Stan odmienny (2)


-…spooooocznij! nie chowajcie tych kart, za późno, całe hrabiostwo dwa dni ścisłego!
w tego, jak mu tam, brysia gracie, i to w czasie alarmu!!??
– tak jest obywatelu sierżancie, gramy, ale alarm odwołano, melduję posłusznie…
– jak to? odwołano!?
– był właśnie goniec z dowództwa dywizji i alarm odwołano…
– to dlaczego ja nic o tym nie wiem, ha?
– melduję posłusznie, że pan spał, a syrena zepsuta…
– trzy dni ścisłego!


… spoooocznij! a wy co, jagielski, żarty sobie z pułkownika stroicie?
– przenigdy! towarzyszu majorze…
– dwa dni paki! pierwszy za towarzysza, drugi za majora…
  i żadnych wymówek, nazwaliście pułkownika beczuszko kapralem!
– ja? kiedy?
– zaraz po porannym apelu, dokładnie (patrzy na zegarek) 
… przed dwudziestoma sześcioma minutami, są świadkowie! he?
– kapralem??? ach… nieprawda, nazwałem go ko-pro-la-lem
– znowu cyganicie, nie ma takiego słowa…
– jak matkę kocham, jest, obywatelu sierżancie, niech pan zajrzy do słownika pwn,
przysięgam!
– hm, ale jak kłamiecie, to jeszcze mnie popamiętacie!
– tak jest!

Johann

Zbigniew Milewicz

Dawniejsi absolwenci wojskowego szkolenia studentów, jako rezerwiści, zobowiązani byli od czasu do czasu do pojechania na poligon wojskowy, żeby nie zapomnieć, czego się nauczyli i, najważniejsze, by pozostać w dobrej formie na wypadek Godziny W. Podobnie, jak rezerwiści to robią dzisiaj, w związku z wojną na Ukrainie. Moim przydziałowym miejscem w latach siedemdziesiątych był P. na Dolnym Śląsku. Ciekawe miasto, w którym mieszkało więcej kobiet, niż mężczyzn, armia była więc tam potrzebna bardziej, niż gdziekolwiek indziej. Bardzo mi się tam podobał zwłaszcza pewien bar mleczny, który wieczorem przeistaczał się w lokal dancingowy z dobrze schłodzoną wódeczką i lubiącymi tańczyć paniami. Byli podobno klienci, którzy nigdy stamtąd nie wychodzili, ale nie o tym chciałem pisać.

Któregoś razu, przez źle zawiązane onuce, nabawiłem się odcisków i trzeba mi było jakoś się z tym problemem uporać, bo w piechocie zmotoryzowanej najwięcej się jednak chodzi. Wziąłem w koszarach przepustkę na miasto i w miarę szybko trafiłem do drogerii, w której pracował Johann. Chłop–szafa, z wianuszkiem siwych włosów na łysej czaszce i w ciemnych okularach. Był niewidomy. Mówił cichym, trochę sepleniącym głosem, z wyraźnym niemieckim akcentem. W tej drogerii, która przypominała mi bardziej sklep typu szmalc-mydło i powidło mrowiło się od ludzi a miejsca było mało. Po dwóch kwadransach udało mi się wreszcie podejść do lady. Poprosił mnie, żebym od razu przeszedł do rzeczy.

– A nogi każdy wieczór myje?
– Yhm – skłamałem
– Yhm każdy albo prawie każdy?
– Yhm prawie…
– No to jak będzie, że każdy, to…

Energicznie obrócił się na pięcie, podszedł do jednego z regałów, tak jak widzący i po chwili wręczył mi buteleczkę z czymś oleistym, do której przyklejony był opis użycia, wykonany ręcznie. Kosztowało mnie to równowartość dwóch paczek trochę lepszych, krajowych papierosów. Do drogerii już wchodzili następni klienci, mieściła się niedaleko miejscowego rynku, łatwo więc można było ją znaleźć, ale podobno zawsze czekało się w kolejce. Przysiadłem na wolnej ławeczce przy skwerze, żeby przestudiować ulotkę, prawie równocześnie ze starszym, eleganckim jegomościem pod muszką, który też wyszedł z drogerii.

Polowe moro zostawiłem w koszarach, ale w niedużym P. wszyscy się znali, przynajmniej z widzenia, można się więc było domyślić, że nie jestem stąd.

– Pan Magister normalnie nie widzi, ale za to jasnowidzi – zaczął.

Nie wiedziałem, co starszy pan ma na myśli, więc opowiedział mi, że drogista pochodził z P., które za niemieckich czasów nazywało się Neustadt. Ludzie tytułują go magistrem, bo pochodził ze znanej w mieście, farmaceutycznej rodziny, gdzie już dziadek miał w rynku aptekę. Kiedy ojciec poległ na froncie w I wojnie, “geszeft” przejęła mama i powiedziała Johannowi, że on kiedyś ją zastąpi. Innych dzieci nie mieli. Do samego Berlina posłała go na farmację; studiował tę dziedzinę chętnie i był jednym z najlepszych na roku, chociaż pod koniec miał już problemy z czytaniem normalnych liter. Wiedział, że grozi mu ślepota, ale był ktoś, kto dodawał mu otuchy i gotów był towarzyszyć mu w dalszym życiu. Piękna Edith – koleżanka z roku, która także pochodziła z Dolnego Śląska. Cała ta opowieść brzmiała zbyt sentymentalnie i książkowo, jak na mój gust.

– Skąd Pan to wszystko wie ?
– Wiem, że komuś młodszemu może wydać się to nudne, ale proszę jeszcze o chwilę cierpliwości.

Senior był emerytowanym nauczycielem matematyki, ale historykiem z pasji i teraz pracował nad założeniem czegoś w rodzaju prywatnej izby pamięci dla P., bo historia miasta zawsze go fascynowała. Johannowi udało się ukończyć studia na krótko przed wybuchem II wojny. Edith nie miała tego szczęścia, była Żydówką i pod koniec studiów, za niearyjskie pochodzenie, została relegowana z uczelni. Mogła wraz z rodzicami i bratem wyjechać z Niemiec za ocean, jednak została. Kochała swojego chłopaka, on ją podobno w dwójnasób, planowali ślub i tak pewnego dnia znalazła się w jego domu rodzinnym. W zamożnej willi, położonej w centrum Neustadt, w której poza Johannem, jego mamą oraz kimś ze służby nikt nie mieszkał.

Edith z mamą Johanna bardzo się polubiły. Kiedy więc zaraz po Bożym Narodzeniu w 1939 roku, spadł kolejny, nieoczekiwany cios na ten dom, w mieście zaroiło się od plotek. Nagle zmarła mama Johanna, oficjalnie na serce, ale szeptało się, że może została otruta przez przyszłą synową, bo rodzina była bogata. Sekcja zwłok nie wykryła nic podejrzanego, jednak Edith musiała pilnie opuścić Neustadt, jeżeli chciała uniknąć deportacji do KZ. Według jednych, nie zdążyła, bo gestapo było szybsze, według innych udało się jej wyjechać, ale nie wiadomo dokąd i pozostawało pytanie, czy przeżyła Holocaust. Była wreszcie trzecia, najbardziej legendarna wersja, że Johann, zdolny majsterkowicz, zrobił jej skrytkę w piwnicy willi, z której na noc przychodziła spać do domu i tak przetrwała wojnę. Johann milczy na ten temat jak zaklęty po dziś dzień, nie wiadomo więc, jak było naprawdę.

