Dzisiejszy wpis jest osobistym uzupełnieniem do wczorajszego referatu napisanego przez historyka.
Maria Gast-Ciechomska
podobnie jak ja została poproszona o napisanie referatu na konferencję w Bydgoszczy o polskich odniesieniach do Muru Berlińskiego. Z całego tekstu wybieram tu fragment o pobycie Maryli w obozie dla internowanych kobiet w Gołdapi i Berlin Zachodni. Reszta w linkach:
Cały referat po polsku mury-maryla-pl
Text auf Deutsch mury-maryla-DE
W Gołdapi internowano działaczki “Solidarności”. Pierwsze z nich trafiły tu 6 stycznia 1982 roku. Przez obóz przewinęło się 397 (lub według innych rachunków 394) kobiet, reprezentujących 33 regiony “S“. Najwięcej, bo 116, z Dolnego Śląska, 67 z Mazowsza, 25 z Gdańska. Przywieziono je z 83 miast i 6 wsi: było wśród nich 51 przedstawicielek zawodów inżynieryjno-technicznych, 46 nauczycielek, 38 studentek, 33 etatowe działaczki “S“, 23 robotnice, 16 dziennikarek. Najstarsza internowana kobieta miała 63 lata, najmłodsza 19 lat.
W Gołdapi
Dla mnie osobiście stan wojenny był zaskoczeniem – podobnie jak i odkrycie, że byłam dla wojskowego rządu na tyle groźna, by objąć mnie postanowieniem o internowaniu. Najpierw trafiłam do więzienia w Olszynce Grochowskiej. Najbardziej brutalnych represji z lat 80, a już na pewno tego lekkiego w sumie aresztu nie można porównywać z tym, co było w czasach stalinowskiej dyktatury. Mimo to internowanie do przyjemności nie należało. Dlatego tak ważne były wszelkie oznaki wsparcia z zewnątrz. Pamiętam, że wkrótce przyjechała do nas do więzienia Kalina Jędrusik, która na bramie wykłócała się tak długo i tak głośno, aż została wpuszczona z paczkami zawierającymi jakże potrzebną ciepłą odzież i artykuły higieniczne. W Wigilię, gdy było nam szczególnie smutno, słyszałyśmy, jak maszyniści pociągów przejeżdżających przez Olszynkę Grochowską pozdrawiają nas specjalnym sygnałem. W Nowy Rok natomiast niespodzianką były odwiedziny prymasa Józefa Glempa.
W połowie stycznia przewieziono nas do ośrodka odosobnienia w Gołdapi. Najpierw była długa podróż milicyjnymi “sukami” i postoje na komendach w Ełku i Suwałkach. Potem znalazłyśmy się w okazałym budynku w środku ośnieżonego lasu: w domu wczasowym Komitetu Radia i Telewizji. W porownaniu z celami więziennymi pokoje były komfortowe. Te dobre warunki miały, rzecz jasna, cel propagandowy: do Gołdapi przywożono regularnie zagranicznych dziennikarzy i delegacje Czerwonego Krzyża, by pokazać im, jak żyją internowani. My podlegałyśmy jednak nadal regulaminowi więziennemu, byłyśmy nękane rewizjami i przesłuchaniami. Ale dla mnie osobiście najbardziej dołujące przeżycie z tego okresu miało miejsce poza ośrodkiem: gdy strażniczka zawiozła mnie do lekarza do Gołdapi. Było styczniowe popołudnie, robiło się ciemno, paliło się niewiele latarń – takim bardzo słabym, oszczędnościowym światłem. W tym półmroku widać było szare, ponure miasto, błoto na ulicach, upiornie puste sklepy, a w tym wszystkim przemykających jakby ukradkiem nielicznych ludzi. Widok ten był wyjątkowo przygnębiający, zwłaszcza gdy miało się jeszcze przed oczami ożywione ulice Warszawy podczas karnawału “Solidarności”.
W ogóle internowanie i stan wojenny wspominam jako wydarzenie z jednej strony dramatyczne, z drugiej zaś niebywale groteskowe. W pamięci mam iście surrealistyczne epizody: strażniczka w Olszynce Grochowskiej czytająca nam więzienny regulamin i z trudem zachowująca powagę; uwięzienie w domu wczasowym, znanym niektórym internowanym z wcześniejszych pobytów urlopowych; pilnujący nas uzbrojeni żołnierze, którym w mroźne noce spuszczałyśmy przez okna na sznurku słoiki z gorącą kawą. Było w tym coś nierealnego, poczucie, że żyjemy w jakiejś pomyłce, w fałszywej rzeczywistości, która lada chwila pęknie niczym bańka mydlana. I myślę, że to przeświadczenie pozwoliło mi przetrwać siedem miesięcy internowania w jako tako dobrym stanie.
