Wiersze z brodą i bez 15


orzech jest nagi
syte wrony podskakują na oziminie
pod sinym niebem niesie wiatr zapach dymu i mrozu
mgła gruba jak kożuch na mleku
plam, plam… topnieją sople na okapie
ale zima dopiero zasypia

a wiosną 
tak
znowu pójdę w las zrywać młodą  koniczynę


*

nussbaum ist  nackt
die satten krähen hüpfen auf dem wintersaat
unter dem violleten himmel trägt der wind geruch von rauch und frost
das nebel ist so dick wie saum auf dem milch
plam, plam… die eiszapfen tauen auf dem zims
winter fängt erst einzuschlafen

doch in frühling
ja
werde ich in den wald gehen um junges kleeblatt zu pflücken


rabe und fuchs/ilustration
wachskreiden auf papier/1999/
alle rechte vorbehalten/ t.j.

Wiersze z brodą i bez 7

Tibor Jagielski

indyk i niedziela

ptak przebiega po parapecie i potrąca ogonem kasztan
który wylądował tam przed paroma miesiącami
i rozgościł się
– brązem w srebrzystym metalu –
na moich tęczówkach

nie zmiotła go jesienna burza
ani ja
gotujący loggię do zimowego snu

a teraz
w styczniu
ogon! trach! mach!
koniec projekcji

tak to jest
z pierzastymi


jeden dzień dzieciństwa

kwiat lipy
strącany z drzew
wciskany do płóciennych worków
i zanoszony do skupu

jutro
na winniczki!

poeci

to jak wiadomo dupy
rzadko w okopach
a na bagnety to zapomnij

nie nadają się właściwie do niczego

jako meldunkowi
gubią rozkazy pod ogniem nieprzyjaciela

w kuchni upijają się z kucharzem
i przypalaja zupę

a postawieni na warcie
dają się natychmiast zastrzelić

nawet w oddziale propagandy
nikt nie chce o nich słyszeć

tylko ptaki
upominają się o nich
i chmury…

tak
jednym słowem
niepotrzebni
die dichter

sind wie jeder weiss ärsche
selten in den schützengräben
und beim bajonettangriff nie da

sie taugen eigentlich zu nichts:

als meldegänger
verlieren sie die befehle unter dem gegnerischen feuer

in der küche brennen sie die suppe an
und besaufen sich mit dem koch

und als wachposten gestellt
lassen sie sich gleich erschissen*)

sogar in der propagandaabteilung
will keiner was von ihnen hören

nur vögel
fragen nach ihnen
und wolken…

so
mit einem wort:
unbrauchbar

*) für den deutschen leser:
der polnische dichter krzysztof kamil baczynski
fiel, von einer kugel getroffen, als wachposten
während des warschauer aufstandes (1944)

Lato z Don Kichotem

Ewa Maria Slaska

Dziesięć dni latem 2022 roku

4 czerwca przyjechał do Berlina Teatr Globe z Poczdamu, rozstawił swe niejstniejące namioty na jeziorem Grunwaldzkim przy Zamku Myśliwskim i przypomniał Don Quijota, którego każdy z nas przecież zna, a znawcy barataryści już nawet wystawienie teatru poczdamskiego dobrze znają. A mimo to…

Ciekawe, że cała trójka w przerwach zajmuje się też czymś innym – Laurenz sprzedaje programy, Andreas rozdaje pocztówki, a Alexandra nalewa szampana.

11 czerwca w Oranżerii Pałacu Charlottenburg w Berlinie w ramach festiwalu zatytułowanego Fantazje Barokowe orkiestra pałacowa dała koncert o Don Chisciotte, choć po prawdzie wcale nie wszystkie części koncertu dotyczyły smętnego hidalga, bo pojawili się też Król Artur i przechodzień po Madrycie. Ale jednak, o tak, baratarysta, wiecznie poszukujący śladów swego gubernatora, zetknął się po raz pierwszy z operą, którą stworzył Bartolomeo Francesco Conti (1681-1732) i inną – dziełem Georga-Philippa Telemanna (1681-1767) – panowie kompozytorzy byli rówieśnikami, tyle że Telemann żył o ponad ćwierć wieku dłużej.