Neustadt w czasie wojny wiele mu zawdzięczało. Brakowało całej masy leków na rynku, a on kręcił jakieś substytuty, w oparciu o posiadaną wiedzę i jeszcze przedwojenne zapasy środków. Nierzadko brał na siebie obowiązki lekarza i pomagał wszystkim, nie tylko Niemcom, każdemu, kto potrzebował jego pomocy i nie pytał o honorarium. W aptece pracowała też jego ciotka, starsza siostra jego ś.p. mamy, której wszyscy się bali, bo była jędzowata.

– Dobrą parę stanowili – opowiada mój rozmówca. – On wielkie chłopisko, ale do rany przyłóż, a ona mała, chuda, ryża i zjadliwa, jak muchomor, tylko dobry charakter miała. Jak przyszli ruscy, to od razu ich pod ścianą postawili, bo dla nich wszyscy tutaj to była giermanskaja swołocz i faszysty. Na szczęście drogą jechał na rowerze milicjant, który w czasie wojny był partyzantem i w swoim czasie potrzebował pomocy Johanna, więc powstrzymał wyzwolicieli.

Podziwiałem seniora za odwagę. Jak bym był bezpieczniakiem, już bym go miał na widelcu. W latach siedemdziesiątych za takie lekcje prawdziwej historii, bywały poważne kłopoty. Jego akcent śpiewał jednak z łyczakowska, że ta jojka, mogą mu nagwizdać. Po wojnie aptekę, jak wszstko inne, upaństwowiono, willę Johann zwolnił jakiemuś partyjnemu dygnitarzowi i poszedł mieszkać do walącej się przybudówki bez okna. I tak obywatel jest ociemniały, więc nie potrzebuje światła – uzasadnił urzędnik w magistracie. Dziś Johann mieszkał już w normalnym mieszkaniu w P., ale przecież nie o tym starszy pan chciał mówić…

– O tym jego darze jasnowidzenia Pan wspominał – podsuwam.
– Ano właśnie. To mu się ujawniło chyba zaraz po wojnie, a może zawsze tak miał, tylko o tym nikomu nie mówił. Wtedy już nie prowadził swojej apteki, tylko tę drogerię ze spółdzielni. Przyszedł do niego po jakiś proszek, czy trutkę na szczury jeden chłop, nie miejscowy, tylko z pobliskiej wsi, a ten go za mankiet i szepce mu na ucho, żeby się strzegł pociągów. Chłop furą się poruszał, ale jak raz na dniach trzeba mu było dalej, do Wrocławia, w jakiejś urzędowej sprawie. Przeląkł się więc tego, co mu pan magister powiedział i załatwił sobie przejazd ciężarówką do Wrocławia. Pan dasz wiarę, że ten pociąg, którym miał jechać się wykoleił ? I zginęli ludzie.

Później przepowiadał różnym ludziom inne zdarzenia, nie zawsze tragiczne, ale i radosne, jakieś zaręczyny, śluby, potomków, awanse. Podobno większość jego klientów nie po zakupy przychodziła do drogerii, tylko, żeby im pan magister coś przepowiedział ciekawego, a on przecież tylko wobec niektórych miał te nadprzyrodzone właściwości. Czasami miały więc miejsce komiczne sytuacje, bo do lady podchodzi dajmy na to panna na wydaniu, prosi o szare mydło i zaraz pyta, czy ją tam jakiś Józek chce.

– A skąd ja to mogę wiedzieć um Gottes Willen? – odpowiadał w zadumie.

Aby panna nie odeszła rozczarowana ze sklepu, często dodawał coś gratis. Jakąś kolorową spinkę do włosów, plastikowego motyla, lustereczko, albo małe, pachnące mydełko, bo wiedział, że kawalerowie nie przepadają za zapachem szarego. Najbardziej jednak spektakularnym i najczęściej w mieście opowiadanym zdarzeniem było to, które miało miejsce pod koniec lat sześćdziesiątych. Do sklepu przyszedł coś kupić miejscowy szef służby bezpieczeństwa, podobno wyjątkowo wredna postać. Ludzie się dziwili, bo milicja miała swoje, dobrze zaopatrzone Konsumy, pewnie chciał coś wyniuchać osobiście. Był powszechnie znany w P. , więc zrobiło się cicho w sklepie.

– Jezus cie kocha – powiedział Johann
– Ty wiesz, do kogo ty mówisz ? – zaperzył się esbek.
– Jezus cię kocha – powtórzył z naciskiem.

Starszy pan powiedział mi, że od tamtego zdarzenia miejscowa esbecja jakby trochę pofolgowała w swoich śledztwach. Kiedy w 1979 roku po raz ostatni pojechałem na poligon do P., w miejscu drogerii Johanna był już sklep wędkarski. Miejscowi, których zapytałem o przyczyny tej zmiany, udzielali mi różnych odpowiedzi, większość mówiła, że stary Niemiec zmarł, inni, że wyjechał do Reichu. Wtedy Himmelsreich i Republika Federalna Niemiec były dla mnie prawie równoznaczne, dopiero jak sam wyjechałem do Reichu, to przekonałem się, że tak niebiańsko to tu ni ma.

Pokolenie Solidarności 25

Ewa Maria Slaska

Nowy Jork. Sen amerykański (1984)

Wylądował na lotnisku La Guardia 1 czerwca 1984 roku rano. Z okien samolotu przy bezchmurnym niebie widział Statuę Wolności, ruch statków po rzece Hudson, panoramę metropolii. Widział też Rikers Island, a niewykluczone, że nawet Hart Island, ale jeśli nawet, to obie mu zaledwie mignęły. I w końcu nic o nich nie wiedział i nie miał wiedzieć.

Miał za sobą długi lot, z przesiadkami we Frankfurcie nad Menem i w Amsterdamie. Całą noc nie spał, czuł się brudny i wymięty, choć stewardessy w ostatnim obchodzie po pokładzie zamiast oferować przekąski, jedzenie lub drinki, rozdawały mokre, gorące chusty, które wyciągały drewnianymi szczypcami z metalowych pojemników. Wydaje się, że wszyscy pasażerowie wiedzieli, do czego służą te parujące szmaty. Tylko Stefan nie wiedział i włożył narożnik chusty do ust, myśląc, że to może inny sposób podawania napojów. Na szczęście dyskretny rzut oka na boki pouczył go, co to jest – ręczniki do wycierania twarzy, karku i rąk, po to by wyjść na lotnisko nieco odświeżonym.

