Jakaś wojna w mieście Grünberg (2)

Mieczysław Bonisławski

Po zabiegu kuracjusze spędzali wieczory na świeżym powietrzu. Lekarze zalecali spacer po Parku Ludowym. Najpierw forsowna wspinaczka na szczyt Wzgórz Piastowskich, potem swobodne, relaksujące zejście w dół, ku sanatorium.
Dwa razy w tygodniu odbywało się ognisko. Rozpalano je nieopodal budynku z ornamentem z winogron, tam gdzie powstał ogród botaniczny, a tory kolei szprotawskiej szły po wysokiej grobli pomiędzy dwoma stawami. Przy ogniskach nie było konsumpcji, nic na gorąco, żadnych napojów. Tylko strawa duchowa: dużo śpiewano, opowiadano historie do śmiechu, rozkoszowano się aromatem dymu i ognia.

Kuracjuszom towarzyszyły pielęgniarki, opiekunki i młoda obsługa. Nie narzucając się, miały zbudować dynamikę grupy, zachęcić do aktywności, a po rozruszaniu towarzystwa, dyskretnie się wycofać. W zasadzie nikt nie zwracał na nie uwagi, były przezroczyste. Mogły zostać gdzieś w cieniu do końca lub wracać do swoich kwater.

Ursula nie lubiła tych, jak je nazywała, wygłupów. Brała w nich udział, bo musiała. Inaczej straciłaby pracę, o którą było tak trudno. Lilly podchodziła do ognisk lekceważąco. Z większymi nadziejami, niezmiennie płonnymi, uczestniczyły w nich Olena i Isabel. Coś tam im się roiło w młodych głowach…

Tego dnia, jak zwykle rozczarowane, szybko wracały do swych pokoi na poddaszu sanatorium.

Wydawało się, że nikt nie zwrócił uwagi na dziewczęta, które nagle zniknęły ze świetlistego kręgu. Zza drzew obserwowały je jednak rozgorączkowane, chłopięce oczy. Gdy minęły połowę wąskiej grobli, chłopcy ukazali się na jej końcu, po obu stronach toru kolejowego. Było oczywiste, że zagrodzą im drogę.

Dziewczęta zwolniły. Zbiły się w gromadkę. Chwilę trwało wzajemne tasowanie się wzrokiem. Pierwsza ruszyła w ich stronę Ursula.

– Giuseppe, poznaję cię – krzyknęła w stronę postaci w mroku. – Czego chcecie?!

Była już przy nich, stając między szynami, na podkładzie z drewna. Przytłaczała ich.

– Przepuście! – ostrzegł kumpli niewysoki południowiec o kruczoczarnych kędziorach. – To Niemka z obozu. Szalona i niebezpieczna.
– Pierre, bierz te łapy! – wrzasnęła Ursula, energicznie rozpychając się. – Macie nas zostawić. Wszystkie!

Dziewczęta popiskiwały a chłopcy gorąco, w typowy dla południowców sposób, przekrzykiwali się:

– Niemki przechodzą.
– Są tu Żydówki?
– A Ukrainki?
– Polki, czy są Polki?

Ursula kopnęła jednego i drugiego.

– Zabierać się! Wy tchórzliwe świnie.

Olena z trwogą schowała się za Lilly.

– Co oni nam zrobią?
– Nie bój się – uspokoiła ją Lilly, potrząsając lokami. – To dipisi, z obozu. Włoscy jeńcy Hitlera i francuscy kolaboranci. Uciekli do Niemiec po podpisaniu pokoju. Nie wracają do siebie, bo by ich tam sponiewierali. Gnieżdżą się w barakach po swoim obozie, na końcu Ochelhermsdorfer Straße, choć teraz nikt ich nie pilnuje.
– Na co czekają? – zdziwiła się Isabel.
– Na kolejny szwindel – cierpko skwitowała Ursula. – Na wojnę, na której niczym gówno wypłyną z szamba na powierzchnię. Myślą, że u nas, w Niemczech przeczekają. I że my, Niemcy, znów poprowadzimy Europę na Wschód.

Giuseppe, młodzieniec włoskiej urody, ujął pielęgniarkę pod rękę.

– Przecież to Żydówka. A tamta, Ukrainka – stwierdził ciepło i zakończył zdziwiony – Bronisz ich? A to przez nie byłaś w obozie.
– Popierdzieliło cię, Giuseppe. To SS–mańskie świnie zamknęły mnie w obozie. Nas obie. Żydom nic do tego.
– Wiesz, jak tu w Grünberg było ciężko? Najpierw byłam w Bolkenhain, potem w Landeshut. Ale tam przez dwa lata nikt mnie nie uderzył, a tutaj pobito mnie trzy razy. Po każdym badaniu rentgenem groziła wywózka do Auschwitz. Na śmierć.
– Jakoś żyjesz – zadrwił Pierre.
– Co ty wiesz! Wyciągnął mnie w nocy, z marszu śmierci, niemiecki chłopak, który się chyba we mnie zakochał. Ile on dla mnie ryzykował…
– Zamknij się! – ze złością rzuciła jej Ursula. – Należało się wam Żydom. A mnie, Niemki, jakoś żaden niemiecki chłopak nie zatrzymywał w Grünberg… Ale to nasze sprawy – zwróciła się znów do dipisów. – Wy, francuskie i włoskie, tchórzliwe i zdradzieckie świnie, nie macie prawa nawet o nas myśleć.
– Skąd ta pogarda? – kpiąco odpowiedział jej z tyłu wysoki i chudy Murzyn, zapewne dezerter z US-Army. – Za tobą widzę uciekinierki z Ukrainy, czym one się różnią od nas? Wy, wielcy Niemcy, ich tak samo oszukaliście jak nas.
– Stanisławów, gdzie mieszkałam, przechodził z rąk do rąk. W roku 39 sowieci, w 41 faszyści, w 43 znów sowieci. Jesienią 44 ruszyły na wschód dywizje Rommla z Francji i Sowieci ustąpili. Krótko mieliśmy niezawisłą Ukrainę. Małą, wciśniętą między Lachy i Sowiety. A teraz generał Szuchewycz uwierzył Banderze, że połączą ruskie ziemie i zaczął wojnę z Polską. I Lachy swymi czołgami z Belgii przejechały się po naszych striłcach. W Stanisławowie nie ma już Ukrainy, ale czemu ja jestem winna? Ja chciałam uczyć się, mieć męża i dzieci, a nie uciekać. Ja jeszcze w lutym nie wiedziałam, co to Grünberg?

Lilly przytuliła spłakaną Ukrainkę.

– Nie płacz. Chodźmy na kwaterę. Prześpij się, jutro będzie lepszy dzień. Zobaczysz, jak tylko się obudzisz.

*

To jutro będzie, gdy Helena obudzi się ostatni raz w swym rodzinnym mieście. Figlarne promienie słońca, z wysoka ogrzeją jej twarz. Zajrzą przez zamknięte powieki w oczy. W końcu, ostatni raz, rozbudzą ją na dobre.

Helena spojrzy w niskie okno willi, pamiętającej tych pierwszych Niemców. Tych, którzy w 1945 roku musieli pozostawić swój dom i wyjechać. Tak jak Helena teraz.

Za oknem będzie widać dziwną, długo rozciągniętą maszynerię. Helena ostatni raz spojrzy o poranku z głębi swego łóżka na ciemnozielony parowóz w czerwonych skarpetkach, rozpraszający między kominami wschodzące słońce. I na wagon osobowy za nim. Z żółtą ramą okien i bogato zdobioną kratownicą wywietrzników, wystruganych w drewnie niedługo po wojnie francuskiej kanclerza Bismarcka. I na lorę za wagonem. Z dwiema wielkimi bekami na wino, osadzonymi na metalowej kratownicy w poprzek do kierunku jazdy. I na mały, stalowozielony towarowy do przewozu na fronty I wojny światowej koni, ustawiony za winiarską lorą.

Niedługo potem Helena pójdzie po raz ostatni w tym mieście do pracy. Przejdzie między stojącymi na powietrzu przeszklonymi gablotami galerii zdjęć i minie bramkę sygnałową z dwoma karzełkowymi semaforami. Kiedy Heleny już tu nie będzie, kolejne pokolenia mieszkańców będą się wspinać na tę bramkę, by z perspektywy wiszącego nad podwójnym rozjazdem podestu, z góry oglądać przykrytą interaktywną, nieprzepuszczalną powłoką nieckę starego miasta. O tej porze dnia i przy takiej pogodzie powłoka będzie przezroczysta, na tyle, by nawet z odległości blisko pół kilometra było pod nią widać stojący pośrodku wydłużonego placu ratusz o smukłej wieży i dachy otaczających go kamienic. Będą to już jednak dzieci i obywatele Grünberg. Na powrót Grünberg, a nie jej Zielonej Góry.

Helena przeciśnie się pod drągiem rogatkowym starego szlabanu, takiego z wiszącą siatką drucianą, uciekając przed jadącym do Parku Kolei Szprotawskiej szeregiem wagoników kolei parkowej, i przejdzie między wieżowcami ku ruchliwej arterii. Na rogu będzie ta stara kamienica pocztowców z początku XX wieku. Naprzeciwko rozłożysty, piętrowy budynek z czerwonej cegły. Dalej prosty klocek szkoły i nowoczesny apartamentowiec. Potem skrzyżowanie pięciu ulic, wyciągających w różnych kierunkach macki jezdni, i już, hotel „Srebrna Góra”, z salką konferencyjną w odbudowanej, starej piwnicy winiarskiej.

Gdy tego dnia Helena po raz ostatni przywdzieje kelnerski fartuszek, zawołają ją tam, za ścianę. Gość będzie siedział nie w ogólnodostępnej części kawiarnianej, ale w wydzielonej salce konferencyjnej. I Helena przejdzie tam, na drugą stronę i stanie zdziwiona. Przy stoliku ujrzy młodą jasnowłosą Lilly.

– Obudziłaś się? – spyta zaskoczoną Helenę i skonstatowawszy niewłaściwość tego sformułowania, doda szybko – Spałaś dobrze? Czy przepłakałaś całą noc?
– Jest dobrze. Wyspałam się. Ale co ty tu robisz, Lilly?

Krągła, niewysoka blondynka o bardzo ładnej buzi okolonej zwijającymi się w serpentyny lokami zaniesie się perlistym, ale jednak nieco sztucznym śmiechem.

– Popatrz – wskaże na swą towarzyszkę przy stoliku. – To Bertha, szefowa kompanii w wojskowej misji dla uchodźców. Będę rozmawiać o tobie.

Bertha, niemiecka kobieta, taka Niemka z krwi i kości. Potężnie zbudowana, z długimi, popielatymi włosami zawiniętymi wokół głowy i w mundurze Bundeswehry. Spojrzy spode łba na deportowaną Polkę i ta, zanim Bertha jeszcze cokolwiek powie, straci wszelką nadzieję.

A Bertha krótko spyta:

– Dom do zdania przygotowany według instrukcji?
– Czy tylko o tym będziemy rozmawiać?
– A niby o czym? Nic mi do Polaków, ale wykonam dyrektywę Rady Europy, aby was przesiedlić nad Dniepr. My, wojsko, będziemy tego nadzorować.

Helena spojrzy błagalnie na Lilly.

– Bertha, ona będzie solidnie pracować. Stanie się lojalną obywatelką Grünberg, zapomni o Zielonej Górze.
– Dziewczyno! – krzyknie Bertha. – Coś między wami? Kiedy ty się opanujesz?
– Porozmawiaj z Ursulą.
– Wiem, wiem. Wasza sprawa. Ale czy Ursula toleruje to, że ty i z tą Polką?

Lilly prychnie wyniośle, na co Bertha spojrzy uważniej na Helenę:

– Dostaniesz wyprawę według przydziału, ale z sortu Bundeswehry. Jak nasi żołnierze, a nie Polacy, cywile. To ci się przyda na Ukrainie. Przynajmniej będziesz miała z czym zacząć. Wpiszę cię też do naszego eszelonu. Prześpisz wygodnie całą podróż w sypialce z naszymi żołnierkami.
– Nie będziesz się tłuc w tych autobusach, przesiadać do zatłoczonych pociągów już po tamtej stronie granicy.

Helena zrezygnowana spuści głowę i dziewczyna zawstydzona zamilknie.

– Nic mi do was, ale teraz będzie tu znów Grünberg. Jeszcze podziękujecie rządowi Niemiec, że miast oddać was Ruskom, wywalczył w Brukseli dyrektywę o polskiej kolonii w Ukrainie. – Ton Berthy złagodnieje. – To trudny czas. Nie wiadomo, co Ruski dalej zrobi, ale ty będziesz bezpieczna. Daleko, ale bezpieczna. Kiedyś poczujesz się tam, na Wschodzie, jak u siebie. Już my przypilnujemy Ukraińcóa, a bez opieki Unii Europejskiej ich państwa nie będzie.

W południe Helena po raz drugi pojawi się w pokoju dla specjalnych gości. Lilly będzie wtedy siedzieć z Ursulą i tą zielonogórską Żydówką, Elżbietą. Helena przyjdzie dopiero, gdy ją zawołaką, nie zobaczy więc jak Lilly, śliczna niczym laleczka z porcelany, przyprowadzi tu Ursulę, typową chłopczycę, ostrzyżoną na rekruta. To Elżbieta zauważy gest, gdy blondynka, podchodząc do stolika, wyciągnie rękę spod pachy Ursuli i jak siadając, otrze się udem o jej kolano.

– Obsługa – zawoła, czując się gospodynią w tym mieście. – Proszę podać napoje.

Helena dygnie i zakrząta się w kąciku barmańskim.

– To pani? – Elżbieta przywita Ursulę.
– Co ja? – opryskliwie rzuci Niemka.
– Nic – uśmiechnie zielonogórzanka – To w pani ręce oddam Park Technologii Kosmicznych w Kisielinie.
– Jestem unijnym komisarzem ds. uchodźców. Stąd przejmuję warsztaty i firmy od Polaków. Zagospodaruje je rząd niemiecki, – obruszy się Ursula.
– Pani nie lubi miejscowych?
– Nie bardzo. Nikogo ze Wschodu.
– Inwazja Rosji na Polskę jest wam na rękę.
– Oni i tak by zaatakowali. Mieli wybór, Ukraina albo wy.
– Berlin chroni Kijów przed wojną.
– Ukraina oddała się pod naszą opiekę, a Warszawa ciągle spiera się o drobiazgi.
– To dlatego zajęliście część Polski?
– To jedyny sposób na zatrzymanie marszu Rosjan w głąb Europy.
– Tym bardziej się cieszę, że moja prywatna firma nie pójdzie w wasze ręce.
– To ty nie pracujesz w Parku Kosmicznym? – zdziwi się Lilly.
– Tak, jako Dyrektor Instytutu Technologii Kwantowych. A prywatnie mam firmę, obsługującą powłokę atmosferyczną nad deptakiem. I sprzedam ją Amerykanom, nie dostanie się w wasze ręce – uśmiechnie się Elżbieta.

Helena poda napoje.

– Zakąski – rzuci za nią Żydówka.

Po południu Elżbieta zabawi się w gronie przyjaciół naukowców. Niebo spowije sztuczny zmrok, a oni, chodząc po placu wokół ratusza, będą spoglądać w górę na ulubione przez Jarka pterodaktyle. To jej wynalazek, do powłok sztucznego nieba, pozwalających sterować odczuwalną temperaturą, wiatrem i wilgotnością, doda sterownik psychowizyjny. Powstanie nieboskłon – obraz zbiorowych marzeń i nastrojów. Dzięki działaniu na podświadomość, bez niewygodnych gogli 9D. Przejazd koleją gondolową, mecz żużlowy – chcesz? Masz! Pierwszy taki parasol na świecie rozłoży na próbę tu, nad deptakiem A potem będzie milionerką.

– Jestem nomadem, żydowska krew to wędrówka. Dziadka już w Marcu wyrzucili ze Śląska. Szwecja. Ojciec jeszcze w Czerwcu wrócił tutaj. A ja z nim.
– Lubię pracę w centrum kosmicznym. To jedyne za czym będę tęsknić. Reszta, wyjazd, wojna, nie rusza mnie. Pomyślcie raczej, co przeżywa kelnerka, podająca nam w południe drinki ? Wiecie, że ona skończy dzisiejszą zmianę, a rano będzie już po tamtej stronie linii demarkacyjnej?

Ciemną kopułę nad dachami przeszyje pajęczyna rozbłysków. Dwa niby gady niby spadną im pod nogi.

– Meteoryt wilkanowski? – zdziwi się Marek – Ten incydent też dałaś w symulacji?
– Mieszasz epoki – skarci go Jarek, ulubieniec Gila, który będzie już sam profesorem. – To wyładowania od promieniowania z gwiazd.
– Pulsar? Buch i świat się zmienia, jak efekt motyla? – rzuci Radek.
– Determinista – ostudzi go Elżbieta. – Ile czasu tracisz, wybierając na ślepo, by po stwierdzeniu błędu, wrócić próbować na nowo? Entropia każe testować jednocześnie wszystkie możliwości. Słabe osiągną małe prawdopodobieństwo i ich nie kontynuujesz. Bez wracania i zaczynania od nowa.
– Świat nie idzie po sznurku. Gmatwa się w dwuwymiarowym splocie nitek tworzących tkaninę. To superpozycja, gdy po spróbowaniu wszystkiego, świadomie wybierasz to, jak TY się zachowasz. Jeden ze stanów splątanych. Nie zmieniasz przeznaczenia, zależnie od wyboru drogi dochodzisz jednak do niego z innym doświadczeniem. Na nikogo nie możesz już zwalić winy, jak przy efekcie motyla.
– Nie masz wpływu na to co jest poza tobą. Jaka będzie wojna i jej zbrodnie? Kto zostanie agresorem a kto ofiarą? Ale na to z jakim nastawieniem czynisz to co czynisz w jej trakcie, JAKIM JESTEŚ CZŁOWIEKIEM – już tak!!
– Do czego to wystarczy? – ktoś spyta.

Jakaś wojna w mieście Grünberg (1)

Mieczysław Bonisławski

Zimowe egzaminy 1991. Za oknem śnieg. Mało go, bo sypie dopiero od wieczora. Jasne, wolno opadające płatki srebrzą się w świetle latarni. Do rana to co spadnie na chodnik i jezdnię przed Instytutem Fizyki WSP, na wznoszący się blisko rynku Plac Słowiański i tak stopnieje.

Ostatnie w sesji egzaminy powinno czcić się piwem w klubie muzycznym, w takiej Studenckiej lub Teatralnej. Radek i Mundek jadą na wieś, na domową ucztę. Gorące frytki i bardzo dużo piwa. A mnie czeka męcząca noc przed monitorem komputera. Kierownik naszego Zakładu Astrofizyki, profesor Gil ściągnął z zagranicy program obliczeniowy do pulsarów. I teraz my, asystenci–stażyści zgrywamy go z kaset magnetofonowych. Jako że w dzień laboratorium komputerowe jest zajęte pod dydaktykę, te kilka wolnych godzin jest tylko w nocy. A że to noc po ostatnim egzaminie… No, szkoda! I tyle.

Czuwam do drugiej na zegarze. Potem lekko przysypiam…

…Mundek wyjeżdża fiatem po Radka na pociąg. Gdy wracają z Kostrzyna, pola aż po horyzont kryje śnieżna pierzyna. Ale między domami Dąbroszyna mijają tylko takie pojedyncze płaty. Sprawiają wrażenie zleżałych i zabrudzonych.

Maluch, prowadzony pewnie, bierze zakręt o 180 stopni tuż za ukrytym między drzewami kościołem. Stają z boku szosy, przy parterowej chałupie. Radek wyjmuje plecak. Potem wynoszą z bagażnika torby z brzdąkającymi butelkami.

– Sam jesteś? – upewnia się ten, który przyjechał.
– Tak. Urszula jest u ciotki w Glisnie. Dla małych robi wszystko. Uparta, że przy was dzieci nie mają spokoju, że dajemy złe wzorce, szast, bezpłatny urlop ze szpitala i przez trzy dni ich nie ma. Ale w kuchni za to czeka na ciebie wór ziemniaków.

Rudowłosy gość krzywi się.

– Nie bój nic – mityguje go zaraz gospodarz. – Ja potem będę je kroił na frytki.

Tego wieczora obierają i kroją 1/3 worka. Zostawiają też na rano połowę piw.

Gdy rano Radek podnosi głowę znad poduszki i spogląda przez okno, widzi brudnoszare płaty śniegu wokół brukowanej szosy i przed chałupą naprzeciw.

Mundek już obiera w kuchni kartofle.

Rudy gramoli się spod kołdry, bierze z torby piwo i zdejmuje kapsel. Włącza TV.

…i wtedy budzi mnie dźwięk telefonu. Aż podskakuję na swych złączonych krzesłach, a sen pryska. Przechodzę z pracowni do kantorka. Podnoszę słuchawkę.

– Radek. Jak tam? – słyszę.
– Nic. Przysnąłem. Do rana czuwał Jarek z tą stypendystką, Jezabel. Niezniszczalna! A, i pomagała im ta niemiecka studentka, blond Lilly. Ale ona to nie mogła spać z powodu Jarka, nie pulsarów.
– Włącz telewizor.

Rozglądam się. Nie mamy tu telewizora. Jest ten w pracowni, podłączony do komputerów i specjalnej anteny, pozwalającej odbierać na częstotliwościach zarezerwowanych tylko dla instytutów naukowych i służb. Na szczęście jest wyłączony, pracują tylko monitory sieciowe, przypisane do stanowisk.

Jako że ekran tego głównego telewizora jest widoczny z głębi kantorka, wciskam odpowiedni przycisk i wracam do telefonu. Przyciskam ucho do słuchawki.

– Jak wam idzie?
– Wczoraj ja obierałem a Mundek kroił i smażył. Dzisiaj odwrotnie – rudy Radek odtwarza mój niedokończony sen. – Włączyłeś?
– Jakiś program historyczny.
– Co? Amerykanie weszli do Kuwejtu! Schwarzkopf spuścił ze smyczy Challengery i Abramsy. Ale walą w te ruskie T-54! No, gadam ci, na żywo to puszczają…

Popatruję na ekran. Dwaj faceci gadają, zero dynamiki. Archaiczny obraz znajomych mi czołgów. Tygrysy i Panzer IV, z 44, z Normandii, spod Kurska.

– To jak u nas. Codzienny widok w Izraelu – słyszę zza ramienia głos Jezabel.

Postanawiam włączyć dźwięk.

Niby wiadomości, ale nadawane ze studia. Speaker i komentator gadają po angielsku, jak jankesi. Jestem na jakimś amerykańskim kanale informacyjnym?

– Grupa Armii B generała Speidela zajęła w nocy Charków, odbijając teren utracony wiosną i latem. Siły Stalina cofają się w takim tempie jak w roku 41.
– Widzimy to już od miesiąca, od niemieckiej kontrofensywy spod Modlina – przerywa speakerowi komentator – Wypoczęte dywizje pancerne, wycofane z zachodniego frontu, które kanclerz Rommel dał pod dowództwo byłemu szefowi sztabu, Speidelowi, robią różnicę. Żukow nie jest w stanie nic im przeciwstawić.
– Udany zamach na Hitlera z 20 lipca spełnił nadzieje niemieckich patriotów i demokratów. Nowy kanclerz Niemiec, Erwin Rommel, mógł powtórzyć genialny manewr pancerny z Libii.
– Tak, wykorzystanie zawieszenia broni w Normandii i błyskawiczne przerzucenie dwóch Grup Armii z Francji i Belgii nad Wisłę to majstersztyk logistyczny i taktyczny „Lisa pustyni”, porównywalny z operacjami Aleksandra Macedońskiego, Napoleona albo Czyngis–chana.
– Co u ciebie? Podoba się ten „Pustynny miecz”? Ta relacja na żywo to zupełna rewelacja – słyszę znowu głos w słuchawce.

Przełączam kanał. Na ekranie pojawia się znajome miasto. Tak, to gmach mojego Instytutu. Kolejny kadr to ratusz pośrodku rynku. Obok jego smukłej wieży, ośmioboczna piramida iglicy wieńczy szkieletowy kościół Ogrodu Chrystusa.

Dziennikarka rozmawia z uchodźcami, którzy pchają przed sobą jakieś wózki, niosą tobołki. Dużo dzieci. Ale skąd tu na rynku bruk ? Przecież w roku 71 plac wokół ratusza wyłożono płytami i zrobiono deptak…

– Tu Bertha Plociennik. Przede mną Jelena z Rosji. Jak was tu w Grünberg przyjęto?
– Jesteśmy wdzięczni Niemcom, że nas do siebie zaprosili. Striłcy Bandery nie puścili by nas żywych!
– Armia niemiecka zaprowadzi porządek na wschodnich terenach! – odpowiada pewnym głosem dziennikarka, ale widząc strach w oczach Rosjanki, dla rozładowania stresu pozwala sobie na prywatną wycieczkę – Mój Simon jest teraz na Ukrainie, tam gdzie przerzucono siły Wehrmachtu z zachodu. Żołnierze nie pozwolą….
– Tam gdzie front przejdzie, Banderowcy robią co chcą. Strach o dzieci, to już nie chodzi o domy, o nas, o starych… – uciekinierka z Buczy zalewa się łzami. Kryje twarz w dłoniach, cała się trzęsie.
– Znowu ktoś chce robić porządek, tam gdzie go o to nie proszą – zrezygnowanym tonem kwituje reportaż żydowska stypendystka Gila. Stoi za mną. Zamknięta w sobie, nie wyrywa się z tą obecnością. Zupełne przeciwieństwo blond szałaputa Lilly.

Kamera najeżdża teraz na twarz szarowłosej, dobrze zbudowanej, niemłodej już dziennikarki, typowej niemieckiej Frau. Maksymalne zbliżenie:

– Postępy ofensywy Grupy Armii B w Donbasie spowodowały wystąpienia sił OUN Stepana Bandery. Realizując postulat odbudowania państwowości ukraińskiej na terenach opuszczonych przez Sowietów, siły UPA i Dywizji SS „Galizien” czyszczą teren z ludności rosyjskiej. Kanclerz Rommel, mimo trwającej wojny ze Stalinem, nakazał przyjąć rosyjskich uchodźców z Donbasu i rejonu Charkowa w miastach kraju związkowego Niederschlesien. Społeczność międzynarodowa wyraża podziw i wdzięczność naszemu Führerowi!

Nie mam powodu nie wierzyć Radkowi. Amerykanie od miesiąca bombardują siły Husajna z powietrza. Lada dzień ma rozpocząć się ofensywa lądowa. Ale co ja mam włączone? To nie audycja historyczna. To nadają na żywo. To taka sama relacja, jak ta którą chłopaki odbierają w Dąbroszynie, tylko wojna jakaś inna.

Mój telewizor jest przysposobiony i odbiera dziwne częstotliwości, już mówiłem, te dostępne służbom specjalnym. Czy to przebitka, szum, tło z równoległego świata? Czy może to tunel czasoprzestrzenny, którym wracam do czasów końca II wojny światowej? Ale przecież Stauffenberg nie zabił Hitlera, ranny Rommel przestał się liczyć a Żukow został pod Warszawą przez całe Powstanie, aż do stycznia 1945 roku.

– Nie widzieliście pana asystenta Jarka? – wpada na moment Lilly. Jej poskręcane, jasne loki robią wichurę, po czym dziewczyna gdzieś znika.

To jakiś efekt motyla, do huja? Ale jak w takiej sytuacji rozwinie się historia Europy? Co będzie za rok, za dwa z moim miastem, z moją Zieloną Górą?

*

Była to prosta, jasno otynkowana, prostopadłościenna konstrukcja z parterem i piętrem. Solidnie podpiwniczona, wzdłuż fasady siedem okien z prostokątnymi, zielonymi, pod kolor dachu, okiennicami z obu stron. Złudzenie ogromu sprawiał bardzo wysoki, czterospadowy dach z lukarnami. Piramida dachówek lecąca na gzymsy z wysoka, a pochyłość ta zajmowała niemal trzy czwarte tego, co było pod nią.

Uchyliły się drzwi, umieszczone dokładnie pośrodku budynku. Wyszła wysoka, pulchna kobieta w fartuchu i chustce na głowie, spod której uciekały grube włosy. Przeplecione siwizną, z daleka wyglądały na popielate. Była w mocno dojrzałym wieku, ale jeszcze nie stara, w pełni sił. Nogi w drewniakach, wystające spod spódnicy za kolana, umięśnione i spracowane. Ręce też.

– Bertha! – zawołał ktoś, wychylając się z okna na piętrze, nad ozdobną plątaniną winorośli z gipsu, wieńczącą półkolisty portal wokół drzwi.

Kobieta zadarła głowę.

– Trzeba zanieść pranie do magla. Jest w koszu przy wejściu na strych. Ja po wszystkim porozkładam na pokoje – rzuciła do góry znudzonym głosem.
– Może ta Ukrainka?
– Nie wiem, mnie jest wszystko jedno.
– Dobrze, idź chwilę odpocząć.
– A jakże.

Kobieta w chuście przeszła obok narożnika domu, minęła małą, murowaną przybudówkę o równie spadzistym dachu i spojrzała prosto w słońce.

Z tyłu domu stromo wznosiło się podłużne wzgórze, od swej jednej trzeciej porośnięte lasem Parku Ludowego. Na łące, rozciągającej się od budynku aż po pierwsze drzewa, rozstawiono ławki, na których półleżeli kuracjusze z sanatorium.

Bertha wybrała najbliższą z nich, pustą i usiadła. Na brzegu, niepewnie, nie wypełniając całej głębi siedziska.

Wystawiła twarz na ostro operujące nad miastem słońce. Było wczesne lipcowe popołudnie, pięknego lata 1947 roku. Złota kula toczyła się powoli ku wierzchołkom drzew na szczycie zamykającego widnokrąg wzgórza. Czekała ją jeszcze daleka droga, zanim stanie się czerwona i ucieknie gdzieś za ich korony, na drugą stronę ozu.

Kobieta z lubością pozwalała na to, by padające z góry promienie grzały jej policzki, nos i czoło. Przymknęła powieki. Zamyśliła się. Bezwiednie cofnęła całe ciało w głąb ławki, zanurzyła się w niej, prostując nogi, a rozpostartymi rękoma zajęła całą długość drewnianego oparcia.

– Te, nie za dobrze ci?

Bertha już od chwili słyszała zbliżający się ku ławce szurgot żwiru na ścieżce, wiodącej spod ornamentu z winogronami. Nie otworzyła oczu. Była pogodzona z tym, że ta, która szła ku niej, by przerwać jej owe błogie zapomnienie, kimkolwiek była, i tak zaraz zrobi to, co nieodwołalne. Na słuch, po barwie głosu i na poły chamskim, męskim sposobie mówienia poznała Ursulę.

Dziewczyna miała szerokie spodnie wojskowego kroju i bluzę polową z wysoko podwiniętymi rękawami, tak jak nosili się żołnierze Waffen-SS. Do ich nonszalancji i luzu Ursula dorzuciła od siebie jeszcze to, że bluzy nie włożyła w spodnie, jak nakazywał regulamin mundurowy. Falowała teraz na wietrze wokół bioder. Dziewczyna była wychudzona. Włosy na głowie, białe, taki matowy blond, miała przystrzyżone na zapałkę. Na przedramieniu nosiła wytatuowany numer obozowy, jak każdy więzień Konzentrationslager.

– Weź te łapy – rzuciła rozsiadłej po całej szerokości ławy koleżance, na co Bertha, jakby przestraszona, skuliła się, zwijając ku sobie ręce i nogi. Znów siedziała ledwie na brzeżku. I ciągle nie otwierała oczu, zapatrzona pod powiekami gdzieś hen, w jasne słońce ponad Parkiem Piastowskim.

Ursula energicznie klapnęła obok. Z kieszeni bluzy wyjęła papierosy. Wyciągnęła jednego ustami prosto z paczki. Przypaliła. Wygodnie oparta, zaciągnęła się.

