Radek Wiśniewski
Ballada o dzielnych Czechach, Słowakach i jednym zdrajcy
“Odważnym wszystkim – pokłon niski, pogarda – dla kanalii”
(J.J.Kelus, “Jesień w pasiece”)
18 czerwca 1942 roku przed cerkwią św. Cyryla i Metodego kłębią się Niemcy w mundurach żandarmerii, policji i SS. Z częściowo zalanej wodą krypty wyciągnięte zostały zwłoki sześciu młodych ludzi w cywilnych ubraniach, siódmy z nich, ciężko ranny w walce, umiera nie odzyskawszy przytomności w sanitarce. Na miejscu jest dwóch wysokich funkcjonariuszy niemieckiego aparatu terroru w Pradze – Heinz Pannwitz, prowadzący śledztwo i Karl Hermann Frank, szef policji i SS w Protektoracie Czech i Moraw. Obok nich jest Czech, który identyfikuje zwłoki. To przyjaciel i towarzysz broni rannego, który umiera właśnie w sanitarce i sześciu, którzy wybrali samobójczą śmierć zamiast niewoli i tortur na Gestapo.
Tych sześciu to Adolf Opalka, Josef Bublik, Josef Gabčik, Jan Hruby, Josef Valčik i Jaroslav Svarč. Ten który umiera w sanitarce to Jan Kubis. Wszyscy są czeskimi cichociemnymi, dywersantami zrzuconymi na spadochronach z Anglii. Tak jak ten, który ich identyfikuje – Karel Čurda. Wyszkoleni w ośrodku treningowym SOE (Special Operations Executive) w Szkocji, zrzuceni w czasie kilku osobnych misji na terytorium Czech i Moraw w ramach operacji, których celem miało być przede wszystkim nawiązanie
i wzmocnienie ruchu oporu na miejscu, ale także wykonanie spektakularnych akcji bojowych. Rząd Czechosłowacji na wychodźstwie dramatycznie musi jakoś podbić swoje karty w rozgrywce wśród aliantów. Czuje, że nie są one mocne. Powszechna opinia jest taka, że Czesi nie stawiają oporu, a Słowacy w zasadzie kolaborują, albo na odwrót. Rzecz jest w tym, żeby zademonstrować wolę oporu w sposób, któremu nie da się zaprzeczyć.
Čurda został zrzucony w nocy z 27 na 28 marca 1942 roku w grupie Out Distance wraz z grupą Zinc. Spadochroniarze mieli między innymi przy pomocy radiolatarni naprowadzić alianckie bombowce na pracujące dla Niemców zakłady Skody w Pilznie. Zrzut odbył się poza planowanym miejscem, Adolf Opalka, dowódca grupy do której należał Čurda – odniósł obrażenia, a drugi towarzysz – Ivan Kolarik zgubił fałszywe dokumenty w które miał włożone zdjęcie swojej narzeczonej Milad Hrusakovej z dedykacją. Rozdzielili się, ustalili sposób spotkania, mieli sie umówić poprzez płatne ogłoszenie w prasie. Zostawili na miejscu ukrytą radiolatarnię. Niestety – desant został wykryty, radiolatarnia wpadła, Niemcy znaleźli też dokumenty Kolarika ze zdjęciem narzeczonej. On sam został osaczony 1 kwietnia i popełnił samobójstwo przegryzając kapsułkę z cyjankiem, aby nie narażać rodziny i współpracowników, gdyby nie wytrzymał w śledztwie.
Opalka i Čurda spotkali się w Pradze i mimo utraty radiolatarni próbowali wraz z członkami innych grup zrzuconych wcześniej naprowadzić alianckie bombowce przy pomocy sygnałów świetlnych – czyli ognisk – na owe zakłady Skody 25 kwietnia 1942 roku. Mimo ich wysiłków bomby nie trafiły w zakłady. Opalka przejął dowództwo nad wszystkimi ukrywającymi sie spadochroniarzami, jednak wkrótce rozwiązał grupę, w związku z tym, że kolejne zadania miała przejąć now ekipa skoczków o kryptonimie „Intransitive”. Čurda ukrywał się w Pradze a potem wyjechał do siostry i swojej dziewczyny, z którą (o czym nie wiedział) miał dziecko, do Kolina.