Potem wielu z nas komunistyczne władze skutecznie przeszkadzały w powrocie do normalnego życia. Niektórym uniemożliwiono ukończenie studiów czy pracę zawodową. Trudno także pogodzić się z tym, że w czasach wywalczonej przez siebie wolności sporo tych zaangażowanych kobiet znalazło się poza głównym nurtem polityki. Ale były sprawy bardziej bolesne. W rozmaitych oficjalnych laudacjach dla kobiet zaangażowanych w opozycji czy w “Solidarności” podkreśla się stale, że wykonywały te same zadania co mężczyźni i płaciły podobną cenę. To niezupełnie tak, w przypadku kobiet cena bywała wyższa: rozpad małżeństwa lub rodziny. Bo o ile było jasne, że żona aresztowanego opozycjonisty ma do spełnienia rolę towarzyszki walki i pracy, dającej wsparcie, o tyle od mężów opozycjonistek nikt poświęceń nie oczekiwał i wydawało się niejako naturalne, że po pewnym czasie tracili cierpliwość i znajdowali sobie nowe partnerki, o odmiennych zainteresowaniach i mniej zdecydowanych poglądach. Temat tego – mówiąc współczesnym językiem feministycznym – nierównego statusu nie był jednak wtedy podejmowany. Bo też “Solidarność”, walcząc z zakłamaniem na poziomie politycznym, nie tykała wielu innych społecznych tabu, nader dotkliwych dla kobiet, jak np. przemoc domowa czy problemy życia rodzinnego, kłócące się z sielankową wizją.
W Berlinie Zachodnim
Pod koniec roku 1987 wyjechałam na studia do Berlina Zachodniego. Ten chwilowy wyjazd ostatecznie zmienił się w emigrację. Z drugiej strony bronię się przed tym określeniem, gdyż niezupełnie oddaje ono sytuację. Polska była stale blisko, na wyciągnięcie ręki, a odkąd znikły ograniczenia paszportowo-wizowe, spędzam tam mniej więcej jedną czwartą roku, tak z powodów prywatnych, jak i zawodowych.
Wtedy jednak, w grudniu 1987 roku, gdy znalazłam się w Berlinie Zachodnim, największym szokiem było nie upajające powietrze wolności, nie bogato zaopatrzone sklepy, lecz rzeczy jeszcze bardziej prozaiczne: chodniki bez dziur oraz punktualna i sprawna komunikacja. W tej sytuacji w środku zimy nawet mróz był łatwiejszy do zniesienia, a śnieg wydawał się bielszy. Mur stał jeszcze w najlepsze i nic nie zapowiadało, że wkrótce go nie będzie. Po obu jego stronach były dwa kompletne, samodzielne miasta. Tylko raz przemknęła mi przez głowę absurdalna myśl, jakiż to moloch by powstał, gdyby obie części kiedyś się połączyły.
Z pięter domów po zachodniej stronie, które z Murem sąsiadowały, widać było nocą łunę reflektorów, wieżyczki obserwacyjne, zasieki i uzbrojone patrole. Mur rozbijał naturalną rzeczywistość, fizyczna bliskość Berlina Wschodniego kontrastowała z jego politycznym oddaleniem. Zatelefonowanie do znajomej za Murem było przedsięwzięciem znacznie trudniejszym niż rozmowa z Ameryką. Jadąc metrem mijało się nieczynne stacje po stronie wschodniej: na peronach leżały porzucone bilety i zużyte opakowania, poza tym było pusto, zupełnie jak gdyby obecnych tam ludzi jakiś nagły kataklizm zaskoczył, wymiótł niczym bomba neutronowa. Na tych stacjach pociągi zawsze zwalniały – jak mówiono, by w razie czego mogły się zatrzymać, gdyby komuś udało się tam dostać. Pomnik w pobliżu lotniska Tempelhof dokumentował niezwykły i jedyny w swoim rodzaju akt solidarności Zachodu: most powietrzny, dzięki któremu podczas blokady miasta w roku 1961 skutecznie obroniono ten wyjątek w świecie radzieckiej dominacji. A przejście graniczne Checkpoint Charlie, gdzie w tym samym czasie stanęły naprzeciw siebie, lufa w lufę, czołgi niegdysiejszych aliantów, uświadamiało, jak cienka była w Berlinie granica między wojną zimną a gorącą. Nota bene właśnie na Checkpoint Charlie, na ścianie jednej z kamienic, doskonale widocznej po drugiej stronie Muru, przez całe lata drażnił wschodnioniemieckich strażników wielki napis „Solidarność’”.