– Na górze są tylko ta Ukrainka i Żydówka – powiedziała przed siebie. I spojrzała lekko, ruchem samych oczu na Berthę. Ta milczała, choć szczęka się poruszała i policzki naprężyły. Zacisnęła też mocniej powieki.

Ursula wyraziście wzruszyła ramionami.

– Słyszysz? Same! Ta Ukrainka i Żydówka.
– Simona zabili żydowscy partyzanci gdzieś w lesie na Ukrainie.
– Jaka Ukraina! To było na Białorusi, w Lasach Nalibockich. Zresztą, ty wierzysz w te SS-mańskie kłamstwa? Aleś ty naiwna.

Bertha obruszyła się.

– A co mi zostało? W coś muszę wierzyć. Nasz Führer…
– Nowego Führera masz tu, pod poszwą, którą ta Ukrainka z tą drugą maglują, a którą ty założysz zaraz na kołdrę – zaśmiała się szyderczo Ursula. – Rano przejrzyj prześcieradło. Sprawdź czy leczy się tylko winogronami, czy też może aplikuje sobie dodatkowo uchodźczynie z Ukrainy? Od tego zależy przecież wynik wojny!
– Co też ty, Ursula! – oburzyła się Bertha i nagle posmutniała – Co ty mówisz, przecież nasza wojna już się skończyła.

Zza ławki wyskoczyła ładna, zgrabna, choć nieco przysadzista blondynka w letniej sukience nad kolana. Długie, złociste loki opadały jej falując na plecy, a przycięta równo grzywka zasłaniała do połowy wysokie czoło.

Pchnęła koleżanki w plecy, zaśmiała się perliście z tego kawału i pokonawszy jednym susem oparcie ławki, klapnęła tyłeczkiem między Ursulą a Berthą.

– Ojej, Lilly – zlękła się starsza z nich.
– Odbiło ci?! – warknęła druga.
– Co wy takie! – zaczęła się droczyć Lilly. – Widziałam gości, co dziś przyjechali. Nie wiecie kto to jest ten starszy pan, taki wysoki, bez brzuszka, z piękną twarzą?
– Ten ze szramą na lewym policzku?
– A tam szrama! Popatrz na kształt nosa, na linię podbródka.
– Spodobał ci się?
– Tak, bardzo.
– To Führer, ty głupia! – parsknęła Ursula.

Kolację w sanatorium winogronowym w Grünberg podawano wcześnie, o wpół do szóstej po południu. Personel ściśle egzekwował dyscyplinę, nie patrząc na status pacjentów, czy ich – ważną ostatnimi czasy – rangę wojskową.

Złotowłosa Lilly, zanim wyszła z zastawą i potrawami do jadalni, wyprostowała loki i upchała je w ciemnozielonym czepeczku. W służbowym uniformie nie była już blondynką o zgrabnej, choć nieco przysadzistej, jak to u Niemek, figurce. Nie przeszkadzało jej to jednak i nadal robiła cielęce oczy w kierunku stolika numer 13, przy którym siedział tak fascynujący ją, dojrzały mężczyzna.

Naczelny lekarz zakazał pacjentom poruszania się po sanatorium w mundurach. W czasie zabiegów i wizyt lekarskich obowiązywał strój sportowy, a w stołówce oraz w trakcie zajęć towarzyskich – wieczorowy. Stąd Lilly nie mogła zweryfikować sensacji Ursuli. Jej wspaniały mężczyzna przyszedł do jadalni w ciemnym, modnym garniturze, tak jak wszyscy pozostali kuracjusze. Przyjrzała mu się jednak dokładniej i rzeczywiście, na lśniącej, starannie wygolonej twarzy, na lewym policzku była niezbyt rzucająca się w oczy szrama.

– A, Stauffenberg!

Idol Lilly powitał kuracjusza, z którym miał jadać przy jednym stoliku. Tamten, nieco spóźniony, dopiero przyszedł. Dziewczyna, kryjąc lęk, skonstatowała, że nie miał jednej ręki. Do tego połowę twarzy zakrywała mu czarna przepaska – nie miał też oka!

– Mein Führer! – kaleka stanął na baczność.
– Siadajcie pułkowniku – polecił ten, którego tytułowano Führerem. Inwalida, zachowując głęboką atencję, usiadł do posiłku.

Lilly na chwilę przeszła na zaplecze, odwieźć wózek z brudnymi naczyniami. Gdy wróciła, mężczyźni w zgodnej komitywie byli już zajęci kolacją.

– Słyszał pan, Churchill przegrał wybory – zagaił Führer.
– Nigdy nie ufałem Anglikom. To jest naród bez honoru i poczucia wdzięczności.
– Taaak – zawahał się Führer, pogryzając suchara. – I po co on tak obstawał, aby kontynuować tę wojnę? Walczył na własną zgubę – zatrzymał nieruchomo widelec nad talerzem i spojrzał w oczy rozmówcy – Niewdzięczność. To samo mógłby powiedzieć nasz Führer o panu. Gdyby tylko przeżył, oczywiście.
– Ależ panie marszałku! – obruszył się kaleka.

Dziewczynę odwołano do innych gości. Potem ułożyła naczynia przed zmywakiem i pomogła nowej kelnerce z Ukrainy na końcu sali. Starała się to robić szybko, a i tak straciła swego marszałka z oczu na dłuższą chwilę.

– …tak działa przypadek – usłyszała końcówkę jakiejś myśli tego inwalidy, gdy powróciła w okolice stolika numer 13.
– Gdybym był sekundy szybciej, tam gdzie strzelał kaem tego Spitfire’a, albo gdyby pilot nacisnął spust moment później, trafił by prosto w naszego kubelwagena. Nie było by mnie tutaj, pułkowniku – twardo stwierdził marszałek, pomiędzy jedną łyżką lekkostrawnej zupy z kaszą palmową a drugą – Lub wyglądałbym jak, nie przymierzając, pan. Ile czasu, ile metrów dzieliło mnie od znacznie gorszych ran? Afryka, Berlin, potem Londyn, tyle przygotowań, a cała historia mogła zawrócić pod jakimś tam Sainte-Foy-de-Montgommery. I to nie przez Churchila, Roosvelta czy nawet Hitlera, ale przez anonimowego pilota myśliwca.
– Ktoś mi powiedział – w zamyśleniu dodał ten pierwszy, nabierając sałatkę z kalafiora i pasternaku – że tam, w Wilczym Szańcu, źle ustawiłem torbę z bombą. Na szczęście ktoś mimochodem, zupełnie przypadkowo, kopnął ją w stronę Hitlera. Gdyby nie to, masywny stół uratowałby mu życie. Wszystko przewidzieliśmy, a i tak, na końcu zadziałał przypadek. Myślałem, że obliczyłem parametry co do joty, scenariusz był opracowany w najdrobniejszych szczegółach. A tu najważniejszy nie był pirotechnik i nie dowódca całej armii rezerwowej, ale zbyt solidny stolarz. Zaważyła nie dokładność wielomiesięcznych przygotowań, tylko czyjś nerwowy odruch, niekontrolowane kopnięcie ścierpniętej nogi.

Marszałek pokiwał głową.

– Pan, pułkowniku, zawsze był za dogadaniem się ze Stalinem, a ja – z Anglikami i Amerykanami. Ale gdyby Iwan pospieszył się, choć dzień lub dwa i te kilkadziesiąt godzin wcześniej odbił ów obóz pod Lublinem… Nagłośnił to, co zobaczyli…
– Konzentrationslager Maydanek.
– Nie 24, ale zaraz 21 lub 22 lipca, gdy jeszcze nie dogadaliśmy się z Roosveltem, nic by nam nie pomogła śmierć Hitlera.

– Lilly, ile mam cię wołać?!

Złotowłosa z niechęcią obejrzała się. Musiała znowu iść do kuchni, opuścić swoje stanowisku przy JEJ marszałku.

Po wczesnej kolacji kuracjusze schodzili na ostatnią w ciągu dnia turę zabiegów. Przypadek sprawił, że obaj wojskowi, ci siedzący przy stoliku 13, mieli stawić się o tej samej porze, u tej samej pielęgniarki sanatoryjnej.

Ursula, która przyjmowała ich obu, wyczytała na głos dane z kart kuracjuszy.

– Pan Erwin – rozejrzała się po korytarzu i skinęła zainteresowanemu głową, zapraszając go tym gestem do gabinetu.
– Pan Claus – zachowała niewzruszoną twarz na widok podchodzącego inwalidy, choć powieki jej drgnęły, a źrenice zwęziły się.

We trójkę weszli do środka.

– Pan, pułkowniku, ma zimną kąpiel w wodzie studziennej z wodą kredową z jeziora pod Saabor. Ma zwiększoną zawartość magnezu i węglanu wapnia. Wanna na lewo. Asystentka przyniesie panu, pana porcję winogron i będzie regulować konsumpcję. – Sprawdziła wzrokiem, czy mężczyzna idzie w stronę szatni i czy ma ręcznik.

Zawahała się nieco i oschłym tonem dodała:

– To jest uchodźczyni, od tygodnia w Grünberg. Zna pan choć trochę rosyjski? Bo ona jeszcze miesza nieco słowa i kaleczy niemiecki.
– Pan, panie feldmarszałku – zwróciła się do drugiego – Też kąpiel zimna, woda studzienna z dodatkiem igliwia sosnowego i świerkowego.

Rommel podążył za towarzyszem. Tak jak miejsca w jadalni mieli przy jednym stoliku, tak i tu, wanny też stały obok siebie. Spotkali się więc wnet, rozebrani, z ręcznikami.

Ursula już na nich czekała. Gdy weszli do wody, wskazała ręką za siebie.

– Olena – przedstawiła kruczowłosą, wysoką, dobrze zbudowaną kobietę, która za pielęgniarskim czepkiem kryła splecione w krąg warkocze. Przywołała ją gestem – Dostarczy wam dzisiejsze lecznicze porcje winogron.

Odprawiła Ukrainkę i dodała:

– Gdyby było coś nie tak, jakieś trudności z nią, zawołajcie mnie. Jestem obok.

Przyglądający się temu z uwagą Rommel, nagle złapał ją za nadgarstek. Lekko pociągnął całą rękę, aż do wyprostowania, spojarzał na tatuaż i cicho spytał:

– Dawno cię zwolniono?
– Jesienią 46. Nieco ponad pół roku temu.
– Ravensbrück?
– Od 1937 roku Moringen, po pół roku przeniesiona do KL Lichtenburg. W Ravensbrück od 1942 – meldowała bezwiednie, niczym automat przyjmując postawę zasadniczą.

Marszałek przyciągnął łokieć Ursuli do swego torsu, wystającego z wody.

– Jeśli to nie tajemnica… Czy mogę spytać? Za co tak już w 1937, na samym początku? Czym się naraziłaś?
– Ja? – zdziwiła się Ursula. Wróciła jej pewność siebie, całe to lekceważenie, jakim darzyła wszystko dookoła – Niczym. Ojciec działał z takim Lisowskim, blacharzem z Grünberg, w towarzystwie polskich rzemieślników.
– Polka? – nie kryjąc niesmaku zdziwił się Stauffenberg.
– Skąd ten pomysł?! – oburzyła się dziewczyna. – Nie cierpię tych ze Wschodu. Może Lisowski, ale on robił to na przekór rodzinie żony. Własne dzieci się go wyparły.
– Jak do tego doszło? – rzeczowo drążył Rommel.
– W 1935, gdy ten cały Bundführer, Lisowski, dostał na Gestapo ataku serca, aresztowali i innych. Z rodzinami. W BDM w Grünberg dziewczęta przygotowywały się do zawodu, większość na przedszkolanki, ale część na pielęgniarki i opiekunki chorych. Ja chodziłam do Borchers-Haus, gdzie diakonisy z Bethesdy kształciły w pielęgniarstwie. Dlatego też mnie od razu wywieźli. Potrzebowali takich jak ja w Moringen. Nikt nie pytał, kim się czuję… Dla jasności – uprzedziła kolejne pytanie pułkownika – miałam status pracującej więźniarki, a nie personelu.
– Masz odszkodowanie? – zainteresował się marszałek.
– Dostałam pierwszeństwo do tej pracy. I specjalny dodatek co miesiąc do poborów.

Ciąg dalszy za tydzień

Paryskie złudzenia (2)

Mieczysław Bonisławski

Dokończenie opowiadania, którego pierwsza część została opublikowana wczoraj.

Z pamiętnika Natalii:

Piątek
Znów nie doszło do spotkania z A. Jak żyć?
Było wiadome: katana dopiero po szesnastej – wspaniała wyszła: wzorowana na kowbojskich bluzach, ale nie z jeansu, z materiału – a wieczorem „Pod psa”. Pomiędzy czas na A.
Alu, musisz zrozumieć. Katana przedłużyła się. Została mi godzina. Lepiej było iść pod Instytut i zaczekać tam na niego, niż wpaść do Ciebie i zaraz lecieć. Hm, musisz aby…?
Zimnem i upokorzeniem płacisz za uchybienia wobec przyjaźni! Z. nie wychodził z zajęć, a tu deszcz, wiatr, mróz i pełno studentów, którzy nic nie rozumieli. Ach, chociaż Ty wybacz i zrozum, pociesz. W ciemnościach nie było widać pięknej, nowej katany, nikt nie mógł wiedzieć, kto ma wyjść z Instytutu, była tylko rozczochrana, zakatarzona cipa, przestępująca z nogi na nogę w zabłoconych czółenkach. Wyobrażasz sobie?!
Północ. Znów syreny na szosie. Czemu one brzmią tak łapczywie? We wtorek musi się znaleźć czas dla A.

Wtorek
A. dopytywała się jak było w piątek. Z. zachował się wspaniale, ale co to obchodzi A.? Pewne rzeczy są prywatną sprawą. No i skończyło się małą kłótnią:
N: Z. jest super męskim facetem, nie wciąga się w te płytkie dyskusje. A jak zgasił Renate!
A.: Nie widzę w tym męskości. Jest racjonalny. Zresztą co ty z tym całymudomowionym” [wyraz nieczytelny, mocno, kilkakrotnie przekreślony] masz za pojęcie o wolności?
N.: Wytłumacz mi co chciałaś powiedzieć przez to, że „udomowiony”? Dlaczego zresztą masz pretensje do kogoś, kogo nie znasz, co ty, zazdrosna jesteś?
A.: No wiesz! Dobra, przyjdź teraz koniecznie z gitarą, zaśpiewasz mi, wiesz, to…
N.: Nie, poczekaj Alu, ja cię proszę, wyjaśnij mi to, co powiedziałaś.
A.: Zastanów się kim jesteś? Robisz co chcesz, nie hamuje cię bieda, ani nieodpowiedni dom, z którego mogłabyś pochodzić. Skąd wiesz, co czuje robotnik? Ja otarłam się o niewolę…
N.: Sama ją wybrałaś!
A.: Nie przerywaj, co to ma do rzeczy?
N.: No mów, ale spłycasz to wszystko.
A.: Jak kogoś z was pozbawić wolności, to powie, że to nie teoria, że nie jest wszystko jedno. Dwie wolności? W reżimie człowiek przeskoczy barierę lojalności. W demokracji rynkowej pokonanie bariery kapitału jest nieosiągalne. Nie widzisz tej prostej rzeczy?
N.: A twój problem do czego się sprowadza?
A. zamilkła i obraziła się. Ale się narobiło. Tym bardziej w piątek nie mogę zawieść!

Piątek
A. w najgorszych snach nie jest w stanie oddać upadku tych studentów. I Z. z nimi!

[wtrącony zupełnie bez związku fragment, opatrzony dopiskiem, wskazującym na Alice (A.)]

Słuchaj. Usiadłabyś trochę na mym miejscu. Zrozum, ja się już duszę, zrobię wszystko, by tylko wyjść, co tylko mi zaproponują! Ja choć wiem skąd to wszystko, nic na siłę. Lojalność. Nie ma za wysokiej ceny, chcą jej, to ją mają. A co w tej rynkowej demokracji?

Pieniędzy z posłuszeństwa nie utoczysz. Nie, to nie wszystko jedno… Dać im zgodę, może każdy, mieć pieniądze, to przywilej wybranych, nie do przeskoczenia dla pozostałych. Czy ty choć trochę mnie rozumiesz?

[ciąg dalszy bieżącego wpisu]

Wpierw trzeba ten wczorajszy dzień ustawić po kolei.

Do obiadu zwyczajna szkoła. Sabine cały dzień tłumaczyła z polskiego na hiszpański wiersz o terrorze generała Franco. „Segur que tomba, tomba, tomba”. Dla tego jej „Poety”, ona teraz z nim śpiewa… A przecież dwa tygodnie temu była jeszcze nieugiętym filozofem rewolucji.

Tłumaczenie wierszy na lekcji nie sprzyja udzielaniu sensownych odpowiedzi nauczycielom – czy dwie „pały” jednego dnia to duża czy mała ofiara Sabiny? Swoją drogą mają rację ci co twierdzą, że likwidacja psychotronicznego, tego fajnego, zdalnego nauczania i wprowadzenie szkoły z fizycznym byciem w klasie, służy wyłącznie totalnej inwigilacji i kontroli.

Obiad. W domu nic do roboty, zatem spotkanie w klasztorze z A. – bez opóźnień. Następnym razem pamiętać o tej… gitarze!

Spotkanie „Pod psem” bez wyczekiwania pod uczelnią na najwspanialszych nawet facetów. Za to rozmowa z księdzem od A.

Jakie straszne rzeczy, lepiej by było marznąć pod Instytutem. Ponoć, a to pewna wiadomość, A. jest pod obserwacją, każdy jej krok, słowo są znane władzy. Do klasztoru nikt nie wnikł, ale przecież szczepiła się. Ma czipa. A poza tym „Pod psem” zbierają się różni. Pytanie o wiedzę na temat A. Tak, ukryła się, bo po śmierci swej mamy groziła z pistoletu jednemu facetowi.

[zbitek swobodnie, bez związku wpisanych zdań, opatrzonych uwagą: „Z. wykpiwa niepokój Natalii jak tylko zwierzyła się z rozmowy z księdzem. Pozostali studenci też”]

– Sabi, pisałaś piosenkę? Za dwie gały, no, łeb do góry, to konieczna ofiara. A gdzie was niesie, ty „Poeta”, próby, próbami, nie zabieraj jej. Cwaniak! To ciao, dzidzia, spraw się…
– Nata ma wieści od księdza. Cicho, sami swoi. Z., bzdury opowiadasz, tu wtyka? Gorąco tu, zmiana lokalu. Bekniemy, jeśli ktoś nas wrobił. No, pić się chce. Spiryt na koniec. Jak śmierć, to śmierć. Dżagi, szykujcie się, za murami tak dobrze nie będzie. Pofiglujemy po wolności…
– Ja z księżmi nic. Radziłem z dala od nich. Daj spokój, pogadasz i najdalej na trzeci czwartek tu wrócisz. Ale tylko dla wódeczki i dla pięknej Anetki, no [słowo nieczytelne], daj całuska…
– O czym, ty mówisz, dzidzia? Jaka wolność, to jest wolność, my to wolność. Szklanica i dziewica. Kto za nas umiera?! Masz wypij…

Natalia (do Sabine i Renate):

– …studentów z Zielonej Góry biorą na Chinoli. Pojutrze z artylerią z Czerwieńska jadą do Marsylii lub na Krym. Sami jeszcze nie wiedzą, gdzie ich rzucą? Co będą robić? Jako doświadczalny patrol biologiczny? Żywa tarcza chemiczna? No, tak, jak Ameryka zaatakuje na „Jedwabnym szlaku” ich karawany. Ta wojna za atak z Chin covidem w 2019 jest straszna. Z. mówił, że się boi. Reszta też. Nie dziwota, że tak piją. Nie tylko piją…

[luźno wrzucona między kartki strona ze „Strażnicy” Świadków Jehowy]

Zaraza to nie przypadek. Za dużo nas. W dni ostatnie wejdą tylko wybrani. Dzieci zrodzone w zarazie mają mutacje, dające nadludzką odporność nie na choroby, ale i na ból i na skażenia chemiczne. Część dzieci które miały 3 – 5 lat gdy wybuchała zaraza też to mają, a do tego są wybitnie inteligentne. To fakt nad którym głowią się lekarze, choć wyjaśnienie jest proste.

Widzimy, studenci to dziś tylko ci zmutowani przez covid. Reszta, chorowici, niedołężni są od prostych prac. Zaraza tak zwiastuje dni przedostanie. Pierwsi przejdą przez nie, reszta dzieci i starcy wymrą. A przedtem stoczą się na sługi, podludzi. Bo ich cel, służyć tym co przeżyją.

[odręczny komentarz (chyba) Natalii]

Z. i reszta, pierwszy rocznik. Odporni na wirusy, trucizny i ból, inteligentni. Idealni na front. Student to nie menel. Tamte świrusy by się same pozabijały. Dla nich tyrka w fabryce, magazynach sieci i sprzątanie miasta. Słyszałam, że chłopcy są odporniejsi na ból, dziewczynki poszły bardziej w rozum. Może to nie Bóg księdza i Alice, ale „Bunt kobiet” wywołał zarazę ? Chłopy do boju a baby będą rządzić.

Piątek

Alice zwariowała. Ma sny.

Nie wierzę – prawdziwe! Nie z generatora i anteny, ale urojone w głowie. Cofa się w tym klasztorze do jakiegoś zaprzeszłego stulecia!

A.: Męka całą noc. Stałam na górze, nogami na głowach ludzi. I cała płonęłam. Moje rude włosy, to były języki ognia. Ale od góry było mi zimno, za to parzyły mnie stopy.
N.: Co ty znowu?
A.: Co ja? Znów męczą mnie sny. Takie same jak wtedy. Ci ludzie coś krzyczą, gdzieś mnie ciągną. Oni chcą mnie spalić!
N.: Czekaj, jest chyba taki właśnie program od snów? Ale ty, tu za murem, nie masz przecież dostępu do sieci… To jakieś przebicie pola…? Prosto z bazy…?
A.: Ty jesteś po prostu głupia! Posłuchaj mnie w końcu!
N.: Co? Chcą cię spalić?
A.: A ja ciągle żyję. Nie wiem, nie wychodzi im, albo ja się odradzam…?

Co tu gadać. To nie to samo co standaryzowane wizje z systemu. Chyba jej zazdroszczę. Też tak bym chciała śnić.
***

Po kilkunastu miesiącach dobrowolnej izolacji Alice wyszła poza mury. Normalnie, drzwiami, trochę unikając sióstr i korzystając z tego, że wszyscy jedli obiad, wymknęła się na ulicę. Zaskoczyła mnie. Przez moment wahałem się, iść za nią, zostać przy obowiązkach?

Alice poruszała się, jak na nią, nienaturalnie energicznie. Była czymś wzburzona? Raczej ponosiło ją to co sobie postanowiła.

Było po 14. Zapadał wczesny, grudniowy zmrok. W świetle latarń wirowały płatki śniegu. Opadały na chodnik i jezdnię, a setki nóg mieszały je w zmrożone błoto. Setki spieszących prosto do domu ludzi, którzy po pięciu godzinach wyszli z fabryki masek i trefnych respiratorów senator Anity – wnuczki i z biur, niezbędnych dla ciągłości funkcjonowania państwa. Jak wśród nich czuje się 16-letnia dziewczyna, po tak długiej samotności, bez przepustki pracowniczej, gdy jedynym człowiekiem, jaki zechciałby ją zaczepić jest policjant z patrolu?

Dziewczyna łapie na rozpuszczone rude pukle białe płatki śniegu i pędzi przed siebie. Polubiłem tę zadziorę. Za to jak dawała w kość Natalii, że prowadziła uregulowane życie i niczym przykrym nie mogła zaskoczyć. Już nie mogła, bo ja wiedziałem i o tamtym. I dlatego byłem w stanie ją polubić. Żal mi jej włosów. Nie wiedziała w tym zamknięciu jaka dziś pogoda? Przecież zmarznie tak bez czapki! A może jej po prostu nie ma, może nie myślała idąc za furtę, że doczeka tam chwili, gdy będzie jej potrzebna zimowa czapka?

Stop. Alice przystanęła w kolejce do kontroli przy wejściu do supermarketu. Czyżby miała zamiar coś kupować? Ale skąd u niej nowe karty płatnicze, przecież co miesiąc stare nominały wymienia się na aktualne?

O, podeszła do automatu z kwiatami, kupuje bukiecik wrzosów. O co jej chodzi? Mija punkt szybkiej regeneracji. Pamiętam tu starego McDonalda, zapach frytek, piwo w parku. Kiedy to było? Wszyscy gadali na niezdrowe żarcie, co by rzekli teraz: kolorowe pastylki, wlewki, zastrzyki. Wygodne i kaloryczne uzupełnienie. Tylko czy to jest jedzenie?

I gdzie cię kieruje ruda głowa?! O chłopcach nie wiem. Natalia przestała przychodzić, ale to z powodu problemów z samą sobą. Nie kłóciłyście się o żadnego franta, wiedziałbym o tym. Kwiatki, jakaś ciotka, dalsza rodzina? Ale ty nie masz rodziny, Alice!

A gdzie my idziemy – Cygańskie Przedmieście? No, przecież, te kwiaty, takie same wrzosy i ta ulica przy końcu której jest…

***

Pamiętam ten dzień, kiedy wbiegłaś roztrzęsiona do kościoła. Niemal przewróciłaś konfesjonał. Nie musiałem pytać. Eksplodowałaś potokiem słów:

– Byłam u psycholog! Mówi, że te sny to trauma z dzieciństwa. Co było z moją matką?!
– Niewiele słyszałem…
– Ta płonąca głowa… Ktoś ją spalił? Przeze mnie?
– Tak ci powiedziała psycholog? Przecież to ty płoniesz.
– To przemieszczenie, z poczucia winy, za coś czego byłam świadkiem i sprawcą. Mamę spalili na stosie, przeze mnie?
– To taka przenośnia, stos, ogień, widowisko dla tłumu…
– …nagonka zdrowych na zarażonych, zaszczepionych na tych co czekają nadal w kolejce?
– Tłumy nie gonią dziś czarownic po Zielonej Górze…
– Ona mnie porzuciła, czy… umarła? Ma grób? Gdzie on jest, na cmentarzu, czy na wysypisku zarażonych?
– Nie rób z siebie Esmeraldy…
– Kogo?
– Takiej innej Cyganki, ją też spalili za czary.

***

A scenka z towarzyszami Alice? Skraj rozrytego parku, chłopaki wyciągają z ziemi piszczel. Ktoś kopie czaszkę niczym piłkę, inny łapie ją rzucając się w bramkarskiej paradzie.

– Jesteście naturalistami?
Spojrzeli zdziwieni po sobie.
– Nie gracie na konsoli, tylko kopiecie w realu…
Ten z brzegu kaszląc splunął celując w czubki moich butów. Drugi, garbaty, głośno beknął, odwrócił się i pierdnął. Wszystko zagłuszył gromki rechot.
– A ksiądz czego chce?
– To ludzkie kości.
– No i co? Czarownice tu zakopali. Spalili i zakopali. Przecież kościół nie lubi czarownic.
Z lubością wytargali spod ziemi kolejny szkielet. Zaczęli łamać.
– Każdy człowiek wymaga szacunku.
– Spierdalaj.
– Tylko pod tym murkiem chowali te nieszczęśnice. Tam dalej, między drzewami były już kwatery szanowanych obywateli. Cmentarz „Zielonego Krzyża”.
– Nie pierdol. Bawimy się. Czarami i chuj ci do tego.
– Nie boicie się?
– Czego?
– Czarów albo zarazy.
– Pieprz się. Każdy z nas jest zarażony. Każdemu już ktoś przez to zdechł w domu. Nie ma pracy, nie ma kościoła, nie ma szkoły. Nie boimy się niczego – stłumił kaszel i wyciągnął ku mnie zapalniczkę – Mogę i ciebie spalić, chcesz? Czy spierdalasz?

***

Nie posłuchałem. Nie spierdoliłem. Poszukałem Alice a nie widząc jej, spojrzałem na chłopaków. Byli starsi niż sądziłem z początku, dobrze po dwudziestce, bliżej trzydziestki. Cherlawi, bladzi, z wieloma, widocznymi zmianami nowotworowymi, które utrudniały życie, nie dając wytchnienia w śmierci. Pod maską zadziorności – zagubieni i wystraszeni. Jak większość ludzi, odkąd władze pogodziły się z tym, że wirus pozostanie już na zawsze. Uznały, że wirus to wyznacznik codzienności i odpuściły walkę z nim. Przynajmniej na terenach otwartych, poza zonami.

– Ty też? – tchnął mnie ich widok.
– Ja byłem – rzucił kulawy.
– To powikłania po covidzie? Przez chorobę jesteś Quasimodo. A ten, to Gavroche?
– Obrażasz nas?
– Nie! To kolesie z Paryża. Nie chciałbyś być teraz w Paryżu?
– A co to ten Paryż?
– Miasto.
– A bo mnie tu, w naszym miescie, źle? Na chuj mi jakieś Paryże, ja stąd. Księża i frajerzy niech jadą do tych Rzymów i Paryży, jak tu im co zawadza. Jak chłopaki stąd im śmierdzą.

Pojąłem czemu do lepszych parków, jak Piastowski czy Kolei Szprotawskiej wprowadzono drogie bilety. Elity mogły też wykupić abonament. Porządni ludzie mają prawo do rekreacji, opieki nad dzieckiem czy dziadkiem, do skorzystania z hostess na łonie natury w spokoju. Zaniedbany Park 1000-lecia był za darmo, to świat dla chłopaków stąd.

Ale Alice bym tu nie odnalazł. Ona już z nimi tutaj nie bywa.

***

Nie myliłem się. Ale nie mogłem jej wyprzedzić, przygotowany zaskoczyć. Wrócić? To jedyna okazja, by stanąć z Alice twarzą w twarz, tak jak wtedy – wrócić, to stracić tę okazję. Czy po to tak dobrze ją poznałem, by teraz zrezygnować z postawienia kropki nad i?

– Alice…
Widać ten szept zabrzmiał w ciszy cmentarza jak huk dzwonów, bo dziewczyna szarpnęła głowę i sztywno podniosła się z przyklęku. Spojrzałem na grób, w kubeczku był świeży bukiecik, obok leżał… pistolet. Odruchowo sięgnąłem za pazuchę.
– Zemsta?
Alice się uspokoiła, potrafiła kpić. Tylko czemu tak, czemu jedyne słowo, jakie od niej usłyszałem naprawdę, musiało być tak przyprawione żółcią?
– Teraz wyjmiesz spod pachy broń i – ciach! Nie pocieszysz mnie, że nic nie poczuję? Mama by się ucieszyła.
– Przecież nie będę do ciebie strzelał, durna smarkula!
– Durna? A po kim to mam?
Doszła do siebie, świetnie.
– Skończmy z tym strzelaniem, już wtedy narobiłaś kłopotów. Ja nie od razu uwierzyłem, że nie było w tym polityki, że to ty… No chodź…
Spróbowałem ją przytulić. Wyślizgnęła się. Zachwiało mną, co wykorzystała zabierając pistolet z mogiły. Miała przewagę, ja oparty o krzyż a ona kilka kroków za mną z bronią w ręku. Nie bałem się, że jej użyje, byłbym szybszy. Chodziło o nią, nie chciałem do niej strzelać. Wyprostowałem plecy, dłonie opuściłem wzdłuż ud, kładąc je na sutannie.
– Nie boisz się? – spytała.
– Nie.
Pokręciła głową i nie opuściła pistoletu. Siadłem z brzegu nieprzerwanego rzędu mogił niezaszczepionych. Byliśmy zwróceni do siebie bokiem, zapatrzeni w grób Anny a między naszą trójką – zimna czerń wczesnego wieczoru.
– Ten prawdziwy ksiądz Mateusz – zacząłem – Wiesz jaką naciągnął nieciekawą kartotekę, zanim go… Dobrze, że nie dałaś się wciągnąć… Słuchasz mnie ?
– Więc to prawda. Byłeś wtyką!
– Co ty wyprawiasz?!
Alice trzęsły się dłonie. W jednej trzymała tę niebezpieczną, przede wszystkim dla siebie, zabawkę…
– Podła wtyka. Świnia. – opuściła broń i krzyknęła – Po coś spotkał mamę! Czemu ty, czemu z tobą, z rudzielcem musiała… chciała… Czemu mi to zrobiła…?!
Nie wzruszył mnie jej szloch. Nawet nie spojrzałem w jej stronę.
– Nie jestem wtyką. Wykonuję legalnie mój zawód. Czasem polega to na takim przebraniu. To się nazywa działanie pod przykrywką. A to różnica. Wolisz prawdziwego księdza za ojca?
Rozbeczała się i dalej się odgryzała.
– Uraziłam dumę tajniaka?

