Mieczysław Bonisławski

Po zabiegu kuracjusze spędzali wieczory na świeżym powietrzu. Lekarze zalecali spacer po Parku Ludowym. Najpierw forsowna wspinaczka na szczyt Wzgórz Piastowskich, potem swobodne, relaksujące zejście w dół, ku sanatorium.
Dwa razy w tygodniu odbywało się ognisko. Rozpalano je nieopodal budynku z ornamentem z winogron, tam gdzie powstał ogród botaniczny, a tory kolei szprotawskiej szły po wysokiej grobli pomiędzy dwoma stawami. Przy ogniskach nie było konsumpcji, nic na gorąco, żadnych napojów. Tylko strawa duchowa: dużo śpiewano, opowiadano historie do śmiechu, rozkoszowano się aromatem dymu i ognia.
Kuracjuszom towarzyszyły pielęgniarki, opiekunki i młoda obsługa. Nie narzucając się, miały zbudować dynamikę grupy, zachęcić do aktywności, a po rozruszaniu towarzystwa, dyskretnie się wycofać. W zasadzie nikt nie zwracał na nie uwagi, były przezroczyste. Mogły zostać gdzieś w cieniu do końca lub wracać do swoich kwater.
Ursula nie lubiła tych, jak je nazywała, wygłupów. Brała w nich udział, bo musiała. Inaczej straciłaby pracę, o którą było tak trudno. Lilly podchodziła do ognisk lekceważąco. Z większymi nadziejami, niezmiennie płonnymi, uczestniczyły w nich Olena i Isabel. Coś tam im się roiło w młodych głowach…
Tego dnia, jak zwykle rozczarowane, szybko wracały do swych pokoi na poddaszu sanatorium.
Wydawało się, że nikt nie zwrócił uwagi na dziewczęta, które nagle zniknęły ze świetlistego kręgu. Zza drzew obserwowały je jednak rozgorączkowane, chłopięce oczy. Gdy minęły połowę wąskiej grobli, chłopcy ukazali się na jej końcu, po obu stronach toru kolejowego. Było oczywiste, że zagrodzą im drogę.
Dziewczęta zwolniły. Zbiły się w gromadkę. Chwilę trwało wzajemne tasowanie się wzrokiem. Pierwsza ruszyła w ich stronę Ursula.
– Giuseppe, poznaję cię – krzyknęła w stronę postaci w mroku. – Czego chcecie?!
Była już przy nich, stając między szynami, na podkładzie z drewna. Przytłaczała ich.
– Przepuście! – ostrzegł kumpli niewysoki południowiec o kruczoczarnych kędziorach. – To Niemka z obozu. Szalona i niebezpieczna.
– Pierre, bierz te łapy! – wrzasnęła Ursula, energicznie rozpychając się. – Macie nas zostawić. Wszystkie!
Dziewczęta popiskiwały a chłopcy gorąco, w typowy dla południowców sposób, przekrzykiwali się:
– Niemki przechodzą.
– Są tu Żydówki?
– A Ukrainki?
– Polki, czy są Polki?
Ursula kopnęła jednego i drugiego.
– Zabierać się! Wy tchórzliwe świnie.
Olena z trwogą schowała się za Lilly.
– Co oni nam zrobią?
– Nie bój się – uspokoiła ją Lilly, potrząsając lokami. – To dipisi, z obozu. Włoscy jeńcy Hitlera i francuscy kolaboranci. Uciekli do Niemiec po podpisaniu pokoju. Nie wracają do siebie, bo by ich tam sponiewierali. Gnieżdżą się w barakach po swoim obozie, na końcu Ochelhermsdorfer Straße, choć teraz nikt ich nie pilnuje.
– Na co czekają? – zdziwiła się Isabel.
– Na kolejny szwindel – cierpko skwitowała Ursula. – Na wojnę, na której niczym gówno wypłyną z szamba na powierzchnię. Myślą, że u nas, w Niemczech przeczekają. I że my, Niemcy, znów poprowadzimy Europę na Wschód.
Giuseppe, młodzieniec włoskiej urody, ujął pielęgniarkę pod rękę.
– Przecież to Żydówka. A tamta, Ukrainka – stwierdził ciepło i zakończył zdziwiony – Bronisz ich? A to przez nie byłaś w obozie.
– Popierdzieliło cię, Giuseppe. To SS–mańskie świnie zamknęły mnie w obozie. Nas obie. Żydom nic do tego.
– Wiesz, jak tu w Grünberg było ciężko? Najpierw byłam w Bolkenhain, potem w Landeshut. Ale tam przez dwa lata nikt mnie nie uderzył, a tutaj pobito mnie trzy razy. Po każdym badaniu rentgenem groziła wywózka do Auschwitz. Na śmierć.