Cała trzygodzinna opera Contiego TU – wykonuje Akademie für Alte Musik Berlin, dyrygent: René Jacobs, podczas 29. Innsbruck Festival of Early Music 2005

Suita Telemanna Don Quichotte (Burleska) TU – Orkiestra Kameralna z Tuluzy

Następne terminy i miejsca wystawienia Don Quijota w wykonaniu Neues Globe Theater – TU


14 czerwca kupiłam sobie w szczecińskim empiku spolszczoną przez Jacka Dehnela książkę pt. Niewidzialne biblioteki. To oczywiste nawiązanie do Niewidzialnych miast Itala Calvina, utrzymane jest tak dalece w tym samym stylu spokojnej obiektywnej narracji, iż mimo iż jest – tak głosi okładka – dziełem pięciorga pisarzy (plus Tłumacza, który też jest autorem), wydaje się calvinowskim autopastiszem. Ale to albo sami autorzy tak to sobie wymyślili, albo nadał im tych calvinowskich cech tłumacz.

Autorami są Lawrence Jang – prawnik i pisarz, dla którego, jak głosi blurb na okładce, obrazem raju jest biblioteka, Monika James, bibliofilka, która pisze i kręci filmy, Danish Sheikh – pisarz, który zajmuje się teatrem, a od czasu do czasu przydusza go prawo, Amy Trautwein, która woli rośliny od książek, Inny (And Another) – wędrowny dostawca pierwszorzędnych panaceów i wreszcie Tłumacz, czyli to samo w innym języku, czyli całkowicie coś innego.

Literacka podróż po świecie wyobrażonych książek i bibliotek.
Biblioteki stworzone z ciszy, wycięte w lodzie, wyjęte z sennych koszmarów, z tomami ułożonymi według zapachów, w których za zakładkę służy oddech. Zbiory składające się z książek na wpół zjedzonych, na wpół porzuconych przez wybredne literacko mole…
Każda z opowieści zaskakuje – są wśród nich listy miłosne, łamigłówki, świadectwa nieograniczonej wyobraźni, z dużą dozą szaleństwa, groteskowych żartów i zaskoczeń. Intertekstualne wskazówki, nowe tropy, tajemnicze powiązania pełne literackich duchów. Inspiracji dostarczyli autorom przede wszystkim Italo Calvino oraz ojciec licznych intelektualnych zabaw J.L Borges i jego noty o książkach urojonych.
Znajdziemy tu zmysłowy, enigmatyczny i estetyczny świat, a autorzy tych opowieści, idąc w ślad Itala Calvina, badają bibliofilię, zwłaszcza to, jak przejawia się ona w naszych romansach z bibliotekami.  

***

Don Kichot pojawia się też na stronie 66, ale tam tylko stoi na półce, oraz – 110, ale tam się go tylko wymienia, a tymczasem na stronie 52 pojawia się cała biblioteka zwana Baratarią, czyli jak głosi przypis:
(z hiszp. barata – “taniocha”) – w Don Kichocie Miguela Cervantesa fikcyjna wyspa, której wielkorządcą zrobiono dla żartu Sancho Pansę. Jej autorem jest Lawrence Jang,

Choć minęła już prawie dekada, skóra Ibn Battuty wciąż cierpnie z przerażenia i zachwytu na myśl o tym, czego był doświadczył w bibliotece Baratarii. Żeby przygotować się do opowieści, Battuta, który znał słabość Borgesa do tej gry, zaczyna od historii wynalezienia szachów.

- Powiada się - zaczyna  Battuta - że wynalazca tej gry strategicznej, zapytany przez cesarza, jakiej życzy sobie nagrody, odpowiedział ze skromnością, która niemalże zirytowała władcę. Poprosił o ziarnko ryżu na pierwszym polu szachownicy, dwa na drugim, cztery na trzecim i tak dalej aż do pola sześćdziesiątego czwartego.