Tym niemniej był zmęczony, szary na twarzy i wymięty, zewnętrznie i wewnętrznie. Miał na sobie jedyny garnitur, jaki posiadał – brązowy, sztruksowy, używany, kupiony w Berlinie w sklepie z ciuchami z drugiej ręki. Włożył go, bo garnitur nie mieścił się w walizce i Stefan nie wymyślił dla tych dwóch sztuk odzieży, marynarki i spodni, innego sposobu transportu. Już o 10 rano na lotnisku było gorąco i Stefan pocił się niemiłosiernie w bawełnianej beżowej koszulce polo i ciemnym grubym garniturze. Przechodząc przez halę lotniska zobaczył swoje odbicie w szybie sklepu z elegancką damską bielizną. Na tle białych manekinów w koronkowych majtkach i stanikach wydawał się sobie ciężki, zwalisty, ciemny i ponury.

Continue reading “Pokolenie Solidarności 25”

Pokolenie Solidarności 24

Ewa Maria Slaska

Berlin, „praca na czarno” (1983)

Stefan był “azylantem”. Złożył podanie o azyl i czekał na odpowiedź. W jego wypadku było oczywiste, że odpowiedź będzie pozytywna, takich jak on, „prawdziwych” politycznych było niewielu. „Azylanci”, którzy czekali na uznanie azylu, lub uzyskiwali odpowiedź negatywną i odwoływali się od decyzji urzędów, musieli mieszkać w ośrodku dla uciekinierów, który po niemiecku nazywał się Heim, czyli dom, a po polsku berlińsku, wiadomo, „hajm”. Nie wolno im było wynająć własnego mieszkania. Trwało to niekiedy latami. Mogło się oczywiście zdarzyć, że w międzyczasie „przeszli na Aussiedlera” lub wyjechali do RPA lub USA, ale często wciąż jeszcze wegetowali w schronisku. Samotni – w pokojach wieloosobowych. Wtedy zazwyczaj dużo pili. Musieli korzystać ze zbiorowego żywienia lub byli zmuszeni do kupowania tylko w określonych sklepach, a zamiast pieniędzy otrzymywali bony. Dzieci nie podlegały przymusowi szkolnemu. Nikt nie miał prawa pracy.

Continue reading “Pokolenie Solidarności 24”

Pokolenie Solidarności 23

Ewa Maria Slaska

Berlin (1983)

Basia wyjechała do Berlina Zachodniego, a stamtąd po kilku miesiącach do Ameryki. Stefan odprowadził ją na dworzec, pocałował dzieci, poprzekomarzał się z nimi trochę, a potem ze ściśniętym sercem patrzył na odjeżdżający pociąg. Dostał paszport wtedy, ale dopiero wtedy, gdy Basia już poleciała do Ameryki i teraz z kolei on pojechał do Berlina Zachodniego. Zanim wyjechał, do Szarzyńskich przyszła pani Irena i dała Stefanowi list do Ewy. I tak to w Berlinie Stefan spotkał się z Ewą, która wyjechała z kraju wkrótce po Basi, tyle że Basia pojechała dalej, a Ewa wystąpiła w Berlinie o azyl polityczny, otrzymała go i zaczęła pracować jako opiekunka społeczna w ogromnym schronisku dla „azylantów” na Streitstrasse na zachodnim krańcu Berlina, w Spandau.

Przyjechał do Berlina w grudniu 1983 roku. Pojechał do Ewy, która powiedziała mu, co ma robić i dała mu nocleg na pierwszych kilka nocy. Potem, gdy już złożył papiery o przyznanie mu azylu politycznego, przeniósł się do schroniska dla uchodźców, czyli tak zwanego „heimu” (a może nawet „hajmu”). Jak było do przewidzenia, skierowano go do tego właśnie „hajmu”, w którym pracowała Ewa. Ewa powiedziała mu, że tak będzie, bo pracowała w tak zwanym „ośrodku przejściowym opieki nad uchodźcami”, dokąd kierowano ludzi, którzy właśnie złożyli podanie azylowe. Stąd po kilku tygodniach, najdalej miesiącach, wysyłano ich do innych ośrodków, niekiedy w Berlinie, a niekiedy w Niemczech Zachodnich. Pozostanie w Berlinie graniczyło z cudem i Ewa uprzedziła go, że ani ona, ani nikt inny pracujący w „hajmie” nie ma wpływu na to, dokąd zostanie skierowany ktoś, kto ubiega się o azyl. Dodała jednak, że rozpoczęcie starań o wyjazd do USA w biurze berlińskim, znacznie zwiększa szansę, na zostanie w Berlinie. I tak też się stało.
„Hajm” na Streitstrasse była to ogromna instytucja, w której mieszkało niekiedy około tysiąca osób. Ponieważ Stefan w międzyczasie miał już przyobiecaną zieloną kartę, uprawniającą do pobytu w USA, nie przeniesiono go do innego schroniska. Mieszkał jak wszyscy samotni mężczyźni w wieloosobowych pokojach i robił to, co wszyscy, załatwiał sprawy w urzędach niemieckich lub amerykańskich i podejmował się dorywczych prac „na czarno”, głównie na budowach. Miało mu się to potem przydać w Nowym Jorku, ale teraz jeszcze tego nie wiedział. Wieczorami starał się czytać albo pisać, ale nie było to łatwe, bo pięciu pozostałych lokatorów pokoju głośno rozmawiało, z reguły przy wódce. Rozmawiali wciąż o tym samym, o kobietach, które zostawili w Polsce i o niepokoju, bo przecież nie mogli być pewni, że są im wierne, a potem, bez najmniejszego problemu zaczynali pijackie wynurzenia na temat kobiet, które poznawali w Berlinie, często po prostu w „hajmie”, a które określali wspólnym imieniem „dupa”.
Stefan zaciskał zęby i zastanawiał się, jak długo wytrzyma, zanim zacznie gryźć ściany.

Continue reading “Pokolenie Solidarności 23”

Pokolenie Solidarności 22

Ewa Maria Slaska

Eli

Ten odcinek już kiedyś był TU na blogu publikowany, ale teraz pojawia się nie jako wybrany fragment prozy “na temat”, tylko jako część powieści. Są zmiany. Na przykład bohater ma inaczej na imię.