Nie reagowałem. Co miałem powiedzieć, prawdę? Jeszcze bardziej by ją zdezorientowała. Nie było wtedy modne branie ślubu i posiadanie dzieci. Poznaliśmy się na Winobraniu, potem wspólne degustacje w piwnicy Seydela na wzgórzu. Ten poeta i winogrodnik, Fedorowicz pięknie opowiadał, a Bartek Gruszka, regionalista i fascynat, polewał miejscowe wino, które kręciło w głowie. Potem, z początku epidemii nas, funkcjonariuszy i nasze żony władze zaszczepiły w pierwszej kolejności. Ale Anna nie była żoną. Nieszczepiona a spotykająca się z funkcjonariuszem, stanowiła zagrożenie porządku publicznego. Wywieźli by ją z miasta. I gdy okazało się, że była w ciąży… Nie przetrzymała by warunków, jakie władze zapewniały takim jednostkom osobniczym. Musiałem pomóc wam uciec, rozstać się.

Długo nie siadałaś, nie raczkowałaś, mówić zaczęłaś dopiero… Bałem się, że zutylizują cię jako niemowlę opóźnione w rozwoju. Niepotrzebnie, pierwotny, cygański instynkt Anny kazał chronić dziecko przed zabraniem do programu pozyskiwania organów i komórek dla przemysłu. Naraziłem się pierwszy raz, gdy jej pomogłem ukryć cię przed policją genetyczną. A potem znów się narażałem, gdy robiliśmy z Markiem, w tajemnicy, tę mogiłę tutaj, niemal jak grób zbiorowy, a jednak z tabliczką i nazwiskiem. Jest gdzie przyjść, położyć wrzos.

A potem przeobraziłem się niemal w Jean Valjean`a, ale nie zrobiłem z Anny Fantyny a z ciebie Kozety. Tobie samej chyba bliżej do Esmeraldy… I choć mi daleko do Javerta,myśl już zatem lepiej o mnie, tak jak myślisz. A ja to opiszę. A tobie powiem tylko tyle:
– Porzuciłem Annę nim się dowiedziałem, że będzie miała dziecko. W moim wieku i zawodzie nie można dać kobiecie rodziny, szczęścia. Byłem na tyle odpowiedzialny by jej nie łudzić…
– To był przypadek, wypiliśmy za dużo na Winobraniu i się stało. Rano, jak wytrzeźwiałem nie miałem wątpliwości. Anna nie była w moim typie. Zresztą… Chyba tylko Marek nie uciekał od jej zalotów. W końcu kto jak nie Cygan, mógł coś w tej Cygance widzieć. Za to do mnie chciałaś wtedy strzelać, że twoja matka sama mi wpełzła do łóżka?!

***

Z nudów, w samotności (do czego nie mam już wątpliwości) piszę tę opowieść z czasów zarazy. O księdzu – przebierańcu i kochance, co zmarła, bo nikt jej nie pomógł, gdy się zaraziła. I o ich rudej córce, piekielnicy o ognistych włosach, co postrzeliła ojca. To jest motywacja tworzenia sztuki, prawda?! Ale nuda i samotność jest tak ludzka…

Jak sztuka. Wyobraźmy sobie ulice dużego miasta. Nie ma tu katedry Najświętszej Marii Panny, wystarczyć musi święta Jadwiga Śląska. Nie ma „dziedzińca cudów”, jest „Cygańskie Przedmieście”. Nie ma „Miejsca czaszki”, za to czasem ktoś odkopie czaszkę pośrodku parku. Są studenci Uniwersytetu, komisarze policji, szynkarze, piwnice z kontestacjami w oparach wina, ojczulkowie i mateczki wszelkiego autoramentu. Znajdzie się zatem w tej komedii ludzkiej i zbrodnia, i kara, i wielka literatura… Są tu też złudzenia. Złudzenia współczesnych nędzników. Stracone…?


Opowiadanie zostało wyróżnione w 11 konkursie literackim “Fantazje zielonogórskie” organizowanym przez AdAstra w 2021 r., pod tytułem “Nędzne nadzieje” w nieco okrojonej formie.

Paryskie złudzenia (1)

W środę był Balzak i jego Stracone złudzenia, bo tak już kilka dni temu wybrała środowa autorka, Ewa Karbowska. I co ciekawe, Stracone złudzenia wcale się jeszcze nie pojawiły, a dzisiejszy (i jutrzejszy ) autor, Mieczysław Bonisławski, przysłał Paryskie złudzenia. Dziś pierwszy odcinek, jutro drugi (zakończenie). Przenikanie światów. Czasem to złudzenie jest silniejsze, czasem słabsze. O dwóch wolnościach, o których tu dziś będzie mowa, też już pisałam, stały się nawet mottem mojej nowej powieści, zatytułowanej Amerykański sen. Na własny użytek zawsze ją nazywam Nowy Jork.
W dzisiejszym odcinku pojawia się czterech mężczyzn, Mateusz, Marek, Łukasz i Jan. Czy te imiona znaczą to, co myślę, że znaczą, czy to przypadek?
Autor milczy na ten temat, ale to przecież nic nie znaczy.

Mieczysław Bonisławski

Paryskie złudzenia

Czterdziesty miesiąc trzeciego już pandemicznego stanu wojennego. Z nudów piszę. Nieoczekiwana motywacja tworzenia sztuki, prawda? Ale nuda jest ludzka, tak jak sztuka. Lubię być człowiekiem, żyć tym życiem – a i sztuce z nudą do twarzy.

Wyobraźmy sobie główną ulicę dużego, pełniącego funkcję administracyjną miasta. Może być gdzieś w Europie, na wschód od Alp. Obudowana trzypiętrowymi kamienicami, gdzieś skryty kościół i były klasztor. Secesyjna fasada świątyni wyróżnia się kremową barwą tynków na tle szarej ulicy. Za kutymi drzwiami nie ma już mnichów, dziś jest tu plebania. Ksiądz, kilku wikarych, zakonnice.

Dzwonek domofonu.
– Tak, proszę?
– Ksiądz? Natalia.
Jasne, niech wejdzie.

Natalia, najbliższa przyjaciółka Alice. Przynosi jej nowiny z miasta i książki. Czytają je pewnie na zmianę, bo potem o nich dyskutują. Zamknięta w sobie Alice bardzo się przy tym ożywia, co wszystkich cieszy. Stąd Natalia jest tu mile widziana. Bywa, musi poczekać. Alice stała się religijna, dyskusje literackie już jej nie starczają. Modli się półgłosem, na tyle niewyraźnie, że trudno ją zrozumieć. Na tle kraty konfesjonału płonie rudo pukiel jej włosów.

– Z czym przychodzisz? Coś się zmieniło?
Cichy, cichutki szept. Niełatwo się domyślić o co jej chodzi?
– Nie chcesz mówić ? Czy może jeszcze nie masz nic do powiedzenia w tej sprawie?
– W której sprawie?
– Ty wiesz, masz ją jedną. I od niej musisz zacząć. To jak otwarcie furtki do łaski Pana.
Znów niewyraźny szept dziewczyny.
– Zduś bunt. Zawdzięczasz Mu największy dar, miłość. On uczył wybaczać, nie karać. Przeciw Niemu się buntujesz?
– Nie – jest w tym pełna rezygnacja, acz nie słychać zgody.
– Idź się teraz pomodlić.
Dziewczyna wstaje z klęcznika i odchodzi między ławki.
– Przyszła Natalia i daliśmy jej zupy. Poczeka na ciebie.

***

Obiad nie dał mi podsłuchać ich rozmowy. W końcu ja też coś muszę mieć z życia. Jak zechcę, to sobie doczytam stenogram z nagrania. Choć ciekawsze jest pogłówkować i samemu dojść po treści ich następnego spotkania, do tego, co działo się poprzednio.

W sztuce jest inaczej. Kiedyś, na kursach, uczyli nas o realizmie krytycznym, ale mnie pociąga naturalizm. Jest podobny do pracy – tylko rejestrować fakty i układać po kolei według instrukcji. Nie analizować przyczyn ani skutków, od tego są ci wyżej.

Bardzo trudno odnaleźć się w takim naturalizmie. Człowiek ma swój rozum, chciałby wykrzyczeć, co czuje, z czym się nie zgadza. Nie wolno. Na szczęście potrafię się w tym realizować, zaprzągłem sztukę jako ćwiczenie w lepszej służbie. Wyobraźcie sobie, co by na to powiedzieli ci spece od literatury?!

Alice to ruda, nad wiek fizycznie rozwinięta 16-latka. Nie cierpi swej cery, koloru włosów, chyba ma na tym punkcie kompleks. Ale nie dlatego izolowała się od świata.

Ja, cóż, chętnie bym brał w dłonie jej płonące pukle, a one przelewałyby się jak ogień między bierwionami gorejącego stosu.

Chętnie bym to robił, a Alice opuszczałaby oczy i brodę na odstające pod bluzką w kwiaty piersi, usta zaciskałaby w grymasie ni to drwiącego uśmiechu, ni pogardy. Ale służba mi na to nie pozwala. Mogę tylko rzucić tę marę na psychotroniczną plazmę.

W rzeczywistości to Natalia siada na brzegu jej łóżka. Obciąga sobie kusą spódnicę na chude nogi i obserwuje krzątaninę Alice.

Cele mają wyposażenie pochodzące z okresu budowy klasztoru, z początku tamtego wieku. Jedynie elektryczność zainstalowano później. Rudowłosa wróciła z półpiętra, gdzie na końcu korytarza mogła nalać w umywalni wodę. Postawiła blaszany dzban na ławie, obok miednicy i zanurzyła w środku kombinowaną z grubego drutu grzałkę. Wtyczkę zrobioną na drugim końcu sznura wcisnęła do kontaktu.

– Zioła ci zaparzę – ni to spytała, ni stwierdziła. Ujęła z parapetu metalowy kubek. Wsypała ze szklanego słoiczka świeżo naciętych pędów, zakręciła wieko i odstawiła słoik. Kubek podała Natalii i stanęła przed nią, nerwowo wygładzając spódnicę.
– Całkiem praktyczne.
– Co nie? Postawiłabym tu na środku w kubeczku kwiaty, przyniesiesz mi kilka?
– Nudzisz się tu, co?
Radosne podniecenie zniknęło z twarzy Alice. Kilka rudych kosmyków opada na śniade policzki, całkiem posępnie.
– Nie.
Dziewczyna uciekła ze spojrzeniem od Natalii, odwróciła się ku oknu, przez co nie zauważyła, że cofa się wprost na ławę. Trysnęła woda z przewróconego dzbanka.
– Zostaw to – Natalia powstrzymała niezdarnie zbliżającą się do kałuży Alice i zeskoczyła z łóżka. – Pomogę ci wytrzeć.
– Nie nudzę się. Wiesz, że czekam.

***

Na dworze zacinał deszcz. Wiosną byłaby to ulewa, latem burza z piorunami, dziś – beznadziejna plucha. Nie odświeża, nie daje ulgi ani przyjemności z tego, że wyschniesz zaraz na słońcu. Zresztą ono i tak nie wyjrzy zza chmur, a deszcz nie skończy się. Za parę dni zmieni się w śnieg – i tak aż do wiosny! Szczęście, że tego wszystkiego już tak dobrze nie widać – choć to jeszcze nie wieczór, to popołudnie, wyjątkowo ciemne. Szybko mrok ogarnął miasto. Skuliłem się pod płaszczem z postawionym kołnierzem. Twarz rozgrzewała szorstka tkanina, o którą pocierałem przy każdym ruchu wystające ponad koloratkę policzki.

Stałem tak po opuszczeniu Alice, Natalii i plebanii przed jakąś wystawą sklepową, rozmyślając, co robić. Z reguły po pracy ludzie idą do domu, a ja?

Tak pomyślałem, patrząc przez dużą, sklepową szybę i nic za nią nie widząc. Czy jednak taka myśl, zapisana w zdaniu, nie sugeruje nieprawdy? Każdy człowiek, w moim zawodzie też, ma swój dom, co by o nim nie mówić. Najwyżej raz bardziej, raz mniej chętnie do niego wraca.

Na ulicy deszcz zacinał mocniej niż przy ścianie budynku, ale z przyjemnością się od niego wreszcie oderwałem.

– Mateusz, to ty?! No, popatrz, wiesz, że ja nie wierzyłem Janowi, jak mi… Ty naprawdę jesteś księdzem! Ile to już żeśmy lat się nie tego?
Przystanąłem. Deszcz dalej siąpił. Nie mógł stać się przyjemniejszy, a jednak poczułem ożywczy dreszcz emocji.
Wysoki, krótko ostrzyżony blondyn przywitał się wylewnie. Czy to było hasło, czy faktycznie dawny znajomy?
– Czemu akurat ty dziwisz się memu powołaniu ?
– Czyżbym był wyjątkiem?
– Nie w wyrażaniu podobnych opinii.
– Sam widzisz. Jestem przekonany, że to z powodu wizerunku twej instytucji, jaki pokutuje w społeczeństwie. Przestarzały model, jak smartfon i przekaz wizualny, i tyle.

Przeszliśmy na drugą stronę ulicy, zachowując przepisowy dystans między sobą. Nie znałem człowieka, a to mógł być prowokator sanitarny! Deszcz rozpadał się, mimo to opuściłem kołnierz. Mimowolnie wsunąłem dłoń pod jedną z pół płaszcza, gdzie była obszerna, wewnętrzna kieszeń. Nic nie znaczący ruch nie mógł zwrócić jego uwagi.
– Nie mam racji, co?
– Oczywiście, że nie.
– Takim cię lubię! – jasnowłosy znajomy Jana przeszedł na bardziej familiarny ton. – Wiesz, chodźmy „Pod psa”!
Spojrzałem zdziwiony, na co on parsknął:
– Czego nie rozumiesz?

Czyżby to nie była zwyczajna rozmowa po latach? Zaniepokoiłem się. Za blisko się to kręci sprawy. „Pod psem” pracuje Marek. To o nim myślałem tam przed wystawą. Nie muszę ryzykować, a w tej sytuacji, wręcz powinienem zaraz zdać komuś z tego raport.

Iść „Pod psa”. Jakiż nieoczekiwany zwrot wydarzeń. I co za dziwaczna propozycja dla księdza? Podejrzewam, że można być świetnym duszpasterzem i nigdy nie dotrzeć „Pod psa”. Nawet pracując w tej parafii.

Nie było to daleko. Każde miasto o starym rodowodzie ma umowną granicę wiekowego śródmieścia: jakąś wodę lub ulicę idącą ciągiem byłych obwarowań. Tak jak i tu.

Po ferii barw i świateł reprezentacyjnego city, ciemnych, odrapanych uliczkach z oparami stęchlizny wokół, następowała krótka erupcja świateł i ruchu dwujezdniowego ringu, wieńcząc krzykliwie całą wielkomiejskość. Dalej już rozpoczynały się dawne przedmieścia.

Czemu „Dziadek” założył knajpkę właśnie tu, nie wiedziałem. Wgryzała się dawnymi lochami byłej poczty dyliżansowej w węglodajny grunt naniesiony przez lodowiec. Bodaj z urobku z tych piwnic wzniesiono dom na końcu brukowanej, wąskiej ulicy. Kłaniały się tu koślawo ku sobie, ku krzywym kocim łbom stojące naprzeciwko siebie jedno-, dwupiętrowe domy, ze sklepikami na parterze i balkonami na piętrze. Pobudowano je zaledwie niecały kilometr od rynku z ratuszem, przylegały od wewnątrz do ringu a otaczały je już od tyłu ogródki i sady.

Była to dzielnica Cyganów. Nie lubiano tu obcych, wieczorem można było stąd nie wrócić. Patrole wojskowe, mimo godziny policyjnej i powszechnego zakazu posiadania broni, nawet nie wychodziły tu ze swych pojazdów. Krążyła pogłoska, że z początku „Dziadek” miał do czynienia z mafią wymuszającą haracze. Przez jakiś czas notorycznie ginęły zaparkowane przed knajpą auta bardziej znaczących klientów. W końcu Cyganie unieśli się ambicją i pokazali, że na ich terenie nikt poza nimi nie ma prawa działać, wypłoszyli inkasentów, i więcej podobne nieprzyjemności przybywających „Pod psa” klientów już nie spotykały. To sprawiało, że „Pod psem” czuło się jak na wyspie, izolowanej od lądu żyjącego pod parasolem epidemii i stanu wojennego. Aby zaś Cyganie z przedmieścia pełnili dalej z oddaniem swą rolę, „Dziadek” zatrudnił Marka.

– Co tak ruszasz ustami, modlisz się? – szepnął blondyn, robiąc miejsce w drzwiach.
– Nie kpij tak prostacko.
W prawo była salka, gdzie upijali się miejscowi. Z lewej za barem uwijały się dorabiające do stypendium dziewczyny z Uniwersytetu. Na wprost schodziło się do piwnicy.
– Hej, jak to zima tego roku szybko przyszła.
– Co, śnieg pada? Mówiłem…
– Gówno nie śnieg, pingwiny przylatują, patrzaj se.
Dowcipowi odpowiedziała salwa śmiechu i zaraz paru pijaczków wyszło za nami na wąski korytarzyk.
– Księże plebanie, na dół to do „dziewczynek”.
– Zapraszamy tu, na wódeczkę, mniejszy grzech będzie.
– Duża gorzała, padnięta pała – posypały się rady zatroskanych kibiców.

Ku memu zaskoczeniu znajomy Jana skulił ramiona, pochylił cały do przodu i nie oglądając się za siebie, pospiesznie zniknął w piwnicy. Zdobyłem się na spory wysiłek, by nie stracić go z oczu.

Za kolejnymi drzwiami, już na dole, nie łamano przykazania z tablic Mojżesza. Dziewczynki, nieletnie gimnazjalistki i studentki traciły niewinność polityczną. Panowała tu moda na lekkie alkohole, hasz i trawkę oraz wegetarianizm. Sama dekadencja.

W oparach dymu dostrzegłem blondyna i Marka.
– Witam. Zachowujmy się naturalnie. Coś się stało, że po takim czasie?!
Ścisnąłem Marka za ramię i wskazałem skinieniem głowy w kierunku mego cicerone, gromko go strofując:
– Nie, nie! Posłuchajmy, Renate poruszyła bardzo ciekawą kwestię.

Blisko kominka, przy jednym ze stolików, skupiła na sobie uwagę obecnych, blondyna ostrzyżona „na zapałkę”. Była przyjemnie, po kobiecemu, zaokrąglona i mimo jej niskiego wzrostu, nawet ktoś nieprzychylny nie określiłby tego jako tuszy. Fryzurę i powłóczystą, prostą, tunikę, wzorowaną na mnisiej, wzięła z własnego wyobrażenia wyglądu wykreowanej przez Roidisa papieżycy Joanny. Pseudonim pochodził od imienia jednej z bardziej niezłomnych bojowniczek niemieckiej grupy terrorystycznej, o której ostatnio było głośno.

– A słyszeliście kiedyś o dwóch wolnościach?
– Do czego zmierzasz?
– A tak! Żebyś wiedział, już dawno przed nami ludzie rozgraniczyli dwa pojęcia wolności!
– To są czysto teoretyczne rozważania.
Renate, Anette, Sabine, też wybrały sobie formę gramatyczną! Pytanie, czy są tu teraz wszystkie? Rozejrzałem się.
– Ty, ksiądz. Ciekawe, chyba jeden z naszych? – doszedł gdzieś z boku czyjś szept.
– Jasne! Cały czas jesteśmy pod ich opieką.
– Dwie antynomiczne wolności. W systemie zwanym totalitarnym robotnik, niezasłużony politycznie nie wyjedzie za granicę. Nie dadzą mu paszportu immunologicznego! Nie ma wolności, zgoda. Ale w tak zwanej demokracji opartej nie na ideach, a na gospodarce rynkowej, robotnik też nie wyjedzie. Nie stać go na opłatę paszportową, ani na osobiste zabezpieczenia epidemiczne. Za pierwszym razem wolność ogranicza przynależność do grupy politycznej, za drugim – finansowej. Tam – zasługi i powiązania rodzinne, tu – pieniądz. Z punktu widzenia braku wolności, robotnikowi jest jednak wszystko jedno, dlaczego uwięziono go w jego kraju!
– Renate, wiemy, że idea walki z reżimem to utopia. Pojęcie wolności wysnuli intelektualiści, bo trzeba było się o coś spierać. To lep na robotnika, gdy go potrzebujesz, by wywalczył ci władzę. Do tego więcej wolności dla jednego człowieka, oznacza ograniczenie wolności kogoś drugiego…

Poczułem umówiony uścisk pod łokciem, jednocześnie Marek szepnął mi do ucha:
– Wychodzimy, uważaj na mnie.
Spróbowałem jeszcze zwrócić jego uwagę na blondyna, ale bezskutecznie. Szybko wyszliśmy jakimiś bocznymi drzwiami i znaleźliśmy się na powietrzu. Była już właściwie noc. Wyczuwało się świeżość, jaką zwykł dawać tylko mróz.
– Nie mogę słuchać tych wrogich dyskusji. Podżegacze…
– A tamten?
– Nie wiem, zwyczajny. To Łukasz, widuje się go czasem w towarzystwie Jana. Czyżby czymś specjalnie prosił się o uwagę ?
– Nie, nic. Była tu dziś Natalia, w ogóle bywa tu ostatnio?
– Oczywiście, jak zwykle.

Zamilkłem. Od tyłu posesja „Dziadka” przez zapuszczone ogrody graniczyła z maleńkim, starym cmentarzem, od czasu wprowadzenia repartycji na szczepienia preparatem na nowe mutacje, znowu użytkowanym. Gdy doszliśmy do przerwy w otaczającym go murze i stanęliśmy przed przerdzewiałą, wiszącą tylko na jednym zawiasie furtką, Marek wyjął z zanadrza świecę i zapałki.
– Przepraszam, ja tylko na chwilę – spróbował tłumaczyć. Przerwałem mu, unosząc i pchając opadłe drzwi.
– Przejdę się też.
Donośnie zaskrzypiało nieoliwione żelastwo. Nogi grzęzły to w nierównym żużlu, to w gliniastym błocie i kałużach. Wiedziałem, dokąd idziemy. Byłem świadomy tego celu, odkąd tylko, tam przed sklepem pomyślałem o Marku. Nie sposób było uniknąć właśnie dziś tego miejsca. To był obowiązkowy punkt rozkładu dnia, który trzeba „zaliczyć”, aby życie mogło iść utartym torem, zgodnie z resztą punktów tego rozkładu. Gdyby ominąć ten jeden, straciłyby sens wszystkie inne, i te poprzedzające, i te następne. Czy zawaliłby się wtedy cały świat?
– Zobacz!
Część skromnej tabliczki z nazwiskiem, nad jedną ze ściśniętych w zlewający się w kupę szereg mogił z żółtego piasku, przysłaniał bukiecik polnych kwiatów w kubeczku. Pochyliłem się, by odczytać dobrze mi znany napis.
– Więc to dziś.
– Tak, która to rocznica? – czy dwaj mężczyźni mogą zadawać bardziej banalne pytania nad grobem kobiety, której wspomnienie zabiera im co roku, obu o jednej porze spokój?
– Anna…

Marek postawił świecę. Popatrzyłem jeszcze raz na kubek z kwiatami. Wydał się mi znajomy. Ależ tak, to na pewno kubek z plebanii. Ten kształt i wzór, te kubki robiono jeszcze na zamówienie dla klasztoru.

Wokół była ciemna noc. Przyłożyłem zapałkę do świecy. W ciemności drgał maleńki płomyk.

Druga część (zakończenie) jutro


Opowiadanie zostało wyróżnione w 11 konkursie literackim “Fantazje zielonogórskie” organizowanym przez AdAstra w 2021 r., pod tytułem “Nędzne nadzieje” w nieco okrojonej formie.

Odcinek 22 i ostatni

Mieczysław Bonisławski


Nastaje chwila ciszy. Choć ciąży wszystkim trzem kobietom, żadna nie kwapi się do jej przerwania. Bo i niby która z nich może coś tu powiedzieć bardziej mądrego, która pociągnąć to dalej?

Wracamy do konkretów. Dochodzeniówka! Relacjonujcie jeszcze raz, co mamy w zeznaniach?
Ale w których? Znaczy się, o jakie podłoże chodzi?
Matka powiedziała…, że jak weszła na budowę…, to chłopiec leżał na wznak, a mężczyzna…, konkretnie nasz podejrzany…, kładł się na niego, czy tak?
Tak… Zaraz… To tu… Proszę: „Próbował rozpiąć mu spodenki. Chciał go wziąć siłą”… Tylko jej szybka i zdecydowana reakcja uchroniła chłopca przed gwałtem… Według zeznania.
Jesteście w stanie przedstawić zeznania innych świadków? Z tego co daliście w papierach, wynika, że to jest jedyna relacja jaką dysponujecie? Dochodzeniówka, nie śpijcie!
​Słychać jak ​Śledcza wzdycha, można sobie wyobrazić, jak tylko kiwa głową i zrezygnowana, po raz drugi, tym razem ostentacyjnie, klepie ręką w notatnik.
Zastanawiacie się cały czas nad tym, co z tego co powiedział w hipnotycznym transie podejrzany jest prawdą, a co nie jest? Psychologia, jak to rozdzielacie?
No, proszę, ani nie zastanawiam się, bo może na próżno, ani bezproduktywnie niczego nie rozdzielam… W tej sytuacji jesteśmy uprawnieni do szukania co najmniej trzech, nie, nawet czterech rodzajów „prawd”…
Co proszę?
A rodzaje tych „prawd” określalibyśmy przez różny stosunek emocjonalny pacjenta do jego przedstawień? Powiążmy to z charakterem motywacji…
W najprostszym przypadku na przedstawienia badanego nie nakładają się żadne emocje ani motywacje z których by one płynęły. Jedynym ograniczeniem jest sama pamięć oraz obiektywna perspektywa, z której człowiek oglądał i zapamiętał opisywane zdarzenie. To nie jest nawet wspomnienie, ale zapis, kalka. Mamy z tym do czynienia, gdy pacjent mówi prawdę, w takim rozumieniu, jakie reprezentuje tutaj pion dochodzeniowy …
​Śledcza [głośne i dosadne prychnięcie]
Biegła [w reakcji na zachowanie Śledczej głos się lekko zmienia, oddech przestaje być miarowy]
Ta prawda też jest oczywiście względna, ale w przydatnym dla postępowania przybliżeniu, sąd uznał by ją za podstawę do orzekania bez żadnych warunków ograniczających. Wszystkie pozostałe przypadki, zespół sędziowski oceniłby jako przeciwważne temu pierwszemu, czyli jako fałszywe świadectwo podejrzanego, mataczenie z jego strony, w celu uniknięcia odpowiedzialności…
​Śledcza [zajadle]
Oczywiście dla psychologa zbrodniarz nie odwraca od siebie podejrzeń…? On w ogóle nie kłamie…
Biegła
…niezupełnie…
​Śledcza [kpiąco]
…a jak już mu się zdarzy, to nie z jego winy? Psycholog w każdej sytuacji znajdzie usprawiedliwienie, prawda…? Obiektywne… Nie związane ze złą wolą…. bandziora… Naukowe…
Biegła [bierze się w garść]
Może nie usprawiedliwienie, ale wytłumaczenie. Może nawet nie… Wyjaśnienie. Naukowe wyjaśnienie, które jest nota bene bardzo pomocne w prowadzeniu postępowania.
​Śledcza [z pozytywnym nastawieniem]
Masz moja droga na myśli profilowanie…?
Biegła [triumfuje; ucieszona, że wreszcie znajduje wspólny język ze Śledczą]
No widzisz! Właśnie! Badany może przedstawiać jako wspomnienie swoje marzenia. Wspomnienie de facto zdeformowane, ale jednak wspomnienie. O ile tylko te marzenia inspirowane są jego doświadczeniem, wynikają z tego co naprawdę przeżył. I to przeżył mocno, głęboko.
Nie jest to działanie celowe, świadome, pacjent wspomina fakty, podświadomie poddane obróbce wynikającej z wrodzonego eudajmonizmu, ludyczności. Te wspomnienia, choć bazują na pamięci epizodycznej, zdecydowanie ukierunkowane są na to, co człowiek, który je uwalnia, chciałby, aby miało miejsce, zamiast tego, co zdarzyło się naprawdę.
Tyle tylko, że nie chodzi tu o same fakty, ale o ich ocenę i wzbudzane przez nie emocje. Podejrzany w takim przypadku może zmieniać kolejność rzeczywistych wydarzeń, a przede wszystkim ich znaczenie. Jednak trzyma się w zasadzie realnych doświadczeń za to chętnie zmienia związki przyczynowo-skutkowe.
Słowem, nie przeinacza niczego co jest związane z bytem czystej materii, nie mataczy też w celu osiągnięcia materialnych korzyści. Jego osobowość, niejako bez porozumienia z nim samym, dąży przede wszystkim do zadowolenia i osiągnięcia poczucia szczęścia.
Prawdą, w takim sądowym rozumieniu, są tu na pewno albo przyczyny, albo skutki. Rzadko i jedno, i drugie, a przynajmniej w niewielkiej części. Prawidłowo rozdzielając fakty od marzeń, możemy profilować motywy sprawcy.
​Śledcza [znudzona]
– Możesz krócej, za chwilę pierwsza gwiazdka…
Biegła [lekceważąco; dalej swoim mentorskim tonem naukowca]
Już, już.
Trzecią możliwością są fantazje, twory płynące z wyobraźni, czyli z nieświadomości, na które badany nie ma żadnego wpływu.
Ich powstawanie pozostaje w zasadzie poza pacjentem, nie tylko poza jego rozumem, ale nawet poza kontrolą jego własnej osobowości.
Fantazje pozostają też, niestety, poza wszelką kontrolą psychopatologa, nie dają się w żaden sposób sklasyfikować, poddać jakiejkolwiek logice. Dlatego bardzo rzadko bywają przydatne śledczym do opisu, czy oceny podejrzanego.
W konsekwencji, to najgorsza dla nas sytuacja, dotycząca tego, co uzyskaliśmy podczas transu hipnotycznego. W przypadku przestępcy takie wizje mogą być nieświadomą formą ucieczki od rzeczywistości, gdy sprawca sam jest przerażony ohydą tego, co uczynił.
Ale równoprawna jest sytuacja, gdy pojawienie się fantazji, może oznaczać, że badany symuluje tylko proces. Zdarza się to wtedy, kiedy hipnoza nie udaje się, a przestępca widzi swój cel w zwodzeniu badającego.
Oskarżyciel [z niedowierzaniem]
Będziemy się przekonywać, że to jest w ogóle możliwe?
Biegła [z głębokim przekonaniem]
Jeżeli powodem zbrodniczych zachowań jest choroba, to może ona chwilami ustępować, a wtedy chory powraca do racjonalnych zachowań i osądów.
Oskarżyciel [upewnia się]
Powiedzcie, pedofilia jest taką chorobą?
Biegła [zmartwiona]
Niestety niewiele jeszcze wiemy o pedofilii. Podobnie zresztą jak i o innych zaburzeniach seksualności. To jednak wstydliwy obszar chorobowy a badania nad tymi jednostkami nie mają takiej aprobaty społecznej, jak choćby laryngologia, czy zwykła okulistyka…
​Śledcza [zapalczywie przerywa obu kobietom; niemal wykrzykuje]
Jest jeszcze jedna możliwość! Którą ignorujesz…!
Biegła [z niedowierzaniem]
Tak? Jaka?
Śledcza [energicznie; wyrzuca z siebie zdanie po zdaniu, z przerwami]
Kłamstwo… Przemyślana obrona przed zarzutem karnym… Zbrodniarz, dzięki niemu, przeczy swojemu udziałowi… I kieruje śledztwo na ślepy tor…
Biegła [z ulgą; słychać odsuwane krzesło; wstaje; ma ochotę się roześmiać]
No proszę ja ciebie, ale wtedy to nie są ani marzenia, ani fantazje, tylko przygotowane z premedytacją fałszywe świadectwo. Wspomniałam może już o tym? Jako o równoprawnym symulowaniu…
Oskarżyciel [niezadowolona]
Dochodzeniówka, pofantazjujcie w końcu trochę o tym, co też nasz podejrzany powiedział?
​Biegła [z nową energią; słychać jej kroki wokół biurka]
Jednak dla mnie bardzo mało wiarygodny jest opis wydarzeń, jaki nam przedstawiła Matka.
Oskarżyciel [zaskoczona; zdegustowana]
No to, to już zakrawa na psychologiczne mrzonki! Opanujcie się biegły!
​Śledcza [niespodziewanie bierze w obronę biegłą; słychać odsuwane krzesło]
A dlaczego nie? Bezstronny świadek… Za bardzo zaangażowana…
Oskarżyciel [głośne klapnięcie ręki o blat; odsuwane krzesło; ze złością]
Dosyć! Jak matka może nie być mocno zaangażowana w takiej sytuacji?
​Śledcza [słychać kroki]
Praktyka dochodzeniowa… Mówi… Wiarygodność takiego świadka… uznajemy za niewystarczającą.
Biegła [waha się; z zastanowieniem]
Zatem, jest możliwe… Jednak tak, to jest nawet bardzo możliwe… Mój pacjent mógł zostać wmanewrowany w to wszystko. A co z tym zabójstwem nauczycielki…?
Oskarżyciel [obrusza się]
Nie mówmy tu o zabójstwie! Ktokolwiek coś takiego w ogóle sugerował…?
Biegła [przystaje, kroki milkną]
Bardzo przepraszam – kilka osób: Dziennikarz, Ojciec, Trener, „Duch”…
Oskarżyciel [słychać szelest ubrania i skrzyp krzesła; odwraca się ku biegłej]
W szczególności ten „Duch”…! Przecież to nie muszą być nawet rzeczywiste osoby. Znamy je tylko z opowiadania…
Biegła [z werwą; znowu słychać jej kroki; potem przystaje; z zastanowieniem]
To może jednak spytajmy o nie podejrzanego! A właśnie, dlaczego nie ma go na tym podsumowaniu?
Śledcza [w zamyśleniu; zastanawia się]
Imaginacje… Może wsparte strachem przed odpowiedzialnością?
Oskarżyciel [słychać szelest ubrania, skrzyp krzesła]
Właśnie tak!
​Biegła [nie daje za wygraną]
Proszę, a czy ktoś w takim razie sprawdzał, czy takie osoby może istnieją?
​Śledcza [cedzi słowa, przerywa w zastanowieniu; przystaje, znowu robi krok]
Prawda… Marzenia… Fantazje… Kłamstwa z premedytacją…. Jak do tego podejść?! Ja już nie wiem, jak oceniać te senne mary…
Biegła [z entuzjazmem, też słychać jej kroki]
Sprawdźcie te poszlaki może? Czy był taki wypadek? Czy są takie treningi w szkołach? Przyduście innych dziennikarzy śledczych z gazety, może? A co, sam ten Demianiuk, nic na niego nie macie? No proszę, na pewno ma pękatą teczkę…
Oskarżyciel [denerwuje się]
Pójdziemy za daleko! Mamy prostą sprawę o pedofilię i nierozgarniętego, młodego mężczyznę, nigdzie nie pracującego, o podejrzanej opinii…
Biegła [oskarżycielsko]
Ten nierozgarnięty mężczyzna o podejrzanej opinii bardzo by chciał przedstawicielom władzy osobiście objaśnić wszystkie wątpliwości w sprawie
O… Te na temat opinii o nim, również… Właśnie to mi, jako psychopatologowi, który go prowadzi, wyjawił.
Oskarżyciel [tonem nie znoszącym sprzeciwu]
Nie komplikujmy tego o jakieś wątki związane z zabójstwem, czy działaniami operacyjnymi organów bezpieczeństwa. Koniec analizy!
Biegła [oschle, oskarżycielsko]
Bez kontaktu z podejrzanym, bez jego ostatniego słowa, no proszę… Może to jest niemożliwe? Po co go tu ściągnięto z aresztu, może po to, aby postał za ścianą…?
​Śledcza [przystaje jak słychać z odgłosów z tyłu za siedzącym Oskarżycielem]
Ci ludzie… Nie poszliśmy tym tropem w postępowaniu. A to jest ciekawe…
​Biegła [to samo]
Ta Matka… A jeżeli ma jakiś ukryty motyw… Zatem, z psychologicznego punktu widzenia… proszę, mogła kłamać…
​Śledcza [z rosnącym zaangażowaniem powoli wylicza]
Zeznania nie są jednoznaczne… Podejrzany przedstawia to inaczej… Mamy tylko słowa Matki… Żadnych dowodów… Ani jak to zweryfikować…
Biegła [emocjonalnie; odkrywczo]
Może jednak są jakieś inne powiązania? Jednak podejrzany burzy zarysowany układ tego „Ducha”, pracowników operacyjnych i tej nauczycielki… Zatem i Matkę mogli wplątać przeciwko niemu…
Oskarżyciel [zdecydowanie]
Psychologia! Dochodzeniówka! Skończyliśmy…
​Śledcza [tak samo; nie reaguje na ton Oskarżyciela]
Zastanówmy się. Tutaj są dodatkowe powiązania… To może być przełom… Nowy kierunek postępowania…
​Biegła [prowokacyjnie; zacietrzewiona]
Może ustalamy czy człowiek dokonał przestępstwa, czy nie? Czy jest coś, co pomoże ocenić, czy mamy do czynienia z chorym na pedofilię, czy też z zupełnie zdrowym człowiekiem, jest dla niego, może, bardzo ważne… Ten człowiek czeka za drzwiami… Czeka na to, co zrobimy. Może od tego zależy, czy wróci do celi, czy do domu? To chyba ważne, gdzie spędzi najbliższe dni, miesiące a może i lata? Bo o dzisiejszej Wigilii może, oczywiście, zapomnieć…
Oskarżyciel [z trzaskiem zamyka podręczną torbę, sarkastycznie]
Ustalmy, że wszystko jest jasne! Stawiamy się po Nowym Roku na zamknięcie postępowania. A podejrzanego, póki co, wysyłamy z powrotem do celi… Zgodnie z tym, co zasugerowała nasza psychologia…

