Reblog. Nowa polska proza [+18]

Mateusz Skrzyński

Dom stu sposobów na samobójczą śmierć

Pakuję się w parszywe sytuacje.
Nie mam w sobie tego dzwonu, co bije na alarm, kiedy facet z nożem w ręku pyta, czy mam mu jeszcze coś do powiedzenia. Zawsze mam i nigdy nic dobrego.
Nie potrafię wyczuć nadchodzącego zagrożenia.
Nie jest najlepiej, jak dzwonnik postanawia wziąć sobie wolne, kiedy akurat powinienem odrzucić zaproszenie od niewłaściwych ludzi. Bogatych, z willą na przedmieściach i barkiem pękającym od alkoholu.
Chciałem się napić. Starczyłoby mi na pół litra czegoś przyzwoitego, ale wtedy piłem, jakby jutro miało być najgorszym, co może mnie spotkać. Taki głód mógł zaspokoić tylko cały rząd butelek. Dlatego wsiadłem do białego BMW, a pół godziny później piliśmy na przedmieściach w wielkim salonie, na wielkich fotelach przy wielkim stoliku, wykonanym z czegoś trudno dostępnego i drogiego.
Nazywali go Cruise od Toma Cruise’a, bo był niski i posiadał obsesję na punkcie swojej twarzy. Wydawała się nawilżona i świeża jak chusteczka do wycierania niemowlęcych tyłków. Cóż, każdy ma swoje gówno do przerobienia i zabiera się do tego na swój sposób.
– Skoro już tutaj jesteś pokażę ci, co trzyma mnie przy życiu – powiedział.
Wdzięczność. Tak. Właściwe słowo, żeby opisać ten rodzaj skrępowania, jaki rodzi się w nas, kiedy jesteśmy przyjmowani czymś drogim i potrzebnym. Miałem w sobie wdzięczność, dlatego wstaliśmy i ruszyliśmy po schodach na piętro.
Weszliśmy do sypialni. Cruise zapalił światło, później kopnął w łóżko, a dokładnie w skraj materaca szerokiego na trzy metry, na którym leżała kobieta ubrana w szlafrok. Podskoczyła bezwładnie jakby była martwa.
– Wstawaj, kurwo! – krzyknął. – Mamy gości.
Obudziła się. Miała kaca i szczerze nas nienawidziła. Usiadła na skraju łóżka, beknęła, a później rozejrzała się za swoją szklanką. Miała twarz opuchniętą od narkotyków i wódy, ale reszta ciała była jak diament w słońcu. To co działo się z jej policzkami, oczami i ustami nadal było tymczasowe. Nie zdążyła jeszcze zniszczyć się na amen. Szlafrok opadł z ramion, poły rozchyliły się, tak samo nogi, chwilę później pochyliła głowę i puściła pawia.
– Moja żona – powiedział.
W ścianie znajdował się stary sejf. Cruise przekręcił klamkę, usłyszałem jak kupa żelastwa zmienia swoje miejsce, metalowe drzwi otworzyły się, a w środku ujrzałem prawdziwe dziwy.
– Zanim kupiłem dom, samochód i tę kurwę zdychającą na łóżku, zanim zostałem rentierem musiałem odpierdolić cały sznur złamanych kutasów i kąsających suk. Całą tę bandę bawiło doprowadzanie mnie do rozpaczy. Kazali mi robić rzeczy, których nie chciałem, ale robiłem, bo byłem małym człowieczkiem na początku swojej drogi, a wtedy łatwo cię przerazić. Oni o tym wiedzą, skurwysyny, którzy dają ci pieniądze na jedzenie i czynsz. Nie muszą tego robić, ale dają ci popalić, bo ktoś inny zrobił to samo z nimi albo lubią to gówno.
W sejfie leżało z pół kilograma białego proszku oraz leki: valium, tramadol, fenytoina jakieś niezbyt silne barbiturany oraz kilkadziesiąt tabletek vicodinu w charakterystycznych amerykańskich pomarańczowych buteleczkach, wypisanych na nazwisko H. Lee, i wiele, wiele, więcej.
– Miewałem dość, ale znalazłem na nich sposób. Kupiłem sznur, wmontowałem w ścianę hak, ukręciłem pętlę. Jeden koniec przymocowałem do haka, a pętlę zakładałem na szyję. Za każdym razem, gdy ktoś mnie wkurwił, upewniałem się, że sznur dobrze leży na gardle i ciągnąłem tak mocno, aż oczy wychodziły mi na wierzch. Wszystko mogli mi zabrać, ale ja miałem to, władzę nad własnym życiem i mogłem je skończyć, kiedy tylko zechcę.
Dalej przeglądałem zawartość sejfu. Z tyłu stały dwie litrowe butelki spirytusu, między nimi leżał rewolwer, a obok obrzyn ze strzelby na grubą zwierzynę.
Pościel zaszeleściła. Odwróciłem głowę w stronę łóżka.
Kobieta dochodziła do siebie. Znalazła sobie butelkę wódki i zaczęła z niej popijać.
– Bzury! – wrzasnęła. Miała zachrypły głos. Twarz przywodziła na myśl dupę pawiana, którą ktoś nauczył mówić. Razem nie składało się to w nic dobrego. – Same bzdury, Cruise. Jesteś tchórzem. Bierzesz te swoje tabletki, wciągasz kreskę, a później wychodzisz do ogrodu pożegnać się z psami. Wypijasz przy tym litr whisky, czasem zeszczasz się w gacie, ale nigdy nie umierasz.
– Moja żona to rasowa kurwa – powiedział do mnie. – Ale pieprzy się tylko z tymi fagasami, z którymi jej pozwalam. Inaczej zajebałaby się na śmierć.
Roześmiała się, a później splunęła, ale zamiast dosięgnąć Cruise’a, trafiła w nocną lampkę.
– Pierdolę się z całym miastem, Cruise! – zaskrzeczała. – Gdybym chciała mogłabym się pieprzyć ze stadem borsuków i byłoby to lepsze, niż seks z tobą.
Wściekł się. Naprawdę dotknęło go to do żywego. Chodził wokół niej z zaciśniętymi pięściami, ale niewidzialna bariera nie pozwalała mu zrobić niczego podłego i brutalnego.
– Gdyby nie to, co trzymam w sejfie – wskazał palcem butelki, fiolki, woreczki i pistolety. Ostatni raz rzuciłem okiem do środka i dojrzałem coś, co powinno od razu rzucić mi się w oczy. W rogu stał wielki słój z formaliną, a wewnątrz pływała wielka czarna fujara. – Gdyby nie to… – Był czerwony, wściekły i bezbronny jak dobijany byk. – Przysięgam kiedyś wezmę to wszystko, później palnę sobie w łeb, a wtedy będziesz ssała pod mostem za butelkę wina!
Kiedy znów rozległy się jej wrzaski postanowiłem zostawić ich samych i zająć się burbonem czekającym na dole. Niewiele brakowało, a mógłbym wreszcie odpocząć w samotności, ale na schodach zaczepiłem stopą o tralkę i runąłem w dół. Upadając straciłem przytomność.