– Jakoś żyjesz – zadrwił Pierre.
– Co ty wiesz! Wyciągnął mnie w nocy, z marszu śmierci, niemiecki chłopak, który się chyba we mnie zakochał. Ile on dla mnie ryzykował…
– Zamknij się! – ze złością rzuciła jej Ursula. – Należało się wam Żydom. A mnie, Niemki, jakoś żaden niemiecki chłopak nie zatrzymywał w Grünberg… Ale to nasze sprawy – zwróciła się znów do dipisów. – Wy, francuskie i włoskie, tchórzliwe i zdradzieckie świnie, nie macie prawa nawet o nas myśleć.
– Skąd ta pogarda? – kpiąco odpowiedział jej z tyłu wysoki i chudy Murzyn, zapewne dezerter z US-Army. – Za tobą widzę uciekinierki z Ukrainy, czym one się różnią od nas? Wy, wielcy Niemcy, ich tak samo oszukaliście jak nas.
– Stanisławów, gdzie mieszkałam, przechodził z rąk do rąk. W roku 39 sowieci, w 41 faszyści, w 43 znów sowieci. Jesienią 44 ruszyły na wschód dywizje Rommla z Francji i Sowieci ustąpili. Krótko mieliśmy niezawisłą Ukrainę. Małą, wciśniętą między Lachy i Sowiety. A teraz generał Szuchewycz uwierzył Banderze, że połączą ruskie ziemie i zaczął wojnę z Polską. I Lachy swymi czołgami z Belgii przejechały się po naszych striłcach. W Stanisławowie nie ma już Ukrainy, ale czemu ja jestem winna? Ja chciałam uczyć się, mieć męża i dzieci, a nie uciekać. Ja jeszcze w lutym nie wiedziałam, co to Grünberg?
Lilly przytuliła spłakaną Ukrainkę.
– Nie płacz. Chodźmy na kwaterę. Prześpij się, jutro będzie lepszy dzień. Zobaczysz, jak tylko się obudzisz.
*
To jutro będzie, gdy Helena obudzi się ostatni raz w swym rodzinnym mieście. Figlarne promienie słońca, z wysoka ogrzeją jej twarz. Zajrzą przez zamknięte powieki w oczy. W końcu, ostatni raz, rozbudzą ją na dobre.
Helena spojrzy w niskie okno willi, pamiętającej tych pierwszych Niemców. Tych, którzy w 1945 roku musieli pozostawić swój dom i wyjechać. Tak jak Helena teraz.
Za oknem będzie widać dziwną, długo rozciągniętą maszynerię. Helena ostatni raz spojrzy o poranku z głębi swego łóżka na ciemnozielony parowóz w czerwonych skarpetkach, rozpraszający między kominami wschodzące słońce. I na wagon osobowy za nim. Z żółtą ramą okien i bogato zdobioną kratownicą wywietrzników, wystruganych w drewnie niedługo po wojnie francuskiej kanclerza Bismarcka. I na lorę za wagonem. Z dwiema wielkimi bekami na wino, osadzonymi na metalowej kratownicy w poprzek do kierunku jazdy. I na mały, stalowozielony towarowy do przewozu na fronty I wojny światowej koni, ustawiony za winiarską lorą.
Niedługo potem Helena pójdzie po raz ostatni w tym mieście do pracy. Przejdzie między stojącymi na powietrzu przeszklonymi gablotami galerii zdjęć i minie bramkę sygnałową z dwoma karzełkowymi semaforami. Kiedy Heleny już tu nie będzie, kolejne pokolenia mieszkańców będą się wspinać na tę bramkę, by z perspektywy wiszącego nad podwójnym rozjazdem podestu, z góry oglądać przykrytą interaktywną, nieprzepuszczalną powłoką nieckę starego miasta. O tej porze dnia i przy takiej pogodzie powłoka będzie przezroczysta, na tyle, by nawet z odległości blisko pół kilometra było pod nią widać stojący pośrodku wydłużonego placu ratusz o smukłej wieży i dachy otaczających go kamienic. Będą to już jednak dzieci i obywatele Grünberg. Na powrót Grünberg, a nie jej Zielonej Góry.