Jaworze (1981)

Gdy wprowadzono stan wojenny, Stefan przesiedział się najpierw w areszcie na Białej we Wrzeszczu, a potem w więzieniu na Kurkowej w Gdańsku i dopiero po przesłuchaniach, z których nic dla władzy ciekawego nie wynikało, został internowany. Z przesłuchań nic nie wynikało, bo skądinąnd okazało się, że wcale nie jest tak dobrze rozpracowany, jakby się można było domyślać i władza nie umiała go do końca przyporządkować. Próbowano mu udowodnić, czy raczej wziąć go na spytki, żeby się dwiedzieć, czy dałoby mu się udowodnić coś więcej niż działalność związkową. Na przełomie roku 1981 i 1982 władzy bardzo by się przydało wykrycie małej, nieważnej i niegroźnej komórki rzeczywiście antypaństwowej, takiej, która planowała obalenie ustroju. Komórka powinna była być mała, żeby nie trzeba było świecić oczyma przed Wielkim Bratem i żeby nie okazało się, że to go jednak zmusza do interwencji zbrojnej. No, ale powinna była być, tak, żeby można było zrobić proces pokazowy. Była już wprawdzie wersja, że Ewa Kubasiewicz planowała taki zbrojny zamach, ale przydałoby się jeszcze jedno ognisko zapalne, tak żeby lud uwierzył, że generałowie naprawdę musieli zbrojnie interweniować. Z jakiegoś powodu Stefan został uznany za świetny materiał na pokazówkę. Ponieważ jego rodzice przyjaźnili się ze słynną samotną żeglarką, Teresą Remiszewską, połączono ich osoby w jedną wydumaną komórkę anarchistyczną. Oboje mieli skrycie knuć obalenie ustroju za pośrednictwem kontaktów, jakie w świecie nawiązywali, czy mogli byli nawiązywać, żeglarze. Ponieważ jednak tak nie było, Stefan, który oczywiście znał Remiszewską, ale nigdy z nią nic nie „knuł”, mógł swobodnie i właściwie nawet beztrosko na każde zadane mu pytanie odpowiadać „nie” lub „nie wiem”.

Continue reading “Pokolenie Solidarności 22”

Pokolenie Solidarności 21

Ewa Maria Slaska

Nie ma Teleranka! (1981)

Przez jakiś czas było pięknie i początkowo nikt chyba nie przypuszczał, czym skończą się te miesiące wolności. Ludzie przyzwyczaili się do codziennych pogróżek i manifestacji siły ze strony tracącej swoją pozycję władzy. Przyzwyczailiśmy się też do pustych sklepów. Ponieważ pogróżki powtarzały się nieustannie, nikt już w nie nie wierzył. Waldemar Kuczyński pisze, że gazety, a może tylko gazety solidarnościowe, 12 grudnia dostały teleksy z informacjami o wzmożonych ruchach wojsk, ORMO i milicji, ale nikt nie potraktował ich poważnie. W ciągu tych kilkunastu miesięcy dużo mówiło się o konfrontacji władzy i opozycji, ale tak naprawdę Solidarność nie była na nią w ogóle przygotowana. I dlatego już w tę pamiętną noc 13 grudnia Solidarność przegrała, podobnie jak przegrało społeczeństwo. Polska nie stanęła do walki, nie zdobyła się na strajk generalny. Nikt nie przewidział scenariusza na godzinę W, nie przygotował drugiego, ani trzeciego garnituru działaczy. Szkoda, bo przezorność może nie pozwoliłaby uniknąć stanu wojennego, ale zdołałaby zmniejszyć impet napaści, uchronić przywódców ruchu przed internowaniem i umożliwić im zejście w podziemie. Może można było zabezpieczyć archiwa, przygotować rezerwy finansowe.
Co to było? Naiwność, pycha, arogancja?

13 grudnia od rana telewizja pokazywała na przemian przemówienie Jaruzelskiego i czołgi jeżdżące po ulicach Warszawy. Ale niewątpliwie doświadczeniem pokoleniowym dzieci, które były dziećmi w okresie Solidarności i przeżyły wprowadzenie stanu wojennego, był brak Teleranka. Podobnie jak chleb z cukrem był doświadczeniem wszystkich dzieci z PRL-u z czasów Bieruta i Gomułki, podobnie brak Teleranka stał się symbolem dzieciństwa dla pokolenia urodzonego w latach 70. Dzieci bowiem jako pierwsze dowiedziały się, że Solidarność się skończyła. Dopiero wtedy okazało się, że w milionach domów w Polsce w niedziele rodzice spali, a dzieci o 9 rano brały sobie mleko z lodówki, czasem też kawałek chleba z kredensu i włączały telewizję, żeby obejrzeć Teleranek. A 13 grudnia 1981 roku Teleranka nie było. Zdziwione dzieci obudziły rodziców, wygłaszając oburzone zdanie, które przeszło do historii Polski: Nie ma Teleranka!

Zdanie to na pewno dorównuje sile angielskiej reakcji na wybuch II wojny światowej. Gdy BBC poinformowała o tym, wszyscy Anglicy zareagowali podobno tak samo. Oh, powiedzieli, it’s awful, put the tea on. Och, coś okropnego, wstaw wodę na herbatę.

Nie było Teleranka. Tak zaczął się stan wojenny. Telewizja pokazywała czołgi na ulicach, resztę dopowiadała Wolna Europa – internowania, aresztowania, przerwany Kongres Kultury Niezależnej w Warszawie, zabici strajkujący górnicy w kopalni Wujek, przerwane połączenia telefoniczne Polski ze światem. Zablokowane lotniska i dworce. Godzina policyjna.

Nocna akcja była zakrojona na dużą skalę, pisze Kuczyński, i dzięki kompletnemu zaskoczeniu – okazała się skuteczna.

Prawie. Są jednak wyjątki. Komuś udało się uciec. Ktoś wykołował komucha.

W Gdańsku słynna była się ucieczka Karola Krementowskiego. Gdy w nocy milicja głośno zapukała do drzwi, Karol i jego żona zabarykadowali je tym, co akurat było pod ręką, po czym wybiegli na balkon. Walili pokrywkami o garnki i krzyczeli, że partia właśnie wypowiedziała wojnę narodowi, że próbuje zastraszyć społeczeństwo i że trzeba się bronić. Nie Warszawianka, nie Marsylianka, lecz Gdańszczanka na garnki. Do broni! Do broni!
W okolicznych domach kolejni ludzie wychodzili na balkony i przyłączali się do walenia czymkolwiek o cokolwiek i krzyku. W tym samym czasie Karol wycofał się z balkonu do mieszkania i pomyślał, że to znakomicie się składa, że mieszkają w eleganckiej poniemieckiej willi. Jak niemal wszędzie we Wrzeszczu, willa była podzielona na kilka mieszkań, a ich mieszkanie zajmowało całe piętro i posiadało dwa wejścia – główne, którego używali, i tylne, służbowe, z którego nikt nigdy nie korzystał. No ale było i teraz wreszcie miało okazać swą przydatność. Karol ubrał się, zabrał trochę jedzenia do kieszeni kurtki i wyszedł owymi tylnymi drzwiami, zszedł do piwnicy, wyszedł na podwórko, przeskoczył płot i ogrodami wydostał się na sąsiednią ulicę. Spiesznym krokiem, ale nie biegnąc, żeby nie wzbudzać podejrzeń, poszedł do znajomych, u których przenocował. Przez tę noc przeanalizował sytuację, ocenił, gdzie i jak może się teraz ukryć i jak się tam dostać. Spokojnie i z rozwagą zrealizował swój plan. Nie został ani złapany, ani zadenuncjowany i wyszedł z ukrycia dopiero, gdy skończył się stan wojenny.