Prokurator spogląda na obie kobiety i nieoczekiwanie wybucha śmiechem. Aż trudno ją poznać, jeszcze przecież nie słyszeliśmy jej śmiechu.

A my co? Pora do domu – i całkowicie rozluźniona, po prostu, szczebiocze – Za chwilę Wigilia… Zostały wam jeszcze jakieś ostatnie zakupy, czy już tylko końcówka gotowania, drogie panie? A właśnie, dostałyście karpia? To ta afera z zeszłego tygodnia, pamiętacie? Tu to dopiero nadałam tempo! Inaczej wszystkie kobitki w Zielonej Górze utłukły by na święta prokuraturę w miejsce tych ryb…

Teraz śmieją się wszystkie trzy. Śledcza szturcha pod ramię Psycholog, a ta lekko popycha Oskarżenie ku wyjściu. Po chwili, swobodnie rozmawiając, odchodzą z pola słyszenia. Ich głosy rozmywają się, w końcu nikną.

MINĘŁY ŚWIĘTA I SYLWESTER. JESTEŚMY JUŻ W PIERWSZYM MIESIĄCU NOWEGO ROKU


Piątek, 07 stycznia, przed pierwszą wolną sobotą karnawału

godz. 11:10

Święta, święta i po świętach. A przed nami pierwsza w tym roku wolna sobota. Pierwsza z dwunastu… I pierwsza w karnawale (wczoraj mieliśmy Trzech Króli). W taki tydzień nastrój w pracy psują mi przede wszystkim wszelkie niezałatwione sprawy sprzed Bożego Narodzenia, do których muszę teraz wracać… i je kończyć… Macie tak samo?

Są umówione na rano. Na rano, czyli po jedenastej. Prokurator już jest i krząta się po pokoju. Czeka, spogląda na zegarek, porządkuje papiery. Zbliża się koniec opowieści. Przyjrzyjcie się więc jeszcze raz głównym bohaterom. Oto Prokurator, Psycholog, Śledcza i Olek. Tu, w pokoju nikogo więcej nie spotkacie… Ale bądźcie pewni, że moja opowieść dla was tutaj się nie urwie. Nie w taki dzień. Póki co, posłuchajcie ich… A potem, już naprawdę na sam koniec, przeniesiecie się jeszcze w pewne przyjemne miejsce…

Odcinek 21

Mieczysław Bonisławski

To może już lepiej tak:

Czasem nie dziwię się tym twoim kolegom. Czy ty nie możesz znaleźć sobie innych przyjaciół, może jakieś dziewczynki? Ta Dunajówna, mieszka w bloku naprzeciwko, kilka razy pytała o ciebie. Jest z twojej klasy…
Mamo! Mam się bawić z dziewczyną?!
Dlaczego ty jesteś taki dziwny? Przecież dziewczynki to też ludzie. A nie przeklinają, nie biją się. Po co ci taki Czarek ze Sławkiem? A Remiszewskich i Szczepańskich unikaj, to łobuzy i nic dobrego z nich nie wyrośnie…
Co, mały na łobuzów trafił? W takiej szkole, to dopiero potrafią tak „wyuczyć”, że pożal się Panie Boże – „a ta jeszcze nie poszła sobie!” Cały czas tu stała? I czego ta wiedźma oczekuje, że co, że ja jej wszystko opowiem, jak na spowiedzi? „O, niedoczekanie twoje…!”
A co to, droga sąsiadko, jeszcze pani nie wysiadła? Tak sąsiadka zamilkła, że myślałam… Bo to „Centrum”… Właśnie przejechaliśmy. Mój Boże, przegapiła pani! – udałam głupią.
Nie, do mojego jeszcze dwa przystanki… Dzisiaj do roboty jadę, nie na miasto. To, dopiero w przyszłym tygodniu.
Ach, no tak… Do pracy, sąsiadka, spieszy się…
Tego Czarka i Sławka, to ja znam. Z tych dwóch klatek, chłopaki… A ten Remiszewski, Szczepański, to też z naszego osiedla…? Bo chyba o nich dotąd nie słyszałam…
– Nie, to chłopcy ze „Słonecznego”. Tam, po drugiej stronie Łużyckiej… Nieważne, nie ma o czym mówić, sąsiadko. To co z tymi zakupami w przyszłym tygodniu?
Tak, „Słoneczne” też chodzi do tej nowej szkoły, do „jedynki”. To by się zgadzało.

Odwróciłam się. Niedobrze by było tak zupełnie zignorować to babsko, ale nie chciało mi się gadać, sięgnęłam po papierosa. Nie, no jasne, pamiętałam, że w autobusie się nie pali. Nie zamierzałam go zapalać, ale zaraz mieliśmy wysiadać. Była szansa, że w milczeniu przetrzymam tę szarżującą plotkarę. Ta jednak nie dawała za wygraną:

I co Januszek, ma kłopoty w szkole, z chłopakami z innego osiedla? Biją go? czy odwrotnie, wciągają do swojego chuligaństwa?
„O tak! Tylko tego brakowało, abym ci się teraz zwierzyła z problemów szkolnych syna, z tą Barczyńską, z kolegami z klasy. Jutro, gdzież tam, jeszcze dzisiaj do wieczora, byłby to temat numer jeden po wszystkich klatkach w naszym bloku. Czy ty się nigdy nie odczepisz babo?!”
Coś widzę, że nie chce o tym sąsiadka specjalnie mówić. Ale to chyba jakiś poważniejszy problem? Mówili w bloku, że szkoła wysłała syna do poradni psychicznej. I sąsiadka jeździ z nim chyba do jakiegoś psychologa, zdaje się, tak?
„No to pięknie! Baba jednak rozsierdziła się i teraz złośliwie rozgada naokoło Bóg wie co. Zrobi z Januszka jakiegoś psychopatę…”
Sąsiadka ma takie duże zmartwienie, czy tylko ze mną nie chce gadać? Coś ja myślę, że to ze mną nie chce… Za prosta baba jestem dla pani byłej dziennikarki, tak? Za wysokie progi? Ale niech sąsiadka pamięta, kto zajdzie wysoko, dłużej spada. A w ten sposób gębów pani ludziom nie zamknie.
„Niech ją cholera weźmie…” Z nerwów wypadła mi z rąk paczka „Carmenów”. Pudełko było już prawie puste, więc niewiele się rozsypało pod siedzenia…
Osiedle może i nowe, młode. Ludzie jeszcze się mało znają, ba, prawie w ogóle się nie znają. Ale i tak milczenie na nic się tu zda. Ludzie, czego mają się dowiedzieć, to i tak się dowiedzą. I będą gadać! A co będą gadać? Dobry Panie Boże, kto to wie? To co im ślina na język przyniesie. A i same języki bywają złe, oj, jak bardzo złe… Co to ja nie wiem?
„Ty sama masz najgorszy ozór z możliwych. Trajkoczesz nim o wszystkich, że aż głowa boli. A jakie głupoty… Czego ty babo nie wymyślisz, a czego sama nie pododajesz…?”
A stara Majdrowa mogłaby po sąsiedzku ludziom objaśnić, złe słowo zamienić na dobre, podłe kłamstwo – na, trudną, bo trudną, ale prawdę. Każda prawda lepsza od złośliwego domysłu.
„Wiedźma!”
Ale Majdrowej się nic nie mówi. Majdrową zbywa się milczeniem. Zamiast jej zawierzyć.
„Tylko tego mi jeszcze brakowało!”
I to milczenie, jeszcze może się obrócić przeciwko.
„Co za złowieszcza Kasandra”. Aż sama roześmiałam się w duchu z tego porównania antycznej klasyki ze zwyczajną pleciugą, klekotką rodem z najbardziej złośliwego magla.
Takie wywyższanie się nie skończy się dobrze. Tu w bloku żyjemy wszyscy równi, jak w jednej rodzinie…
„Musiała, musiała mieć to ostatnie słowo. I pewnie by ją skręciło, gdyby powiedziała coś mądrego, na poziomie?”
Oho… – zabrzmiało to niezwykle złowróżbnie.

Autobus skręcił ze swojej trasy i podjechał pod pogotowie. Ranny wysiadł.

Widzisz Januszku, nic strasznego się panu nie stało. Pójdzie na pogotowie, opatrzą go i… Niedługo wysiadamy. Przygotuj się.
„Te problemy z Januszkiem. Rzeczywiście, może poświęciłam mu w pewnym momencie całe swoje życie, może karierę” – uśmiechnęłam się sama do siebie – „Co się z nim dzieje? Czy to moja wina? Może jestem złą matką? Skoro przestałam pisać i pracować, po to by lepiej wychować syna i w efekcie, ani go dobrze nie wychowuję, ani nie piszę, nie pracuję…?”
„Powoli robię się stara. Zaczynają się problemy z przekwitaniem. Czy ja zmarnowałam całe swoje życie?”
Januszek wstał i zaczął przepychać się ku drzwiom. Przed oczami stanął mi jak żywy ten ranny z przetrąconą przez drzwi łapą. Krzyknęłam na syna, poleciałam za nim, złapałam. A w domu była przecież jeszcze Tosia i Zbyszek.

– Ty głupi padalcu, dzień był wtedy parszywy, ale moje życie nie było takie. Osiągnęłam wielki sukces, spotkało mnie przeogromne szczęście, o którym ty po prostu, zboku, nie możesz mieć żadnego, najmniejszego pojęcia, rozumiesz?!
Olek nie obraził się. Sprawiał wrażenie zatroskanego opowieścią Alicji. Zupełnie poważnym, takim analitycznym, profesorskim tonem podsumował:
– Barczyńska przedwczoraj zginęła w wypadku na Krośnieńskiej. Z samego rana wjechała samochodem brata pod parowóz składu towarowego. Powstała plotka, że jechała od kochanka, ale nie od pani męża. Ludzie mówią, że to był Wytrykus, ten sekretarz.
– Bzdury! – żachnęła się kobieta – Ludzie wygadują bzdury. Tak samo o tym Wytrykusie zresztą, jak i o moim mężu. Bolek z nią…? – wybuchnęła bardzo serdecznym śmiechem. I taka jeszcze, ubawiona, spróbowała zgasić Olka – Dzisiaj opowiedział mi o wszystkim znajomy dziennikarz, przyjaciel rodziny.
– Czy nie Demianiuk przypadkiem? – odgryzł się.
– Demianiuk. A ty skąd to wiesz…?
– On wszystkim dużo opowiada. Dużo ciekawych historii. A czego pani się od niego dowiedziała?
– Mąż odkrył, że ta Barczyńska rzeczywiście uwzięła się na Januszka. I zamiast mu pomóc, nic nie zrobiła, gdy koledzy z klasy mu zaczęli dokuczać… I on zbierał na to dowody, dokumentował całą aferę. I do tego, Demianiuk powiedział mi, jak Januszek to bardzo przeżywa, że skrywa się właśnie tutaj, na tej budowie. I żebym tu do niego przyszła, bo tu grozi mu wielkie niebezpieczeństwo…

Chrenowicz wyjął nieco już podniszczoną, zagniecioną w części widokówkę ze Schwiebus. Podetknął ją Alicji przed oczy.
– Znalazłem tę kartkę na miejscu śmierci Barczyńskiej. Chyba nie zgubił jej żaden z gapiów. Coś mi mówi, że zapomniał ją zabrać ktoś, kto był zamieszany w to zdarzenie. Bo to nie wygląda mi na zwyczajny wypadek… Widziałem tę pocztówkę… Pokazał mi ją…
Alicja wyrwała obrazek z rąk mężczyzny. Zachłannie rzuciła się na sztywny, kolorowy prostokącik.
– Tak… Przypominam sobie, sam ten widoczek i ten polski dopisek „Świebodzin”, pod skreślonym odręcznie „Schwiebus”… Tylko kto mi go pokazywał? Gdzie to było…?
Energicznie odsunęła Olka na bok. Popchnęła Januszka ku wyjściu i nie oglądając się, podążyła za chłopcem. Na odchodne rzuciła jeszcze tylko zbaraniałemu Chrenowiczowi, którego zaskoczenie zupełnie sparaliżowało, złowróżbne memento:
– Już wiem o jakim niebezpieczeństwie mówił ten Demianiuk. Idę na milicję pieprzony zboczeńcu. Ale jeżeli się okaże, że skrzywdziłeś mojego synka, że zdążyłeś mu coś zrobić, żadne więzienie nie ochroni cię przede mną!
Koniec z czekaniem na cud, sama zaczynam znowu pisać swoje życie. Drogi wujciu Świtała, zmieniam kartkę w maszynie mojego ojca na czystą i zaraz się przekonasz, co ja jeszcze potrafię…!
A ta widokówka będzie niezaprzeczalnym dowodem. Zobaczysz, pożałujesz chwili, w której mi ją pokazałeś w swoich ohydnych zboczonych łapskach. Ten las pod Broniszowem i ten deszcz… Nie trafił cię wtedy piorun, ale teraz ja miotam piorunami.
We wszystkich zboczeńców tego miasta!

ostatnia kartka maszynopisu w segregatorze

segregator ma zaklejony numer na grzbiecie, jest tylko napis „sygnatura akt”, ale też z zamazanym ołówkiem kopiowym numerem; brak opisu czy zestawienia stron, a karty nie są zszyte zalakowanym sznurkiem z odciskiem pieczęci, stąd nie sposób stwierdzić, czy jest to cały komplet dowodów, czy tylko ich część; czy jest to koniec zeznań i historii, której one dotyczą, czy też istnieje jeszcze dalszy ciąg?

czytanie zakończono 23 grudnia, godz. 12:50

Piątek, 24 grudnia, Wigilia
godz. 9:30


Widzą się tam gdzie ostatnio.
Psycholog i Strażnik. Reszta ma pojawić się później. Tak zarządziła Psycholog. To spotkanie, sam na sam ze Strażnikiem, to jej osobista inicjatywa, o której nie wspomniała Prokurator.
Strażnik podaje jej przez stół pomięte kartki. Pozbywa się ich wręcz, z wyrazem głębokiej boleści na twarzy. Wywołuje to jej nagłe, pełne niezrozumienia spojrzenie.
Mężczyzna nawet nie udaje, że tego nie dostrzega. Nie, nie bawi go to, nie czuje też wobec kobiety zawiści. Jednak milczy, nie chce jej niczego ułatwiać.
Ona ujmuje kartki w dłonie. Rozpościera je, wygładza. Celebruje ten moment dłuższą chwilę.
W końcu pyta:
Całe to będzie oznaczało coś, czego będę miała się domyślać?
Strażnik spogląda jej prosto w oczy. Twarz wykrzywia grymas niezrozumienia i zniecierpliwienia.
Psycholog nie ulega:
Może jednak masz coś jeszcze do dodania?
– Czy ja mam jeszcze coś do dodania? To chyba jest oczywiste, że przekazałem władzom w pełni prawdziwy i rzeczywisty obraz sytuacji…?!
Chciałbyś może coś jeszcze…?
Strażnik demonstracyjnie rozgląda się wokół. Ogarnia całe otoczenie gestem rozczarowania, że nikogo więcej z nimi nie ma. To samo przebija z jego pytania:
– Czy Śledcza i Prokurator nie czytały tego jeszcze lub nie będą czytać tego w ogóle…? Czy nie będzie ich dzisiaj?
Czytały, no proszę. Może jednak rozmawialiśmy o tym? I będą o jedenastej. Najpierw jednak chciałam porozmawiać tylko z tobą. Może jeszcze coś dodasz, coś, czego nie chciałeś mówić przy tamtych…? Mamy jeszcze godzinę. Godzinę kiedy możemy bez nich pogadać, coś niecoś podciągnąć…
Strażnik spogląda z politowaniem. Nie obrusza się, nie okazuje pretensji. Chce pozostać łagodny, przyjazny, wyrozumiały. Tak, chce najwyraźniej okazać jej łagodną wyrozumiałość, dając jednocześnie do zrozumienia, jak bardzo ona sama nic nie rozumie.
– Ale ja nie mam żadnych tajemnic. Ani nic do ukrycia. Zwłaszcza teraz, kiedy jeszcze nie jest za późno, aby mnie dokładnie wysłuchać i coś zmienić.
Tak? – kobiecie nie udaje się ukryć doznanego zawodu. – Sądziłam, że ci jeszcze jakoś pomogę, że uchronię przed nimi.
– Czy coś ma mi zagrażać ze strony władzy i jej organów?
No, proszę… – obrusza się Psycholog. – Co to znowu za naiwne pytania? Chyba zdajesz sobie sprawę z powagi sytuacji?
– Ja? Jak najbardziej. I to lepiej niż obywatelka i te dwie funkcjonariuszki, powołane do sprawowania władzy w tym kraju. Na nieszczęście mieszkających tu obywateli…
Psycholog w lot pojmuje swoją pomyłkę. Z jednej strony nie chce stresować mężczyzny bez konieczności i ponad miarę, chce go ochronić przed zbędną mu w tamtej chwili przygniatającą prawdą, a z drugiej – odczuwa potrzebę jak najszybszego powrotu do swojej służbowej roli bezstronnego analityka. Próbuje pogodzić te dwa, przeciwstawne imperatywy:
Niech i tak będzie…
Nie kończy, zdając sobie sprawę z irracjonalności i infantylności tego, co chce powiedzieć, zrobić.
Nie kończy, bo mężczyzna przerywa jej, wchodzi w słowo:
– Żadne „niech i tak będzie”. Czy obywatelka nie rozumie, że nikt lepiej ode mnie nie czuje powagi sytuacji!
To twoja przyszłość, twoja sytuacja osobista…
– Czy ja wyglądam na kogoś, kto będzie potrzebował pomocy…
Tak!
– …kobiet?
Psycholog zamiera. Na jej twarzy maluje się rozpacz przegranej. Rozumie swoją bezsilność. A Strażnik kończy rozpoczętą myśl:
– Czy Śledcza i Prokurator na pewno to przeczytały lub przeczytają? Czy na pewno tu przyjdą? Czy jak wszyscy inni i one chcą mnie oszukać!?
Nie sadzę, trochę je znam, ostatecznie… Tylko, że, proszę, coś z nimi jest nie w porządku. Jakby nie były sobą… Kryją kogoś, ochraniają…?
– Boją się prawdy albo poznały ją na tyle, że chcą ją ukryć! Nie jest im na rękę! Bo one są właśnie takie…
No proszę, czyli znacie się? Mają jakiś powód, aby ukręcić łeb sprawie, ale mi o nim nie powiedziały?
– Skądże znowu, drogi człowieku. Skąd by się miały wziąć u mnie takie znajomości…?
Zachłystuje się. Nabiera powietrza. Wypuszcza. Łapie oddech i kończy:
– Ja obywatelce już nic więcej nie powiem. I poczekajmy na tę milicjantkę i na tamtą drugą przedstawicielkę państwową. Bo wytłumaczę to wam wszystkim dokładnie jak już będziecie razem i w komplecie. I tak, aby w końcu każda z was zrozumiała. Bo obywatelka, gdy spisywała to wszystko, nie była w stanie pojąć tej całej prawdy, którą tylko ja potrafię wytłumaczyć, wydobyć na światło dzienne i objaśnić. A opowiadałem to, co opowiadałem, aby to zapisać, ale to był tylko taki wstęp do tego, co powiem. Bo ja zrobiłem sobie taki pretekst, abym mógł potem ja, osobiście i w bezpośredniej rozmowie wyjaśnić wątpliwości. Bo przecież rozbudziłem wątpliwości w was trzech. Ja, wojownik, „Czarny Koń”. I spełnię swoje powołanie, bo odpowiem na pytania, które ten, tak nieporadnie spisany tekst w was wyzwolił. Bo co taka kobieta jak ty, może sama, drodzy ludzie…?

Do przyjścia Prokurator i Śledczej pozostaje już niecałe półtorej godziny…

Piątek, 24 grudnia, Wigilia
godz. 11:10

Jak widzicie w ten dzień nie wyciągam was nigdzie z domu. Tak samo jak z samego rana, tak i teraz, przed południem, robicie sobie, co tam wam wypada, a ja opowiadam, co się dzieje. Możecie słuchać niczym radia, robiąc ostatnie porządki w mieszkaniu albo układając talerze na stole w pokoju z choinką. Albo siadacie sobie w kuchni i kroicie karpia i próbujecie, płynnej jeszcze w tej chwili, zalewy, a ja siedzę naprzeciwko, z drugiej strony stołu i gawędzę niczym wiekowa starowinka, sąsiadka lub baba ze wsi, co przywiozła szynkę i baleron na święta, a teraz rozgrzewa się gorącą herbatą z miodem i cytryną, popijając ją z trzymanego oburącz porcelanowego kubka. Chusta opada jej z czoła, poprawia ją wolną ręką, drugą trzymając ucho naczynia z tym gorącym, parującym płynem…
Albo siedzimy przy pustym jeszcze, ale już uroczystym stole wigilijnym, w pokoju gościnnym i gadamy sobie przy kawie lub lampce koniaku. Ubrani jesteśmy nie tak domowo, bardziej wizytowo, co dobrze oddaje nastrój tej towarzyskiej kawy. I w tym dalekim od domowej roboty czasie, ja opowiadam, opowiadam, opowiadam… A ty słuchasz i słuchasz, sięgając po każdym jakimś bardziej intrygującym zdaniu po filiżankę z kawą.
W każdym domu słuchacie mnie inaczej. A może nie jesteście w domu, tylko w pracy. Wigilia to przecież normalny dzień roboczy. Normalny? No, może jeszcze z rana. Ale tak już po dziesiątej, a na pewno przed dwunastą i u was pojawia się ktoś z rady zakładowej z jakąś paczką i życzeniem dla pracowników? A może nawet sam kierownik, szef, ktoś z dyrekcji? I nawet jak nie pracujecie w ten dzień o te dwie godziny krócej niż zwykle, tak jak w soboty, to i tak, im „starsza” godzina, tym mniej pracy, a więcej rozmyślań o rodzinie, o życiu, o Wigilii.
Czy ktoś jest samotny? No tak, dla was ta opowieść może być ratunkiem na te trzy puste dni, w których nagle przestajecie być komukolwiek potrzebni. Ale teraz, szczególnie was, muszę przeprosić. Bohaterowie mojej opowieści mają liczne rodziny i bliskich znajomych, z którymi prowadzą ożywione życie towarzyskie. Czy sprawi wam to przykrość, czy wzbudzi wasz smutek, żal…
U Makarewiczów już od dawna rodzinne życie toczy się normalnie. Duża żywa choinka to jak co roku domena i zadanie Majora, chociaż, szczególnie ta przyszywana ciotka Irena, cały czas jest napalona na enerdowskie, nowoczesne drzewko z plastiku. Ponieważ jednak Alicja nie jest jeszcze zdecydowana na zmiany, na razie jest tradycyjnie. Mimo że kolega Majora ze STASI ma ze sobą aż trzy takie iglaki do rozdania. Jednego bierze sobie Pułkownik, co do pozostałych jeszcze nic nie wiadomo.
Alicja i Irena razem przygotowują Wigilię. Mają swoje kresowe, domowe przepisy. Na przykład kutia. Januszek nie lubi maku, zatem tylko parsknął na jego widok. Zbyszek jednak wyjada z makutry słodką masę, a Tosia włącza się w gotowanie. Choć to jeszcze taki mały brzdąc, przygotowuje sałatkę warzywną.
Redaktor Demianiuk również dziś pracuje. Jego porozrzucana po wioskach między Kożuchowem a Szprotawą rodzina pielęgnuje tradycje łemkowskie, u nich święta są więc dwa tygodnie po katolickich. Wtedy to dopiero Redaktor rozpocznie Swiatyj Weczer, zajechawszy uprzednio z honorami ze stolicy województwa do Wichowa lub Broniszowa, czyli tam gdzie mu w tym roku rodzina zaplanuje miejsce przy stole. Demianiuk nie dorobił się jak dotąd „miastowej” żony ani rodziny w Zielonej Górze, toteż tradycyjny, polski wigilijny dzień spędza stawiając od rana aż do zmroku wódkę tym, którzy chcą się napić. Za dnia, z dala od uroczystego stołu, pod naturalnym drzewkiem, gdzieś na ławce w parku.
Po jedenastej jest już w swoim ulubionym, na wpół dzikim parczku u zbiegu Ogrodowej i Jaskółczej. Przy torach towarowych dawnej stacji kolei szprotawskiej. Tu gdzie niespełna rok temu edukował Olka. Jedna ćwiartka, druga ćwiartka i ma już kilka nowych tematów do swoich artykułów. Ma znacznie silniejszą głowę niż ci wszyscy menele tutaj, to i korzysta z tego daru. A dzisiaj, przy Wigilii rozmawia nawet z Trudą, z tą rudą Niemrą z jego Broniszowa…
Sosiński od rana porządkuje grób siostry na cmentarzu na Jędrzychowie. O jedenastej pojawia się tam i Wioletta, nauczycielka z Chynowa, koleżanka Teresy Barczyńskiej jeszcze z czasów Studium Nauczycielskiego. Gadają o życiu. O tym, jak nikt nie zna dnia, ani godziny. Wioletta nie jest już taka narwana, jak wtedy w Broniszowie, gdy naskoczyła w pałacu na młodego Sosińskiego z pretensjami o to, że nieomal zniszczył ten kolejowy wiadukt obok jej domu na Krakusa. Dlatego nie przyznaje się, że prosto z cmentarza wybiera się również, tak pogadać sobie w ten przedwigilijny czas, do Alicji Makarewicz. To z nią jadąc w tamtą „deszczową delegację”, zobaczyła wtedy po raz pierwszy i Sosińskiego, i Demianiuka. Jakież to dawne czasy! A dziś? Może gdyby pociągnęła ten temat, to razem z Trenerem odkryliby te jakieś dziwne i tajemnicze powiązania, które tak nie dają spokoju Psycholog. Te, o których zaczęła coś mówić przesłuchiwanemu przez nią strażnikowi, Chrenowiczowi. Może? Kto to wie?