Obudziłem się w łóżku, bez koszuli, z opatrunkiem na głowie i, od pasa w górę, wysmarowany tłustym świństwem o zapachu indyjskich przypraw. Pachniało paskudnie, ale przyjemnie grzało ciało. Chwilę zajęło mi zrozumienie, gdzie jestem. Wstałem, podniosłem z fotela koszulę, spróbowałem odnaleźć portfel, ale bez skutku.
Tym razem ostrożne zszedłem na parter. Spali na dywanie wtuleni w siebie. Nadzy, wymęczeni przez używki i seks. Ona na wierzchu. Opuchlizna prawie zeszła. Twarz zaczynała pasować do reszty ciała.
Opuściłem ten dom obity i zdruzgotany. Ptaki szybowały nade mną, a ja miałem przed sobą pięć kilometrów marszu i ani grosza w kieszeni. Znałem drogę, wiedziałem, że minę dwudziestoczterogodzinny bar. Wszedłem do środka, stanąłem przy ladzie, nie wiedząc, co dalej.
– Ciężka noc? – zapytał facet w białym garniturze. Włosy zaczesał do tyłu. Na palce założył całą gablotę błyszczących sygnetów. Piąta rano, a on wyglądał jak świeżo odlana sztabka złota. – Piwo dobrze ci zrobi.
Skinął na barmana, rzucił dychę na blat, a ja dostałem swoją zimną butelkę.
– To był ciężki tydzień – powiedział. – Przyjechałem tu, żeby odpocząć. Mam w hotelu skrzynkę whisky. Sam nie dam temu rady. Może znasz jakieś panienki? Ale pewne, żadnego syfa, jestem żonaty.
Westchnąłem.
To nigdy nie zamierzało się skończyć.