W tym czasie Valcik, Gabcik i Kubis pracowali nad przygotowaniem operacji, dla której zostali zrzuceni pod kryptonimem „Anthropoid” jeszcze w poprzednim roku. Chodziło o zamach na trzecią osobę w Rzeszy, ulubieńca Adolfa Hitlera, nadzorcę sławnych Einsatztruppen mordujących ludność cywilną, w szczególności Żydów na tyłach frontu, począwszy od 1939 roku szefa Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, organizatora konferencji w willi nad Wansee, jak chcą niektórzy, także pisemnego opracowania „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”, wreszcie okrutnego Protektora Czech i Moraw – Reinharda Heydricha. Co ciekawe – nie było to tak trudne zadanie jak którykolwiek z zamachów organizowanych w późniejszym czasie przez grupy Armii Krajowej w Polsce, na przykład na szefa policji i SS dystryktu warszawskiego Franza Kutscherę. Niemcy czuli się w Pradze bezpiecznie. Heydrich poruszał się po mieście stałymi trasami, znany był jego rysopis, zwyczaje, miejsca pracy i zamieszkania. Woził go codziennie ten sam samochód z rejestracją „SS-3” co miało oznaczać, że czuje się trzeci w hierarchii nadludzi – zaraz po Heinrchu Himmlerze i Adolfie Hitlerze. Nie miał ochrony. Jeździł z szoferem, otwartym wozem.
Dla pełnej jasności – główne dowództwo SOE nie było w tym czasie entuzjastycznie nastawione do tego typu spektakularnych, acz skrytobójczych operacji, uważając, skądinąd słusznie, że na tym etapie wojny wywoła to trudne do przewidzenia represje i straty wśród ludności cywilnej. Ale rząd Czechosłowacji na wychodźstwie był innego zdania. Potrzebował sukcesu. Właśnie spektakularnego. Według wspomnień szefa czeskiego wywiadu Franciszka Moravca – w sprawę zamachu na Heydricha wtajemniczony był sam prezydent Czechosłowacji na uchodźstwie Beneš, podobno sam żegnał spadochroniarzy słowami „sbohem”. Rzeczywiście – idącym na taką akcję nic innego w zasadzie nie da się powiedzieć.
27 maja 1942 roku wszyscy trzej zamachowcy czekali w miejscu gdzie jadący z Heydrichem samochód musiał zwolnić na zakręcie drogi koło szpitala Bulovce. Gabčik i Kubiš mieli wykonać wyrok, Valčik miał im dać znak małym ręcznym lusterkiem, że jedzie Heydrich bo ze swoich pozycji na skrzyżowaniu ulic V Holešovičkách i Kirchmayerstrasse mogli nie zorientować się w porę. Heydrich się spóźnił, ale kilka minut. Valcik dał znak lusterkiem. Kiedy Mercedes mijał Gabčika, ten odsłonił płaszcz i wyjął spod niego brytyjski pistolet maszynowy STEN. Był tak blisko, że nie mógł chybić, gdyby tylko mógł strzelić, ale pistolet w tym momencie się zaciął. Heydrich zamiast nakazać szoferowi dodać gazu i ratować własną skórę, kazał się zatrzymać i sięgnął po pistolet w kaburze, żeby zabić zamachowca. Wtedy ubezpieczający Gabčika Jan Kubiš wyjął z aktówki przeciwpancerny granat, odbezpieczył i rzucił w stronę samochodu Heydricha.