Jest zatem jedenasta. Większość z was robi coś jeszcze w domu, a część jest jeszcze w pracy, ale powoli szykuje się do wyjścia do domu. Zrozumiecie więc poddenerwowanie kobiet prowadzących sprawę tego strażnika, które muszą jeszcze zrobić dzisiaj podsumowanie materiałów z ostatnich tygodni.
Nie, nie obawiajcie się. Nie zabiorę wam już dzisiaj dużo czasu. I może faktycznie zróbcie sobie małą przerwę. Na kawę lub po prostu usiądźcie na chwilę. Złapcie oddech, odpocznijcie. Poczujcie się niczym na widowni w teatrze, albo w kinie…
Nie będę was zbytnio absorbował. Odpuszczamy opisy scenerii, to jak kobiety są ubrane i cały ruch sceniczny. Wyobraźcie sobie, że kręcicie gałką radioodbiornika i w pewnej chwili zalewa was trójgłos trzech aktorek, na który podświadomie, w napięciu czekaliście. Dobrych aktorek, potrafiących swoim głosem pobudzić waszą wyobraźnię. Rysują przed wami tonem głosu, modulacją, oddechem emocje kobiet, o których wam opowiadają.
Siedzicie sobie wygodnie, nie myślicie o niczym więcej. Słuchacie rozleniwieni… Obowiązki od was gdzieś odpływają, co będzie potem staje się nieważne, dalekie. Z ciekawością słuchacie, co sobie powiedzą Psycholog, Śledcza i Prokurator po przeczytaniu materiałów, które Biegła im przygotowała na podstawie sesji z podejrzanym…

Biegła [sucho; jakby prowadziła wykład; pod koniec głos jej zaczyna drgać]

Nie, Poruczniku. To jest po prostu wbrew metodyce i nie powinno być stosowane. Takie spiętrzenie bodźców na podświadomość, takie drążenie we wspomnieniach, bez żadnego pohamowania, może powodować wtórne i niestety nieodwracalne automodyfikacje w pamięci epizodycznej.

Pacjent nie pozostaje zupełnie obojętny na hipnozę, szczególnie na – jakby to nazwać – zbyt intensywną hipnozę. Ja, prowadząc pacjenta w stanie transu, jeżeli będę zbyt długo lub zbyt często dotykać danego wspomnienia, jestem w stanie, niestety, wpłynąć w trwały sposób na jego zmianę, zainicjowaną nieświadomie przez samego właściciela wspomnienia „na moją modłę”, czyli według tego jak on sobie zaczyna wyobrażać moje – a nie jego lub zupełnie obiektywne – oczekiwania wobec tego wspomnienia. Zarówno wobec ich kontekstu, jak i treści.

Jest wielce prawdopodobne, że po trzech sesjach tygodniowo, po dwóch i pół tygodnia wentylowania tego samego w kółko, podejrzany na samym końcu opowiada mi już tylko takie historie, jakie według niego zespół śledczy chce usłyszeć…

I zamiast prawdy dostajemy świetnie pasującą nam bajeczkę…

Żaden specjalista nie będzie przytaczać uzyskanych w ten sposób informacji, ani wyciągać z nich wniosków. Ja zresztą też nie zamierzam konstruować standardowego raportu, ani pod niczym się podpisywać. Co najwyżej mogę wziąć odpowiedzialność za wyniki moich pierwszych, samodzielnych badań pacjenta…

Oskarżyciel [przerywa bezceremonialnie; słychać szelest przewracanych kartek]

Dość już! Tak patrząc na to wszystko, też mam wątpliwości… A z drugiej strony, leży przed nami bardzo praktyczny materiał. Chyba nawet nie potrzeba nam już żadnej dodatkowej analizy, ani tym bardziej podpisu psychologa.

Biegła [spokojnie; zasadniczo; ale to nie rezygnacja, to gra]

To trochę oburzające. To co zamierza nasza prokuratura…

​Oskarżyciel [bez tej charakterystycznej pewności siebie; z nutą zastanowienia]

Przepraszam za użyte sformułowania, ale z tych bredni i fantazji nikt się nie połapie, o co chodzi? Wykorzystajmy je jednak do wsparcia ostatecznej tezy postępowania.

​Biegła [kwituje to z sarkazmem, a nawet buntowniczo]

No, proszę, rzeczywiście, jakież to może być praktyczne podejście… A oficer śledczy, chociaż nadążyłby za prokuraturą, dałby radę ogarnąć do której wersji śledczej ostatecznie będziemy dopasowywać zeznania tego biedaka?

​Śledcza [zgryźliwie]

Mój pion ma się zupełnie dobrze, proszę biegłej. Za to tobie myli się ofiara ze sprawcą?

​Oskarżyciel [odsuwa krzesło, zatrzaskuje teczkę, wstaje, robi kilka kroków]

Spokój w zespole! Porządkujemy to. Psychologia, co z tego wszystkiego uznajemy za realne z punktu widzenia rzeczywistego stanu rzeczy? Chodzi o wydarzenia, w których wziął udział podejrzany. Jego motywacje. Takie ogólne, obiektywne konteksty. Zostało coś pominięte?

​Biegła [wyraźnie dotknięta; urażonym tonem; szelest zwijanych papierów]

Ja już swoje powiedziałam. Z profesjonalnego punktu widzenia, nie mogę być niczego pewna. Trzeba było poprzestać na jednej hipnozie, zgodnie z początkowym założeniem. Albo ponowić kolejne seanse, ale po upływie jakiegoś czasu, według obowiązujących standardów.

​Śledcza [z naiwną zapalczywością; zadziwiona]

Naprawdę to takie ważne? Gdyby usypiać go tydzień po tygodniu, a nie raz za razem, to opowiadał by co innego?

​Biegła [oschle]

Tak Poruczniku. Jest na to duża szansa.

​Oskarżyciel [bez entuzjazmu; z jakimś głębszym zastanowieniem; tonem podsumowania]

Ale pewni też być nie możecie… Cóż, nasz eksperyment wypadł tak a nie inaczej…

Odcinek 20

Mieczysław Bonisławski

– To fontanna, nie sadzawka. Z takim ozdobnym flamingiem, szkoda tylko, że z betonu. Dlaczego mama z tobą nie rozmawia? I czemu prowadza cię do psychologa – przeskrobałeś coś w szkole?
– A, tam, szkoła… – machnął lekceważąco ręką Januszek, ale Olek nie dał za wygraną:
– Czyli, że masz swoje pomysły, ale nauczyciele zamiast starać się cię zrozumieć, wolą mieć święty spokój? Czyli, że psycholog ma cię zbadać i napisać, że to ty jesteś nie w porządku, a nie oni, tak? Oni chcieliby, aby wszystkie dzieci były równe i myślały jak od sznurka…
– Szkoła, szkoła jest niedobra…
– A mama? Czemu z tobą nie rozmawia, nie walczy o ciebie z tą szkoła, z tą Ber…?
– Mama kiedyś była inna, ale teraz już z nikim w ogóle nie rozmawia. Chyba, że z panią – ciocią Ireną… O, popatrz…

Chłopiec podniósł się z pleców i zaczął układać patyczki – marionetki. Ułożył je w dwóch, równych rzędach, wzdłuż ulicy przebiegającej przez ”wiadukt” nad „torami”. Kilka ułożył, tak jakby z brzegu, większość wbił na stojąco, tak bardziej po środku. Od biedy, można było sobie tak wyobrażać siedzących i stojących ludzi wewnątrz miejskiego autobusu.

– Aua! Jezu, aaa…!
– O, Boże, coś się stało!
– Ludzie, ludzie spokojnie…
– Panie kierowco! Zabiło człowieka.
– Nie!, przytrzasnęło w drzwiach.
– Rękę, rękę mu złamało…
– Panie kierowco, drzwi. Drzwi!
– Otworzyć drzwi. Kierowca! Człowiek ranny, proszę otworzyć natychmiast drzwi!
– Co tam się dzieje?
– Drzwi przytrzasnęły gościowi rękę.
– Już otwieram. I co?
– Żyje, ale ma całą rękę we krwi.
– Zaraz zemdleje, trzeba na pogotowie.
– Trzeba po karetkę! – mały poruszał energicznie większością ze stojących, tych powtykanych w piasek na sztorc, patyczków. „Przekrzykiwały się” nawzajem niemal wszystkie. Niemal…

Dwa „siedzące” patyczki „milczały”. Do czasu:
– Mamo, co się stało?
Nic, cisza.
– Mamo, co jest temu panu, popatrz…?
„Milczący” patyczek wykonał gest przypominający zapalanie papierosa.
– Mamo, czy jemu stało się coś złego? Dlaczego wszyscy tak strasznie krzyczą? Czemu ty nic mi nie mówisz?
– Alicja, w autobusie się nie pali. Spieszno ci na kolegium? – nad „siedzącymi” pochylił się jeden ze „stojących” patyczków.
– Ach, no tak. Zapomniałam się. – „Mama” szybko zgasiła papierosa i spojrzała w górę, na znajomą twarz – To ty, Irena? Dziękuję…
– Zobacz, samo rano, a ja muszę już lecieć do Komitetu. Szlag by trafił takie powitanie dnia, co nie? A do tego – tym przepełnionym autobusem. No, ale ty co? Z małym gdzieś jedziecie…?
– Mamo, mamo! Powiedz mi…
– Nie, nie. Bądźcie cicho, oboje! Bardzo was proszę – patyczek znowu wyjął papierosa, ale nie zapalił go, tylko przez chwilę trzymał go w dłoni, a za którymś z rzędu skrętem autobusu, po prostu, takiego nie zapalonego, zgniótł w palcach.

Autobus faktycznie skręcił raz, drugi i trzeci. Zatrzymał się na przystanku i pojechał dalej, aż w końcu wyjechał na szeroką, ruchliwą ulicę Bohaterów Westerplatte.
Irena cały czas coś gadała nad głową Mamy i jej synka:
– Cholera by wzięła te telefony. Nie masz w domu, kłopot jeden, ani z kim pogadać, jak akurat trzeba, ani zadzwonić do kina, czy teatru, spytać co grają, ani po taksówkę. A jak masz go już w domu – inny kłopot. Siódma rano i ci dzwonią, że w Komitecie jakaś konferencja, czy egzekutywa z Niemcami, Łotyszami albo jeszcze innymi Ukraińcami. Wyobrażasz to sobie? Rozumiesz? Nie wiem doprawdy, na diabła ja starałam się o ten telefon? I na cholerę mi go w końcu zainstalowali… A tak się cieszyłam… I tu masz, obudzili w środku nocy, no i chlust do wanny, ubrałam się raz dwa i na autobus. Po trzydziestu latach, zachciało im się wracać do „tych” spraw. Przecież to już dawno przebrzmiało… Ty wiesz, odgrzewają kwestię wysiedleń: Niemców stąd, a Łemków tutaj… Tak, to nie byli jednak Łotysze, tylko nasi, poczciwi Łemkowie, od nas i z Ukrainy… Ale, ja już wysiadam. Papatki, durne to jak te młode, które to sobie wymyślają…

Gdy autobus dojeżdżał do przystanku za Komitetem Wojewódzkim PZPR, kawałek za placem z Pomnikiem Bohaterów, stanął, a potem ruszył, liczne patyczki-marionetki znowu się ożywiły i „rozgadały”:
– Była już pani w tym nowym domu towarowym?
– W tym tu….? Nie, jeszcze nie.
– Ja byłam.
– Ta pani była…
– A, to pani, dzień dobry. I co warto tam zajrzeć?
– Sklepów dużo i towary takie lepsze, ale drogo, pani, drogo.
– Ja też słyszałem, że to nie dla nas. Może gdzieś w Poznaniu czy innym Wrocławiu, takie „Centrum” będzie miało wzięcie, ale nie u nas…
– Nie, no towary całkiem sobie. I poukładane tak, że wszystko człowiek widzi, co i jak. Nie jak gdzie indziej..
– Przestronnie jest i oświetlone jak trza… Ale to i w takim „Centrumie” musi bez to i swoje kosztować.
– Luksusy…
– Gdzie tam nam do nich…
– A pani sąsiadko? – jakiś głos znowu zaczepił cały czas zamyśloną, nie reagującą na nic wokół, milczącą Matkę – W tym tygodniu mam na pierwszą zmianę, ale po niedzieli wybiorę się w dzień na miasto… Może i pani…?
– Co, proszę? Przepraszam, nie dosłyszałam…
– To przez ten szum, takie głośne te stare autobusy w środku. Czy my jeszcze doczekamy jakichś nowocześniejszych? Synowa – mieszkają z synem we Wrocławiu – opowiadała mi, że u nich, w tym Wrocławiu, znaczy się…
– Tak, tak, to przez ten stary autobus. Ten hałas – podjęła Mama, błądząc jednak myślami zupełnie gdzie indziej.
– Mówię, że w przyszłym tygodniu wybieram się na miasto, to zajrzę do tego nowego „Centrum”. Była już sąsiadka?
Mama coś odburknęła, schylając głowę, co tamta zrozumiała po swojemu:
– Właśnie, ja też jeszcze nie. Może się sąsiadka wybierze ze mną, zawsze razem raźniej.
– A…
– Myśli pani o tej z trzeciej klatki… Nie, nie, ja już z nią nic… Czy wie pani, co ona powiedziała o…
– Tak? – wróciła do rzeczywistości Mama, ale jej nieobecny wzrok chyba podziałał i na tamtą:
– Nieważne. Stare próchno. Niech strzępi ten ozór gdzie indziej i inni niech się użerają z tym jej synalkiem… Ale co, wybierze się pani ze mną?

– Mamo, mamo! Chłopaki mówili w szkole, że tam jest superowy sklep z modelami. Taaakie samochodziki…
– W szkole… – zawahała się Mama-patyczek – A dajże mi już spokój z tą twoją szkołą! Mało mam przez nią kłopotów! – zakończyła w złości.
– Oho… – wycofała się tchórzliwie tamta kobieta, zostawiając synka sam na sam z nieprzejednaną, oziębłą Mamą Nie pomogła mu, chociaż przecież mogła…
– Mamo…! Czarek ze Sławkiem mają taki autobus, „jelcza” z przyczepą osobową. I z otwieranymi drzwiami. Ja takiego nigdy nie widziałem, a oni powiedzieli, że jak nie będę miał takiego samego, to mam do nich już nie przychodzić. Na pewno są takie w tym „Centrum”… Bo nigdzie indziej ich nie ma…

W tle dalej słychać było „rozgadane” ludziki-patyczki:
– I co, wybierasz się…
– Może na święta. Mam wesele w rodzinie. Prezent jaki może dostanę. Tam są takie bardziej eleganckie rzeczy.
– Ja tam pójdę tylko popatrzeć. Nie stać mnie, ale pooglądać lepszy świat przecież można. Chyba nie wyrzucą, nie ma takiego prawa, co?
– Weź pan choćby coś małego, na pamiątkę. Wtedy na pewno wpuszczą.
– To może być tak jak w knajpie, jak setka, to tylko z zakąską. A jak nie, to wywalą na zbity ryj… Nie zakropisz bez zagrychy.
– Słyszałam, że telewizory kolorowe mają.
– A jakże! A talon…
– Tu są bez zapisów. Córka dostała mieszkanie, to kupiłabym jej do tego mieszkania…

Znowu głosy tych dwóch „siedzących” gałązek:
– Słyszysz, mamo! Słyszałaś, tam na pewno będzie taki autobusik z przyczepą!
– Pokłóciłeś się z Czarkiem i Sławkiem?
– Mamo…
– Czasami nie dziwię się tym twoim kolegom. Czy ty nie możesz…? Czemu ty jesteś taki…? – ton beznamiętny, szorstki, pełen goryczy i żalu do całego świata.

Chrenowicz uciszył chłopca. „Dosyć, dosyć, to mi wystarczy. A ta twoja Matka…” – wymamrotał, nie wiedzieć czy do siebie, czy tak, aby Januszek go jednak usłyszał, pół mówiąc, pół głośno myśląc – „Może ona jest po prostu zmęczona? Matka, to matka, automatycznie cię kocha. Nawet się nad tym nie zastanawia. Tym się różni mężczyzna od kobiety. Posłuchaj mnie, ona kocha i ciebie, i twego braciszka, i siostrzyczkę. Ale jej też musi być ciężko. Kiedy ją widziałeś wypoczętą, śmiejącą się z niczego? Kiedy przyszła późno wieczorem od swoich koleżanek? A kiedy ostatni raz przeczytała ci artykuł, który napisała lub książkę, którą jej wydrukowali? Dawno, dawno temu. A może w ogóle tego nawet nie pamiętasz, co? Ona cię kocha, nie opuściła cię, ale pani psycholog pewnie o Mamę nie pytała, prawda? Tak myślałem.” A na cały głos poprosił:

– Co się działo w szkole? Opowiedz o swoich kłopotach w klasie: koledzy, nauczycielka?
Mały zaczął na nowo rozstawiać gałązki-ludziki, ale Olek i tym razem go powstrzymał:
– Dosyć tych teatrzyków. Chodź tu do mnie – usiadł po turecku po środku wyspy piasku, wziął za rękę chłopca i przyciągnął tak, że miał go przed sobą. – Mów, jak jest. Prosto, swoimi słowami.
Gdy Januszek opowiedział już o złośliwościach ze strony Kotlarskiego, o agresywnych atakach Szczepańskiego i Remiszewskiego, o zawstydlzającej go litości Beaty Dunaj, nieporozumieniach z Barczyńską i innymi nauczycielami, o strachu przed profesorem techniki, Linkowskim, aż w końcu przeszedł do kulminacyjnej sytuacji z zabitą bez skrupułów fasolką, znowu zaszkliły mu się oczy.

Ależ to jest mazgaj!”, pomyślał Olek.Co ja tu jeszcze z nim robię? Ten mały, zaszczuty beksa nigdy nie zostanie Wojownikiem! Nie nadaje się do żadnej walki… Tracę z nim tylko czas… Mój czas jest tak cenny, miałem tu spotkać posłanego do mnie Przewodnika, a co znalazłem? To miał być złoty chłopiec, po to naszukałem się tej Sceny Kreatorów, a co znalazłem? Znowu mnie ktoś wystrychnął na dudka! Straciłem wszystko…”

Olek podniósł się. Z niesmakiem wydął usta, odwrócił się tyłem do Januszka. Zrobił krok, drugi… Zatrzymał się. Spojrzał na małego przez ramię.

Co straciłem tak naprawdę? Trochę czasu, ale przecież nie mogę poddać się, przestać wierzyć w siebie. Jeżeli to wszystko nie było prawdą, to czym? Baśnią, ułudą, fantazją? Nie, to niemożliwe… To znowu, jakaś kolejna próba. To ONI próbują mnie zwieść, mieszając mi w głowie prawdę z fikcją. Ja nie żyłem bajką, ja naprawdę mam TO zrobić, do tego zostałem powołany. Gdyby nie wyrzucili mnie ze Straży Ochrony Kolei, dalej pałętałbym się między tymi nieudacznikami, niewolnikami regulaminów, tchórzami bojącymi się łobuzów… Gdyby mnie przyjęli do wojska, wypełniałbym teraz rozkazy jakiegoś półgłówka. Dobrze się stało, tak jak jest! Uratowałem sam siebie przed samym sobą! A ONI! Nie dali mi rady…

Popatrzył dłuższą chwilę na chłopca. Zastanawiał się w milczeniu, stojąc nieruchomo, zupełnie wyprostowany. Taksował siebie i jego. Dostrzegł dysproporcje – z jednej strony potężnie zbudowany, wyćwiczony mężczyzna-Wojownik, a z drugiej – zapłakany, mikry chłopaczek, przed którym dopiero cała jego droga.

A może zabawić się z NIMI? A jakbym z takiego mazgaja zrobił Wojownika, mściciela…? Ależ by się ONI zdziwili. Ależ bym ICH zaskoczył! Chcieli mnie, MNIE – mistrza walk, rozmontować, osłabić tymi ICH fikcjami, rozleniwić słodyczą baśni – to ja sprowadzę teraz do baśniowego życia tego nieszczęśliwego chłopca. Zostanę jego Przewodnikiem po jego krainie fantazji i szczęśliwości. Dokonam cudu i z tego zmarnowanego malca zrobię Wojownika. To on potrzebuje Przewodnika, nie ja! On faktycznie ma bardzo źle, a ja… Mnie się tylko wydawało, że cierpię. To było tą prawdziwą ułudą, której się domyślałem, ale nie mogłem jej właściwie wskazać. ONI chcieli mnie omamić i niemal IM się udało… Ale nie ze mną takie gry… Chodź mały do cudownego świata… Poprowadzę cię. To będzie moja kolejna próba. Może w końcu już ostania?

Uklęknął przy Januszku. Nawet na klęcząco miał głowę wyżej niż stojący chłopiec.

– A czy ty wiesz, co ja jeszcze innego robię w życiu? Prowadzę szkołę sztuk walki. Jestem mistrzem, wiesz. Czy słyszałeś o mistrzu „Czarny Koń”? To ja…
Januszek uśmiechnął się pełną buzią, ale w porywie szczerości, ufnie pokręcił przecząco głową.
– Każdy chłopak, jak wyrośnie na mężczyznę, musi być zdrowy i silny, aby bronić siebie i swojej rodziny przez wrogami, być zdrowym i silnym. Nie trzeba palić papierosów, ani pić alkoholu. Za to trzeba cały czas ćwiczyć ciało i umysł. Czy chcesz być taki?
Chłopak z zapałem, cały uśmiechnięty, pokiwał potakująco głową.
– Dla ćwiczenia ducha trzeba być wrażliwym i myśleć tylko pozytywnie o sobie i o innych. Nie można dokuczać innym jak Szczepański. Nie można być złośliwym jak Kotlarski, ani wywyższać się jak Pasternak. Oni nigdy nie zostaną prawdziwymi mężczyznami. Prawdziwi mężczyźni już wkrótce ich w życiu pokonają. – ciągnął dalej Chrenowicz – A dla sprawnego i żelaznego ciała trzeba ćwiczyć fizycznie. Chodź, pokażę ci kilka chwytów, których cię nauczę…
Zademonstrował jakieś elementy, ćwiczenia. Najpierw sam turlając się po piasku, padając, to znowu podnosząc się. W końcu złapał chłopca i delikatnie przewrócił go. Po chwili pokładali się razem. Mały turlał się w uściskach mężczyzny, to wydając jakieś nieartykułowane wrzaski, to śmiejąc się na cały głos.
Jak on się momentalnie zmienił…? Niech zaatakuje mnie, gdy postawię wysoki blok… Nie poddaje się, szuka, dąży do lepszego, do sukcesu. Troski i porażki nie zamknęły go w sobie, jest gotowy sięgać po zwycięstwa. Jak prawdziwy Wojownik… Spróbujemy z dźwignią na staw biodrowy… On pokona swoje słabości, te wszystkie utrapienia związane ze Szczepańskimi, Kotlarskimi, nauczycielami… To bohaterstwo tak przeciwstawiać się własnym lękom, grozie otoczenia… Ciekawe czy będzie się tak samo rzucał, jak go lekko podduszę? Ostrożnie, to tylko dla zabawy, dla sprawdzenia odruchów kandydata i jego charakteru… Prawdziwy Wojownik…

– Co tu się dzieje?!
Wysoka, szczupła blondynka wgramoliła się tyleż energicznie, co dosyć nieudolnie na wyspę złotego piasku. Nogi w modnych chodakach grzęzły jej w sypkim, nie dającym oparcia podłożu, stopy ślizgały się. Cała jej postawa była jeszcze jak u młodej, gibkiej dziewczyny, ale twarz nosiła już znamiona mijającego czasu. Niewątpliwie niegdyś intrygująco wystające kości policzkowe pod wysokim czołem i lekko skośnymi (do środka), głęboko osadzonymi, szerokimi oczami nie wystawały już tak ostro, rozpłynęły się w fałdach tłuszczu. A wąska, ale pełna żuchwa, z takimi dwoma, głębokimi przed laty bruzdami, idącymi po obu bokach zwężającej się brody, teraz tonęła już tylko wśród rozmnażających się z tygodnia na tydzień fal zmarszczek. Ostrości stały się opływowe, zagłębienia się wypełniły, to co było jędrne, nabrzmiało.
W końcu złapała chłopca za rękę, potrząsnęła nią i wyciągnęła spod mężczyzny.
– Czy ty wiesz, która jest godzina? Już dawno skończyłeś lekcje, czemu nie jesteś w domu?
Rozejrzała się wokół. Cała roztrzęsiona, nie kryła swojego niezadowolenia. Znowu krzyczała:
– Co to w ogóle jest?! Co ty tu wyprawiasz! Ja się martwię w domu, czy znowu ci czegoś nie zrobili… Już, marsz mi na obiad!
Nagle spojrzała jeszcze raz w stronę ciągle klęczącego w piasku Olka.
– A pan co tu robi?! Kim pan w ogóle jest!
I w tym momencie zaczęła coś kojarzyć…
– Zboczeniec… Co ty, do cholery, zrobiłeś mojemu synowi?!
Pociągnęła jeszcze mocniej Januszka, chowając go za sobą a sama, zasłaniając syna stanęła w wojowniczej pozycji tuż przed mężczyzną:
– Ty pedofilu… Ja cię zaraz, na milicję… Zgnijesz w więzieniu! Za to co tu robiłeś z moim chłopcem. Że też tacy muszą się rodzić, że też ziemia takich nosi…!
Chrenowicz podczas tej tyrady zdążył dojść do siebie. W pierwszej chwili zupełnie zdezorientowany, potem już spokojny, powstał z kolan, niemal dostojnie otrzepał się z piasku i tonem nietajonej wyższości replikował:
– Jestem mistrzem szkoły walki. „Czarny Koń”, najlepsza w Zielonej Górze, musiała pani o mnie słyszeć. I ja nie jestem żadnym zboczeńcem, za to pani Januszkowi potrzebny jest ktoś, kto mu w końcu pomoże. Te kłopoty w szkole, z łobuzami z klasy. Te nieporozumienia z panią, jako matką…
Alicja zbaraniała. Wyprostowała się jeszcze bardziej, zesztywniała, potrząsnęła głową i ryknęła:
– Co takiego?! Co ty, pedofilu, możesz mieć do powiedzenia na mój temat! Tobie to już zupełnie padło na tę chorą głowę, zboczeńcu…
– Nie jestem zboczeńcem. Prowadzę szkołę sztuk walki…
– „Czarny Koń” – wydęła wargi kobieta i prychnęła drwiąco. – A może czarna dupa konia, z ciebie taki rycerz, co to po zadzie wsiada na wierzchowca…? Pedał od małych chłopców…
Olka w końcu to trochę ruszyło:
– No tak, na pewno nie jestem matką, która na widok wypadku w autobusie ucieka od przerażonego syna i zamyka się w sobie, zamiast dać mu poczucie bezpieczeństwa. Ani taką, która nie zauważa, że syn potrzebuje zabawki, aby zaimponować rówieśnikom i zdobyć należną mu pozycję w grupie, a ona ruga go tylko i daje do zrozumienia, iż na nic nie zasługuje.
– O czym ty gadasz, padalcu? – zdziwiła się Alicja, przeplatając oznaki zmieszania ze spazmami śmiechu, bo aż tak niedorzeczne wydały jej się wywody tego „mistrza”.
– Czy pamiętasz, jak jechaliście na wizytę do psycholog Ber i drzwi autobusu przytrzasnęły palec temu robotnikowi? A czy pamiętasz, jak potem mały chciał w tym nowym domu towarowym kupić taki autobus z przyczepą, aby wkupić się w łaski Czarka i Sławka?
– Czy pamiętam? Ten przeklęty poranek…
– Tak, czy pamiętasz?
– Pamiętam. Z samego rana, mój stary gdzieś zniknął. Do pracy nigdy tak wcześnie nie chodził, gdzie więc mógł polecieć? Przed lekcjami Januszka mieliśmy jeszcze wizytę u tej Ber… Wsiedliśmy do autobusu…
Co to dzisiaj mąż tak wcześnie… – zagadnęła mnie zaraz przy wejściu sąsiadka z parteru, z tej drugiej klatki, przy wjeździe pod blokiem. Ona mieszka zaraz nad wjazdem… Nie chciało mi się z nią gadać. To strasznie zgryźliwa i złośliwa plotkara, najgorsza w bloku.
Poszedł do pracy.
Nie, no przecież w tym tygodniu, to od rana w kiosku siedzi ta młoda, jego zmienniczka, nie on – drwiąco zaoponowała tamta.
Tak, faktycznie – odganiałam się od niej, jak od natrętnej muchy. – To nie wiem, coś mu pewnie wypadło…
Plociuch znacząco zmrużył oczy. Wysilił się na taki protekcjonalny ton:
Nie wiem, czy sąsiadce mówić, bo może sąsiadka już wie…
Co niby mam wiedzieć?
… a może i nie. Bo to żona dowiaduje się zawsze ostatnia…
Niby o czym?! – zaczynała mnie już złościć.
Mówią, że on chadza do tej Barczyńskiej, nauczycielki Januszka…

Aua, Jezu, aaa….!
O Boże, coś się stało!
…zabiło człowieka…

Wzdrygnęłam się. Przerażona zakryłam ręką Januszkowi oczy i nieco uniosłam się z siedzenia, aby dojrzeć sytuację przy automatycznych drzwiach.

Nie, przytrzasnęło w drzwiach.
Ręka…, rękę…, ręką…
Człowiek ranny, proszę otworzyć drzwi.
Już otwieram. I co?
Żyje, ale ma całą rękę we krwi.
Trzeba by po karetkę.
Zaraz, zaraz, ja mam kurs. Żyje pan, jak się pan czuje? Da pan radę?
Wytrzymam, wytrzymam. Wysadź mnie pan przy pogotowiu. Tam mnie opatrzą. Nic mi nie będzie.
Widziała sąsiadka? W takim tłoku mus nam jeździć, to i wypadki co chwila…
Jakie co chwila, kiedy pani widziała coś podobnego? Poza tym, facet, sam powiedział, że wsiadał na ostatnią chwilę, wepchnął się w zamykające się już drzwi i nie zdążył schować ręki – gasił paplę ktoś z pasażerów.
A pan co, może też kierowca z MPK? – odgryzła się mu kobieta.
Zaraz, zaraz. To niby mój mąż, miałby z wychowawczynią naszego syna…?