Metaforycznie: Mistrz ucieczek

Ojciec był mistrzem ucieczek. Na igrzyskach olimpijskich w Londynie zdobył złoty medal na dystansie pięciu tysięcy metrów, uciekając przed metalową kulą oraz brązowy medal za ucieczkę przez płotki, uchylając się przed nadlatującymi strzałami. Dzień po honorowym udekorowaniu zwycięzców odeszła od nas mama. Nie rozumiałem dlaczego. Ojciec stał się sławny. Powiesił medale w gablotce. Zarobił pieniądze. Nie chciałem go opuszczać. Był moim bohaterem.
Dokładnie rok później odwiedził nas prawnik. Dobrze pamiętam, bo w telewizji leciał reportaż, w którym rozważano, czy nie skreślić ucieczek z listy dyscyplin olimpijskich. Słuchałem tego z niedowierzaniem.
Jeden z dziennikarzy przywołał przykład mojego ojca.
– Syn szwaczki i malarza statków – wymieniał. – Wielokrotny mistrz kraju i zdobywca dwóch medali na ostatnich igrzyskach. Ilu takich jak on nie sięgnie po złoto, gdy zdyskredytujemy ucieczki? Ilu straci swoją szansę na awans społeczny?
Tak mówił, a ja czułem jak rozpiera mnie duma.
– Potrzebujesz trzydziestu tysięcy – powiedział prawnik. Wyciągnął z teczki plik papierów i przesunął palcem po kilku linijkach tekstu. Ojciec czytał z uwagą. Mięśnie żuchwy pracowały z mechaniczną regularnością. Intensywnie się nad czymś zastanawiał. – Oddasz i staniesz się wolnym człowiekiem.
– To tyle, ile wart jest ten dom – odpowiedział ojciec. – Czy mam sprzedać dom?
– Trzydzieści tysięcy – powtórzył. – Ja tylko mówię, że wreszcie mógłbyś się od nich uwolnić.
Serdecznie uścisnęli sobie dłonie. Dopiero, gdy usłyszałem dźwięk odpalanego silnika ponownie oderwałem wzrok od telewizora.
– Może mogliśmy razem pouciekać? – zaproponowałem ojcu.
– To mi dobrze zrobi – czule pogłaskał mnie po głowie. Wyobrażałem sobie, że będzie to jeden z tych gestów, które przejmę od niego, gdy się zestarzeje. Będę podawał mu leki i obejmował dłońmi łysiejącą głowię.
Założyliśmy wygodne buty.
Sąsiad trzymał buldoga amerykańskiego. Wściekły pies. Nienawidził nas z całego szybko bijącego serca. Rozejrzeliśmy się. Ulica była pusta. Ojciec otworzył furtkę.
– Hej, Lincoln! – zawołał i gwizdnął przeciągle na placach. – Chodź tu skurwielu!
Lincoln wybiegł przed dom. Wyszczerzył zęby i rwąc drobne kępy trawy ruszył ku nam.
Zaczęliśmy uciekać.