Helena przeciśnie się pod drągiem rogatkowym starego szlabanu, takiego z wiszącą siatką drucianą, uciekając przed jadącym do Parku Kolei Szprotawskiej szeregiem wagoników kolei parkowej, i przejdzie między wieżowcami ku ruchliwej arterii. Na rogu będzie ta stara kamienica pocztowców z początku XX wieku. Naprzeciwko rozłożysty, piętrowy budynek z czerwonej cegły. Dalej prosty klocek szkoły i nowoczesny apartamentowiec. Potem skrzyżowanie pięciu ulic, wyciągających w różnych kierunkach macki jezdni, i już, hotel „Srebrna Góra”, z salką konferencyjną w odbudowanej, starej piwnicy winiarskiej.
Gdy tego dnia Helena po raz ostatni przywdzieje kelnerski fartuszek, zawołają ją tam, za ścianę. Gość będzie siedział nie w ogólnodostępnej części kawiarnianej, ale w wydzielonej salce konferencyjnej. I Helena przejdzie tam, na drugą stronę i stanie zdziwiona. Przy stoliku ujrzy młodą jasnowłosą Lilly.
– Obudziłaś się? – spyta zaskoczoną Helenę i skonstatowawszy niewłaściwość tego sformułowania, doda szybko – Spałaś dobrze? Czy przepłakałaś całą noc?
– Jest dobrze. Wyspałam się. Ale co ty tu robisz, Lilly?
Krągła, niewysoka blondynka o bardzo ładnej buzi okolonej zwijającymi się w serpentyny lokami zaniesie się perlistym, ale jednak nieco sztucznym śmiechem.
– Popatrz – wskaże na swą towarzyszkę przy stoliku. – To Bertha, szefowa kompanii w wojskowej misji dla uchodźców. Będę rozmawiać o tobie.
Bertha, niemiecka kobieta, taka Niemka z krwi i kości. Potężnie zbudowana, z długimi, popielatymi włosami zawiniętymi wokół głowy i w mundurze Bundeswehry. Spojrzy spode łba na deportowaną Polkę i ta, zanim Bertha jeszcze cokolwiek powie, straci wszelką nadzieję.
A Bertha krótko spyta:
– Dom do zdania przygotowany według instrukcji?
– Czy tylko o tym będziemy rozmawiać?
– A niby o czym? Nic mi do Polaków, ale wykonam dyrektywę Rady Europy, aby was przesiedlić nad Dniepr. My, wojsko, będziemy tego nadzorować.
Helena spojrzy błagalnie na Lilly.
– Bertha, ona będzie solidnie pracować. Stanie się lojalną obywatelką Grünberg, zapomni o Zielonej Górze.
– Dziewczyno! – krzyknie Bertha. – Coś między wami? Kiedy ty się opanujesz?
– Porozmawiaj z Ursulą.
– Wiem, wiem. Wasza sprawa. Ale czy Ursula toleruje to, że ty i z tą Polką?
Lilly prychnie wyniośle, na co Bertha spojrzy uważniej na Helenę:
– Dostaniesz wyprawę według przydziału, ale z sortu Bundeswehry. Jak nasi żołnierze, a nie Polacy, cywile. To ci się przyda na Ukrainie. Przynajmniej będziesz miała z czym zacząć. Wpiszę cię też do naszego eszelonu. Prześpisz wygodnie całą podróż w sypialce z naszymi żołnierkami.
– Nie będziesz się tłuc w tych autobusach, przesiadać do zatłoczonych pociągów już po tamtej stronie granicy.
Helena zrezygnowana spuści głowę i dziewczyna zawstydzona zamilknie.
– Nic mi do was, ale teraz będzie tu znów Grünberg. Jeszcze podziękujecie rządowi Niemiec, że miast oddać was Ruskom, wywalczył w Brukseli dyrektywę o polskiej kolonii w Ukrainie. – Ton Berthy złagodnieje. – To trudny czas. Nie wiadomo, co Ruski dalej zrobi, ale ty będziesz bezpieczna. Daleko, ale bezpieczna. Kiedyś poczujesz się tam, na Wschodzie, jak u siebie. Już my przypilnujemy Ukraińcóa, a bez opieki Unii Europejskiej ich państwa nie będzie.
W południe Helena po raz drugi pojawi się w pokoju dla specjalnych gości. Lilly będzie wtedy siedzieć z Ursulą i tą zielonogórską Żydówką, Elżbietą. Helena przyjdzie dopiero, gdy ją zawołaką, nie zobaczy więc jak Lilly, śliczna niczym laleczka z porcelany, przyprowadzi tu Ursulę, typową chłopczycę, ostrzyżoną na rekruta. To Elżbieta zauważy gest, gdy blondynka, podchodząc do stolika, wyciągnie rękę spod pachy Ursuli i jak siadając, otrze się udem o jej kolano.
– Obsługa – zawoła, czując się gospodynią w tym mieście. – Proszę podać napoje.