Stefan bardzo się sobie dziwił, że nie wpadł na taki świetny pomysł jak Karol, ale jeszcze bardziej dziwił się, że w czasach wolności nigdy nie zrobili nawet krótkiej narady na ten temat, nie omówili sposobów ucieczki, sygnałów, struktury konspiracyjnej. Kuczyński miał rację, byli kompletnie nieprzygotowani i okazali się pętakami. Zabrakło im nie tylko starannego planowania, ale również refleksu i przytomności umysłu. Dali się zaskoczyć jak dzieci. Dostali dwóję z politycznych kwalifikacji. Niewielu było takich ludzi jak Józef Pinior, który nie tylko sam czmychnął, ale jeszcze zdołał przezornie już kilka dni wcześniej zadeponować kasę Solidarności u biskupa Gulbinowicza. Zbyszek Bujak, który też fantazyjnie uciekł, omalże znowu nie wpadł, bo nie wiedział, co ze sobą zrobić i poszedł do siedziby redakcji Tygodnika Mazowsze. Dla tych, którzy może nie wiedzą lub nie pamiętają – to była gazeta opozycji solidarnościowej, poprzedniczka Gazety Wyborczej. Innego z działaczy złapano, bo wrócił do domu się ogolić. Leszek Szaruga w wierszu Przyzwyczajenie napisał:

Gdy jadę do Śródmieścia,
mijam po drodze patrole
szukają Zbyszka Bujaka powielacza bibuły
lub dowodów na istnienie Boga

co znajdą aresztują…

Wyłapali nas jak kaczki, pomyślał Stefan, gdy samochód milicyjny dowiózł go do aresztu na ulicy Białej we Wrzeszczu. I tak miał szczęście, że ci, którzy po niego przyszli, pozwolili mu się porządnie ubrać, włożyć ciepłą bieliznę i gruby sweter, zabrać czapkę, rękawice, szal, kalesony i najważniejsze przybory toaletowe. Zdołał nawet włożyć książkę do kieszeni kurtki. Była to Czaszka w czaszce Piotra Wojciechowskiego. Miał szczęście, bo słynnego grafika i satyryka, Andrzeja Czeczota, wyprowadzono z domu w piżamie, a Ance Kowalskiej nie pozwolono zabrać osobistych rzeczy.

Odczuwam żal, pisze Kuczyński. Żal za posierpniową Polską, która jest już historią. Żal mi tego wszystkiego i mego życia w ostatnich miesiącach. Tak nerwowego i wyczerpującego, ale i wspaniałego przez wolność, którą było przesiąknięte, przez poczucie czynnego uczestnictwa w pracy społeczeństwa nad wydobywaniem swego prawdziwego oblicza spod betonowej prasy realnego socjalizmu. Zapadamy z powrotem w przepisamy nam przez suwerena tej części Europy świat strachu, pozorów życia publicznego, szarzyzny cenzurowanej prasy, pustych sloganów, dyktatury.

Stefan, który podczas odsiadki dużo o tym rozmawiał z współosadzonymi, dodawał w tym miejscu dyskusji jeszcze co najmniej dwa swoje własne żale. Żal o to, że Jaruzelski rozwalił to, co mogło się stać największą wartością Polaków w nowoczesnym świecie, czyli międzyludzką solidarność, i żal, że stan wojenny zniszczył w zarodku szansę na powstanie w Polsce prawdziwej lewicy, takiej, jakiej od czasów PPS-u nigdy już w Polsce nie było. Na pytanie, kto to jest ta jego wymarzona lewica, odpowiadał, że to ci, którzy kładą nacisk na samoorganizację społeczną, odwołują się do demokratyczno-socjalistycznych haseł samorządu, samorządności pracowniczej, demokracji uczestniczącej i powszechnej sprawiedliwości społecznej. Godząc się na mechanizmy rynkowe, chcą jednak, by rynek nie rządził wszystkim, i chcą objąć specjalną opieką tych, którym nie dał on szans.

Teraz już każdy czytelnik się zorientował, że to oboje, nie tylko Basia, ale również Stefan, są alter ego autorki.

***

Ogromną pomocą w napisaniu tego rozdziału była książka Waldemara Kuczyńskiego Obóz, Wydawnictwo Aneks, 1983.

Pokolenie Solidarności (20)

Ewa Maria Slaska

Pomnik (1980)

Pomnik poległych stoczniowców 1970 postawiono na placu przed stocznią. Upamiętniał ofiary wydarzeń Grudnia 1970 roku. Pomnik powstał w szybkim tempie. Już pierwszego dnia strajku, w sierpniu 1980 roku, Bogdan Pietruszka naszkicował pierwszy pomysł, a zgodnie z tym pierwszym szkicem pomnik to miały być cztery krzyże, połączone w krąg ramionami, z kotwicą na każdym i zniczem u dołu. Już dwa dni później dyrekcja Stoczni Gdańskiej wyraziła zgodę na wzniesienie pomnika i, wciąż jeszcze podczas strajku, pomnik skierowano do realizacji. Wtedy też ustalono termin odsłonięcia – w rocznicę wypadków grudniowych, 16 grudnia 1980 roku.

Po podpisaniu porozumień powołano do życia Społeczny Komitet Budowy Pomnika, który ogłosił konkurs na opracowanie koncepcji rzeźbiarsko-architektonicznej. Wygrał zespół Bogdana Pietruszki, ten naszkicowany podczas Strajku na odwrotnej stronie jakiegoś urzędowego, ten z czterema krzyżami. Tylko że w międzyczasie postanowiono, iż krzyże jednak będą trzy. Dla przypomnienia śmierci Jezusa i trzech zabitych podczas Grudnia 1970 roku. Zabito ich w tym miejscu, gdzie teraz stawał pomnik. Z Pietruszką pracowali znani gdańscy rzeźbiarze Robert Pepliński, Elżbieta Szczodrowska-Peplińska i Wiesław Szyślak oraz architekci Jacek Krenz i Wojciech Mokwiński. Od 30 listopada trwały prace przy budowie, odsłonięcie nastąpiło zgodnie z planem 16 grudnia 1980 roku.
Pomnik składał się więc z trzech krzyży o wysokości 42 metrów i wadze 42 ton każdy, ustawionych na planie trójkąta, o nieregularnych, spękanych kształtach. Spinają je trzy kotwice, po dwie tony każda, które, podobnie jak krzyże, są zarówno symbolem stoczniowców, jak chrześcijańskim znakiem nadziei. Krzyże mają jeszcze dodatkową symbolikę – są znakiem żałoby. W dolnej części pomnika umieszczone zostały wykonane ze stali nierdzewnej płaskorzeźby, przedstawiające życie stoczniowców, wykonane przez Roberta Peplińskiego i Elżbietę Szczodrowską. Na płaskorzeźbach zostały umieszczone daty protestów stoczniowców – 1956, 1970, 1980 i 1981. Na jednej z płyt umieszczono dwa fragmenty wiersza Czesława Miłosza, ułożone jednak tak, jakby były całością:

Który skrzywdziłeś człowieka prostego,
śmiechem nad krzywdą jego wybuchając,
nie bądź bezpieczny,
poeta pamięta.

Możesz go zabić, narodzi się nowy,
spisane będą czyny i rozmowy.