Porzucony sten. Poniżej: auto z rejestracją SS-3
Granat nie zawiódł. Eksplozja jednak nie zabiła Protektora. Połamała mu żebra, a połamane żebra i odłamki uszkodziły nerki i śledzionę. Był w stanie jeszcze ruszyć w pościg za Gabčikiem, zanim siły go opuściły i przewrócił się na ziemię. Zamachowcy oddalili się z miejsca walki z przeświadczeniem, że zamach się nie udał. Bo w zasadzie tak było. Heydrich przeżył. Tyle, że rany były na tyle poważne, że bez antybiotyków zakażenie i to poważne było nie do uniknięcia. A tak się składa, że penicylina została już wynaleziona, ale Niemcy jej nie mieli w użyciu. 4 czerwca , czyli po ośmiu dniach od zamachu mimo operacji i desperackich prób ratunku – Reinhard Heydrich zmarł w wyniku ogólnego zakażenia. Jego pogrzeb odbył się z niezwykłą pompą
9 czerwca w Berlinie. W jego trakcie szef policji i SS dla Czech i Moraw – Karl Herman Frank przedstawił Hitlerowi plan systematycznych represji i zastraszenia Czech i Moraw, w tym pacyfikacji wsi Lidice oraz Leżaky. Hitler się zgodził i wyraził entuzjazm dla wszelkich działań sił policji i SS. Wiadomo, że Frank miał nadzieję na przejęcie schedy po Heydrichu i chciał się pokazać jako ewentualny godny następca. Niezłomny i hardy.
10 czerwca 1942 roku SS i policja zablokowały wieś Lidice na Morawach. Pretekstem miał być list jednego z mieszkańców do dziewczyny z Lidic sugerujący, że jest członkiem ruchu oporu i wie więcej niż wie. Wieś otoczono i na dziedzińcu jednego z zabudowań urządzono ścianę straceń okładając ściany stodoły materacami i siennikami. Przyprowadzano mieszkańców najpierw po pięciu a następnie po dziesięciu. Rozstrzelano 173 mężczyzn i chłopców powyżej 14 roku życia. Ze 105 dzieci poniżej tego wieku, 23 wybrano po licznych badaniach rasowych do zniemczenia w lebensraumach, a 82 wysłano 2 lipca 1942 roku do obozu zagłady Khulmhof nad Nerem i tego samego dnia zagazowano. 26 mieszkańców Lidic którzy z różnych względów nie byli owego 10 czerwca we wsi wyłapano i stracono 16 czerwca w Pradze. 184 kobiety z Lidic wysłano do obozu w Ravensbruck, z czego 53 nie przeżyły. Łącznie z 506 mieszkańców wsi Lidice zamordowano w różny sposób nie mniej niż 340 osób. Po wojnie odnaleziono tylko trzynaścioro z 23 dzieci zabranych do lebensraumów. Samą wieś zrównano z ziemią. Podobny los dwa tygodnie później spotkał mniejszą wioskę Leżaky i jej mieszkańców. Dzieci ze wsi Leżaky podobnie wysłano do zagazowanie w Khulmhof nad Nerem.
Tymczasem trzej zamachowcy ukryli się najpierw w domu pielęgniarki Marii Moravcovej, która była zaangażowana w ruch oporu, a jej syn Vlastimil pełnił funkcje łącznika. Zdawali sobie jednak sprawę, że narażają całą rodzinę na niebezpieczeństwo i zdecydowali się dołączyć do czterech kolegów z innych grup zrzutowych już ukrywających się w krypcie zboru św. Cyryla i Metodego w Pradze.