Scarlett i ja: człowiek z gnijącą aureolą

Tego ranka obudziłem się na lekkim kacu.
To miał być dzień odkryć.
Kiedy zakładałem spodnie zauważyłem, że nad wezgłowiem w miejscu, gdzie układam się do snu, spod żółtej farby zaczyna wyłaniać się coś zielonego o lśniącej powierzchni.
Gdy już zmoczyłem włosy, aby móc je przeczesać, stanąłem na wadze. Tarcza przekręciła się powyżej liczby sto. Koszula opięła się na ramionach i barkach. Od kilku miesięcy przerzucałem worki z kawą. Nie na Karaibach, ale w centrum Poznania, ponieważ w mieście jest palarnia kawy.
Przy śniadaniu usłyszałem, jako moja Scarlett O’Hara wychodzi z łóżka, trzęsąc cyckami przebiega przez korytarz i wchodzi do łazienki, zatrzaskując za sobą drzwi. Nie musiała się nigdzie śpieszyć, a mimo to uwijała się pod prysznicem jak rak parzony we wrzątku. Scarlett tak mają – zaskakują. Świetne z nich nauczycielki, chociaż okrutne. Nie mam pewności, czy są w tym w pełni świadomie.
– Dokąd to, Scarlett? – zapytałem.
– Och! – westchnęła. – Zapomniałam, że umówiłam się z Ashley’em na ósmą. Mieliśmy jechać kupić stolik do kawy. Niesłychanie ważne jest posiadać stolik do kawy, a Ashley go nie ma.
– Mówimy o tym samym Ashley’u, od którego wczoraj odeszłaś?
Wziąłem do ust kęs bekonu. W smaku był wspaniały, idealnie kruchy i odpowiednio słony. Robię naprawdę niezły bekon.
– Wczoraj tak właśnie mówiłam, ale nie jestem pewna, czy rzeczywiście to definitywne – odpowiedziała. – Chyba się nie gniewasz, Rhett?
Minioną noc spędziliśmy w łóżku. Trochę piliśmy. Scarlett zdradziła mi kilka swoich tajemnic. Rumieniła się jak pięciolatka, która podnosi rąbek sukienki do ust, żeby ukryć zakłopotanie. Później zaskoczona zdaje sobie sprawę, że właśnie pokazała majtki. Opuszcza rąbek i najzwyczajniej nie wie, co dalej robić, szukając u ciebie ratunku.
Dostałem swój kawałek ciasta.
Więcej, wyznała mi miłość. Jej mina była najpoważniejszą wśród wszystkich kobiet w tej części miasta. Mogła nawet mówić prawdę, ale miłość to rzecz skomplikowana. W jednym ułamku życia dostajesz wszystko, żeby w kolejnym pozostać z niczym.
– Nie ma sprawy, Scarlett – powiedziałem. – Miło z twojej strony, że chcesz mu pomóc.
Wyciągnąłem piwo z lodówki. Wróciłem do łóżka, oparłem głowę o tę zieloną, świetlistą plamę, która zaczynała przybierać kształt okręgu. Ubrana wyszła z łazienki i dała mi soczystego buziaka.
– Jesteś świetny, Rhett – dodała. – Najlepszy na świecie.
Wiedziałem, że do mnie wróci, kiedy znów poprztyka się z tamtym albo innym, a ja przyjmę ją, ponieważ miło jest mieć swoją Scarlett.
W jednym ułamku życia masz wszystko, żeby za chwilę nie mieć nic.
Piłem piwo i zastanawiałem się, czy tamten Ashley – jeden z miliona Ashley’ów na świecie – zdaje sobie z tego sprawę.

Inne utwory autora

Reblog: Trzęsące się pudła i inne opowiadania

Mateusz Skrzyński

Trzęsące się pudła

Padał deszcz. Dzień należał do gęstego tłumu dób na bezrobociu. Kończyła mi się kasa. Starym zwyczajem kursowałem pomiędzy sklepem z piwem – gdzie kupowałem przeterminowane Heinekeny po 0,99 PLN za butelkę – a swoim wynajętym kilkunastometrowym mieszkaniem. W windzie pół ściany przysłaniało lustro.
Patrzyłem na swoją wysączoną z wilgoci twarz. Butelki dzwoniły. Pudło wiozące mnie do góry trzeszczało. Psy pod numerem szóstym i dziewiątym szczekały. Stuknięcia w sufit, puknięcia w ściany, kroki na korytarzu, każdy niespodziewany dźwięk doprowadzał mnie do szaleństwa, więc kursowałem częściej, wpatrywałem się w siebie mocniej, zastanawiając, czy jestem w stanie wypić więcej piwa, niż organizm mógłby znieść. Nigdy się nie udało, dlatego to bezpieczny alkohol dla pisarzy-wariatów. Oczywiście musisz się wcześniej oćwiczyć, ale, jak sądzę, artyści nie mają z tym problemu.
Trzecia rano. Kursuję, ale w kosmosie pomiędzy galaktykami. Dzwoni telefon. Moja matka płacze. Jej nie żyje. Otwieram lodówkę. Pusta, w sensie niezaopatrzona w alkohol. Siadam sobie na stołeczku.
Zaczyna się kompletowanie długiej listy przewinień. Mogłem częściej dzwonić. Mniej się na nią złość. Przeżyła obóz koncentracyjny w Majdanku, straciła sześcioletnie dziecko pod kołami wozu, z uporem kleiła rozchodzącą się w szwach rodzinę. Sam pojechałem na drugi koniec Polski, tylko dlatego, że właśnie tam się znajdował. Miała w sobie wytrzymałość przeciwatomowego schronu, aurę pewnego azylu.
Zapakowałem się w pociąg i dziesięć godzin później zobaczyłem ją w trumnie. W drodze przetrawiłem alkohol, a na miejscu ją pożegnałem. Później śniła mi się ze sto razy, jak wstaje z trumny i mówi: „To pomyłka! Zabierzcie mnie do domu”. Ale tego domu już nie ma. Zamiast niego są szczekające psy, trzęsące się pudła z lustrem w środku, niezaopatrzone lodówki i kolejne odsłony alkoholowego szaleństwa.