Wszyscy byli na odsłonięciu Pomnika, Stefan i Basia też. Chcieli zabrać Małgosię, ale rodzice Stefana się nie zgodzili, przy czym nie chodziło im o politykę, ale o to, że jest ciemno, zimno i tłok, dziewczynka została więc z dziadkami.

Rzeczywiście było ciemno, zimno i tłoczno, nic nie było widać, ale nastrój był podniosły i tak dobrze było stać razem z innymi. Na zakończenie swojej przemowy Wałęsa chciał powiedzieć, że spotkamy się tu za rok i wtedy się rozliczymy. Miał na myśli rozliczenie władzy za śmierć tych stoczniowców, ku czci których teraz odsłanialiśmy pomnik. Przejęzyczył się jednak i powiedział, „a za rok się rozlecimy”. I było to niestety prorocze.

Po skończonej uroczystości Stefan i Basia zabrali ze sobą jakieś przyjezdne osoby, którym trzeba było dać nocleg, i pojechali do rodziców do Wrzeszcza. Na pewno była z nimi Joanna Szczęsna, ubrana w dwie sukienki, jedna na drugą – pod spodem batystowa, niebieska, a na wierzchu dżinsowa. Bardzo to ładnie wyglądało, oceniła Basia.

– Wiesz, powiedziała Basia, wydaje mi się, że ja znam tę panią Szczodrowską.
– O, zdziwił się Stefan.
– Jak byłam dziewczynką, przyjeżdżała do babci na wieś taka cienka, wysoka rzeźbiarka z Gdańska. Wszyscy mówili, że była szurnięta, bo dziwacznie gadała i wciąż coś rysowała. A czasem lepiła z gliny to, co narysowała. Kiedyś ulepiła mnie.
– No coś ty?
– No tak, taką małą głowę na bardzo długiej szyi. Chciała nawet, żebym jej pozowała do aktu, ale mama dostała ataku wściekłości i na tym się sprawa skończyła.
– A ta głowa, gdzie jest?
– Nie wiem, może jest gdzieś tam w szopie. Ta kobieta zrobiła trzy różne głowy, dwie zabrała do Gdańska, ale jedną nam zostawiła.

Gdy następnym razem pojechali do Matemblewa, poszli do składziku w głębi stodoły, przerzucili tony jakichś rupieci i głęboko pod spodem, znaleźli wysmotruchaną i lekko poobijaną głowę dziesięcioletniej Basi. Miała prostą grzywkę i koński ogon. I rzeczywiście – nadzwyczajnie długą szyję.

Zabrali tę głowę do Gdańska i powiesili w kuchni, ale po jakimś czasie Basia ją zdjęła i schowała do szafy.

– Nie lubię, jak ona na mnie patrzy.
– Jaka ona? Przecież to ty.
– Chyba nie, to jednak raczej starorzymska larwa i straszy.

Stefan myślał o tym, żeby pójść z tą głową do rzeźbiarki i zapytać, czy to jej dzieło, ale Basia nie chciała. Wolała poczucie, że kiedyś jako dziecko pozowała Szczodrowskiej (“samej Szczodrowskiej”) niż ewentualne rozczarowanie, gdyby się okazało, że jednak nie.

– A zresztą, ona na pewno nie pamięta każdej swojej byle jakiej rzeźby, powiedziała Basia. Stefan był zdania, że na pewno pamięta, ale była to Basi rzeźba i Basi portret, tylko ona więc mogła w tej kwestii decydować. Gdy Stefan wyjeźdżał do Berlina, zabrał tę głowę ze sobą. Do Nowego Jorku nie pozwolono mu jej jednak zabrać. Gdy szedł w stronę bramy, obrócił się jeszcze raz, żeby po raz ostatni (czuł, że jest to po raz ostatni) popatrzeć na Berlin, Niemcy, Europę. Ostatnie co zobaczył, to wypełniony po brzegi kosz na śmieci. Głowa Basi leżała na szczycie, twarzą do dołu.

Stefan wzdrygnął się. Zły omen.

Ich erkläre den Krieg

Monika Wrzosek-Müller

Als Kinder spielten wir ein Spiel, das mir jetzt, wahrscheinlich wegen des Krieges in der Ukraine, immer wieder in den Sinn kommt. In der Wohnsiedlung des Elektrotechnischen Instituts, wo mein Vater arbeitete und wir nebenan wohnten, lebten ganz viele Kinder in der unmittelbaren Nachbarschaft. Sie waren im gleichen Alter wie ich, die starken Nachkriegsjahrgänge machten sich bemerkbar; wir bildeten Banden, die untereinander rivalisierten. Die Häuser standen mitten im Wald, sie waren verschieden groß, zwei und vier-Stockwerke hohe Wohnblocks, darin lebten alle Mitarbeiter des Instituts, aus verschiedenen Berufsgruppen, also aus diversen gesellschaftlichen Schichten. Eigentlich nie in meinem verwickelten Leben später fühlte ich mich so wohl und sicher wie dort auf diesem Gelände; die Kinder konnten sich sehr frei und sehr geschützt bewegen, obwohl das Terrain sehr groß war; es gab nämlich einen Zaun rundherum, und die Eltern ließen uns stundenlang allein spielen. Wer dieses konkrete Spiel initiiert, mitgebracht hatte, weiß ich nicht mehr, doch wir spielten es immer wieder, mit den Namen diverser Länder, aber mit den gleichen Kindern, und der Ausgang, der blieb immer offen…

Das Spiel ging so: Ein großer Kreis wurde mit einem Stock auf der Erde oder mit Kreide auf der Straße gezogen. Damit der Kreis ordentlich aussah, stellte sich ein Kind in die Mitte und hielt mit ausgestreckten Armen ein anderes und drehte sich um eigene Achse; das andere zog mit dem Stock eine Linie auf dem Boden. Wenn wir ganz viele waren, mussten sich zwei Kinder an den Händen halten und das äußere Kind zog dann den Kreis. Das war gar nicht so einfach und wir versteiften uns darauf, einen schönen, gleichmäßigen Kreis hinzukriegen. Dann wurde der Kreis wie eine Torte oder eine Pizza (die wir aber damals nicht kannten) in so viele Stücke geteilt, wie es mitspielende Kinder gab. Die Kinder wählten sich Länder aus, die sie repräsentieren sollten aus, stellten sich an den Aussenrand ihres Stücks, mit dem Gesicht zur Mitte und schrieben die Kürzel für ihre Länder auf den Boden, z.B. P für Polen. Ein Kind lief außen um den Kreis herum, hielt ein Stock oder ein Steinchen und rief: „ich erkläre den Krieg, Pick, Pick gegen, erkläre den Krieg gegen, gegen, Pick, Pick, gegenz.B. gegen Polen“ und warf den Stock auf das Territorium mit dem Buchstaben P. In dem Moment liefen alle anderen schnell weg; das Kind aber, dem der Krieg erklärt worden war, musste ganz schnell den Stock aufheben und „Stopp“ schreien. Daraufhin sollten alle stehenbleiben und das Kind in der Mitte suchte die ihm am nächsten stehende Person aus und warf den Stock in deren Richtung; wenn es traf, durfte es sich von deren Territorium ein Stück abschneiden. Dafür aber durfte die Person, deren Territorium beschnitten worden war, jetzt den Krieg, also das Spiel anführen. Es gewann natürlich derjenige, der am Ende das meiste Territorium hatte. Oft dauerte es sehr lange und es wurde nicht immer ganz klar, wer letztendlich gewonnen hatte; die durcheinander geratenen Grenzen waren irgendwann nicht mehr erkennbar…