Helena dygnie i zakrząta się w kąciku barmańskim.
– To pani? – Elżbieta przywita Ursulę.
– Co ja? – opryskliwie rzuci Niemka.
– Nic – uśmiechnie zielonogórzanka – To w pani ręce oddam Park Technologii Kosmicznych w Kisielinie.
– Jestem unijnym komisarzem ds. uchodźców. Stąd przejmuję warsztaty i firmy od Polaków. Zagospodaruje je rząd niemiecki, – obruszy się Ursula.
– Pani nie lubi miejscowych?
– Nie bardzo. Nikogo ze Wschodu.
– Inwazja Rosji na Polskę jest wam na rękę.
– Oni i tak by zaatakowali. Mieli wybór, Ukraina albo wy.
– Berlin chroni Kijów przed wojną.
– Ukraina oddała się pod naszą opiekę, a Warszawa ciągle spiera się o drobiazgi.
– To dlatego zajęliście część Polski?
– To jedyny sposób na zatrzymanie marszu Rosjan w głąb Europy.
– Tym bardziej się cieszę, że moja prywatna firma nie pójdzie w wasze ręce.
– To ty nie pracujesz w Parku Kosmicznym? – zdziwi się Lilly.
– Tak, jako Dyrektor Instytutu Technologii Kwantowych. A prywatnie mam firmę, obsługującą powłokę atmosferyczną nad deptakiem. I sprzedam ją Amerykanom, nie dostanie się w wasze ręce – uśmiechnie się Elżbieta.
Helena poda napoje.
– Zakąski – rzuci za nią Żydówka.
Po południu Elżbieta zabawi się w gronie przyjaciół naukowców. Niebo spowije sztuczny zmrok, a oni, chodząc po placu wokół ratusza, będą spoglądać w górę na ulubione przez Jarka pterodaktyle. To jej wynalazek, do powłok sztucznego nieba, pozwalających sterować odczuwalną temperaturą, wiatrem i wilgotnością, doda sterownik psychowizyjny. Powstanie nieboskłon – obraz zbiorowych marzeń i nastrojów. Dzięki działaniu na podświadomość, bez niewygodnych gogli 9D. Przejazd koleją gondolową, mecz żużlowy – chcesz? Masz! Pierwszy taki parasol na świecie rozłoży na próbę tu, nad deptakiem A potem będzie milionerką.
– Jestem nomadem, żydowska krew to wędrówka. Dziadka już w Marcu wyrzucili ze Śląska. Szwecja. Ojciec jeszcze w Czerwcu wrócił tutaj. A ja z nim.
– Lubię pracę w centrum kosmicznym. To jedyne za czym będę tęsknić. Reszta, wyjazd, wojna, nie rusza mnie. Pomyślcie raczej, co przeżywa kelnerka, podająca nam w południe drinki ? Wiecie, że ona skończy dzisiejszą zmianę, a rano będzie już po tamtej stronie linii demarkacyjnej?
Ciemną kopułę nad dachami przeszyje pajęczyna rozbłysków. Dwa niby gady niby spadną im pod nogi.
– Meteoryt wilkanowski? – zdziwi się Marek – Ten incydent też dałaś w symulacji?
– Mieszasz epoki – skarci go Jarek, ulubieniec Gila, który będzie już sam profesorem. – To wyładowania od promieniowania z gwiazd.
– Pulsar? Buch i świat się zmienia, jak efekt motyla? – rzuci Radek.
– Determinista – ostudzi go Elżbieta. – Ile czasu tracisz, wybierając na ślepo, by po stwierdzeniu błędu, wrócić próbować na nowo? Entropia każe testować jednocześnie wszystkie możliwości. Słabe osiągną małe prawdopodobieństwo i ich nie kontynuujesz. Bez wracania i zaczynania od nowa.
– Świat nie idzie po sznurku. Gmatwa się w dwuwymiarowym splocie nitek tworzących tkaninę. To superpozycja, gdy po spróbowaniu wszystkiego, świadomie wybierasz to, jak TY się zachowasz. Jeden ze stanów splątanych. Nie zmieniasz przeznaczenia, zależnie od wyboru drogi dochodzisz jednak do niego z innym doświadczeniem. Na nikogo nie możesz już zwalić winy, jak przy efekcie motyla.
– Nie masz wpływu na to co jest poza tobą. Jaka będzie wojna i jej zbrodnie? Kto zostanie agresorem a kto ofiarą? Ale na to z jakim nastawieniem czynisz to co czynisz w jej trakcie, JAKIM JESTEŚ CZŁOWIEKIEM – już tak!!
– Do czego to wystarczy? – ktoś spyta.