Ciche podszepty skrywanych tajemnic

Układało się całkiem nieźle. Miałem pracę, mieszkałem ze swoją przyszłą żoną. Przewidywalna przyszłość zwalniała i miałem jej właśnie wskoczyć na plecy. Pozostawiłem sobie niewielką przestrzeń, gdzie głaskałem i pocieszałem swoją tęsknotę. Zamknąłem niebieskiego ptaszka w klatce, żar obsypałem popiołem. Włóczyłem się trochę wieczorami. Tyle mi wystarczało.
O trzeciej nad ranem Poznań traci na gęstości. Nie tak, jak w małych miastach, ale jest wystarczająco intymnie, żebyś mógł poczuć postapokaliptyczną melancholię. Możesz iść środkiem światła jak ospały niedźwiedź albo w cieniu przemykać się pod ścianami niczym wychudzony kot. Możesz też napotkać przedziwnych ludzi.
Facet mierzył nie więcej niż metr sześćdziesiąt. Krótka broda, długie włosy, na nosie szerokie szkła w plastikowych oprawkach. Niósł na plecach gitarę w twardym futerale. W ręku plastikowa torba z gratami.
– Wiesz może, gdzie jest najbliższy motel? – zapytał.
Wiedziałem, więc mu powiedziałem.
– Stało się to nagle – zaczął. – Dowiedziałem się, że będę jutro grał. Przyjechałem z Wrocławia. Czego się nie robi, żeby wydać własną płytę.
Chwilę szliśmy razem w tę samą stronę. Opowiedział mi jedną z tych wspaniałych historii o nadchodzącej sławie. Jeszcze miesiąc, dwa i własny krążek, za rok cała Polska o nim usłyszy, o biednym chłopaku, którego stary lał, a matka nie brała jego strony, więc uciekł. Od tamtej pory pomieszkuje na squatach i u świętego Alberta.
– Może byś mnie przenocował? – przeszedł do sedna. – Jedna noc na podłodze. Uratowałbyś mi dupę.
Mam poczciwą twarz, ale posiadam też oczy. Staram się nimi patrzeć skutecznie. Znałem, znam nadal, takich chłopaków jak on. Napięcie w oczach, urywane, gwałtowne ruchy, jakby siedziała w nim ledwo ujarzmiona siła, pragnąca rozerwać świat na strzępy. Na pierwszy rzut oka koleś z sercem na dłoni, który zasługuje, żeby wyciągnąć do niego rękę. Wpuszczasz go do mieszkania, a on okopuje się w kącie i zostaje tam na miesiące. Później dowiadujesz się, że uciekł z innego miasta przed zarzutami za molestowanie seksualne albo, że leje swoje kobiety lub przesiedział pięć lat za pobicie ze skutkiem śmiertelnym. Drenuje cię z kasy i energii, podkrada ci szczęście i kotlety z lodówki. Był czas, kiedy myślałem, że mam z takimi chłopakami wiele punktów zbieżnych, ale z czasem zaliczyłem ich do grona niechcianych narośli, do których sam nie należę. Mam dla nich wiele współczucia, ale taka znajomość zawsze kończy się czymś brutalnym i paskudnym.
Podzieliłem się z nim piwem, które niosłem w plecaku. Dwie butelki, połowa dawki na bezsenność. Tyle mogłem mu dać, żeby oddać światu sprawiedliwość, że wszyscy zasługujemy na odrobinę dobra.