Das Spiel weckte große Emotionen. Nicht nur, dass manche Kinder Ländernamen wählten, die die anderen nicht kannten – Brasilien, Argentinien oder Bolivien waren mir damals (ich war vielleicht neun Jahre alt) völlig unbekannt. Sondern man erregte sich auch darüber, dass manche öfter drankamen als andere und deshalb gewannen. Oft spielten irgendwie doch die Jungs gegen die Mädchen, oder wir spielten gegen jemanden, den wir nicht mochten. Es gab auch unbeliebte Länder wie Deutschland oder Sowjetunion, obwohl ich mich nicht daran erinnern kann, dass jemand wirklich die Sowjetunion wählte. Sehr beliebt dagegen waren die USA und Frankreich. Oft endete das Spiel in einem richtigen Streit, die Verlierer wollten nie wieder mit dem Gewinner spielen.

Wenn ich jetzt darüber nachdenke, so erscheinen mir zwei Dinge dabei sehr prägnant und erstaunlich: es verblüfft mich, wie lange nach dem Krieg (ungefähr 20 Jahre), doch noch Krieg gespielt wurde, auch von den Mädchen, d.h. wie lebendig er auch in unserer Generation eigentlich noch war. Er dominierte offensichtlich unsere Wirklichkeit, war also im Familienleben immer weiter präsent. Je weniger man darüber sprach, je mehr über bestimmte Tatsachen geschwiegen wurde, desto präsenter waren sie für uns Kinder. Zweitens staune ich, wie klug und vielseitig so ein Spiel war, wir lernten neue Ländernamen kennen, wir mussten schnell reagieren, uns konzentrieren und miteinander kämpfen. Es weckte nicht immer ganz saubere Instinkte und wurde nicht immer ganz korrekt ausgetragen, doch das gehörte auch zum Leben. Überhaupt denke ich, dass das Ambiente eines freien, großen Geländes, eines riesigen Hofs, auf dem alle miteinander spielten, für unsere Entwicklung sehr hilfreich, prägend war.

Nicht zuletzt: Dass mir gerade dieses Spiel in der letzten Zeit in den Sinn gekommen ist, spricht Bände. Der Ukraine-Krieg hat uns in seinen Bann gezogen; wenn ich jetzt überlege, wie lange es dauern wird, bis das Gespenst des Krieges aus den Träumen und aus dem Leben der ukrainischen Kinder, der Mütter und der Väter (die aktiv daran teilnehmen) verschwindet; wie lange man in den bestimmten Denkweisen gefangen ist, die einen prägen, ohne dass man es will oder sich auch nur darüber im Klaren ist. Es braucht Generationen kluger Erziehung, um die Leute wirklich an den Frieden heranzuführen, und meistens bedarf es auch des Wohlstands, der Hoffnung auf bessere Zukunft; sonst sind die Bemühungen um den Frieden noch langwieriger und schwieriger.

Pokolenie Solidarności (19)

Ewa Maria Slaska

Solidarność sumień (1980)

Piękne słowo solidarność, napisał ksiądz Józef Tischner w książeczce Etyka Solidarności, która zaczynała się jego słynnym kazaniem wygłoszonym do stoczniowców w Częstochowie, na Jasnej Górze w październiku 1980 roku. Piękne słowo solidarność. Niesiemy je jak radość i jak brzemię.

Rzućmy okiem na ciężar, który niesiemy. Co znaczy to stare i nowe zarazem słowo „solidarność”?

Gdyby trzeba było bliżej określić znaczenie słowa „solidarność”, to należało by sięgnąć do Ewangelii i tam szukać jego rodowodu. Jedni drugich ciężary noście, a tak wypełnicie prawo Boże. Cóż znaczy być solidarnym? Znaczy nieść ciężar drugiego człowieka.

Słowo solidarność skupia w sobie nasze pełne niepokoju nadzieje, pobudza do męstwa i do myślenia, wiąże ze sobą ludzi, którzy jeszcze wczoraj stali od siebie daleko. Historia wymyśla słowa, aby następnie słowa mogły kształtować historię. Słowo «solidarność» przyłączyło się do innych, najbardziej polskich słów, aby nadać nowy kształt naszym dniom. Jest kilka takich słów: «wolność», «niepodległość», «godność człowieka» – a dziś «solidarność». Solidarność nie potrzebuje wroga lub przeciwnika, aby się umacniać i rozwijać. Ona zwraca się do wszystkich, a nie przeciwko komukolwiek. Trzeba zrobić porządek w domu. Właśnie to, co trzeba zrobić, zespala i pobudza do czynu. Zespala głębiej i trwalej niż strach przed wrogiem. Chcemy być narodem zespolonym, ale nie zespolonym strachem. Chcemy, aby nas jednoczył nasz najprostszy ludzki obowiązek. Przeżywamy dziś niezwykłe chwile. Ludzie odrzucają maski, wychodzą z kryjówek, ukazują prawdziwe twarze. Jesteśmy dziś tacy, jacy naprawdę jesteśmy. To, co przeżywamy, jest wydarzeniem nie tylko społecznym czy ekonomicznym, lecz przede wszystkim wydarzeniem duchowym.

Najgłębsza solidarność jest solidarnością sumień.

Solidarność jest dziełem nie tylko tych, którzy zawsze mieli sumienia, ale również tych, którzy je w sobie odbudowali.

W październiku w sklepach zabrakło nawet ziemniaków. Lato było mokre i ziemniaki zgniły na polach. Prości ludzie, którzy nie umieli rozróżnić stron, ani świata, ani politycznych, uznali, że klęska nieurodzaju jest karą boską za strajki. Jako autorka myślę, że przez ostatnich 40 lat niewiele się zmieniło. Głupców nie sieją, a i tak rosną.