Battuta widział jak Borges liczy w głowie. Przy dwunastym polu opisał bibliotekę Baratarii, zewsząd otoczoną żyznymi ziemiami. Wydawało się, że wyrasta wprost z gleby, omotana nieskrępowanymi pnączami i gałęziami drzew. Było zatem dla Battuty niejakim zaskoczeniem, że wszedł do wielkiej sali, wypełnionej pustymi regałami, jeśli nie liczyć samotnej książki na środkowej półce w samym środku biblioteki. Jałowość biblioteki wydawała się niemal afrontem dla okolicy. Niespełna siedem godzin zajęło  Battucie - jak wspomina - przeczytanie dość nieciekawej historii o bagdadzkim żeglarzu, zagubionym na morzu. Ale kiedy tylko odłożył książkę na półkę, szykując się do opuszczenia biblioteki, dostrzegł dwie inne książki. Może nie zauważył ich wcześniej. Druga z nich wzmiankowała pewną bitwę, o której Battuta, pomimo wielkiego oczytania i podróży, nigdy nie słyszał. Chciał się dowiedzieć o niej czegoś więcej, ale skoro nie było to możliwe, przeszedł do trzeciej książki.

Wędrówki nie oszczędziły jego pleców, więc w połowie lektury zatęsknił za miękkim łóżkiem, ale wokół widział tylko krzesła z prostymi oparciami. W sali nie było ani zegara, ani okien i tylko czyste granie świerszczy obwieszczało mu, że kiedy skończył trzecią książkę, była już głęboka noc. Zwróciwszy znużone oczy ku regałom, zobaczył, że na widmowych półkach zjawiły się cztery kolejne książki.

Nie mogąc ciągnąć tego dalej, ale zarazem nie zamierzając się poddać, Battuta - wzorem najbardziej brawurowych spośród poszukiwaczy przygód - przyjął wyzwanie. Gdyby tylko znał los cesarza i jego daru dla wynalazcy szachów, być może wyjechałby nie ukończywszy siódmej książki. Jego syn miał ledwie dwa latka, kiedy Battuta ucałował go na pożegnanie, a gdy powrócił z Baratarii, niedowidząc i z trudem poruszając się o własnych siłach, powitał go młody człowiek, który trzymał na ręku chłopczyka, przypominającego nieco jego synka. Mężczyzna zwrócił się do Battuty: "Ojcze, nie było cię przez dwadzieścia siedem lat", ale jedynym, co widział Battuta, była owa daleka biblioteka, której półki uginały się pod ciężarem książek, i rosnąca góra nieprzeczytanych egzemplarzy oczekujących na jego powrót. 

Shut down 2

Tibor Jagielski

“Die Situation ist ernst, aber nicht ernsthaft genug”
Przysłowie niemieckie

————————————————————————-

Teltow – Fleming, Brandenburg, 2010/8/9 (17:00)

– Przyznaj się – zamyka, ba, zatrzaskuje nagle solidną teczkę akt działalności ministerstwa, zwanego potocznie stasi tak, że o mały włos, obciąłby mi koniec nosa; co zdążyłem zobaczyć, to to, że duża część tekstu była zaczerniona, tak jak i prawie wszystkie nazwiska – …donosiłeś na mnie.
– Edward! – wybucham perlistym tenorem śmiechu – byłem chyba jedynym, który tego nie robił, ha, ha, ha, jeśli chcesz, to natychmiast idę do mojego adwokata i złożę w tej sprawie oświadczenie, ha, ha, ha – śmieję się, nadal rozglądając się po dziedzińcu; w jednym rogu stoi mężczyzna z psem, takim cielakiem, który, jak ugryzie, to adieu kończyno, a kilka metrów dalej siedzi na krześle kobieta z torebką, w której, zaczynam fantazjować, być może, znajduje się mały miotacz gazowy (snajpera na dachu na pewno nie ma, bo na coś takiego mojego Edwarda na pewno nie stać) – i to odkryłeś po, jezus, maria – śmieję się nadal – trzydziestu latach?!
– Po co ta cała maskarada? Ten wyjazd poza teren miasta? Po cholerę ci  ten pies i ten wymoczek ze smyczą?
 No i ta baba?
– To jest pani adwokat i członek największej partii w niemczech – mówi Edward
– Jakiej? Największej? – wręcz wyję ze śmiechu, a łzy zaczynają mi spływać po policzkach.
– Co to jest? Przesłuchanie? Czy już sąd? A wyrok tez zapadnie? I… – milknę nagle.
Biedne te psy, myślę, biedne, nieszczęsne zwierzęta.