W tym samym czasie, wiedząc, że po zamachu na Heydricha rozpęta się piekło – Čurda opuścił swoją narzeczoną i dziecko, zmienił kilka kryjówek i ostatecznie zamelinował się w domu swojej matki w Novej Hlinie. Tutaj doszły go wieści o pacyfikacji Lidic i represjach na ludności cywilnej. Napisał wówczas, być może pod wpływem przerażających wieści, pierwszy anonimowy donos wskazując Gabčika i Kubiša jako sprawców zamachu, który wysłał na adres posterunku żandarmerii w Benešovie, w którym pisał m.in.:
„Przestańcie szukać sprawców zamachu na Heydricha. Przestańcie aresztować i zabijać niewinnych ludzi. Nie mogę tego już wytrzymać. Zamach z całą pewnością przygotowali i przeprowadzili Gabčík ze Słowacji i Jan Kubiš, którego brat jest właścicielem gospody na Morawach”
Donos trafił jednak na czeskich patriotów, którzy tylko zamarkowali wszczęcie śledztwa na papierze, ale nie przekazali od razu donosu dalej, do Gestapo, tworząc sobie tylko wygodne alibi, na wszelki wypadek. Tymczasem Čurda zorientował się, że jego donos nie zadziałał i 16 czerwca udał się osobiście pociągiem do Pragi prosto do siedziby praskiego Gestapo. Przekazano go od razu prowadzącemu śledztwo w sprawie zamachu Heinzowi Pannwitzowi. Jednak podobno tak potwornie się jąkał, że nikt nie rozumiał o co mu chodzi. Dopiero kiedy rozpoznał wśród dwudziestu innych aktówkę Josefa Gabčika, prowadzący śledztwo zorientowali się, że mają do czynienia z bardzo wartościowym źródłem informacji, w dodatku człowiekiem, który sypie sam, nie trzeba go zanadto zmiękczać torturami. Kiedy Čurda na jakimś etapie śledztwa nie chciał sypać wszystkiego i wszystkich, Gestapo aresztowało jego matkę i siostrę. Čurda sypał tak skutecznie, że jeszcze w nocy z 16 na 17 czerwca Niemcy pojawili się w mieszkaniu Marii Moravcovej. Ta zażyła na oczach męża i syna kapsułkę z cyjankiem potasu. W związku z tym w nocy torturom poddani zostali Alois i Vlastimil. Ten ostatni załamał się i, jak wierzył, za cenę ocalenia siebie i ojca wskazał miejsce ukrywania się czeskich i słowackich spadochroniarzy.
18 czerwca cerkiew świętego Cyryla i Metodego została otoczona przez około 800 policjantów, żołnierzy SS i żandarmów. Siedmiu czeskich żołnierzy broniło się kilka godzin. Najpierw w nawie głównej, a potem w krypcie. Do krypty nie zszedł ciężko ranny od odłamków granatów Jan Kubiš, który ostrzeliwał się z chóru erkaemem. Niemcy wzięli go do niewoli i zapakowali do sanitarki. Zmarł nie odzyskawszy przytomności. Nie natrafiłem na informacje o stratach Niemców. Wiadomo, że Čurda kilkukrotnie wyzwał kolegów do poddania się. Za każdym razem odpowiadali, że są żołnierzami czechosłowackich sił zbrojnych i nigdy się nie poddadzą. Niemcy próbowali zalać wnętrze krypty wodą, żeby zmusić obrońców do poddania się, a następnie wymusić torturami zeznania i rozbić całkowicie siatkę. Uwięzieni w podziemiach próbowali w ostatniej chwili wykuć przejście z krypt do kanałów, ostrzeliwali się z małego okna wychodzącego na zewnątrz ulicy, w końcu kiedy poziom wody podniósł się zbyt wysoko a amunicja uległa wyczerpaniu – wszyscy popełnili samobójstwo.
Ich zwłoki zidentyfikował były kolega, wydając tym samym wyroki na ich rodziny. Niezależnie od tego w odwecie 18 czerwca 1942 roku Niemcy stracili 115 czeskich zakładników w tym byłego premiera kadłubowego rządu Czech i Moraw, Aloisa Eliaša.
Zwłoki Jozefa Gabčika i Jana Kubiša oraz ich towarzyszy zostały pochowane w zbiorowym grobie na praskim cmentarzu Dablice. Głowy obu zamachowców, odcięte od reszty ciała były podobno zachowane w słoikach z formaldehydem w Praskim Instytucie Nauk Medycznych. 20 kwietnia 1945 roku, zgodnie z ustaleniami dziennikarskiego śledztwa BBC, w ostatnie urodziny Hitlera, zostały wysyłane w nieznanym kierunku razem z wyprawionymi czaszkami pozostałych spadochroniarzy osaczonych w cerkwi Cyryla i Metodego w Pradze.