Wszechświaty

Nie posiadłeś samotności, jeżeli nie dopadła cię kompletna cisza. Zakonnicy klasztorni składają śluby milczenia (tak mi się przynajmniej wydaje, że ciągle gdzieś można komuś przysiąc zamknięcie mordy do końca życia). Chociaż nie po drodze mi z żadnym kościołem, od czasu do czasu wpadam w te same pułapki, jakie zastawiają na siebie fanatyczni chrześcijanie. Jakie wnioski z tego płyną? Widać mam tak samo nasrane we łbie, jak mają i oni.
Któregoś dnia – niczym się nie wyróżniał, świeciło słońce albo padał deszcz – przyszło do mnie to milczenie i zostało na jakieś trzy miesiące. Nie składałem sobie przyrzeczenia, nie objąłem drzewa, niczego nie obiecałem naturze, ani nie padłem na twarz przed żadną figurą. Przestałem rozmawiać z ludźmi, a że wiodłem wtedy kawałek popierdolonego życia, mogłem sobie na to pozwolić. Schowałem się w malutkiej ciszy w oderwaniu od ludzkości. Cóż to był za czas.
Myłem się trzy razy dziennie, nie dlatego, że czułem się brudny, ale dla zabicia czasu. Chodziłem na siłownię i raz jeden byłem bliski spalenia całego nadmiaru tłuszczu. Owijałem się w koc, odpalałem farelkę, dwa tysiące wat szczęścia, służącego mi do ogrzewania pokoju i odlatywałem, wyobrażając sobie, że leżę na wielkiej rurze ciepłowniczej, gdzieś w fabryce mięsa na kotlety. Ludzie na dole uwijają się, pot cieknie im po dupach, a ja chowam się nad nimi na tej rurze, uciekam przed nieszczęściem.
Ważne rzeczy działy się wtedy we mnie. Miałem się za skorupę pełną wszechświatów, a rozum zachowywałem rozmawiając z samym sobą za pomocą komputera. Trzaskałem niezbyt długie, sprośne i dekadenckie opowiadania, które przepadły tak samo, jak większość tego, co napisałem. Rozprawiałem się ze skrzyńskim pragnącym porzucić różne ważne sprawy na rzecz straceńczego seksu (hehe) i alkoholu. Tworzyłem malutkie piekiełka, opiekałem się tam na ruszcie i wychodziłem z tego soczysty, pachnący i złoty. Kiedy naprawdę dopadnie mnie pisanie, nie ma niczego ponadto. Budzę się w strachu, oblany potem, z oczami jak dwie świecące uliczne latarnie i MUSZĘ pisać. Sprawdzić się. Ulepszyć. Pragnę dostąpić towarzyszącego temu zachwytu oraz – najistotniejszego – uleczenia.
I mam cię tutaj schwytanego w skorupie, a wszechświaty krążą nam wokół strapionych głów. Wachlują, strzepują pot z naszych ogorzałych karków. Odprężające, nieprawdaż?

***

Autor Mateusz Skrzyński
Poezja i proza, a jakże.

W rubryce “O mnie” Mateusz napisał:

Urodziłem się w 1988 roku w Tomaszowie Lubelskim. Studiowałem, a jakże. Mam żonę, kota i rząd pikantnych papryczek na parapecie. Posiadam telefon, komputer i trochę wiary w siebie.

Publikowałem w „Akancie”, „Fabularie”, internetowej „Histerii”, „Helikopterze”, magazynie „Rzeczy”. Moje wiersze jeszcze w tym roku pojawią się w kwartalniku „Migotania” miesięczniku „Odra” oraz w jesiennej „Krytyce literackiej”. Właśnie się rozpędzam.

Jestem otwarty na każdą współpracę. Chciałbyś opublikować moje wiersze? Napisz. Wyślę ci ich całą kupę. Wybierzesz sobie. Chciałbyś wydać mój tomik albo broszurkę? Koniecznie daj znać. Postawię kratę piwa (paniom mogę wino), pogadamy i zostaniemy przyjaciółmi.

Mam też sporo krótkich opowiadań.

Mogę spróbować napisać tekst na życzenie. Nie ma takiej propozycji, którą odrzuciłbym bez wcześniejszego zastanowienia.

Pisz śmiało:   mz.skrzynski(at)gmail.com.