————————————————————————-


Berlin, 2010/8/9/  (mniej więcej dwie godziny później, u Edwarda, przy swimming pool-u)

Dopiero teraz pojmuję, jaki on jest zniszczony, ledwo się porusza umysłowo, wspomina coś  o Katyniu, o Smoleńsku…
Idziemy razem do jego biura w piwnicy, bo chce mi coś pokazać w kompie (…*)


————————————————————————-


…* Kilka miesięcy później Edward umarł. Choć dzielnie walczył o powrót do zdrowia, po  tym jak otruto go w Moskwie, nigdy już naprawdę nie stanął na nogi, a katastrofa smoleńska dosłownie go  dobiła.
Umarł także jego blog, na którym pisałem u niego (ponownie) w latach 2008 – 2010 i kilkaset godzin mojej, głównie translatorskiej, pracy  poszło znowu na marne i zniknęło w elektronicznych czeluściach molocha zwanego internet.

————————————————————————-

Konstantinos Kavafis

Dla wielu ludzi nadchodzi godzina
gdy im przychodzi wielkie Tak powiedzieć lub
wielkie Nie.
Wtedy widzisz, kto już gotowe mając Tak,
wybiega prosto ku chwale swej i przekonaniu.
Ten, który przeczy – nie żałuje; spytany
znowu – Nie, powtórzy.
Lecz owo – sprawiedliwe – Nie, skrzywi mu
życie.

spolszczył T.J.

Jagielski na rok 2021

Tibor Jagielski

Kraj
Gdzie nawet umierający są szczęśliwi

Na krótko przed śmiercią
Idzie się do fryzjera
Lub na piwo

Ein Land
Wo sogar die sterbenden glücklich sind

Kurz vor dem tode
Wird noch frisiert
Oder man geht ein Bier trinken

11.10.2016

***

ród Zamyslidów
wyginął w zagadkowy sposób;
Zamysł, zwany Ostatnim,
wyszedł z siebie i nie wrócił.

Erdbeere

Pablo Neruda
Oda do pomidora

Tłumaczył Tibor Jagielski

ulica
pęczniała od pomidorów,
południe,
lato,
na dwie połówki pomidora
dzieli się
światło,
płynie
sok
przez ulice.

W grudniu
pomidor
spada
i ląduje w kuchniach
pojawia się przy śniadaniu
siada
spokojnie
wśród słoików
maselniczek
lazurowych solniczek
promienieje
własnym światłem,
łagodną wyniosłością.

Co za nieszczęście, musimy
go zabić:
nóż tnie
żywy miąższ,
krwistoczerwone
wnętrze,
świeże,
głębokie
niewyczerpane
słońce,
on to czyni
sałatę doskonałą,
święci wesele
z jasną cebulą,
aby to uczcić,
bierze się
oliwę
z oliwek
najczystszą esencję,
kropić
na w pół otwarte półkule
dodać pikantny
aromat pieprzu,
i magnetyzm soli:
To jest wesele
dnia,
pietruszka
potrząsa
zieloną buławą
a pyry
gotują się z całej mocy,
pieczeń
puka do drzwi zapachem
nadszedł czas!
zaczynajmy!
A na stole,
na ciele lata,
pomidor,
konstelacja ziemi
częsta
i płodna gwiazda,
objawia nam,
swoje krągłości
i kanały,
pyszną doskonałość
i pełnię,
bez kości,
bez pancerza
bez łusek i kolców,
przynosi nam dary,
ognistej farby
i świeżości.

Pablo Neruda (1904 -1973)

tales from black forest2

Rose Ausländer
Piernik

Tłumaczył Tibor Jagielski

przyjaciółka
piecze piernik

pachnie matką
smakuje dzieciństwem
które jeszcze we mnie kwitnie

pszczoły piją sok kwiatów
umarła matka
kołysze moje łóżko
i śpiewa strare dziecięce piosenki

plaster piernika
przeistacza świat

Rose Ausländer (1901- 1988)

Übersetzer Workshop 2

Plamena Maleva

Zitate von mir als Koordinatorin:
– Der Workshop war ein großer Erfolg und das Team der Osteuropa-Tage ist sehr froh, dass wir es trotz der aktuellen Umstände geschafft haben, einen digitalen Raum für Austausch und Zusammenarbeit zwischen Übersetzer*innen zu schaffen.

