Ewa Maria Slaska






Rzeźby Volkmara Haase znane są każdemu berlińczykowi, choć zapewne niemal nikt nie wie, jak się nazywa(ł) człowiek, który je wykonał. Tak to już jest z dziełami sztuki umieszczonymi w miejscach publicznych. Często, choć bywają ogromną atrakcją turystyczną lub ważnym monumentem, są w ogóle nie podpisane, jak na przykład przejmująca rzeźba Polaka, Karola Broniatowskiego przy berlińskim dworcu Grunewald, skąd podczas wojny odjeżdżały transporty na Wschód, do Treblinki, Sobiboru, Auschwitz czy Teresina. Ale nawet jeśli są podpisane, to być może nikt poza Elą Kargol i mną nie szuka ich autora.
W Wikipedii znaleźć można informację, że na berlińskich ulicach i w berlińskich parkach stoi ponad 40 rzeźb Volkmara Haase – niektóre są niewielkie, jednak większość to dzieła monumentalne. Wikipedysta informuje czytelnika, że rzeźby “ekspansywnie anektują przestrzeń”, a ich “dynamiczna, stwarzająca pozory lekkości przestrzenność” stanowi “dialektyczną przeciwwagę dla monumentalnych i nieruchomych budowli miejskich”. Hmmm, chyba dobrze, że ktoś to potrafił tak uczenie opisać, bo ja sama potrafiłabym tylko napisać, że są monumentalne i geometryczne, wielkie, ogromne, z żelaza, stali, czasem uzupełnione kamieniem.
Gdy przeglądam listę rzeźb Haasego w Berlinie, natychmiast zwracam uwagę na pomnik, pod którym kilka miesięcy temu położyłyśmy żonkile, aby upamiętnić ofiary Holokaustu. Zaprowadziła nas tam Ela Kargol, niestrudzona berlińska poszukiwaczka śladów, śladów ludzi i śladów zdarzeń. Pisałyśmy o tym, o tych ludziach, o śladach, o trzech dworcach, z których ich wywożono i o tym pomniku.




Znałam więc te rzeźby, jako niestrudzona poszukiwaczka śladów na cmentarzach, zwróciłam też kiedyś uwagę na grób Haasego na cmentarzu Heerstrase, nie spodziewałam się jednak, że spotkam je podczas weekendowego spaceru w miasteczku Brüssow w Uckermarcku. Pewnego listopadowego dnia pojechaliśmy z Battin, gdzie mieszkają Kasia, Przemek i Werka, do Brüssow, żeby obejrzeć moszczarnię, czyli fabryczkę, gdzie się wyciska soki z jarzyn i owoców. Jak nie przystało na nowoczesnych ludzi nie sprawdziliśmy, że moszczarnia zakończyła tegoroczną działalność w ostatni weekend października. Zaparkowaliśmy auto przed urzędem miejskim, bo moszczarnia znajduje się w głębi za urzędem. Pocałowaliśmy klamkę, a raczej kłódkę na bramie i postanowiliśmy się przejść. Przez gubiące liście drzewa zaraz obok urzędu zobaczyliśmy, że błysnął nam tam jakiś srebrzysty metal. Obeszliśmy żywopłot i nagle znaleźliśmy się w innym świecie – przez wielką, gościnnie otwartą bramę weszliśmy do czarodziejskiego ogrodu. Po lewej wznosił się masywny budynek starego dworu, a przed nami rozpościerał się park pełen jesiennych drzew i stalowych, wypolerowanych rzeźb. Już z daleka widać było wzgórze, kręte ścieżki wiodące po zboczu pod stary dąb, kamienne schody.
Przemek ze zdziwieniem uświadomił sobie, że właśnie przed kilkoma dniami znajomy opowiedział mu o tym miejscu.
– Wolno wejść, powiedział, ale trzeba zgłosić we dworze, że chce się obejrzeć rzeźby.
Zadzwoniliśmy więc i po jakimś czasie wyszła do nas piękna starsza pani, pięknie ubrana w stonowane wełniane szarości.
– Ależ proszę bardzo, możecie sobie Państwo chodzić po całym parku. Wiecie, czyje rzeźby tu stoją?, zapytała.
Przeczytaliśmy przed chwilą na dzwonku przy bramie, więc wiedzieliśmy.
– Volkmar Haase.
Potem dowiedzieliśmy się, że piękna pani jest wdową po rzeźbiarzu.


Urodził się w roku 1930 w Berlinie, zmarł w roku 2012 w Brüssow. Zdał maturę w roku 1949 i w latach 1949-1950 studiował w berlińskiej szkole rzemiosła artystycznego, a w latach 1951-1958 na Akademii Sztuk Pięknych. Ten znany przede wszystkim jak rzeźbiarz artysta studiował… malarstwo.
Od przełomu tysiącleci rodzina mieszka w Brüssow w starym pieczołowicie odrestaurowanym dworze szlacheckim z XVII wieku.
Bardzo nam się podobało w Brüssow. Warto się tam wybrać na wycieczkę.