W listopadzie 1980 roku Gdańsk wyglądał jak mała Portugalia. Napisy i plakaty były praktycznie wszędzie. Czerwony napis Solidarność z powiewającym sztandarem – symbol nadchodzących dni. Rozmowy jak karuzele obracające się wokół kilku zaledwie słów, wyznaczających ogromne połacie życia. Demokracja, odnowa, reforma gospodarcza, nowe związki i solidarność. Ogólna burza mózgów i każdy staje się politykiem.
– Na czym ma polegać reforma?, zapytała Basia podczas obiadu. Stefan skończył przeżuwać nieśmiertelnego klopsa. W sklepach nadal nic nie było, oprócz jakichś strasznych ochłapów. Basia twierdziła, że napisze książkę kucharską pod tytułem Sto potraw z ochłapów.
– Zniesienie limitu zatrudnienia i wolność w rozdzielaniu funduszu płac, a z góry tylko generalne wytyczne, a nie drobiazgowy plan. To powinno wystarczyć na początek.
– Gadasz zupełnie jak w telewizji. Nigdy w życiu bym czegoś podobnego nie wymyśliła.
– A jak myślisz, skąd ja to wiem? Też z telewizji.
– Ale tam są same pyskówki.
– Takie czasy nastały, walka na argumenty. Jest dobrze. Dziesięć lat temu strzelali i zamykali.
– Ale to już się robi nie do wytrzymania. Wieczna gadanina. Wszyscy łażą do wszystkich, rozsiadają się wygodnie i zaczynają odbudowywać świat.
– No nie wszyscy, jak przyszła Anna Walentynowicz, to siedziałaś i słuchałaś dokładnie tak samo jak Tadzio.
– A ja dostałem baloniki, czerwone, niebieskie i zielone, poinformował rodziców Tadzio. Z Japonii.
Była to prawda, Walentynowicz, gdy spotykała się z różnymi delegacjami z zagranicy, dostawała jakieś prezenty i rozdawała je znajomym dzieciom. Te baloniki Tadzio miał zapamiętać na całe życie, bo były pierwsze, jakie w ogóle zobaczył.
– Tak, synku, wiemy, powiedział Stefan.
– A pan Jaskólski z dołu mówił, że mieli jej oddać pracę, że po to były te całe cholerne strajki, a ona teraz ważniaczkę struga i wcale nie pracuje.
– Tadziu, zdziwił się Stefan, ale oczywiście pani Ania pracuje. Chyba nie wszystko, co mówi pan Jaskólski, jest zgodne z prawdą, wiesz. Ludzie często nie wiedzą różnych rzeczy, a mimo to mówią, bo lubią mówić. Pani Ania ma już 50 lat, niedługo pójdzie na emeryturę. Wiesz, co to znaczy? Jak ludzie długo pracują, to potem nie muszą już pracować, a i tak dostają pensję. To się nazywa emerytura. No więc pani Ania pracowała już bardzo długo. Zaczęła pracować jako mała dziewczynka. Miała 12 lat, wiesz. Potem pracowała w Stoczni. To jest ciężka praca, ona się upominała o to, żeby ta praca dla wszystkich była trochę lżejsza. Miała iść niedługo na emeryturę, i wtedy ją zwolnili z pracy.
– Aha, czyli pan Jaskólski miał rację.
– Miał i nie miał, westchnął Stefan. Ale tak, o to też były te strajki i cieszymy się, że pani Ania wróciła do pracy.
– I mogła mi dać baloniki.

10 listopada Sąd Najwyższy zarejestrował NSZZ Solidarność. Niezależny Samorządny Związek Zawodowy Solidarność. Polska szalała z radości, ludzie dzwonili do siebie bez opamiętania i wykrzykiwali nowinę zamiast przywitania. Stefanowi przypomniała się stara, zapomniana historia o szewcu Załuskim.

– O radości, iskro bogów, powiedział.
– Kwiecie elizejskich pól, odpowiedziała machinalnie Basia. Samorządny, dziwny wyraz. Wiem, nie musisz mi tłumaczyć, rządzi się sam, czyli jest niezależny od władz, partii i innych kacyków, ale jakoś dziwnie brzmi. Dlaczego nie samorządowy?
– Bo samorządy to władze, a związek zawodowy to nie władza, tylko reprezentacja pracowników, samodzielnie kierująca swą działalnością.
– Mama, zawołał Tadzio z drugiego pokoju. Chodź, coś ci pokażę.
– Widzisz? Tadzio pokazał Basi figurkę z plasteliny. To jest prezes.
– Bardzo ładny prezes. A czego on jest prezesem?
– Zaraz zrobię więcej prezesów i to będzie komitet strajkowy Solidarności.
– Teraz nie ma strajków.
– Ale moje prezesy zrobią strajk. Albo nie. Oni zrobią komitet założycielski i wybory, jak u taty w pracy. A kiedy ja będę mógł być w Solidarności?
– Jak będziesz duży.
– I też będę strajkował?
– Mam nadzieję, że już nie będzie trzeba.
– A dlaczego teraz było trzeba?
– Bo ludzie chcieli demokracji.
– A co to jest demokracja?
– Prawo wszystkich ludzi do równego prawa, równych przywilejów i obowiązków i równego udziału w życiu społecznym, odezwał się Stefan z kuchni.
– A wczoraj ten pan w telewizorze, ten co zawsze, mówił demokratyzacja a nie demokracja, powiedział Tadzio.
Stefan przyniósł do pokoju miskę gotowanego bobu.
– Może się pomylił, powiedział, stawiając miskę i talerzyki na stole, bo nam nie chodzi o demokratyzację, tylko o demokrację. Chcesz się pouczyć na gitarze?
– Tak, chcę, wrzasnął Tadzio.

Zaczęli więc grać i tak im dobrze szło, że byli prawie tak dobrzy jak Gintrowski z Kaczmarskim.

Póki co jednak w Polsce wprowadzono kartki.

Przyznaję jako autorka, że choć kartki pamiętam bardzo dobrze, to nie pamiętam ani konkretnych dat, ani zawiłości organizacyjno-prawnych, związanych z ich wprowadzeniem. Sięgam więc do Wikipedii, choć nie jestem pewna, że wszystko było tak, jak tu napisano.

W roku 1980 kartki wprowadzono po raz trzeci. Starsi pamiętali niemieckie kartki z czasów wojny, ale pamiętali też kartki z okresu powojennego i lat 50. Trzeci okres systemu kartkowego rozpoczęło wprowadzenie kartek na cukier w lipcu 1976 roku. Kartki najpierw drukowano z licznymi zabezpieczeniami, niemal jak banknoty, co później zostało uproszczone. Zniesiono je 1 listopada 1985 roku, czyli niemal po 10 latach. W trakcie wydarzeń sierpniowych z 1980 jednym z 21 postulatów było wprowadzenie kartek na mięso, które faktycznie wprowadzono 28 lutego 1981 roku. System kartkowy został rozszerzony 30 kwietnia 1981 roku i obejmował wszelkie przetwory mięsne, masło, mąkę, ryż i kaszę; 1 września 1981 roku system objął też mydło i proszek do prania. Po wprowadzeniu stanu wojennego system został rozszerzony na czekoladę, alkohol, benzynę. W szczytowym okresie reglamentacji jako dowody zakupu stosowano też książeczki zdrowia dziecka, w których sklep wstemplowywał każdy zakup waty, pieluch, mleka w proszku, masła itp., albo np. pokwitowania z punktów skupu makulatury, uprawniające do zakupu papieru toaletowego. Reglamentacją objęto też papierosy, co Basię bardzo obeszło, bo paliła, i wódkę, ale wódka była na razie mniej ważna.


Jest oczywiste, że duże fragmenty tego rozdziału zawdzięczam księdzu Józefowi Tischnerowi, a fragment o kartkach Wikipedii.