Mal Content
Z dziennika tetryka 8
Wirują, wirują, tysiące szprych w kole fortuny matuli…, a rower dzielnie niesie przez las mnie samego i moje znienawidzone nadmiarowe kilogramy. Przez las lub przez pola. Czasem leśnym duktem, nieraz drożyną polną. A niekiedy – rzadziej – asfaltową szosą. Zależnie od tego, jaką trasę wybiorę. Wszak zmieniam szlaki, aby uniknąć monotonii.
Ot, choćby ten trakt bitumiczny: meandruje od wioski do wioski, to łąkę minie, to pole przetnie, to bór sosnowy trawersuje. Pejzaże różnorodne, wymagania kondycyjne umiarkowanie wysokie. Ideał. Toteż często zeń korzystam. Ale teraz, w okolicach października, ciągnie mnie tu szczególnie. Nie dla piękna krajobrazu. Bynajmniej. Raczej po to, aby trochę podrapać duszę, pamięć, emocje. By, jak rzekł Klasyk, nie zarosły błoną podłości.
O fakcie, że to malownicze miejsce ma złą historię, dowiedziałam się właściwie niedawno. Rok temu. Niby znam dzieje moich okolic dobrze; przed udaniem się na emigrację wewnętrzną udzielałem się jako dość nawet zaangażowany regionalista. Niby orientuję się, że region ma długą, bo wojen napoleońskich sięgającą, tradycję obozów jenieckich. Niby wiedziałem, że podczas ostatniej wojny było ich tu szczególnie wiele: jeden z nich, stalag, który tak naprawdę stalagiem nie był (w rzeczywistości bowiem spełniał wszelkie kryteria oflagu), ma światową – ba, hollywoodzką! – sławę. Ale istnienia tego tu oto obozu stałem się świadom dopiero poprzedniej jesieni. Gdy przy szosie zainstalowano mały drogowskaz, zaś odrobinę w głąb lasu pojawił się pamiątkowy kamień, a przed nim kilka wieńców świeżych kwiatów. Drogowskazu już nie ma, nie przetrwał. Wieńce dawno usunięto. Kamień trwa, na szczęście. Więc zjeżdżam z trasy.


Dulag Kunau. Powstał pod koniec września 1939 roku, gdy jeszcze gdzieniegdzie w Polsce (tu były Niemcy) toczyły się ostatnie walki. Istniał do stycznia roku następnego, kiedy jeńców rozlokowano po okolicznych stalagach, bo też, w rzeczy samej, byli to głównie szeregowcy i podoficerowie.
Stoję przed kamieniem, a pamięć podsuwa mi jeden z najcelniejszych fragmentów mojego ukochanego Abecadła Kisiela. Podsuwa, bo znam go na pamięć. Pod hasłem Kardynał Stefan Wyszyński stoi, między innymi, napisane:
Mnie się podobało, że on miał poczucie humoru. Nie robił z tego dużego użytku, ale pamiętam kiedyś, jak zaprosił posłów koła „Znak” do Lasek, urządził takie rekolekcje swojego rodzaju. Potem przemawiał i mówi, że Polska jest od kilkuset lat pod specjalną opieką Matki Bożej, a ja się nachylam do Stommy i szepczę, że coś nie bardzo Polska wyszła na tej opiece. A on patrzy na mnie, już wiedział, co ja mówię. Mówi: „Pan chce żebym ja pana wyklął, a ja nie. Ja wiem, co pan powiedział”.
Nie dla humoru purpurata cenię sobie ów passus, tym bardziej nie dla nadchodzącej beatyfikacji Kardynała. Nie jest to postać z mojej bajki. W przeciwieństwie do Kisiela. No bo, ostatecznie, który z nich celniej zdiagnozował rzeczywistość?
Mistyczne interpretacje historii już sobie pozwoliłem kiedyś z przekąsem skomentować. Na miejscu dawnego dulagu ogarniają mnie zgoła inne emocje. Skąd one się biorą? Sam w żaden sposób nie mam prawa pamiętać tamtego czasu. Moi rodzice urodzili się w drugiej połowie wojny, już pod jej koniec właściwie, przeto i oni mi tego nie przekazali. Więc skąd? Nie mam pojęcia. Ale stojąc przed kamieniem czuję dotkliwy smutek i złość. Na to, że tak wielu młodych chłopaków skazano, bez żadnej winy z ich strony, na rozpacz klęski. Na strach o przyszłość. Na prawie sześcioletnią rozłąkę z rodziną. Na poniewierkę, na głód, na chłód spania zimą pod namiotami.

Na niewolnictwo i traktowanie jak bydło robocze. Na niepowetowaną utratę najlepszych lat beztroskiej młodości. Bo komuś, kurwa, zachciało się być nadczłowiekiem!
A problem jest uniwersalny. Nie dotyczy jedynie dulagu Kunau i Września owego pamiętnego. Uzurpatorscy nadludzie, którzy uważają, że mają prawo dla swych korzyści rozpieprzyć innym życie, byli, są i będą. Sam znam kilku.
Ach, ulało mi się znowu żółci i goryczy… Tylko spokojnie, pamiętaj Malu Contencie o nadciśnieniu. Posłuchaj kojącego szumu sosen nad głowami.

Te sosny też nie pamiętają obozu, są zbyt młode. Nie słyszały stłumionego wstydliwie płaczu mężczyzn, którzy pierwszy raz w życiu być może, w brutalnych okolicznościach, spędzali Wigilię z daleka od najbliższych. Te sosny i tak mają szczęście. Piją, co najwyżej, łzy i pot, jakie wsiąkły w ziemię osiemdziesiąt lat temu. Ale nie wyrosły na masowych grobach.
I mknę dalej asfaltowym traktem, coraz bardziej utwierdzając się w przekonaniu, że określenie polityka historyczna zawiera truciznę: gloryfikuje wojny, co z tego, że nawet i dla nas zwycięskie. Wojna to wojna. Zawsze jest zła. Pamięć historyczna? Już lepiej – jeśli rzetelną jest i uczciwą. Pamięć ofiar? O tak! Wszystkich.