Zanim ta baba zdążyła odpowiedzieć, autobus stanął na przystanku przy szkole ekonomicznej. Wysiadło trochę uczniów, sporo ludzi idących na targ, mimo tłoku pasażerowie będący w środku wielką falą przemieścili się do przodu. Dzięki temu stanęła nade mną Irena.
Słyszałaś? Ryndak ma dostać kolejną nagrodę.
I co z tego?
Jak to, przecież kiedyś byłaś lepsza od niego.
Kiedy to było? – rozmarzyłam się trochę, ale szybko stanęło mi przed oczyma zupełnie inne szczęście – Jeszcze przed Januszkiem…

I na co ci to było? A pamiętasz jak go obsobaczył Bereza w tych „Związkach naturalnych”? A Ryndak i tak, ma tego „Piętaka”, teraz dostanie „Lubuską”… Wiesz gdzie ty byś mogła być, gdyby nie…?
Ja moje powieści zatytułowałam „Januszek”, „Zbyszek” oraz „Tosia”… – uśmiechnęłamsię na samą myśl o nich.
Mamo, co jest temu panu, popatrz…

Ranny mężczyzna miał się całkiem dobrze. Zdaje się, że omawiał właśnie mecz żużlowy, zamachnął się tą przetrąconą łapą i zaczepił o kogoś, że aż syknął. On z bólu, a ten, którego potrącił zakrwawionym bandażem, z irytacji.
Sięgnęłam po papierosa.
Mamo, czy jemu…
Ja bym się tak nie poświęciła. O talent trzeba dbać, a nie tak go marnować. I co osiągnęłaś? Co ty masz z tego życia, nic.
Mamo, czemu ty nic do mnie nie mówisz?
Alicjo, w autobusie się nie pali…

Irena wysiadła. Miała jakąś redakcyjną robotę w Komitecie Wojewódzkim. Tegoroczna laureatka nagrody radiowej rzeczywiście nie marnowała talentu i szczęścia, jakie jej dopisywało. Właśnie dopiero co zdobyła to swoje pierwsze trofeum za ów reportaż o „Szczęśliwej miłości”, a czekało ją w przyszłości pewnie jeszcze wiele kolejnych laurów. Zdobywała znaczącą pozycję już na poziomie krajowym, nie tylko na naszym, zielonogórskim podwórku.

„Co osiągnęłam? Postarałam się o syna, który nie radził sobie z kolegami w klasie, a wychowawczyni robiła z niego na siłę niedorozwiniętego emocjonalnie, więc zaczęłam z nim jeździć do poradni psychologicznej. Miałam też męża, o którym sąsiadka mi właśnie doniosła, że wziął sobie za kochankę wychowawczynię mego synka, tę samą, która wysłała mnie i małego do wariatkowa… To mogła by być całkiem niezła powieść sensacyjno-obyczajowa. A może powinnam była zacząć ją pisać…?” – śmiałam się w duchu.

A pani sąsiadko?
Przepraszam, nie dosłyszałam…
Mówię, że w przyszłym tygodniu wybieram się na miasto, to zajrzę do tego nowego „Centrum”…
A…
Myśli pani o tej z trzeciej klatki… Nie, nie… Czy wie pani co ona powiedziała…

„Wiem co ty powiedziałaś, wiedźmo, o moim mężu”. To prawda, gdzieś ostatnio znikał. Prawdopodobnie nawet miało to jakiś związek z tą Barczyńską. Ale ona pochodziła z antysocjalistycznej rodziny, myślę, że ją rozpracowywał operacyjnie. To musiało być zainteresowanie o charakterze służbowym, wiedźmo z drugiej klatki!”
A ta Barczyńska. I co ona znowu zrobiła przeciwko Januszkowi? Ten Szczepański, ten Remiszewski. Klasowe łobuzy, czy to możliwe, aby byli takim zagrożeniem dla jednego z uczniów bez wiedzy nauczycieli? A jeżeli Barczyńska o wszystkim wiedziała, to czy to nie mogło się dziać za jej cichą aprobatą… Ta „jedynka”, to jednak cholerna szkoła…!

Mamo, mamo! Chłopaki mówili w szkole, że tam jest superowy sklep z modelami…
W szkole… A dajże mi już spokój z tą twoją szkołą!

Srakiś autobusik. Czarek ze Sławkiem. Jeden synalek majora milicji. Teraz jak wynikły te kłopoty, ojczulek zaczął się wynosić ponad mojego, że mój to niby „ubek”. A on, oficer milicji, niby że był zawsze w porządku. Lepszy… A matka zaczęła pracę w oddziale jakiegoś przedsiębiorstwa handlowego, „Otex” czy tak jakoś, oni chyba handlują ciuchami za granicę? Damessa się z niej zrobiła, że nie podejdziesz… A rodzice Czarka ukrywali cały czas kontakty z eReFeNem. Czarkowi z tych kontaktów przynajmniej skapywały dobre, zachodnie zabawki, ubrania, sprzęt sportowy. „Tu nie o autobusik poszło, synku. Ale nie zrozumiesz tego na razie nawet, jakby pani doktor Ber nie wiem jak się postarała. Ja też nie potrafiłabym ci tego wytłumaczyć, w taki sposób, aby ci nie sprawić przykrości…”

To może już lepiej tak:

Odcinek 19

Mieczysław Bonisławski

Olek gwałtownie odwrócił się od Januszka. Odskoczył od lgnącego do niego chłopca, uciekł o dwa susy w bok, zatrzymując się nad imitacją torów pomiędzy kupkami piasku.
– Co tu zbudowałeś?
Januszek był zdziwiony zachowaniem Olka. Nie wiedział, jak ma zareagować. Przygniotła go ta sytuacja zmieniająca się od jednej skrajności w drugą. Nie mógł się zdecydować co zrobić? Milczeć czy uciekać?
Olek też czuł się niezręcznie. Spróbował zachęcić chłopca do nic nie znaczącej pogawędki:
– Czy to są te tory w jarze? Te za blokami?
Januszek mimo woli skinął głową.
– Pracowałem tu, na tych torach, tyle że prawdziwych. Miałem służbowy mundur. Nie taki jak ten teraz… Byłem Strażnikiem Ochrony Kolei. SOK. Wiesz, kim są SOKiści?
Chłopiec stał z otwartą buzią. Ciężko było poznać, czy słuchał mężczyzny, czy tylko tak patrzył? Zapewne nic nie rozumiał. Olek tymczasem puszył się już sam przed sobą:
– SOKiści są najważniejsi na całej kolei, ba, w całym transporcie. Wiesz, co się stanie, jak ciężarówką przywiozą towary i materiały, ale ich nie załadują do wagonów, bo złodzieje je rozkradną? Ale SOKiści pilnują. Pilnują i łapią złodziei! I wsadzają ich za kraty! Tak, gdyby nie my, cały transport by padł, bo nic by nie dochodziło do adresata. A wandale, którzy niszczą zwrotnice, linki, lampy, szybki sygnałowe? A łobuzy, co biegają po torach, wdrapują się na wagony? A my pilnujemy. Ilu ja takich łobuzów przegoniłem od towarowego jadącego tam, w górę, – pokazał ręką gdzieś poza wiadukt z gałęzi – ilu złapałem. Manewrowi zawsze się ich bali. Potrafili być ważni tylko wobec kierowców. Zeskakiwali ze stopni wagonu przez przejazdem i machali tymi swoimi chorągiewkami szoferakom przed szybą. Czuli, że mają władzę, bo mogli zatrzymać samochód, rozstawić ludzi po kątach. Ale jak widzieli łobuza, co się wieszał wagonu albo ustawiał jakieś przeszkody na torze, to nawet nosa nie wytknęli. Nie pogonili, nie nakopali do tyłka, nie huknęli po żebrach, gdzież tam! Tchórzem podszyci, a ja sam potrafiłem złapać za kark i potrząsnąć, a jak potrzeba, to i przyłożyć albo położyć na torach do przyjazdu milicji. I ani mi drgnęli! Bo niechby tylko spróbowali! Nikt się taki nie znalazł, co by chciał sprawdzić, ile mogą te ręce…!
Chrenowicz wymachiwał nogami i rękami, wykonał nawet gest, jakby się chciał posłużyć Januszkiem jako manekinem do demonstracji. Ale gdy zobaczył, że przestraszył chłopca, opamiętał się.
– No i to było bardzo często właśnie tutaj, w tym prawdziwym wąwozie na skraju osiedla, zaraz za blokami – szybko dokończył. – Jak ty jesteś z tego, tu, bloku, to pewnie i twoi starsi koledzy, sąsiedzi zaszli mi nie raz za skórę? A ty sam, czy nie chodziłeś czasem też czepiać się wagonów albo rzucać kamieniami w lokomotywkę?
Januszek obruszył się.
– Nie! – rzucił nieprzyjaźnie Olkowi – Nigdy tam nie broiłem!
– No, a tu – mężczyzna wskazał na plastikowy model stara, leżący przed „parowozem” – co tu się stało? Skąd pomysł z taką katastrofą? Ciężarówka spadła z wiaduktu? I to się zdarzyło tu na bocznicy kolei szprotawskiej? Kiedy to widziałeś?
Chłopiec nie odpowiadał. Chwilę trwało milczenie. Pierwszy przerwał je Olek, bo rolą mężczyzny w związku, czy to z dzieckiem, z kobietą, czy z kimś słabszym jest brać się za bary z problemami i je rozwiązywać. Tak to Olek rozumiał, intuicyjnie i w praktyce:
– A ci wszyscy ludzie? To aktorzy, a to – wskazał gestem dłoni na wyspę z piasku – czy to jest scena? Jak teatr albo cyrk?
Januszek żachnął się:
– To nie cyrk! Ani teatr. To ludzie, z życia.
– Z jakiego życia?
– No, stąd. Z życia Zielonej Góry…
– Kim oni są?
– To przewodniczący Mamak. To sekretarz Wytrykus – chłopiec zaczął na nowo rozkładać patyczki wzdłuż imitacji toru. Jeszcze chwilę trwała ta prezentacja, niczym z horroru. – To pani – ciocia Irena, sąsiadka, koleżanka Mamy z radia, a to wujek Giżejewski. To jest sam „Duch”, prawdziwy! A to chłopacy z osiedla, Zenek, Remik, Rafał… I panie z osiedla…
– Skąd oni tu przyszli?
– Różnie. Z życia.
– Zaprosiłeś ich? Ale dlaczego, po co?
Chłopiec zamilkł. Kręcił się, trochę gestykulował. Pokiwał głową, ale nic nie mówił.
– I co tu robili? – drążył Chrenowicz – Opowiedz.

Januszek wziął w ręce obie mieszkanki osiedla i koleżankę Mamy:
– Dzień dobry, a dokąd to tak rano?
– A do sklepu biegnę. Rzucili cielęcinę, muszę dostać dla mojego starego. Na ten jego żołądek, to tylko cielęcina…
Patyczek przeszedł obok „wiaduktu”, przepuścił przejeżdżający „ulicą Łużycką” niebieski autobus i doszedł do wieżowca na brzegu skarpy.
– Do „Moniki” rzucili?
– A gdzieżby indziej, przecież to jedyny sklep na osiedlu.
– Cholera by ich wzięła. Bloków nastawiali, ludzi naściągali, tylko o sklepach zapomnieli. Co to jest, żeby ludzie z tylu ulic, z tak daleka musieli wszyscy tutaj chodzić na zakupy. Co to jest jeden „SAM” na takie dwa osiedla…

Olek wskazał ręką na niebieskiego jelcza.

– Dziwny ten autobus. Dlaczego PKS stanął na przystanku linii „siódemki”? – rozejrzał się i podniósł leżący nieopodal czerwony model autosana. – O, takie są miejskie autobusy. Czerwone.

Chłopiec uruchomił trzy kolejne patyki, a rzecz się działa już na „przystanku”:

– Długo pan czeka?
– A, ze dwadzieścia minut będzie.
– „Siódemka” już jechała?
– A gdzież tam, droga pani! Oni jeżdżą jak chcą…
– Spóźnię się…
– Stadami jeżdżą. Pół godziny nic, a potem dwa, trzy na raz.
– Albo jak długo nie jadą, to ludzi się nazbiera, że taki tłok…
– Czasem nawet nie przystaje, bo taki pełny.
– I skąd to się bierze!
– A na pętli zbierają się kierowcy i w karty grają…
– Uwaga, jedzie!
– Gdzie?
– No, tam, widzi pani?
– Jasne, że widzę, ale to jest niebieski, nie czerwony.
– Z PKS-u wypożyczyli, bo te miejskie ciągle im się psuły, zostawały na zajezdni i nie miało co na miasto wyjechać…

Na przystanek zajechał niebieski jelcz. Nie miał jednak automatycznych drzwi, tylko zwyczajne.

– Panie, ładuj się! Na specjalnie zaproszenie pan czekasz?
– Kiedy drzwi się nie otworzyły.
– O, rany! Przesuń się pan. To autobus z PKS-u, samemu się otwiera drzwi, jak w PKS-ie…

Olek pokiwał ze zrozumieniem głową. Po czym wskazał na nieco większe patyczki, odłożone po drugiej stronie toru.

– A to kto? Czemu oni leżą osobno?

Januszek roześmiał się, ale nic nie odpowiedział, tylko energicznie przeskoczył w tamtą stronę i gałązki-ludziki jakby ożyły:

– Słyszałem, że aktyw kulturalny ostro zabalował ostatniej nocy. Gdzie to było, w „Topazie”? – „powiedział pan sekretarz Wytrykus” skomentował chłopiec, animujący gałązki.
– Tak, w „Topazie” – dopowiedział Januszek jako „artysta pan Giżejewski” , dziwnie zmęczonym i ponurym głosu, przypisanym znanemu aktorowi, urzędnikowi do spraw kultury, a teraz konferansjerowi na Winobraniu. Temu, który wyjechał do Wrocławia.
– Zmieniło się coś od twojego wyjazdu z Zielonej Góry? – „powiedział pan Wytrykus”.
– Wódka podrożała, a dziewczyny, które się pod nią rozbierają, postarzały się… – „powiedział pan Giżejewski”.
– Wszystko takie złe w tej naszej Zielonej Górze? – „powiedział pan Wytrykus”.
– Nie, a ty Kaziu, co to za nowe muzeum wymyśliłeś? – „powiedział pan Giżejewski”.
– To już pomysł obecnych władz, ale z jednym masz rację: pomysł wyszedł jeszcze za mojej kadencji – „powiedział pan przewodniczący Mamak”.
– O czym mówisz? – „powiedział pan Wytrykus”.
– W Ochli otwieracie park etnograficzny… – „powiedział pan Giżejewski”.
– Muzeum regionalne od dłuższego czasu borykało się z niedoborem miejsca. Zasugerowałem w swoim czasie, aby zbiory działu etnograficznego wydzielić z ogólnych zasobów do osobnej jednostki. No i powołano muzeum skansen na wolnym powietrzu w Ochli – „powiedział pan Mamak”.
– Gratulacje, to dosyć nowatorski pomysł na polskim gruncie – „powiedział pan Duch”.
– No tak, tak. Czy musieliście wybrać akurat taki lokal na imprezę dla organizatorów Winobrania? – „powiedział pan Wytrykus”.
– Taki, to znaczy, jaki? Co złego jest w tym „Topazie”? – „powiedział pan Giżejewski”.
– Chodzi ci, Bolek, o to, że to miejsce, gdzie spotykają się żule i cinkciarze…? – „powiedział pan Duch”.
– Do tego zawsze tu jest dużo ludzi z miasta. A chodzi mi i o jedno, i o drugie. Po co mieszkańcy mają oglądać aktyw, bawiący się z gołymi panienkami w takim szemranym towarzystwie? Nie mogliście pójść normalnie do „Orła”? – „powiedział pan Wytrykus”.
– Partia w osobie sekretarza, jak zwykle dba o dobre nastroje społeczeństwa Zielonej Góry… Psujemy ci ideologiczną robotę, co Bolek? – „powiedział pan Duch”.
– Dałbyś spokój takim gadkom. Dobrze wiesz o co mi chodzi – „powiedział pan Wytrykus”.
– Ale wy tu robicie się małomiasteczkowi. Ciemnogród i zacofanie. Pamiętasz mój artykuł o tym, jak kiedyś kolej szprotawska stanie się skansenem? Same skanseny, jeden za drugim z tego Winnego Grodu zrobicie… – „powiedział pan Giżejewski”.
– Hola, hola, a w tym twoim Wrocławiu, to towarzysz Drożdż pozwala wam na takie rozpasanie? Byle gdzie i na oczach ludzi? Chyba, przy najbliższej okazji, sam spytam o to Ludwika… – „powiedział pan Wytrykus”.

Olek odszedł na dwa kroki. Schylił głowę, coś sobie przypominał, błądząc myślami daleko od Januszka i jego scenek. Schował dłonie w kieszeniach munduru. Przez tkaninę można było dostrzec, jak przebiera wewnątrz palcami. Chłopiec spojrzał raz i drugi na towarzysza i jakiś mars przebiegł mu przez czoło. Przerwał dialog miejskich osobistości. Nie takim energicznym skokiem, jak poprzednio, w bardziej wyważony sposób przekroczył swoje tory z powrotem, na tę stronę. Zamyślony ujął w ręce gałązki porozrzucane po tym tutaj, zwyczajnym świecie, a nie w strefie przeznaczonej dla gałązek-sekretarzy i gałązek-przewodniczących.

– Widzi pani ten balkon naprzeciwko?
– Który, gdzie?
– No, tu na wprost. Ozdobiony skrzyżowanymi młotkami górniczymi.

Marionetki z gałązek znowu czekały już na przystanku na miejski autobus.

– A czemuż to tak? Co to my, jakiś Śląsk, czy co?
– Tam, gdzie jest pętla „czwórki” i „szóstki” za Niemca, ba, jeszcze do niedawna, była elektrownia na węgiel, ale ten brunatny. Pracowała na naszym, zielonogórskim węglu. A kopalnie ciągnęły się po lasach, aż pod Słone…
Kobieta – patyczek nie okazała zbytniego zainteresowania tą historią. Paliły ją za to aktualne problemy. Zagadała do kolejnej osoby:
– Te autobusy tak się spóźniają. Czekamy całymi godzinami, ludzi tu dużo, bo idą z deptaka, a oni zagrodzili tymi dechami pół chodnika.
– Ma pani rację. I to miało być na krótko, a ten parkan stoi tu i stoi już ponad pół roku.
– A też pani mówi, dłużej…!
– Ludzie nie mają gdzie czekać na autobus…
– A co oni, za tym parkanem…? Wie kto?
– Fabrykę wódek rozbudowują.

To był przystanek po środku ulicy Jedności Robotniczej.

Januszek przerwał nagle w pół rozmowy. Spojrzał w górę na Olka. Zacisnął usta i z dosyć zaciętym wyrazem twarzy rzucił gałązki w piach. Leniwie wstał z kolan i na wpół zgięty poczynił dwa – trzy niezgrabne kroki, aż stanął przed mężczyzną. Ucapił go za szerokie rękawy bluzy.

– A ty znasz Wytrykusa, Ducha, Mamaka? Ja tu gadam, a ty co? Ty nic… Co to za przyjaciel…?

Chrenowicz nie wiedział, co powiedzieć. Zbierał myśli, ale szło mu to niesporo. Chłopak taranem wchodził w to milczenie:

– Skąd się tu wziąłeś? Czy na pewno chcesz zostać moim przyjacielem? Będziesz mi pomagał?
– Jestem w tym mieście Przechodniem, Przechodniem który tylko przeszedł tym osiedlem i z niego zniknął. Czy ty chcesz PRZECHODNIA za przyjaciela? Czy ty wiesz, co jest najlepsze w drodze? Teren, gdzie przechodzą tory kolejowe. Nie ma asfaltu ulicy, ani trawy, ani pola, ani piachu. Jest tylko pasmo pachnącego tłucznia. A na nim aromatycznie pachnące podkłady i przerdzewiałe sztaby szyn… Lubię położyć się cały i tak leżeć z głową przy szynach, na ostrych kamieniach. Wdycham wtedy ten zapach smołowanego drewna podkładów nagrzanych w słońcu. To mój ulubiony zapach.
Wyobrażam sobie wtedy, że jestem psem, wyrzuconym z pędzącego pociągu. Leżę tak z połamanymi łapami, z przetrąconym kręgosłupem i wiem, że już nie wstanę i nigdzie stąd nie pobiegnę. To koniec. Szczęśliwy koniec.
Rozkoszą napawa mnie ulubiony zapach, rozkoszą napawa mnie wspomnienie mojego pana, które jest moim ostatnim wspomnieniem przed śmiercią. Zanim zapadnie dla mnie niekończący się mrok, odchodzę w ten zapach, który pamiętam od szczenięcia i w to rozmazujące się wspomnienie chwil z człowiekiem, który był dla mnie wszystkim. Odchodzę pełen szczęścia, którego doświadczyłem będąc z nim, z jego rodziną. Umieram szczęśliwy, nie czując bólu połamanych kości i porwanych nerwów, gdyż nie gnębi mnie zmora samotności… Nawet zapamiętałem to, że to on sam wyrzucił mnie z tego pociągu…
Gdy leżę niczym wyrzucony na tory pies, mam wspomnienia, które sprawiają, że nie czuję się samotny, nie mam wrażenia, że moje życie było pozbawione sensu, myślę, że jednak cokolwiek dla kogoś znaczyłem.
A gdy stoję przy drodze lub idę przez te osiedla, sam, bez sensu, bez znaczenia. Przechodzień. Czy chcesz TAKIEGO przyjaciela?
Czy szedłeś kiedykolwiek drogą przez zupełnie ci obcą i wrogą wieś lub ulicę? Miejscowe wyrostki rzucają w ciebie tłuczniem, powyrywanym spomiędzy podkładów kolejowych. Trafiają w plecak, w czapkę – czapka ci spada. W buty, powyżej butów, czujesz ostry ból, zaczynasz kuleć. Z tyłu – śmiech. A jak pada deszcz lub idziesz w powietrzu świeżym, dopiero co po deszczu, łobuzy packają w ciebie kulami błota, wytoczonymi z kałuż na drodze. Trafiają raz, drugi.
Oblepia cię błoto, coraz więcej błota. Wiesz, nie cierpię tego błota. Boję się, że mnie oblepi tak, że mnie nikt nie pozna, nawet sam Bóg. Błoto zasłoni mnie światu, zakryje przed nim, przed ludźmi, nikt mnie nie rozpozna, ja – oślepiony błotem w oczach – nikogo nie znajdę, kto mógłby zakończyć moją samotność i bezcelowość.
Nikt mnie nie odnajdzie, ani ja nikogo nie odnajdę. Nawet samego siebie nie odnajdę pod tym błotem. Czy myślisz, że mnie jednak odnalazłeś? Po to, abym został twoim przyjacielem? czy chcesz MNIE za przyjaciela?
Tak dobrze zapadły ci w głowę te tory. Wydawało mi się, że ja tutaj, na nich pracowałem. Ale nie, nie zostałem człowiekiem stąd, kolejarzem. Tu też tylko przeszedłem się po torowisku, byłem tylko Przechodniem…

– Tędy codziennie chodzi bardzo wielu ludzi – wtrącił zupełnie poważnie Januszek.
– Czy tak, doprawdy? I dokąd oni tak chodzą?
– A do pracy. A potem – z pracy.
– To gdzie oni pracują?
– Tam, za szeroką ulicą, nad którą chodzi się górą, pracują w ciepłowni, w wytwórni lodów, w „Falubazie”, w mleczarni, w KPRB… Ale chodzą też w drugą stronę. Dołem, pod ulicą Łużycką – do weterynarii, milicjanci do komendy, dziennikarze do radia, strażacy, do domu kultury, do spółdzielni…
– Dużo wiesz. Skąd? Po co ci to?
Januszek wstrząsnął ramionami.
– Nie wiem. A ty po co chodzisz torami? Dokąd?
– Szukałem ciebie. Pracowałem na kolei i czasem jeździłem tutaj tymi towarowymi pociągami, aby je chronić przed twoimi kolegami-łobuzami.
– Ja nie mam kolegów…
– Kiedyś wyszedłem z tego wąwozu i cię spotkałem jak łaziłeś samotny pod tymi balkonami. Od razu cię polubiłem. Pomyślałem, że Bóg mi cię zesłał… Potem byłem u swojego starszego kolegi z pracy, w takim punktowcu przy Sucharskiego. Podsłuchałem twoją koleżankę i kolegę, jak o tobie mówili. Dziewczynka to była Beata, a chłopak – Piotr.
– Beata… Beata Dunaj i Piotrek Pasternak…
– Podsłuchałemich i jeszcze bardziej chciałem cię odszukać, ale wtedy poznałem dwóch niedobrych ludzi, którzy kazali mi wyrządzić ci krzywdę. Taki jeden Redaktor z gazety…
– Redaktor z gazety… Pani – ciocia Irena, najlepsza koleżanka mojej mamy też jest redaktorką.
– Nie, to nie o nią chodzi! A drugim był taki profesor od piłki ręcznej… Bardzo źli ludzie. Namawiali mnie do strasznych rzeczy… Ale ja tak nie chciałem. Niedoczekanie ich! Może i ja jestem tylko szarym Przechodniem, takim, którego nikt nie zauważa i nie potrzebuje. Może i ja przechodzę przez życie innych, zupełnie obcy i nic nikomu nie dając. Ale czy to oznacza, że muszę robić rzeczy, które uważam za złe? Czy komuś takiemu jak ja można bezkarnie i na pewniaka kazać robić takie rzeczy? Czy Przechodzień, którego porządni ludzie, wszyscy miejscowi uważają za nic niewartego włóczęgę albo w ogóle go nie zauważają, nie ma prawa do własnych wartości, do swojego zdania? Czy ja, ten nikt, którego mijasz idąc chodnikiem lub korytarzem w pociągu, o którego obijasz się w autobusie, jestem pozbawiony swojego „ja”, dlatego że ty nie widzisz we mnie człowieka? Czy tylko „tutejsi” mają prawo do godności? Ja jestem Przechodniem, tylko Przechodniem. Nie jestem stąd, miejscowym, tutejszym, nie jestem zatem w twoim obrazie świata człowiekiem tylko dlatego, że to ty odarłeś mnie z osobowości, uczuć, woli? Dlatego, że Przechodniowi można kazać zrobić najbardziej podłą rzecz, a on… Przechodzień przyjmie wszystko do wykonania, za kromkę chleba, za szklankę wody, nie pytając o nic. O dobro i zło, o szykany i o tego, kogo ma dopaść… Bo nikogo tu nie zna, z nikim nie czuje się związany, by odczuć jak go dręczy. Nie wyznaje tutejszych norm rozdzielających dobro od zła, a zanim inni go osądzą, pójdzie dalej… Czy naprawdę zaprzyjaźnił byś się z PRZECHODNIEM?
Nie wierzysz w to, że Przechodzień jest taki? Wierzysz w romantyczną wizję włóczęgi, który nikogo nie skrzywdzi, globtrotera, który jest uosobieniem wolności i tolerancji? A wieczna droga – ich kwintesencją?
Dobrze, skoro jesteśmy już przyjaciółmi, to pomóż mi i odpowiedz, jak przyjaciel, przyjacielowi na jedno pytanie. Dlaczego oni wszyscy, zamiast skorzystać z dobrodziejstwa bycia tutejszymi, wchodzą w moje buty? To ja jestem Przechodniem, z całą samotnością i brakiem celu w życiu. Śmietnik społeczny, chaszcze z ostami i perzem, opustoszałe zakamarki, gdzie śpią dzikie psy i koty, to moja domena, mój dom! Dlaczego oni mi się do niego wpychają…?
Nie rozumiesz mnie? Zapuszczony wąwóz kolei szprotawskiej to nie miejsce dla „tutejszych”, realizujących swoje role społeczne. Tu mogą przychodzić, by bezwstydnie wypłakiwać się, wszystkie wyrzutki, samotnicy, dziwadła, odszczepieńcy. Nawet normalny, porządny pijak ma swojego „Asa”, swój „Widok”, czy piwo z dystrybutora w „CePeeNie” przy parku. Ci pod krawatem mają „Topaz” albo „Ratuszową”. W tym wąwozie to ja mogę topić w dowolny sposób swój żal i do woli obrażać Pana Boga. A oni się tu pchają…
Zobacz, władze miasta pobudowały nowe drogi do stref fabrycznych. Uruchomiły nowe linie autobusów miejskich. Do „Novity”, do Zakładów Mięsnych w Przylepie na linii numer „9” jeżdżą nawet wozy przegubowe, jeden czy dwa, sprowadzone specjalnie do Zielonej Góry. Właśnie specjalnie dla tej linii, dla robotników zakładów mięsnych, tej nowej fabryki wykładzin dywanowych, chłodni, elektrociepłowni. W okolice „Polskiej Wełny”, „Zefamu”, browaru puszczono kolejne dwie linie. A ludzie wolą dalej łazić pieszo. Jak łaziki tak łażą, nie skorzystają z dobrodziejstw władzy! Odpowiedz mi, przyjacielu, dlaczego? Czy to jakiś bunt robotniczy przeciwko Partii?
Nie odpowiadasz… Taki z ciebie przyjaciel! Widzisz, tam gdzie ja, Przechodzień, mógłbym usiąść sobie przy torach, w krzakach i spokojnie, przez nikogo nie niepokojony przeżywać swoją traumę, lezą ci dobrzy tatusiowie, mężulkowie żoneczek, bracia i siostry. Leżą, aby mi odebrać spokój, zabrudzić błotem tę ostatnią i zarazem jedyną enklawę, jaką dla siebie w końcu odkryłem… A ty na to nic! Nawet nie kwapisz się do tego, aby mnie, swojego przyjaciela, pocieszyć…
Wiesz co ja myślę? To żaden bunt, nie ma żadnych robotniczych buntów. Aby jakakolwiek zbiorowość ludzi wyszła na ulice, postawiła się władzy, jakiejkolwiek innej zbiorowości, potrzebny byłby wspólny cel i jedno dla wszystkich zagrożenie. Ale ludzie tak nie myślą, stadnie, zbiorowo. Każdy przed oczami ma, tak naprawdę, tylko siebie. Tak zwane oddolne, robotnicze bunty, to akcje sterowane przez służby. Stoją za nimi ci, którzy mają pieniądze, a chcą mieć ich jeszcze więcej, albo ci, którzy mają władzę i chcą jej jeszcze więcej. Więcej władzy lub więcej pieniędzy kosztem innych bogaczy lub władców. Taki sterowany bunt to tylko inspiracja dla przepływu pieniędzy lub władzy. Nie ma autentycznych zbiorowych zrywów, autentyczny może być tylko poryw indywidualny. A i do tego człowiek, robotnik też musi trafić na swojego Inspiratora. Tak dla siebie, w swoich środowiskach, w małych grupach, w których funkcjonują na co dzień lub od święta ludzie różnie takiego zwą. Raz bywa Zbawicielem, innym razem liderem, rewolucjonistą, filozofem-kreatorem…
I wiesz co ja jeszcze myślę? Ty jesteś ich przyjacielem, a nie moim. Takim właśnie Inspiratorem, Zbawcą dla tych wszystkich, którym wydaje się, że wchodząc na mój teren, mogą stać się mną, Przechodniem, tak jak ja… Oni nie chcą pieniędzy, ani władzy. Oni tylko nie chcą bratać się z władzą, nie chcą do niej przynależeć. Nie chcą należeć do tego społeczeństwa, które jest poddańczo uległe i realizuje swoje szare życie. Oni chcą być niezależni i wolni jak Przechodnie… I dlatego chodzą pieszo, urągając w ten sposób dobrobytowi, którym próbuje ich niewolić władza. Dobrze myślę, przyjacielu?
Tylko, że to ja miałem ich obudzić z letargu, wyrwać ze snu poddaństwa! Zostałem do tego wybrany… A ty, przyjacielu, miałeś mi wskazać drogę, dać impuls. Tymczasem zamiast mnie, pobudziłeś ich przeciwko mnie…!
Im się wydaje, że dokonują samodzielnych wyborów, że odtrącając wygodny autobus i idąc pieszo, zachowują wolność jako Przechodnie… Ale każda wolność jednego człowieka, jest jednocześnie ograniczeniem wolności kogoś innego. Każdy wybór, dla jednego jest wyborem lepszego, a jednocześnie pozostawia to gorsze komuś drugiemu. Oni nie zbuntowali się przeciwko władzom, oni zbuntowali się przeciwko mnie! Przeciwko mojemu powołaniu do uratowania ich. A ty, chociaż sprowadzono cię dla mnie i tylko dla mnie, poparłeś tamtych, ich wszystkich a nie mnie!

Januszek wyrwał się z rąk Olka i rzucił się na piasek. Przywarł do niego całym swoim ciałem, rozciągniętym ile się tylko dało na płask. Rozłożył na boki ręce, skulił nogi a wszystkim nim targnęły konwulsje spazmów. Płakał, ryczał przerażony pełnym głosem. Trząsł się, zgarniał bezwiednie piasek pod siebie i rzucał się.
Zaskoczony Chrenowicz zamarł na dłuższą chwilę, by nagle rzucić się ku chłopcu. Porwał go w ręce, uniósł w górę. Obrócił twarzą do swojej twarzy.