W latach 60 Witold Gombrowicz pisał: “Berlin Zachodni to błyskotka o amerykańskim profilu z pulsującymi, mrugającymi i oślepiającymi neonami. Na wschód od Muru panują ciemności aż po Władywostok”. Nic dodać, nic ująć, miasto było witryną zachodniej prosperity najbliżej granicy z siermiężną Rosją. Było także – mimo swej wielkości – przejrzyste i na swój sposób przytulne. Bo też Mur nie tylko otaczał więzienie, jakim stało się NRD, lecz także, paradoksalnie, zdawał się chronić wyspę wolności przed tamtą rzeczywistością. Gdyby go porównać z innymi murami znanymi z historii, był tyleż Ścianą Płaczu co Murem Chińskim, broniącym cywilizacji przed zalewem barbarzyństwa. A gdy w końcu padł, to jak mur Jerycha – w ciągu jednego dnia.
W Berlinie Zachodnim żyło się nieźle dzięki hojnym subwencjom z Bonn. Mieszkańcy uchodzili za tolerancyjnych, przypisywano im otwartość na świat i przychylność dla indywidualizmu oraz bardziej wyostrzoną świadomość: że postrzegali więcej niż ich rodacy na Zachodzie. Toteż nie przypadkiem właśnie to miasto stało się najpierw centrum rewolty roku 1968, a potem alternatywnego stylu życia. W Berlinie Zachodnim noce zaczynały się szybko i kończyły późno, był europejskim Big Apple, które nigdy nie śpi. Był także potęgą kulturalną, zarówno w odniesieniu do sztuki klasycznej, jak i przede wszystkim awangardy. Ekscentryczne formacje artystyczne bowiem potrafiły wyjątkowo trafnie oddać atmosferę tej zamkniętej metropolii: miasta na wariackich papierach, odczuwającego stale niepokój o własne przetrwanie.
W czerwcu roku 1989 Polacy dali znać reszcie demoludów, że komunizm można obalić za pomocą kartki do głosowania. Ale w samym Berlinie forpoczta polskich przemian pojawiła się wcześniej, bo już w roku 1988: pod postacią ulicznych handlarzy. Po zniesieniu obowiązku wiz masowo handlowali oni na położonym nieopodal Filharmonii tzw. Polenmarkt, budując mozolnie podstawy nowej, kapitalistycznej już egzystencji. Ci handlarze byli często krytykowani, także przez ludzi opozycji. A przecież ich działalność to również był protest, wyraz niezgody na biedę i brak perspektyw. Tę atmosferę wokół Polenmarkt doskonale oddawała popularna wtedy piosenka zespołu Big Cyc:
Jakaś karafka, stary zegarek
Trzeba zarobić te parę marek
Renta, stypendium, wyżyć się nie da
Tu kupisz, tam sprzedasz, nie weźmie cię bieda.
Berlin Zachodni, Berlin Zachodni
Tu Polak stoi co drugi chodnik
Za każdym rogiem czai się Turek
Sprzedasz mu wszystko, tylko nie skórę.
Nasza bieda nas rozgrzesza
Polski handel, Trzecia Rzesza /…/
Pilsnera wypić trzema łykami
Opylić fajki, kupić salami
Gdy Polizei, to dawać chodu
Wrócisz do kraju, będziesz do przodu
Bo tu w dzień jeden zarobisz tyle
Co górnik w miesiąc w trudzie i pyle.
*
Pamiętnego 9 listopada obchodziliśmy urodziny koleżanki z akademika. Siedząc wieczorem w zacisznej włoskiej restauracji w dzielnicy Wannsee, nie mieliśmy pojęcia, co się stało. Po powrocie do akademika późną nocą wszyscy niezwłocznie udaliśmy się na spoczynek, ignorując sensacyjne opowieści sąsiadki z piętra. Dopiero rankiem okazało się, co przespaliśmy: oto berlińczycy zmienili świat nie ruszając się z miasta, a tylko robiąc dziurę w Murze. Tę dziurę zresztą wkrótce własnoręcznie powiększyłam, gdy udałam się pod Mur z młotkiem i odłupałam kawałek pomalowany na zielono. Tak więc również z moim skromnym udziałem rozpoczął się – najpierw amatorski, potem fachowy – demontaż Muru i zamknęła się lista jego ofiar. A co by było, gdyby wtedy Muru nie obalono, gdyby podczas owej konferencji prasowej włoski dziennikarz nie zadał słynnego pytania, a Günter Schabowski był bardziej powściągliwy w mowie? W ciągu Jesieni Ludów upadały po kolei, jeden po drugim, reżimy komunistyczne, ale jest możliwe, że NRD długo jeszcze opierałaby się przemianom, że przez lata byłaby politycznym skansenem – na podobieństwo Białorusi, ale nieporównanie bardziej groźnym.
Tak czy owak po tym 9 listopada i w ogóle po roku 1989 znaleźliśmy się w diametralnie odmiennej rzeczywistości, bardzo często niezgodnej z oczekiwaniami. Po 20 latach można już wyciągnąć wnioski i aż się prosi, by porównać lekcję polską i niemiecką.