziału tej książki, jakże aktualnej we współczesnych czasach powszechnej dezinformacji. Nie ruszyłem choćby pojęcia kłamstwa koniecznego, tego, dlaczego kłamiemy i jakimi metodami, kto to robi najczęściej i najlepiej, jak rozpoznawać oszustów i dawać im odpór, co to jest wariograf i jak go oszukać? oraz wielu innych spraw, którymi zajmuje się ta dziedzina psychologii. W ogóle nie wspomniałem o bogatym doświadczeniu i repertuarze środków masowego przekazu tudzież polityków w biciu propagandowej piany, ale o tym wszystkim możecie Państwo poczytać we wspomnianej książce, jeżeli uda się Wam ją zdobyć, na przykład przez internet.
Na zakończenie, żeby diabła trochę odczarować, zacytuję trafną myśl XVIII-wiecznego francuskiego pisarza i filozofa: Kłamstwo jest grzechem, jeżeli wyrządza zło, jest wielką cnotą, jeżeli czyni dobro. Voltaire, który to powiedział, dodał z troską: Bądźcie więc bardziej cnotliwi niż kiedykolwiek.
* When prophecy fails. University of Minnesota Press, Minneapolis 1956.
Publikując przed dwoma tygodniami swój wpis, dotknąłem problemu manipulacji ludźmi w mediach i polityce, czyli wszechobecnego oszustwa. Jest tak mocno zakorzenione, że nawet nie drgnęło, ale kłamie się przecież nie tylko w Polsce, a pod każdą szerokością geograficzną. W każdej możliwej sytuacji i to od zarania dziejów ludzkości. Robimy to wszyscy, bez względu na wiek i status społeczny. Dr Tomasz Witkowski, autor Psychologii kłamstwa* cytuje na pierwszych stronicach następującą myśl Michela de Montaigne, XVI wiecznego, francuskiego filozofa i sceptyka:
Gdyby kłamstwo, podobnie jak prawda, miało tylko jedną twarz, łatwiej dalibyśmy sobie z nim rady; przyjęlibyśmy po prostu za pewnik przeciwieństwo tego, co mówi kłamca, ale odwrotna strona prawdy ma sto tysięcy postaci i nieograniczone pole.
W cywilizacji chrześcijańskiej kłamstwo idzie w parze z pojęciem moralności i stanowi problem prawny lub filozoficzny. W starożytności nie zaprzątano nim sobie zbytnio głowy, gdyż problem nie istniał. Zdaniem autora starożytni Grecy nie znali pojęcia kłamstwa, podobnie, jak określenia grzech, co w opinii jednych badaczy doprowadziło właśnie do tak wielkiego rozkwitu ich cywilizacji, a dla drugich było niestety przyczyną jej upadku. Na określenie aktów, które współcześni nazywają kłamstwem, język starogrecki miał słowo yeudox, co oznaczało przede wszystkim czynność tworzenia fikcji. Nie istniało rozróżnienie pomiędzy fikcją, świadomym wprowadzeniem w błąd, fałszem. Takie rozumienie zjawiska nie wiązało się z żadnymi moralnymi konotacjami! Czy zatem Grecy kłamali? Czy nie byli przypadkiem w tej uprzywilejowanej pozycji, że nieświadomi tego, co skłonni bylibyśmy nazwać grzechem, zwyczajnie nie mogli kłamać?
Pojęcie, o którym mowa, istniało już w czasach Hezjoda, czyli co najmniej od VIII w. p.n.e. Ale przecież w stuleciu poprzedzającym czasy Hezjoda opisana została przez Homera postać Odyseusza – mistrza fortelu, wprowadzania w błąd i kłamstwa, gdyby chcieć użyćwspółczesnego nam języka. Bohater Homera jest postacią pozytywną, jego umiejętności starożytni uznawali za pożyteczne w życiu, wychowało się na nich wiele pokoleń młodych ludzi i chyba mało kto się zastanawiał, jak ocenić postępowanie Odyseusza z moralnego punktu widzenia.
Nie ma w tym nic dziwnego – pisze T. Witkowski – jeżeli spojrzymy na historię naszego gatunku daleko, daleko wstecz. Nietrudno będzie odnaleźć kłamstwo i uznać je za jedno z naczelnych praw natury. Bo to nie człowiek, lecz natura, a ściślej rzecz biorąc ewolucja „wynalazła“ zachowania, które my nazywamy kłamstwem, lub oszustwem!