– Co ci jest?! Już dobrze, mój przyjacielu…
– Nie chcesz… Ty nie chcesz być moim przyjacielem! – chłopiec spazmatycznie wyrzucał z siebie pojedyncze sylaby. – Ty krzyczysz na mnie! A ja ciebie nie rozumiem! Nie rozumiem, o czym ty w ogóle mówisz…
– Dobrze, już dobrze – mężczyzna odłożył z powrotem małego na piasek, tak jak leżał przedtem, plecami do góry. Pochylił się nad nim, pogłaskał po głowie. Przyklęknął obok. Objął – Niech już i tak będzie.

Rozmyślał chwilę, co miał zrobić dalej? W końcu podjął problem od typowej dla siebie strony:

– Co z tobą? Młody mężczyzna… – Chrenowicz odwrócił małego na plecy, tak by mogli patrzeć na siebie. – Młody mężczyzna – kontynuował – nie może się tak mazgaić. Mężczyzna powstrzymuje swoje emocje. Co z ciebie za chłopak? Musisz być gotowy do walki, mieć wyćwiczone ciało i umysł.
W pełni je kontrolować.
– A będziesz dalej moim przyjacielem? – wyszlochał Januszek.
Olek przyjrzał mu się uważniej. Musiał się głębiej nad tym zastanowić, ale zauważył, jak na to jego zastanawianie się mały zmarszczył czoło, otworzył usta gotowe do nowego wybuchu płaczu i szybko poprawił się:
– Cały czas byłem i nadal jestem.
Chłopiec uśmiechnął się.
– Czy ci, przyjacielu, coś aż tak dojadło w życiu, co to było? Dlaczego tak reagujesz?
– Mama ze mną w ogóle nie rozmawia. Tylko krzyczy i muszę chodzić do takiej pani doktor.
– Doktor, czy to chodzi o lekarza? Czy ty jesteś chory? Jak ona się nazywa, gdzie do niej chodzisz…?
– Nazywa się Ber. Chodzę do niej do takiej innej szkoły, za szpitalem. Tam jest taki duży ptak z betonu. On stoi w kamiennej sadzawce z rurami, z których wytryskuje woda. I idzie się obok niego, i jak ta woda leci, to tak fajowo na mnie pryska…
– Ta Ber, to psycholog. A naprzeciwko szpitala jest szkoła przy której działa taka przychodnia, do której chodzą na badania do psychologa dzieci i dorośli. Mnie tam też wysyłali…
– Też chodziłeś tam? – uradował się chłopiec. – Pryskała cię woda, gdy biegałeś po sadzawce…?

Odcinek 18

Mieczysław Bonisławski

– A Truda – zapytał Chrenowicz.
– Trudy – odpowiedział Demianiuk – z jej najlepszych czasów nie możesz pamiętać, ciebie jeszcze wtedy na świecie nie było. A ja ją znam z okresu broniszowskiego. Pracowałem wtedy w pałacu, w GieeSie, a ona prowadziła wiejską świetlicę. I dorabiała handlując od tyłu bimbrem. Cały Broniszów i część Radwanowa z Mirocinem u niej chlały. I ci z GS-u, ci z cegielni, i ci z lasu.
– Elegancka pani z niej pewnie była? I silna, musiała być? Tak utrzymać w ryzach tylu chłopaków…
– No, oczywiście. Garsoneczka, kozaczki, parasoleczka. Ondulacja na rudo. W Broniszowie, tam na rogu, przy drodze na cegielnię jej rodzina, rodzina Rose, miała taką dużą murowaną chałupę. Od lat, z dziada pradziada, prowadzili w niej wiejską knajpę, a obok mieli jeszcze murowaną stajnię dla koni i wozownię. A jak zbudowali przez wieś kolej z Grünberga do Sprotau, to zaczęli prowadzić zajazd dla kolei. Cała rodzina uciekła przed Ruskimi, tylko ona została. Można powiedzieć, ostatnia z wielu pokoleń broniszowskich karczmarzy: Bernhard, Paul, no i ona. Ostatnia restauratorka na trasie kolei zielonogórsko-szprotawskiej… Tak, to była bardzo elegancka Niemra. A jaka wyniosła, chodziła z głową wysoko uniesioną w chmurach.
– W Jarogniewicach taką rodziną byli Schultze. Prowadzili ajencję. W swoim sklepie kolonialnym, takim wiejskim domu towarowym, sprzedawali bilety na kolej do Grünberga czy Sprotau i przyjmowali paczki… A dlaczego ona, ta Truda, została?
– Tak, w każdej wsi, przez które poszła ta kolejka, były takie miejscowe rodziny, które rozwinęły dzięki jej powstaniu swoje interesy i nieźle na tym zarobiły. Zresztą, pozostali mieszkańcy wsi, rolnicy, też na kolejce zyskali… Zeszli z drabiniastych wozów i przenieśli się do nowoczesnych Prus… A co do Trudy… Mówili o niej, że mianowali ją na Strażniczkę…
– Niemożliwe, była niemieckim Strażnikiem, tu, pod Zieloną Górą?
– W Lesie Broniszowskim działał wtedy duży oddział Wilkołaków. Nie zrobili żadnego, głośnego sabotażu, zatem musieli zostać, aby czegoś pilnować. Bo chociażby i ta historia z tym hitlerowskim pociągiem z zabytkami z Poznania, co to niby jechał do Szprotawy. Nie dość, że pchał się taką dziwaczną trasą na Czerwieńsk, a potem tą zapyziałą koleją zielonogórsko-szprotawską, zamiast normalnie z Poznania główną linią przez Leszno, Głogów, to jeszcze wszyscy z Broniszowa widzieli jak wjechał do Lasu, ale nikt go już nie zobaczył jak wyjeżdżał…? To co? To niby nic? Tak, Strażnik w takim miejscu, czemu by nie? To się jakoś układa w logiczną całość.
– Strażnicy byli bardziej na południe, na pograniczu Dolnego Śląska i gór – powątpiewał Olek, ale w końcu dał za wygraną. – A jak ona się znalazła w tym parku? Tutaj? Strażnicy umierali, ale nie staczali się tak na margines.

Redaktor jednak zignorował te uwagi. Znowu się nieco odwrócił i nieznacznym ruchem głowy wskazał na trzech pijaczków w brudnych i obdartych ubraniach. Wokół ich połamanej ławki walały się puste butelki po denaturacie, wodzie kolońskiej i wódce. Jeden, siedząc na betonowym słupku, przysypiał z głową opuszczoną między szeroko rozstawione kolana. Buty miał pobrudzone świeżymi rzygowinami. Dwóch pozostałych energicznie wstało z żałosnej pozostałości ławki. Trzymali się, szarpiąc nawzajem za hajdawery. Z ich ust wydobywał się głośny skrzek, nieartykułowany bełkot. Potknęli się i solidarnie runęli na żużlową ścieżkę. Przez chwilę tak leżeli, aż jeden podpierając się na łokciach, niezgrabnie, chwiejąc się powstał. Chwilę sapał z wysiłku. Spojrzał na gramolącego się po żużlu towarzysza i takiego półczołgającego się spróbował raz i drugi kopać. Zamachnął się, nie trafił. Stracił równowagę. Upadł. Wtedy podniósł się wreszcie ten drugi i z całych sił nastąpił mu nogą na głowę…

– Ten obrzygany pracował w „Zastalu”. Całe dnie siedział w biurze konstrukcyjnym. Był tylko technikiem, ale miał niezwykły talent i niesamowitą wrodzoną intuicję. Dzięki jego pomysłom zaczęli produkować takie półautomatyczne, samowyładowujące się węglarki. Wiesz, wagony do przewozu węgla z kopalni. Wszystkie szły na eksport, Rosjanie, Chiny, Ameryka Południowa. Tamci dosłownie zabijali się o nie. Ale facet był bez studiów, nie miał papierów inżyniera…
– Wiem, wiem. Znam tę papierową biurokrację – żachnął się Olek. – Możesz być mistrzem, ale bez dyplomu nie pozwolą ci nic zrobić. Zgnoją cię po prostu. Ukradli mu te pomysły i się załamał, stoczył…?
– No, niezupełnie. Kazali mu iść na to nasze WSI, zrobić dyplom inżyniera. A do tego czasu, jego projekty, projekty według jego pomysłów podpisywali tacy dwaj dyrektorzy.
– I brali pewnie za to niemałe pieniądze.
– Brali. Ale było im mało. Gość pojechał na praktyki studenckie do Związku Radzieckiego, a w tym czasie dyrektor przespał się z jego niby żoną. Gdy wrócił, chciał dyrektorowi obić mordę, ale nie zdążył, pociął tylko tasakiem tę swoją żonę.
– Tak, kobiety, to potrafią być prostytutki. Mówiłem ci, że wydobycie z nich na wierzch tego instynktu, ponad instynkt macierzyński, to pierwszy krok do likwidacji Europy, jaką znamy… Do osłabienia nas i zniszczenia naszych wartości…
– No, nie wszystkie. Chociaż ta chyba była. Pozszywali ją w szpitalu, a faceta wylali i z „Zastalu”, i ze studiów. Dyrektor, chcąc uniknąć skandalu, wybronił go tylko od wyroku. Potem nawet rozwiódł się ze swoją pierwszą żoną i poprowadził do ratusza tę drugą, tę pozszywaną. A nasz niedoszły konstruktor robi pod siebie tu w tych krzakach.
– A tamci dwaj?
– Jeden pracował jako pomocnik na karetce pogotowia, a ten drugi doprowadził do wykolejenia składu z węglem jadącego do Polskiej Wełny. Doszło do śmiertelnego wypadku…
– Nie poszedł siedzieć?
– Nie, w Ciborzu zbadali go i uznali za niespełna rozumu. Teraz tu się tłucze z innymi bywalcami, a gdy ktoś go potrzebuje, na parę dni trzeźwieje i idzie wykonać zadanie.
– Włam, mordobice, czy też mokra robota?

Demianiuk znów się uchylił od jednoznacznej odpowiedzi:

– Jak widzisz ONI nas niszczą na różne sposoby. I takich półżywych, półmyślących wykorzystują potem przeciwko tym, których jeszcze nie dopadli, nie zdążyli udupić. Pola walki z NIMI są różne i w wielu miejscach.
– Z nich już nic nie będzie. Ci ludzie tutaj, to już nie ludzie. Oni się skończyli. Po co mam ich szkolić? Nie dadzą rady…
– Kto ci każe ich szkolić?
– To co miałbym robić?
– Są różne sposoby walki i różne pola bitew. Możesz wykazać się zupełnie inaczej. Walcząc z kim innym i zupełnie gdzie indziej. Machanie pięściami i nogami, też ci się tam przyda, ale nie to będzie najważniejsze…
– Chyba cię rozumiem… – ucieszył się Olek, ale Redaktor szybko go sprowadził na ziemię:
– Nie sądzę, abyś wiedział o czym mówię… Są miejsca i ludzie, gdzie toczy się walka nie na pięści, ale na słabszą psychikę, o to kto, co czuje i jak się ma, tak w ogóle. Są też ludzie, którzy w innych coś sieją, ale inni z kolei wolą, aby to nie wzeszło. Jedni coś robią, inni tylko przeszkadzają, w imię fałszywych idei. Budowniczym trzeba zapewnić spokój i bezpieczeństwo, a burzycielom dać odpór.
– Rozumiem…
– Nic nie rozumiesz. Nawet nie potrafisz odróżnić jednych od drugich. Pomimo szerzących się stereotypów, naiwnych opinii ludzkich, popędów tłumu? Pomożesz komuś, kogo wszyscy uważają za zbira, wsadzają do więzienia, odsądzają od czci i wiary? Wesprzesz w działaniu kogoś, o kim piszą a gazetach, że wichrzyciel, prowokator, wróg powszechny albo takiemu, o którym baby w kolejce przed sklepem gadają, że ubek, Żyd, mason? A jakby w ofierze trzeba było złożyć z pozoru najbardziej niewinną istotę, kobietę, dziecko?
– Do czego ty mnie namawiasz?! – przestraszył się Wojownik.

Minął kwiecień. W maju Redaktor spotkał się z Olkiem na terenie nowej szkoły podstawowej przy ulicy Gwardii Ludowej. Zanim tam poszli, przyniósł mu z milicyjnego klubu sportowego „Gwardia” prawie nowy dres z napisami z nazwą klubu i z emblematami jakichś finałów resortowych mistrzostw Polski.
Chrenowiczowi imponowało to, że miał mieć taki strój. Demianiuk przedstawił Olka dyrekcji szkoły jako instruktora nieznanych jeszcze w mieście, nowych rodzajów sztuk walki, których tenże instruktor miał w ramach programu szerokiego usportowienia dzieci uczyć w Zielonej Górze czwarto- i piątoklasistów. Niedwuznacznie zasugerował, że za programem stoi klub milicyjny i odpowiedni wydział Miejskiej Rady Narodowej. Ale tylko zasugerował, żadnych faktów, dokumentów, konkretów, nazwisk. Niczego, co można by dokładnie sprawdzić, coś potem komuś wypomnieć. Same takie śliskie opowiastki…
Przyszli do szkoły we dwóch. Na sali gimnastycznej mieli rozpocząć spotkanie informacyjne z dziećmi. Przed wejściem Redaktor przedstawił Olka jakiejś trzydziestopięcio- czterdziestoletniej blondynce z włosami przyciętymi tuż nad ramionami:

– To nasz instruktor, pan Aleksander Chrenowicz, świeżo po kursach. Właśnie zaczyna swój nowy program w Zielonej Górze.
– Teresa Barczyńska – z zadowoleniem na twarzy wyrecytowała kobieta.
– Pani magister jest wychowawczynią jednej z czwartych klas, o ile dobrze zapamiętałem…?
– Tak, właśnie przyprowadziłam swoje dziewczęta i chłopców. To te urwisy, co przed chwilą przewaliły się przez wejście do sali gimnastycznej. Zabrałam ich z lekcji matematyki, oni dzisiaj nie mieli w planie godzin wychowania fizycznego. Nie mają strojów do gimnastyki…
– Dzisiaj nie będą jeszcze potrzebne – starał się uspokoić nauczycielkę Olek. Mówił, jak na niego, spokojnie, wyważał słowa. Zachowywał wyjątkową powagę.
– Oj, to dobrze! – zaśmiała się Barczyńska, ale szybko spoważniała – Tak, jak powiedziałam, zabrałam ich z matematyki, nie było wcale tak łatwo. Pan redaktor mnie jednak zapewniał… Mam nadzieję, że pana zajęcia będą tego warte. I że poprowadzi je pan w interesujący sposób, tak, że dzieci zechcą potem skorzystać z tej oferty.
– Będę mówił o bardzo ważnych dla każdego młodego Polaka sprawach. Szczególnie w dzisiejszych czasach. A przychodzę wyłącznie po to, aby namówić jak najwięcej z tych dzieci do pierwszych treningów…
– Tak, tak, pan instruktor ma wyjątkowy dar przekonywania dzieci do ruchu, do sportu – dziennikarz nie pozwolił mu rozwinąć w pełni tej jego szczególnej retoryki. Wiedział już do czego Olek był zdolny w swoich tyradach, a zależało mu na wzbudzeniu w Barczyńskiej zaufania i podziwu wobec Chrenowicza. To stanowiło podstawę jego planów, było dla niego niezbędne. Gdyby kobieta miała możliwość posłuchać Olka jeszcze choć przez chwilę, a nie daj Boże, do końca, Redaktor swojego celu by pewnie, ani w tamtej chwili, ani już nigdy później nie osiągnął.

Z przeprowadzonych na sali gimnastycznej zajęć Olek wyszedł zadowolony. Było to na rękę Demianiukowi. Wprowadzenie Chrenowicza w stan jego specyficznej euforii, było może nie podstawowym, ale bardzo ułatwiającym osiągnięcie celu Redaktora, warunkiem.

– Całą wiosnę rozmawialiśmy o tym, jak różne formy niszczenia Polaków ONI stosują. Pamiętasz, co ci mówiłem, co ci pokazywałem? – zagaił

Olek tymczasem zbierał swoje materiały i szykował się do wyjścia.
– Tak, obaj wiemy to wszystko. Ale tutaj, dzisiaj mieliśmy dobry narybek. Widziałeś, jak te dzieciaki aż się palą do pierwszego treningu?! Byle by tylko wytrwali, to będzie z nich dobrze wyszkolona falanga. A czyż nie o to chodzi?
– No, niezupełnie. Mówiłem ci, że tak jak ONI nas na różne sposoby zabijają, tak i my musimy nauczyć się walczyć, adekwatnie do różnorodności stosowanych przez NICH form.
– Ale o co ci chodzi?
– W klasie Barczyńskiej jest chłopiec, bardzo ważny w prowadzeniu ICH strategii. Jeżeli zdecydujesz się na uderzenie w NICH poprzez tego chłopca, wyrządzimy IM olbrzymie szkody. Powstrzymamy ICH na wiele miesięcy! Uratujemy dziesiątki naszych ludzi!
– Pokażesz mi go? I co ja miałbym zrobić?
– Oczywiście, że ci go pokażę. Po to tu przyszliśmy – Demianiuk, wreszcie zadowolony aż poklepał protekcjonalnie Olka po ramieniu. Ten otrząsnął się. Nie tolerował takich form okazywania, czy demonstrowania poufałości między wojownikami. Mierziło go to, uważał za oznakę słabości, zniewieścienia.

Redaktor spojrzał na mężczyznę w dresie za zdziwieniem, które momentalnie przerodziło się w niepokój. Niepokój o reakcję tego przygłupa, o powodzenie misji. Olek był wyraźnie spłoszony, rozkojarzył się. Jego nieobecny wzrok wskazywał na zupełną dekoncentrację. W takim stanie mógł – zgodnie z wiedzą, jaką dziennikarz nabył o nim przez te cztery ostatnie miesiące – zrobić wszystko, w tym rzeczy głupie i niepożądane z punktu widzenia celów Demianiuka.
Ale Demianiuk nie mógł już przerwać akcji. Raz rozpędzona machina zdarzeń musiała działać nieprzerwanie dalej, niezależnie od stanu Olka i przyszłych konsekwencji tego stanu.

– Oto on, ten chłopiec – syknął mu do ucha.

Olek spojrzał i zamarł. Z sali wyszedł Januszek.

– Przecież to demiurg! – wyrwało mu się – Mój utracony Przewodnik.

I w tym momencie Olka coś zaniepokoiło w Redaktorze. Nie mógł sobie tego uzmysłowić do końca, ale dziennikarz zagrał jakąś fałszywą nutę. Zdecydowanie to był fałsz, niepokojący, wzbudzający strach i nakazujący ostrożność, może nawet ucieczkę od tego wszystkiego – fałsz.

– Słucham, kto?! Co ty mówisz… – nie zrozumiał tamten.

Chrenowicz spojrzał na Demianiuka po raz pierwszy innym, krytycznym okiem. „Jakiż to przypadek sprawił, że go spotkałem?” – zaczął się zastanawiać – „Czyż ludzie na poziomie, na stanowiskach nie mieli dotąd wszyscy zupełnie innych poglądów na ten świat niż ja? A ten od razu tak ze wszystkim się zgodził. Na wszystko miał doskonale pasujące odpowiedzi. To że go spotkałem, to nie był przypadek, ale kolejna próba. To Judasz, zdrajca, który miał mnie na powrót doprowadzić do zgubionego Przewodnika. A ja mam pokazać, czy go przejrzałem? Jeżeli tak, to okażę się godny i Przewodnik już mnie nie opuści. Zostanie ze mną i będzie mnie prowadził aż do samego końca. Ale jeżeli nie wykażę czujności i dam się zwieść podstawionemu zdrajcy, Przewodnik zniknie znowu. Tym razem jednak, gdybym okazał się tak niegodny, opuści mnie na zawsze, już nigdy do mnie nie wróci.”

I w ten oto sposób w maju nastąpił przełom we wzajemnych stosunkach Olka i Redaktora oraz w relacjach Wojownika z jego Przewodnikiem-Kreatorem tworzącym scenę do jego ostatniej walki o los świata.

Bo świat był pełen łasych na pieniądze ludzi. Tacy byli i prości wyrobnicy, i elity władzy, i inteligenci. Różniła ich tylko kwota, za jaką się sprzedawali. Od marnych groszy, starczających na wczasy w Bułgarii czy nad Balatonem, albo tyle, żeby kupić pralkę lub kolorowy telewizor, po prawdziwe kokosy na budowę willi lub sportowy model fiata. Na powierzchni życia, pod świecącym jasno słońcem, pośród osiedli miast, chałup wsi, fabrycznych hal, na polach i łąkach, w lasach i wśród górskich grani, wszędzie było jednakowo niebezpiecznie. Nic nie rozumiejący tłum ludzi stawał się w swojej niewiedzy trwożliwy, a poprzez swój strach – wrogi. Tu w dziennym świetle trzeba było ciągle się rozglądać, uważać na tego, który chciał spojrzeć na ciebie przez ramię, na każdego, kto nagle zatrzymał się, zwolnił kroku, by podsłuchać o czym mówisz, zaglądnąć ci w myśli. Każdy mógł być zdrajcą, wrogi lub obojętny na wszystko poza pieniężną gratyfikacją, donosicielem, mordobijcą lub zabójcą. Nie można już było ufać, czy to prostym ludziom z fabryk, czy doktorom z uniwersytetów, ani nawet drobnym pijaczkom spod wiejskiego sklepu. Każdy z nich mógł się, koniec końców, okazać równie niebezpieczny.

Spokojniej było tylko z dala od ludzi, należało od nich jak najszybciej uciekać, kryć się. Wszyscy nowatorzy, rewolucjoniści, zbawiciele od pierwszych wieków historii, po współczesność, ukrywali się przed bliźnimi w jaskiniach, grotach, katakumbach. W górach, dalekich od ludzkich siedlisk, albo dosłownie pod nimi. W podziemiach miast, w tunelach, systemach korytarzy tworzących zaiste równoległy świat, alternatywne miasta kilka metrów w głąb od rzeczywistych ulic, kwartałów i placów.

Tajemnicze lochy zaprojektowane przed wiekami przez nieznanych architektów wionęły wilgocią i nie odkrytymi tragediami, których były świadkami, niezależnie od tego, czy zbudowano je, po to aby tych dramatów uniknąć, czy też specjalnie, jako sceny do ich realizacji. Naturalne groty, jaskinie, sale i przejścia między nimi, wypłukane przez podziemne potoki lub wykruszone potężnymi siłami, przesuwającymi skalne bloki i płyty skorupy ziemskiej w każdej chwili mogły uwolnić mechanizmy lub stwory natury, czekające od wieków tylko na to, aby powstrzymać marsz człowieka, zapobiec osiągnięciu przez ludzkość wiedzy, która doprowadziłaby do samounicestwienia planety. Które z nich, te zbudowane przez człowieka, czy te urodzone naturalnie, były bardziej bezwzględne?

Kiedy i gdzie byłaby większa szansa na porozumienie, próbę wytłumaczenia się z wtargnięcia poza granice tabu, wyżebrania jeszcze trochę życia? Co dało by większe cierpienie w ostatecznej chwili prawdy: mechanizm do zabijania i torturowania, skonstruowany myślą ludzką, czy zęby, szczęki, szpony, ogień z trzewi stworzone i wyzwolone siłami przyrody?

„Młody demiurg też był posłańcem sił Natury, przyszedł do mnie nie z tego świata. To podziemne jezioro pod sklepieniem litych skał, ta złota od piasku mielizna na jego środku, to był jego naturalny świat. Ale dla mnie, śmiertelnika, który został tu zawezwany, powinno to być równie bezpieczne miejsce. Nie mogło tu mi nic grozić, skoro znalazłem się tutaj nie przez przypadek i nie zostałem wypuszczony przez siły Zła, aby siać zamęt i zniszczenie”. Tylko skąd ta pewność, że znalazłeś się tu dlatego, że na to zasłużyłeś, że cię wybrano właściwie, że TY to na pewno ty, gdy przed Tobą opadała tylko pionowo ściana. I nic więcej, żadnej wskazówki, żadnych stopni, uchwytów czy lin. Jedynie w połowie wysokości, pod Tobą, z tej ściany wypływało źródło i przemienione, spienioną kaskadą spadało w wirujące, kłębiące się wodne szaleństwa.

„Nagły plusk wyrwał mnie z tych rozmyślań. Plusk doszedł z dołu, stamtąd, gdzie spadająca woda znikała w wirach podziemnego jeziora. Tam kołysała się na falach płaskodenna łódź. Pusta, szeroka, dwie ławki w poprzek, a na nich czekały oparte równolegle do siebie wiosła.”

Aby tam się dostać trzeba było skoczyć, bez zbędnych rozmyślań, w otchłań. Łódka, bądź co bądź, była nieduża. „A co by się stało, gdybym w nią nie trafił?” Obok kłębiąca się woda, zapewne bardzo głęboka. A do tego dno najeżone zapewne ostrymi skałami.
To była już naprawdę ostatnia próba. Czy na pewno dobrze odczytał wszystkie znaki? Czy to on został wybrany, czy też został tu wepchnięty przez Redaktora i stojące za nim siły Zła? Te odgłosy dochodzące z zewnątrz mogły świadczyć, iż była to pułapka, a wokół zbierała się obława.
No cóż, aby się przekonać, trzeba było po prostu skoczyć. Czy było mu dane przeżyć, ocenić za chwilę czy warto?
Nie, decyzji nie mógł podjąć po fakcie, na dole. Musiał sobie odpowiedzieć jeszcze tutaj, na górze, w ukryciu, za tym filarem przy którym ktoś zostawił tę gazetę z artykułem Redaktora o śmierci Barczyńskiej na przejeździe…
Olek popatrzył na Januszka. Czy ostatni raz tak na niego spojrzał? Czyżby…? Wziął i zmiął teraz i tę gazetę z wydrukowanymi kłamstwami o wypadku. I przestąpił ponad tą zmiętą kulką z gazety i zrobił to, skoczył.
Skoczył zza filara ku chłopcu stojącemu nad ciężarówką, która przed chwilą spadła z wiaduktu wprost przed ciągnący wagony parowóz.

Warto, odpowiedział sobie.
Czy warto? Tak, warto! – powtórzyło czyjś głos z oddali echo.
Czy warto?
Tak, warto!

– Witaj chłopcze. Pamiętasz mnie?

Januszek odwrócił się w stronę idącego ku niemu mężczyzny w wojskowym mundurze polowym. Tak samo, jak przed kilkoma miesiącami, najpierw na niego spojrzał spode łba, a zaraz potem odwrócił się plecami, przygarbił i zrezygnowany zamarł ze wzrokiem utkwionym w piasku pod jego stopami.
Olek szedł powoli, krok za krokiem ku niemu.

– Nie poznajesz mnie?

Tym razem chłopiec ostatecznie nie zawahał się tak jak wtedy, zimą. Nie stchórzył, tylko zebrał się w sobie i skoczył w przeciwległą stronę niż ta, skąd wyszedł do niego obcy w mundurze.
Jak pech, to pech. Kolejny krok zrobił jednak tak niefortunnie, że stopą zahaczył o porzuconą cegłówkę. Pewnie dałby radę, gdyby tylko druga noga nie trafiła na miękki, usypujący się spod buta piasek. W efekcie tego rymnął na ziemię jak długi.

Olek schylił się i podniósł go za ramiona.

– Panie stróżu, ja tu tylko bawiłem się… – rozpłakał się chłopiec – Ja nic nie kradłem… Samochodziki są moje, z domu…
– Dlaczego uważasz mnie za stróża? – zdziwił się Wojownik.
– No, ten mundur. Nie ma już robociarzy. Jest już po pracy. Teraz i w mundurze, to musi być tylko stróż, który pilnuje budowy… Niech pan mi nic nie robi… – rozbeczał się na dobre. – Ja już sobie pójdę, już więcej nie będę! Tylko niech pan mnie już puści i nic nie mówi pani w szkole…
Wojownik pogłaskał chłopca lekko po głowie. Ten wstrząsnął się cały. Odskoczył na dwa kroki, ale sparaliżowany strachem, zamiast od razu uciekać tylko ryczał jeszcze bardziej.
Dostał spazmów, cały się trząsł i takim uciekającym gdzieś głosem, urywając dramatycznie na wysokich tonach ostatnie słowa, poprzez nawroty tego szlochu i kurczy wykrzyczał:

– Tylko niech pan nikomu nie mówi…! Tylko niech pan nikomu nie mówi! Ja już nie będę… Ale niech pan nikomu nie…! Ja… Nie będę!

Chrenowicz był bezgranicznie zdziwiony. Najchętniej sam rozłożyłby ręce lub uciekł stąd, nie wiedząc jak zareagować. Pchany jakąś intuicją, zrobił jednak coś zupełnie odwrotnego.
Podszedł do chłopca, ale nie dotykał go już, tylko stanął przed nim na pewien dystans, tak by ten dokładnie go widział. I odezwał się spokojnym głosem:

– Spotkaliśmy się wtedy, zimą. Pod balkonami. Zbierałeś swoją armię. Czy masz jeszcze ten fajowy, blaszany transporter?

Chłopiec uspokoił się. Spazmy i łzy minęły. Spojrzał przed siebie, znowu nieco spode łba. Odezwał się, a w jego głosie pobrzmiewała jakby nuta rodzącego się zaufania:

– Mam, ale w domu. Tutaj – wskazał nieznacznym ruchem podbródka przed siebie – to co innego. Nie ma wojny. To miasto, tory w wąwozie i ulica na wiadukcie…
– Stąd ta furgonetka i ciężarówka – Wojownik udał, że się właśnie domyślił i bez chwili zawahania, kontynuował w tej konwencji. – A co jeszcze tu dziś przyniosłeś?
– Autobusik i „fiata”. I jeszcze „warszawę”.

Zbliżyli się do siebie. Chłopiec wrócił do wiaduktu, który, uciekając, niechcący rozwalił.
Teraz przyklękli przy nim obaj i bez słowa zaczęli go naprawiać.
Na twarzy Januszka pojawił się uśmiech. Po chwili zaśmiał się na cały głos.

– Pan naprawdę nie jest stróżem?
– Czy rzeczywiście nie pamiętasz klamerek, które chowałeś po kieszeniach? A ta lalka, która miała się stać marszałkiem całej armii? Czy dostałeś swój znak?

Chłopiec przestał się uśmiechać. Jego twarz przybrała znowu taki zacięty wyraz. Bał się?, wstydził się czegoś? A może od czegoś uciekał, od jakichś wspomnień?
Olek znowu wyciągnął ku niemu przyjaźnie rękę i znowu ją powstrzymał, widząc jak chłopiec zaczął się cały kurczyć się i chować głowę w ramiona. Cofnął rękę i przywołał na twarz szeroki uśmiech. Włożył mnóstwo wysiłku, aby jego głos nabrał radosnego, przyjaznego tonu, aby brzmiał, jakby dzielili się, w stanie zaufania i euforii, czymś istotnym i przyjemnym. Czymś, co rozumieli tylko we dwóch, dzięki jakiejś nieuchwytnej nici porozumienia.