Ocenia się że represje po zamachu na Heydricha dotknęły około 6 tysięcy osób, z których zginęło lub zmarło ponad trzy tysiące. Do końca roku 1942 aresztowano i zamordowano w KL Mathausen między innymi 262 członków rodzin skoczków spadochronowych, którzy zginęli w cerkwi Cyryla i Metodego. Mordowano wszystkich bez różnicowania płci i wieku. 24 października 1942 w KL Flossenburg zamordowano też Aloisa Moravca i jego syna Vlastimila. Po „heyderichiadzie”, jak ludzie Czech i Moraw nazywali falę represji po śmierci Heydricha – ruch oporu praktycznie utracił ledwo zawiązującą się spoistość. Z czasem okazało się, że bez komunistów wspieranych z Moskwy organizacja oporu na szerszą skalę jest w zasadzie niemożliwa.
Na cześć Heydricha akcję masowego mordu na Żydach w Generalnym Gubernatorstwie prowadzoną latem, jesienią i zimą 1942 roku Niemcy nazwali „Aktion Reinhard”. Zamordowano w jej trakcie nie mniej niż 2 miliony Żydów. Gdyby Heydrich przeżył, akcja nazywałaby sie zapewne inaczej i sam Heydrich by ja nadzorował. Bo lubił zabijać.
Gestapo okazało się słowne w stosunku do Karela Čurdy. Matka i siostra zostały zwolnione z aresztu, on sam otrzymał nagrodę w wysokości 500.000 reichsmarek czyli około miliona ówczesnych koron. Drugie pół miliona reichsmarek otrzymał Viliam Gerik. Karl Čurda nie ożenił się z matką swojego dziecka, ale z Niemką, Marią Bauer. Dostał nową tożsamość jako Karl Jerhot. Pracował do końca wojny jako agent-prowokator pobierając pensję w wysokości 30.000 koron miesięcznie, otrzymał też służbowe mieszkanie na Vinohradach w Pradze. Jeździł po Czechach i Morawach, podawał się za cichociemnego, prosił o pomoc różnych ludzi, po czym denuncjował do gestapo, tych, którzy w dobrej wierze udzielili mu schronienia. Identyfikował ciała swoich kolegów z kolejnych grup zrzucanych z Anglii i tym samym wydawał wyrok na ich rodziny, przyjaciół i bliskich. Podobno do końca wojny wierzył w Hitlera. Wpadł 5 maja 1945 roku w rejonie Pilzna, kiedy próbował przedostać się do amerykańskiej strefy okupacyjnej z dużą ilością pieniędzy.
Początkowo zwolniony 15 maja, bo nikt się nie zorientował kim tak naprawdę był zatrzymany Karl Jerhot. Dopiero 17 maja 1945 roku został aresztowany ponownie. Sądzony za wielokrotną zdradę i spowodowanie śmierci co najmniej 254 osób, wiedział, że nie uniknie stryczka. Zachowywał się wyzywająco, butnie, na pytanie, jak mógł zdradzić kolegów, miał odpowiedzieć sędziemu – ”zrobiłby Pan to samo za milion marek”. Został powieszony 29 kwietnia 1947 roku na dziedzińcu więzienia Pankrac w Pradze, dwanaście minut po innym zdrajcy spośród grona Czechosłowackich Cichociemnych, Viliamie Geriku.