Autor zostawia na chwilę starożytnych Greków i zabiera czytelników do Południowej Ameryki, gdzie żyje pewna odmiana gąsienic, bezbronnych stworzeń, których jedyną obroną jest mimikra. Wielkie, zielone, żyjące na drzewach gąsienice z Gujany Brytyjskiej trwają zazwyczaj w bezruchu, podobne do gałązki winorośli. Lecz gdy tylko wstrząsnąć gałęzią, podnoszą przednią część ciała i ustawiają ją poziomo, a równocześnie wyginając się rozszerzają bulwiasto przedni segment z wielką, groźną, czarną plamą podobną do oka, otoczoną żółtym pierścieniem. W tym stanie gąsienica pozostaje przez kilka minut i bardzo przypomina jadowitego węża drzewnego żyjącego wśród zielonych liści. Gąsienice takie są też pospolite w Brazylii. Najlepszym przykładem jest Leucorhampha triptolemus, normalnie zwisająca z łodyg roślin. Zaniepokojona, wygina się i wówczas przód jej ciała uderzająco przypomina głowę i grzbiet węża. Przez kilka sekund kołysze się na boki i to, co dopiero wydawało się niewinną gałązką, nagle przekształca się w węża z otwartą paszczą, czerwonymi szczękami i okrutnymi oczyma.**
Jednymi z najlepszych oszustów są pasożyty, organizmy, które, aby przetrwać, wyprowadzają w pole układ odpornościowy żywiciela.
Wyrafinowane metody zmagań z układem odpornościowym prowadzą do zmylenia go lub unieczynnienia. Wiele robaków (…) po przyłączeniu przeciwciał do powierzchniowych antygenów pasożyta, ale przed dalszymi komórkowymi etapami reakcji przeciwpasożytniczej, zrzuca antygeny powierzchniowe wraz z przeciwciałami. Te krążą we krwi i odkładają się w różnych miejscach organizmu, wywołując stany zapalne tam, gdzie wcale nie ma pasożyta! (…) Za szczególnie podstępne uznać możemy te pasożyty, które przebywając w żywicielu zmieniają swoje antygeny powierzchniowe tak, że z wysiłkiem zmontowana odpowiedź układu odpornościowego okazuje się niewarta nawet przysłowiowego funta kłaków. Postępują tak na przykład nicienie, których kolejne stadia larwalne mają coraz to inne „przebranie”. Do perfekcji doszły jednak świdrowce. Otóż te przebywające we krwi pierwotniaki systematycznie zmieniają cząsteczki glikoprotein (są to związki białkowo-cukrowe) pokrywające powierzchnię komórki. Gdy tylko organizm żywiciela zaczyna rozpoznawać dany typ cząsteczki, pierwotniaki te zmieniają powierzchniową glikoproteinę na nową, której żywiciel rozpoznawać jeszcze nie potrafi. Uzyskują czasową przewagę, a co za tym idzie, szybko się mnożą. Świdrowce mogą wyprodukować ponad 120 odmian powierzchniowej glikoproteiny.***
Przy tych podstępach natury fortele Odyseusza są niewinnymi igraszkami. Wystarczy pójść teraz jesienią do lasu, na grzybobranie i próbować znaleźć coś jadalnego. Przynajmniej ja mam z tym zawsze kłopoty. Maślaki, borowiki i podgrzybki tak doskonale kamuflują się między różnobarwnymi liśćmi na podłożu, że na pierwszy rzut oka trudno odróżnić jedne od drugich. Ciekawe, że tylko muchomory widać z daleka. Może dlatego są takie „odważne“, bo „wiedzą”, tak jak ludzie, czym skończyłaby się ich konsumpcja. Wiele zwierząt drapieżnych przypomina otoczenie po to, aby nie spłoszyć ofiary. A kwiaty upodabniające się do samic owadów, aby swym wyglądem zwabić samce, które przeniosą dalej ich pyłek…
Oczywiście, mimikra czy chomochromia to zachowania zaprogramowane genetycznie lub sterowane instynktem – wywodzi dalej T. Witkowski – i można ich występowanie oddzielić od naszego pojmowania kłamstwa, które nasuwa od razu myśl o intencjonalnym wykorzystaniu oszustwa. Współczesna biologia dostarcza jednak faktów, które możemy interpretować, jako kontrolowane (…)