– A czy to, co mi opowiadałeś o „czterech pancernych” w telewizorze, pamiętasz? I ja ci powiedziałem, abyś się nie przejmował, tylko wracał do domu?
Chłopiec nadal nie podnosił głowy. Chociaż drgnął i jakby miał chęć otworzyć ku Olkowi swoją skuloną, zamkniętą postać.
– Czy wróciłeś wtedy do domu? Czy Mama pozwoliła ci włączyć telewizor i obejrzeć tych „pancernych”?
– Tak, przyszedłem do mieszkania. Mama dała mi gorące kakao a potem utarła jeszcze kogel-mogel.
– A co powiedziałeś tacie?
– To, co mi kazałeś, że chciałbym z nim razem obejrzeć „czterech pancernych”, jak syn z ojcem, bo to film dla prawdziwych mężczyzn.
– I co? Czy zasiedliście razem…?
– Zdziwił się! Bardzo. A mama zaczęła się śmiać i powiedziała, że skoro tak, to ona wychodzi do sąsiadki – ciotki, pani Ireny, bo mężczyznom nie wolno w domu przeszkadzać.
– A zapytałeś mnie wtedy jeszcze o to, czy to prawda, że w sklepach jest taki model autobusu „jelcz” z niebieską przyczepą, jakie nieraz jeżdżą na wsi.
– Tak! I z otwieranymi drzwiami! – rozpalał się mały.
– Bo twój kolega z parteru, Sławek, poznał jakiegoś Czarka z drugiej klatki i w tajemnicy przed tobą, bawili się takim modelem u tego drugiego, a tobie pozwolili do nich dołączyć dopiero, jak też będziesz miał podobny autobus…
– A ty mi powiedziałeś, że nigdy takiego nie widziałeś. I że oni pewnie kłamią, abym im zazdrościł…
– Czy zrobiłeś, jak ci radziłem?
– Tak… Ale teraz wróciłeś do mnie?
– No chyba tak?
– Na zawsze?

Olek zamilkł. Wziął do ręki jeden z samochodzików. Postawił na odbudowanym wiadukcie z gałęzi i piasku. Januszek nie patrząc na zabawki stanął na wprost niego. Wyprostował się wreszcie i spojrzał mu w końcu prosto w oczy. Tak zadziornie, po raz pierwszy bez strachu, czy skrępowania.

– A ty kim jesteś? Skąd ty do mnie przyszedłeś?

Chrenowicz milczał. Teraz on się zaciął w sobie. Pochylił całą swoją postać ku żółtej połaci piasku. Bawił się przez chwilę małym autkiem.

– Skąd przyszedłem? Wiesz, to jest taka skomplikowana sprawa… – zaczął i nagle przeraził się tym co usłyszał. Bo oto chłopiec skoczył do niego, złapał go za rękę, szarpnął ku sobie i niemal krzyknął:
– Ale zostaniesz moim przyjacielem?

Odcinek 17

Mieczysław Bonisławski

Chrenowicz wiedział, że to nie mógł być tylko nic nie znaczący przypadek. Myślał nad tym ze trzy tygodnie i wreszcie go olśniło. To objawił mu się jego Przewodnik-demiurg! To był ten długo wyczekiwany znak, że TO zaczyna się dziać. To był sygnał dla niego, Olka, aby osiągnął już stan gotowości i trwał, aż nadejdzie TA chwila. I on musiał być wtedy całkowicie gotowy, rzucić momentalnie wszystko, co było dotychczas i zrobić to, czego od niego wymagano!

Tylko jak, skoro demiurg zniknął? Skoro stracił kontakt ze swoim Przewodnikiem? Olek jednak prawidłowo zrozumiał i tę okoliczność. To była ostatnia próba, jakiej go poddawano: miał samodzielnie odszukać Przewodnika, który został specjalnie dla niego zesłany do Zielonej Góry i cały czas przebywał gdzieś w mieście. Schowany i czekający na odnalezienie. I jak tylko on, Olek, go by odnalazł, zaraz wszystko miało się zacząć.

I Olek zaczął szukać Przewodnika-demiurga, takim jakim zobaczył go za pierwszym razem i jakim go wtedy zapamiętał.
I szybko go odnalazł.
Czy było w tym więcej szczęścia, czy przypadku? A może to chęci i determinacja przezwyciężyły zwykły rozsądek i logikę? Nie, nie jesteśmy w stanie tego przesądzić.

Najpierw Olek zaprzyjaźnił się ze starszym wiekiem strażnikiem z Sucharskiego. Zaprzyjaźnił się? Nie, nie można było tego tak określić. Niewysoki, bo już pochylony wiekiem, siwawy, acz jeszcze szpakowaty „Dziadunio”, jak go zwano w Straży Ochrony Kolei, upodobał sobie Olka, nowoprzyjętego, młodego człowieka, który wydał mu się osobą potrzebującą opieki. Jego opieki, doświadczonego fachowca tuż przed emeryturą. Może odezwał się w nim instynkt rodzicielski, a w Olku ujrzał syna, którego nigdy nie miał? Tak, ciężko było ten jednostronny stosunek nazywać przyjaźnią. Chrenowicz zresztą wiedział swoje, traktował staruszka z góry, ze swojej perspektywy, pełnego sił i pomysłów młodzieńca. Nie interesowały go zupełnie intencje starego, chciał tylko wyssać z niego jak najwięcej doświadczenia, wiedzy o zakładzie, o ludziach. Po spotkaniu z pewnym Redaktorem Olek dowiedział się, że w bloku „Dziadunia” mieszkał czwartoklasista Piotrek. Wtedy zaczął częściej bywać w mieszkaniu starego i polować na Piotrka Pasternaka, kolegę z klasy Januszka.

No właśnie, to spotkanie z pewnym Redaktorem…

Redaktor Demianiuk wyczuł Chrenowicza tym swoim dziennikarskim nosem, niczym ogary zwierzynę w mateczniku. Opowieści nieco egzaltowanego, młodego mężczyzny o zagrożeniu Europy, o tym, że Polacy, jako Naród, uratują stary kontynent i jego kulturę od zagłady, odbierał tak jak wszyscy. Wpierw słuchał zaciekawiony, potem z przymrużeniem oka, a na końcu… Nie, Redaktor nie przeszedł do fazy znudzenia rewelacjami Olka, on czekał na to, co Olek jeszcze może zrobić. Nie lekceważył ekscytacji Olka sztukami walki, bo każdy prawdziwy mężczyzna musi być gotowy do obrony siebie i rodziny przed fizycznym atakiem, tylko widział oczami wyobraźni, jak Olek wykorzystuje te umiejętności, atakując jakiegoś dygnitarza. A Redaktor jest przy tym i… opisuje, fotografuje. Albo sam inspiruje, a w ustalonym czasie – wysyła rozchwianego, rozbuchanego emocjonalnie Wojownika do akcji. Dla jego, Demianiuka, korzyści. Redaktor czekał, aż Olek zbierze podobnych do siebie miłośników sztuk walki i zamąci im w głowach tymi swoimi chorymi ideami… To zapowiadało się na interesującą historię z wieloma podtekstami i wątkami do przemyślnego wykorzystania. I co, czy coś takiego mogło by nudzić?! Szczególnie kogoś takiego, jak Demianiuk… Nie, nie mogło, a Redaktor nie mógł do tego podchodzić tak, jak zwykły, pospolity szarak życiowy, jakiś intelektualny niedojda, jakich miasto było pełne.

Do spotkania doszło przy boisku za halą sportową na ulicy Moniuszki. To tam trener, koordynator rozgrywek piłki ręcznej, Sosiński, prowadził szeroki nabór chłopców z miejskich podstawówek.

Chłopcy dokazywali na asfaltowym boisku z bramkami i wyrysowanymi na biało liniami, a Sosiński im się przyglądał. Z początku, na pierwszych, drugich zajęciach nawet jeszcze nie dzielił ich na rywalizujące między sobą zespoły. Oni natomiast wybierali już spośród siebie tych, co woleli być bramkarzami i tych, co ganiając chaotycznie między liniami wyznaczającymi pola dziewięciu metrów, starali się rzucać na obie bramki. Trener obserwował ich zadziorność, koordynację ruchową i motoryczną, sposób myślenia na boisku. To był surowy narybek, ikra, ba, dopiero kandydaci na narybek, gdyż po ogłoszeniu naboru na pierwsze zajęcia mógł przyjść każdy chętny. Sosiński nie oceniał jeszcze siły przychodzących, czy ich predyspozycji do późniejszego opanowania techniki. Jeśli już, to starał się dostrzec w każdym jakiś wrodzony talent. Dopiero gdy na trzecie zajęcia przyprowadzał bramkarzy z drużyn, które już trenowały na poważnie, a złożonych z poprzednio wyselekcjonowanych uczniów, dzielił nowych chłopców na grupy i grupki i kazał „grać”. Było to na razie tylko podobne do piłki ręcznej, ale wtedy już Sosiński zaczynał wyrabiać sobie pierwsze opinie o tym, czego mógłby się spodziewać po każdym z chłopców. A że miał fenomenalną pamięć – co zresztą było jednym z głównych jego atutów jako wtyki – jego wybory, oprócz sukcesów operacyjnych, przynosiły również sukcesy sportowe. Po trzecich, czwartych zajęciach pierwsi chłopcy zaczynali się wykruszać. Po sześciu do ośmiu „treningach” ci, co zostali, zaczynali zajęcia na hali. Sosiński przechodził z nimi już do prawdziwego trenowania szczypiorniaka.

Demianiuk często obserwował pracę słynnego w mieście trenera. Lubił denerwować Sosińskiego, który z kolei, słusznie, uważał, iż Redaktor, znający historię jego ubeckiej kariery, przychodzi go tylko drażnić, sprawdzać, dręczyć domysłem, że go przy pierwszej okazji wyda albo przed chłopcami, albo przed obserwującymi grę ojcami. Treningi były bowiem otwarte i zawsze gromadziły gapiów, spacerujących wokół boiska, albo rozsiadających się na ławkach, ustawionych wzdłuż linii bocznych.

Redaktor przychodził tu zatem, bo lubił drażnić. Chrenowicz przychodził natomiast, żeby namawiać chłopców do trenowania sztuk walki. O naborach Sosińskiego było głośno w Zielonej Górze. Nietrudno było zatem Olkowi pośród znudzonych szczypiorniakiem (a ściślej – mało efektownymi początkowymi zajęciami u mistrza-legendy) chłopców znaleźć posłuch dla swoich opowieści.

Redaktor, choć nastawiony głównie na drażnienie sławnego trenera, miał podzielną uwagę i umiejętnie nadstawiał ucha tam, gdzie tylko mówiono o czymś interesującym lub niespodziewanym. Specjalizował się niejako w wyszukiwaniu okazji do słuchania, a Chrenowicz z kolei cały czas polował na potencjalnych słuchaczy. Jeżeli zatem ci dwaj znaleźli się razem o jednym czasie pomiędzy wiekowymi drzewami, okalającymi asfaltowe boisko z tyłu hali „Zrywu” (był to młodzieżowy klub sportowy), nie mogli trafić lepiej. Nie mogli też nie wejść na siebie. Musieli przyciągnąć się nawzajem, niczym dwa magnesy, a jeżeli już się spotkali, to nieodwołalnie stało się to początkiem dłuższej znajomości, gdyż obaj potrzebowali siebie nawzajem.

– Pan jest ojcem? – zaczepił redaktora Chrenowicz.
– Ojcem? – Demianiuk był zdezorientowany tym pytaniem. Nie wiedział, czego od niego chciał ten młody, dobrze zbudowany mężczyzna, który wyłonił się tuż zza jego pleców, wychodząc spomiędzy drzew.
– Czy przyprowadził pan tu syna, aby potrenował piłkę ręczną?
Redaktor taksował rozmówcę. Nie uszło jego uwagi, iż Olek był „napakowany”, wytrenowany, niewątpliwie sprawny fizycznie. Wrażenie to potęgował dres, w który był ubrany, sportowe buty i takaż torba.
– Tak, to lepsze dla młodego chłopaka niż taka piłka siatkowa, czy koszykowa. O piłce nożnej, która tylko naraża na głupie kontuzje, nawet nie wspomnę – ciągnął Chrenowicz.
Dziennikarz słuchał z uwagą. Zainteresowało go to, do czego też mógł zmierzać ten dziwny młody człowiek?
– Piłka ręczna najbardziej rozwija i to wszystkie partie ciała, po równo. Nie tak jak siatkówka, koszykówka, czy football, ich trenowanie fabrykuje kaleki, które część mięśni mają nienaturalnie rozwinięte, a inne niemal w zaniku. No i to skupianie się na specyficznej, potrzebnej wyłącznie na boisku technice, wybiórczej szybkości i sile. Taki siatkarz, koszykarz, footballista potrafi tylko skoczyć w jednej płaszczyźnie, czy kierunku, albo kopnąć. Ale już na torze przeszkód, czy na polu walki jest kaleką… niedorozwój na wielu płaszczyznach…
– Piłka ręczna jest, według pana, inna?
– Oczywiście, że tak! Tu trenuje się naturalną siłę, ogólną sprawność i moc, koordynację i spryt, zwrotność całego ciała, niezbędne w życiu, a nie tylko podczas typowych zagrań na boisku.
– To bardzo interesujące spostrzeżenia. A co do syna… Nie, nie przyszedłem tu ze swoim dzieckiem. Nazywam się Demianiuk, jestem dziennikarzem – przedstawił się.
– Jest pan dziennikarzem. I o czym pan napisze? Ściągnął pewnie pana tutaj ten słynny trener? Będzie pan rozpowszechniał kolejne kłamliwe laurki, mające oszołomić młodych ludzi…?
– Nie podoba się panu nasz program powszechnego szkolenia chłopców w sporcie…? – Demianiuk spojrzał na człowieka w dresach z dużo większą uwagą. Wyczuł okazję. Ten mężczyzna krył jakąś tajemnicę, w którą mocno wierzył. Dla Redaktora szykował się nowy temat… I Demianiuk wpadł już na trop.ź
– Powszechne szkolenie, tak! Tylko pytanie, po co? A odpowiedź na to, wskazuje też na to, że sport sportowi nierówny. Ucząc młodych ludzi bezmyślnego kopania lub podrzucania piłką do celu niszczymy ich fizyczny potencjał, ich organizmy. Młodzi ludzie potrzebują prawdziwego rozwoju, a kraj – prawidłowo szkolonych mężczyzn.
– Nie bardzo rozumiem. Przecież przed chwilą chwalił pan piłkę ręczną.
– Powiedziałem tylko, że nie ma w sobie tylu złych, szkodliwych ćwiczeń i oddziaływania na organizm, co inne sporty zespołowe. I dlatego na sam początek może być i szczypiorniak. Ale jakakolwiek gra z piłką to dopiero zachęta do pracy nad sobą, nad ćwiczeniem organizmu. Przez zabawę z piłką młody człowiek połyka bakcyla sportowego. Jakimże bowiem celem samym w sobie może być dla człowieka obiegnięcie paru innych ludzi z piłką i umieszczenie jej w celu, jakim jest bramka, kosz, czy pole na boisku?
– Tak…?
– To wszystko powinno być tylko wstępem do prawdziwego treningu, wartościowego doskonalenia techniki, sprawności, siły, skoczności, elastyczności…
– Czyli co…
– Mężczyzna przede wszystkim musi umieć walczyć.
– Proponuje pan, żeby wszystkich ośmio- i dziesięciolatków uczyć judo lub karate?
– Judo i karate są dla mięczaków. To moda na pokaz. Czy pan wie czego uczą w armii izraelskiej? Jakich technik…
– …samoobrony?
– Technik ofensywnych. W dzisiejszych czasach, gdy wróg tylko czyha na narody Europy, jedynie my sami możemy się obronić.
– Każdy z nas? Tu, na osiedlu? Przed kim?
– ONI nas próbują wykończyć od środka. I ma to wyglądać zupełnie niewinnie. Łobuzy będą dewastować urządzenia publiczne i instalacje. Najpierw te zupełnie nie zauważane przez nas na co dzień: kosz na śmieci, znak drogowy na nieużywanym przejeździe kolejowym, starą zepsutą od lat lampę. A potem elementy coraz ważniejsze dla funkcjonowania miast, aż po te newralgiczne, bez których nie da się żyć: zatrują wodociągi, spalą sieć elektryczną. Złodzieje będą okradać domy. Bandyci zaczną napadać i gwałcić kobiety, szczególnie podczas tradycyjnych zbiorowych spotkań, czy zabaw. Tak podważą naszą kulturę, przyzwyczajenia…
– Jakież mamy wyjście?
– Będą mordy… Niewyszkolony mężczyzna, tchórz, podda się im. Nie obroni, ani przed nimi, ani przed prawdziwym wrogiem siebie, swojej kobiety, dzieci, rodziny, własnego domu. Każdy mężczyzna w Europie powinien być na tyle wyszkolony, aby samemu się obronić!
– A najlepszą obroną jest…
– Atak. Dlatego liczy się tylko samoobrona oparta na technikach ofensywnych. Obronimy się przed łobuzem, złodziejem, mordercą czy gwałcicielem nie tak, że sparujemy jego atak, ale gdy sami go pokonamy i zniszczymy, zanim on spróbuje zrobić to z nami lub z naszymi bliskimi.

Jedna taka rozmowa nie mogła wyczerpać tematu. Obaj panowie zaczęli się spotykać regularnie. Nawał obowiązków nigdy nie pozwalał dopowiedzieć wszystkiego do końca, rozwikłać licznych pytań, tak aby nie pozostawały już do udzielenia żadne odpowiedzi. Zawsze pozostawał jeszcze niedosyt informacji i nowy obszar zagadnień do rozważenia. Bo to Redaktor musiał przerwać spotkanie z Olkiem, aby zrobić wywiad z Sosińskim, albo z kolei Olka oderwał od dysputy z Demianiukiem jakiś ojciec, zaciekawiony ofertą jego szkoły walki. Albo i jeszcze coś innego im w danej chwili przerywało tok rozmowy i musieli odwlec jej dokończenie do kolejnego spotkania.

Kiedyś przeszli na ty.

– A ty nie wierzysz w to, że obroni nas wojsko? Przecież do tego jest powołane. Utrzymujemy, jako państwo, taką wielką i nowoczesną armię, chyba przecież właśnie po to, abyśmy mogli się czuć bezpiecznie.
– Zapomnij o wojsku. Czy ty wiesz, czego oni uczą tych rekrutów? Przecież oni by padli przy pierwszym starciu z takim Żydem z obrony cywilnej Izraela. Nasz żołnierz jest słabo szkolony, nie ma ani szybkości, ani skoczności, ani gibkości potrzebnych do indywidualnej walki. U nas dowódcy wydają żołnierzowi rozkazy nie po to by go uczyć, ale żeby dać upust swoim frustracjom, poczuć władzę nad drugim człowiekiem. Dlatego każą robić bezsensowne ćwiczenia, biegać po lesie w pełnym oporządzeniu lub w nieskończoność sprzątać „rejony”. To nie ma takiego młodego człowieka doskonalić do walki wręcz, ale go upodlić, poniżyć, aby taki szef czy dowódca, od sierżanta po generała poczuł się ważny. Sami przywódcy są wytworem pseudoarmii, nie są prawdziwymi mężczyznami i nie mogą wyszkolić prawdziwych mężczyzn.
– Ale są przecież manewry na poligonach, spartakiady żołnierskie, kiedy nasi pokonują Ruskich, Niemców, Czechów…
– Wszystkie te europejskie armie, w porównaniu z Żydami, Arabami, Azjatami to nic nie warte eunuchy. Gdyby teraz przyszło do wojny, to by nas Europejczyków nakryli czapkami. Atak znad Bosforu przeszedłby do Szwecji w dwa dni, bez większego oporu.
– Ale nasi żołnierze…
– Przecież ci mówię. Jakie jest nastawienie poborowych? Najchętniej uciekliby od pójścia do woja. Mało kto chce iść na te dwa lata do jednostki. A wiesz dlaczego? Bo zdają sobie sprawę z tego, że niczego się nie nauczą, że będą tylko mięsem armatnim i ofiarami frustracji. Gdy major nie zadowoli swojej żony w łóżku, rekruci będą musieli mu to zrekompensować ćwicząc całą noc krok defiladowy. Gdy córka pułkownika puści się z plutonowym, pomocnikiem szefa kompanii, to poborowi zapłacą za to czyszczeniem kibli szczoteczkami do zębów. Jak kapitana zruga za nic pułkownik, to kompania w pełnym oporządzeniu będzie biec bez sensu i celu dwadzieścia kilometrów w pełnym słońcu. I jak tu świadomie brać udział w takiej parodii szkolenia?

Z czasem ich rozmowy przeszły na poziom dogłębnych rozważań i analiz. To nie były już obserwacje, emocjonalne wybuchy, czy domorosłe dywagacje, ale dociekanie przyczyn i prognozowanie skutków, determinowane zastosowanym warsztatem socjologicznym.

– Jak myślisz, dlaczego jest taki rozkład moralny w armii? – prowokował Demianiuk.
– To ONI za tym stoją – odpowiadał Olek zgodnie z oczekiwaniami dziennikarza, z początku może nawet ku jego dobrej zabawie – Taki mądry człowiek jak ty, poważny dziennikarz i co, nie wiesz? Żartujesz sobie ze mnie, prawda?
– Rozumiem, że w niczym nie ma przypadku. Mam oczywiście swoją teorię, ale ciekawy jestem twojego osądu.
– Posłuchaj mnie przez chwilę. To, co ci mówię, na pewno sam dobrze wiesz, jesteś naprawdę mądrym człowiekiem. Europę zaleją nie armie żołnierzy, ale hordy wyszkolonych cywilów z Arabii i z Azji. Wejdą tutaj jako normalni ludzie, mieszkańcy naszych miast, pracownicy, wejdą wszędzie: do fabryk, centrów handlowych, do osiedli mieszkaniowych. I nas stamtąd wyrugują. Bez użycia karabinów i czołgów. A my nie będziemy umieć się bronić. Za dziesięć, czy dwadzieścia lat będziemy zniewieściałymi libertynami, rozfilozofowanymi bez celu i wartości. To będzie podjazdowa wojna cywilizacji, którą przegrywamy już dzisiaj.
– Z kim? Kto za tym stoi?
– Wiadomo, że Żydzi. Nie chcą ciągle walczyć i żyć w strachu w Palestynie. Chcą rękami Azjatów i Arabów podbić Europę dla siebie i tu się przenieść, aby żyć. Nie będą przelewać krwi. Zamiast puścić czołgi, czy wziąć do ręki karabin, wolą podgryźć nasze korzenie, abyśmy tak jak drzewo zachwiali się i upadli. Zaczynają od próby zabicia europejskiej kultury, tradycji i wartości. Tego, co nas, Europejczyków, przez sześć tysięcy lat wyróżniało od środkowoazjatyckich hord stepowych barbarzyńców i tłumów afrykańskiej dziczy z dżungli. Co nas jednoczyło, dając nam siłę. Dzięki czemu przetrwaliśmy i mogliśmy sami podporządkowywać sobie niższe w rozwoju zbieraniny ludzkie. Najpierw sprostytuują nasze kobiety, które przestaną być matkami, niosącymi z pokolenia na pokolenie system wartości moralnych. Mężczyźni zrodzeni i wychowani z takich kobiet-niematek będą mieć mentalność niewolników. Nie udało im się za Hitlera, uda się – o ile nic nie zrobimy – teraz, dzięki choremu humanizmowi i humanitaryzmowi. Dzięki MAMONIE, która z elit robi eunuchów i zdrajców. To globalizm, ogólnoświatowy spisek, za którym stoją ci, co dystrybuują pieniądz. Jedynie nie skażeni dobrobytem i nadmiernym bogactwem Polacy, jedynie my jesteśmy w stanie się jeszcze obudzić i uratować starą Europę i jej kulturę. Podstawę cywilizacji człowieka.
– Globalizm?
– Nie mów, że jeszcze nie znasz tego słowa. Niedługo będzie na ustach całej ludzkości…

Tak było w zimowe wczesne popołudnia. Przez cały luty i marzec. W kwietniu Demianiuk wziął Olka za łokieć, podprowadził do starej zardzewiałej furtki i wyszli razem z boiska na ulicę Moniuszki. Skręcili w lewo. Szli pod górę, obok charakterystycznych, zabytkowych zabudowań przemysłowych ostatniej, działającej jeszcze w mieście wytwórni win, w kierunku torów kolejowych, nowych zielonogórskich osiedli i przechodzącego w las – Parku Piastowskiego. Gdy mijali sklepioną murowanym półokręgiem fabryczną bramę i podłużną, otynkowaną halę, gdzie w piwnicach składowano wino, odurzył ich unoszący się wszędzie silny aromat sfermentowanych jabłek.
Minęli potrójne tory kolejowe, przecinające na skos skrzyżowanie pięciu czy sześciu ulic. To był tor szlakowy dawnej kolei szprotawskiej, wtedy już tylko wewnątrzmiejskiej bocznicy przemysłowej, od którego odbijały w tym miejscu dwa krótkie tory odstawcze, znikające za metalowymi wrotami na terenach wytwórni win.
Poszli dalej prosto, trzymając się, lekkim skrętem, swojej prawej strony. Gdyby skręcili w lewo, mieli by przed sobą kłębowisko torów, budynek i magazyn dworcowy, żurawia wodnego i ceglaną parowozownię dawnej stacji kolejowej Grünberg Oberstadt. W czasach powojennych nazywano ją doraźnie i nieoficjalnie albo Zieloną Górą Przedmieściem, albo dworcem południowym. A bywało też i tak – pewnie złośliwym zrządzeniem losu lub za sprawą kpiarskiej natury, podchmielonego młodym winem diabła (lub zgoła samego boga wina Bachusa / Dionizosa) – dworcem… północnym.
Ale Demianiuk nie prowadził ich na dawny dworzec. Poszli prosto, odbijając nieznacznie w prawo, ale nie dochodząc do ulicy Jaskółczej. Tu, między nią a stacją rozciągał się sporych rozmiarów zagajnik, zaniedbany i ponury, mroczna, odpychająca gęstwina zaśmieconych i śmierdzących moczem krzaków oraz zarośniętych od dołu suchymi i połamanymi gałęziami drzew, pamiętających jeszcze połowę XIX wieku. Gdzie niegdzie stały tu zniszczone już dawno ławki, kikuty słupów, do których niegdyś zamontowano, teraz całkowicie zgniłe deski. Gąszcz odstraszał lampami bez żarówek i dawnych ozdobnych osłon, za to z czyhającymi na przechodniów wystającymi drutami przewodów elektrycznych.

Weszli w tę gęstwinę ledwie widoczną ścieżynką. Miny mieli dziarskie. Wyglądali niczym wstępujący w krąg piekieł szatan z diabłem, którzy za chwilę mieli się nawzajem licytować, co do tego, który z nich ściągnął na męczonych tu ludzi więcej zła.
Minęli pijaczków, podstarzałe, przepite kurwy i staruszka, który dla rozrywki przetrząsał całymi dniami śmietniki. Dwóch młodocianych gitowców wprost z butelki poiło tanim winem uczennicę ostatnich klas podstawówki. Wina ubyło już tyle, że bardzo śmiało zaczęli dobierać się jej pod spódniczkę. Tak jak to zaplanowali, odpowiedział im niekontrolowany, głośny śmiech dziewczyny.
Olek chciał ruszyć w ich stronę, obronić małą przed nieuniknionym, ale Redaktor go energicznie powstrzymał:
– Zostaw!
– Ale dlaczego, ja sobie z nimi doskonale poradzę… – nie zrozumiał Chrenowicz. – Dam radę, zaraz zobaczysz jak to się robi w takich sytuacjach.
– Nie, jeszcze nie teraz. Nie dziś.
Olek pokręcił przecząco głową, ale odstąpił. Nie był przekonany. Tymczasem Redaktor przeszedł wreszcie do realizacji swojego celu.
Gdy stanęli w końcu w miejscu, gdzie spomiędzy krzaków i zwisających, nieobcinanych od lat gałęzi nie było już nic widać na zewnątrz zagajnika, Demianiuk rozpostarł nieco ręce i okręcił się wokół własnej osi, wskazując po kolei dłońmi na tych wszystkich ludzi, których minęli i tych, którzy siedzieli jeszcze przed nimi.
– Widzisz to samo, co ja? – spytał Olka.
– Wiem co chcesz mi powiedzieć. To jest obraz naszego upadku, tutaj są złamani ludzie, dla których jest za późno. To jest obraz strat, jakie już się dokonały. Tylu ludzi, w każdym mieście, zdążyli nam pozabijać.
– Widzisz tego dziadka…?
– Dziadka-śmieciarza…
– Tak. Wiesz, ile razy ludzie z bloku, z klatki w której mieszka skarżyli się na smród, szczury?
– Ile?
– Do administracji, przynajmniej raz na miesiąc. Ostatnio… na milicji, aby przyszli, wysprzątali jego mieszkanie, a jemu – zakazali znoszenia rzeczy ze śmietników, albo zamknęli go, gdyby nie posłuchał.
– On mieszka, zdaje się, przy Waszkiewicza, pod trzydziestym…
– Nie, to nie tamten. Jest tylko podobny, ale ten tu, jest stąd, z samej okolicy. Ma syna, lekarza, poza Zielona Górą.
– Rencista?
– Nie, ma emeryturę. A to… Tak mu zostało…
– Mój, z Waszkiewicza, ma rentę. Podobno jego też ktoś odwiedza, tak mówią sąsiedzi. Ale już dawno nikogo nie było, ludzie – tych, co przyjeżdżali – strasznie nagabywali za te śmieci i smród od dziadka z mieszkania… Popatrz, jakie dwie podobne historie…
– Myślałeś, że dziadek-śmieciarz jest w Zielonej Górze tylko jeden?
Odwrócili się w drugą stronę. Ci z zawodówki właśnie wzięli swą towarzyszkę na ręce, podnieśli do góry, wyciągnęli jej spod spódnicy majtki i postawili ją z powrotem na ścieżce. Ale teraz ona już nie śmiała się.
– Ta dziewczynka chodzi do siódmej klasy, do tej podstawówki na rogu Długiej i 1 Maja. Tam teraz dali uczniów z pogotowia opiekuńczego, z Krośnieńskiej. Gdy mieszkała jeszcze przy Tylnej, za każdym razem gdy jej ojczym siedział w więzieniu, a matka wpadała w alkoholowy ciąg, milicjanci zabierali ją ze śmierdzącej meliny do izby dziecka, na Piaskową.
– Słyszałem o niej. Ma na imię Dagmara.
– Być może, chyba tak. Teraz odebrali ja od matki i zamknęli w pogotowiu. Ale dalej nikogo nie interesuje, kiedy i w jakim stanie wraca na noc…
– A te dwa nygusy…?
– Nie, tych akurat nie znam. Popatrz obok, na…
– Helenkę i Trudę? Znam ich historię…
– Właśnie. Helenka pracowała wysoko po urzędach. Wyróżniała się ludzkim podejściem. Mogłeś do niej przyjść, a ona nie zbyła cię, tylko ci poradziła, szepnęła słowo sekretarzowi czy naczelnikowi. Wiesz ilu ludziom pomogła, ilu dzięki niej nie siedzi teraz tu wokół…?
– Wielu, choć sam nikogo z nich nie poznałem. Słyszałem, że jej męża, maszynistę, czy nastawniczego wrobiono w jakiś wypadek kolejowy. Dostałby co najmniej dziesiątkę, ale jeszcze przed ogłoszeniem wyroku skoczył w celi na kratę… Ona była wtedy w szóstym, czy siódmym miesiącu z bliźniakami. Nie wytrzymała tego i poroniła!
– Gdyby pogotowie przyjechało na czas, gdyby w szpitalu nie trzymali jej przez pięć godzin na korytarzu to – mówiono, że bliźniaki można było jeszcze ratować. A jej starego znaleźli na kracie z szelkami, których nigdy w życiu nie nosił. Do tego, podobno znaleźli go przy otwartych drzwiach, pojmujesz to?
– I kobieta nie wyrobiła. Coś się jej przestawiło w głowie. Żyje na ulicy, za ćwiartkę daje każdemu… Zobacz, jak dziś wygląda. Widziałem jakieś jej zdjęcie, nie pamiętam już, w gazecie chyba, z jakiejś akademii, czy czynu społecznego. Jak jeszcze pracowała za biurkiem…
– No to ją możesz jeszcze sobie porównać. Badań zresztą nikt jej nie robił, ale może to i lepiej. Wiesz, jak mogła by się skończyć taka obserwacja w psychiatryku pod ICH kontrolą.
– Wiem, jasne, że wiem. Oddział zamknięty to ich główna broń, narzędzie do niszczenia ludzi. A Truda?