Karl Čurda alias Karl Jerhot
W czasie wojny zrzucono nad Czechosłowacją 153 z wyszkolonych około 300 cichociemnych. Do końca wojny dożyło 53. Zdradziło 3. Przy czym, żeby zrozumieć, na co się decydowali, warto w tym miejscu zaznaczyć, że w Polsce Cichociemny był zrzucany “na placówkę”, miejsca zrzutu były oznaczone sygnalizatorami świetlnymi, najczęściej ogniskami, zrzutowisko było obstawione zbrojnie przez placówkę przyjmującą. Po wylądowaniu zrzutkowie z Anglii mieli opiekę tzw. „ciotek”, które uczyły ich krok po kroku przez kilka tygodni okupacyjnych realiów. Czescy i słowaccy komandosi nie mieli takiego wsparcia na ziemi, a zdarzało się, że zrzut w wyniku pomyłki załogi polskiej, kanadyjskiej lub brytyjskiej odbywał się nawet wiele kilometrów od planowanego miejsca. Zrzucano ich w zespołach po trzy osoby i mogli liczyć tylko na siebie. Nikt na nich na dole nie czekał, nikt nie oświetlał ogniskami strefy zrzutu, nikt ich nie wprowadzał w realia. Jeżeli przed załadunkiem nie dostali kartek żywnościowych (a tak się zdarzyło), jakie obowiązywały na terenie Protektoratu Czech i Moraw – to nie mieli jak kupić jedzenia, mimo iż posiadali znaczne sumy pieniędzy. Musieli sobie radzić. Znawcy spraw wojny podziemnej wytykali im, że nawiązywali zakazane w tym fachu kontakty z rodzinami, dziewczynami zostawionymi w kraju, co narażało ich oraz ich bliskich na śmierć. Ale jakie mieli wyjście, kiedy lądowali w śniegu 200 kilometrów od najbliższego lokalu konspiracyjnego, który i tak często okazywał się spalony?
Bardzo żałuję, że nie jestem w stanie trafić na żadną książkę traktująca całościowo o wysiłku i odwadze tych chłopaków. Myślę, że są warci książki w każdym języku świata. A już po polsku zwłaszcza.
Z braku książek – na tę historię trafiłem w wieku może 10 lat w archiwalnym już wówczas drugim numerze kultowego magazynu komiksowego “Relaks”; narysował ją Jan Saudek. Tak jak nie jestem entuzjastą sztuki komiksowej – tamta wryła się we mnie całymi planszami, dotarczając wciąż nowych informacji, gdy zbierałem materiały do tej notatki – wiem, że wszystko układa się nieodmiennie na planszach tamtej rysunkowej opowieści. Pewnie dlatego nigdy nie bawiły mnie polskie żarty o czeskim ruchu oporu.
Dzisiaj, 18 czerwca w rocznicę bohaterskiej śmierci Opalki, Hrubego, Valcika, Gabcika, Kubisa i Skoverca wspominam zeszłoroczne, październikowe pijaństwo w schronisku na Markowych Szczawinach na zboczu Babiej Góry z trzema Czechami – Stanislavem, Georgim i tym trzecim, którego imienia już nie pamiętam. Pamiętam, że na zewnątrz zamkniętego baru została pipa od pipa, od której ktoś nie odłączył kega i obficie z tej nieuwagi korzystaliśmy do późna w nocy. Śpiewaliśmy, a ja ryczałem co któreś piwo “Sto lat Josef Gabcik!”, “Chwała Jan Kubis!” a oni odpowiadali “Nech zyje Polskou Armia Krajowa”. Mieliśmy się świetnie i upiliśmy się do nieprzytomności i heroicznie. Jak bracia.
#nie_takie_latwe_zwyciestwo
PS od Adminki – wiele lat temu jako towarzyszka Margit Miosgi i Freyi Klier zajmowałam się zbieraniem materiałów na temat Polek, które poddano w KL Ravensbrück eksperymentom medycznym. Eksperymenty te zarządzono w odpowiedzi na zamach na Heindricha, po to by wypróbować sulfamidy, co do których medycyna niemiecka żywiła nadzieję, że potrafią przeciwdziałać gangrenie wytwarzającej się w zakażonych ranach. Obie dziennikarki wydały książkę pt. Króliczki z Ravensbrück.