Mowa o aktywnym ukrywaniu się, zachowaniach odwracających uwagę przeciwnika (np. odciganie od gniazda), czy kontrolowanym wprowadzaniu w błąd podczas walki i obrony. K. Szymborski pisze: Jedną z oznak inteligencji jest zdolność do użycia podstępu. Żyjący w Kaliforni wąż heterodon płaskonosy (hognose – przedmiot studiów Harry`ego Greene`a i Gordona Burghardta) jest w tej dziedzinie mistrzem. W sytuacji zagrożenia rozdyma kark jak kobra i pozoruje kąsanie (choć sam jest całkiem niejadowity). Jeżeli to nie odstrasza napastnika, symuluje gwałtowny atak śmiertelnej choroby, dostaje drgawek, wije się, wypróżnia (zapewne z zamiarem zmniejszenia swojej apetyczności), po czym wywala język, przewraca się na grzbiet i udaje trupa. Dr Burghardt – który przyznaje zresztą, że prowadząc swoje obserwacje zawsze próbuje sobie wyobrazić, jak sam czułby się będąc wężem – twierdzi, że całe to przedstawienie trudno wyjaśnić jako mechaniczne odegranie instynktownie opanowanej roli, wąż bowiem cały czas bacznie obserwuje poczynania przeciwnika i dostosowuje do nich swoją taktykę.****
Heterodon płaskonosy – Wikipedia
T. Witkowski podsumowuje, że takie zachowania stają się jeszcze bardziej wyrafinowane u wyższych ssaków, w szczególności u naczelnych, a umiejętność ich stosowania decyduje bardzo często o sukcesie rozrodczym i o przeżyciu. A kiedy człowiek zaczyna kłamać i dlaczego to robi? O tym za tydzień w Dziejach kłamstwa. Tak zatytułowany jest pierwszy podrozdział tej ciekawej książki.
* Tomasz Witkowski, Psychologia kłamstwa, Biblioteka Moderatora, wyd. Jacek Santorski & Co, Warszawa 2006
** T.R. Henry, Paradoksy natury. Wiedza Powszechna, Warszawa 1967
*** W. Kofta, Oszustwo za cenę życia. „Wiedza i Życie“, nr. 11. 1998
**** K. Szymborski, Ludzie i bestie, „Wiedza i Życie“, nr. 4. 1997
Ten wernisaż miał się odbyć najpierw gdzie indziej, w galerii sztuki, w której pracuje Beata. Szef jej to obiecał, ale w nieskończoność przesuwał terminy, więc miejsce znalazła sobie sobie sama. Okolice Romanplaz w Monachium mają swój klimat, piwnica też, więc jest zadowolona. Dla jej pryncypała nie byłby to żaden interes, w końcu chce sprzedawać swoje obrazy, a nie jej. Obiecał, że wystawa odbędzie się 22 października, więc jest, tylko na Wotanstrasse.
ArtystkaAutor
Przychodzą tylko zaproszeni goście, mnie zawiadomiła przez swój WhatsApp, więc sprawdzam, kogo znam. Paru gości z widzenia, ale Basię Grabowską i Ryszarda, jej męża, osobiście. Gdybym był złośliwy, ale przecież nie jestem, to bym napisał, że jak zły szeląg. W końcu była moją konkurentką, kiedy przed laty organizowałem imprezy taneczne dla monachijskiej Polonii. Oj działo się wtedy, działo. Dzisiaj nie skaczemy sobie jednak do gardziołek, tylko sączymy w nie różne nektary, którymi częstuje Beata, troskliwie pytamy o zdrowie, wnuków. Pełna kultura.
Niektóre obrazy znam, artystka prezentowała je już na swojej pierwszej wystawie, o której pisałem tu bodaj pięć lat temu, ale są też nowe. Może więcej w nich metafizyki, na przykład w Mężu i żonie, czy Kielichu miłości. Przyciąga uwagę Ziarno, wymownie chrześcijańskie, jest trochę świeżych abstrakcji, zainspirowanych brutalnością wojny na Ukrainie. Szkoda jednak, że to tylko jednodniowa wystawa, ale miłośnicy sztuki mogą nawiązać kontakt z artystką przez internet. Beata Modzelewska ma w sieci swój profil, BMKunst.