– Dieses Jahr lag der Fokus des Workshops auf publizistischen Texten und wir hatten vier sehr unterschiedliche, jeweils sehr spannende Texte dabei, die vor allem für die Bevölkerung der jeweiligen Länder geschrieben sind. Die vier Gruppen, die jeweils aus dem Polnischen, Bulgarischen, Tschechischen und Russischen übersetzt haben, standen also vor der Herausforderung, gewisse kulturelle Kontexte, sowie landerspezifisches Hintergrundwissen, welches für das Verständnis der Texte notwendig ist, möglichst verständlich ins Deutsche zu übertragen, ohne dass dabei zu viele Fußnoten entstehen. Wenn man sich die entstandenen Übersetzungen anschaut, sieht man, dass alle Gruppen diese Herausforderung erfolgreich gemeistert haben.

Atmosphäre und Austausch:
Am Ende des Workshops haben sich alle Gruppen zusammengetan und sich über den Übersetzungsprozess ausgetauscht. Dabei konnte z.B. die bulgarische Gruppe, in der es keine deutschen Muttersprachler*innen gab, bei der Suche nach einem passenden Begriff wertvolle Tipps bekommen. Die Teilnehmenden konnten einen Teil von jeder Übersetzung hören und einen Eindruck von den jeweiligen spachrlichen Besonderheiten in jedem Text bekommen.

Ein besonderer Dank geht an die Referent*innen: Katarzyna Hajduk (PL), Evdokia Stoyanova-Kostova (BG), Anastasia Myasina (RU) und Ruben Höppner (CZ) für die tolle Arbeit an den Rohübersetzungen und beim Moderieren der Gruppenarbeit. Sie haben von den Workshop-Teilnehmer*innen auch viel Lob bekommen und es freut uns, als Veranstalter des Events, dass die Betreuung der Gruppen in sicheren Händen war.

Жыве Беларусь!

Pieśń solidarności z narodem Białorusi w wykonaniu z 15 września 2020 roku, publikowana tu dziś w rocznicę napaści związku Radzieckiego na Polskę, z nadzieją, że Жыве Беларусь! Zwrotki śpiewane po polsku, refren po białorusku. Za śpiewanie tej piosenki na Białorusi grozi do 5 lat więzienia.

Słowa: Brom
Melodia i wykonanie: Ryszard Maczel i Krzysztof Malinowski

Жыве Беларусь

Zostało dwóch na placu boju
Białoruś walczy dla przyszłości
Już czas rozliczyć Łukaszenkę!
Nareszcie powiał wiatr wolności

Ja wciąż nadzieję jeszcze mam
Więc wspieram białoruski gniew
Wiem że wybierze demokrację
Nie Saszy rząd, nie jego chlew.

Ды ёсць надзея у мяне
Я бачу беларускі гнеў
Мы скажам Бацьку разам “Не”
Не пойдзем у ягоны хлеў.

“Żywie Bieloruś” krzyczą ulice
Dzisiaj jest szansa na normalność
Wygrajcie bracia z “Baćką”, gdyż
W was żyje jedność, solidarność.

Ja wciąż nadzieję jeszcze mam
Więc wspieram białoruski gniew
Wiem że wybierze demokrację
Nie Saszy rząd, nie jego chlew

Zostało wam ostatnie koło
Pięćdziesiąt procent pół na pół
Odziana w godność praworządność
Lub zniewolenie, bezprawia muł

Ja wciąż nadzieję jeszcze mam
Więc wspieram białoruski gniew
Wiem że, wybierze demokrację
Nie Saszy rząd, nie jego chlew

Słowiańska duszo, w Tobie jutro
Twój głos, to droga ku wolności
Od tego jak postąpisz dziś
Zależy przyszłość potomności.

Ja wciąż nadzieję jeszcze mam
Więc wspieram białoruski gniew
Wiem że, wybierze demokrację
Nie Saszy rząd, nie jego chlew

Ды ёсць надзея у мяне
Я бачу беларускі гнеў
Мы скажам Бацьку разам “Не”
Не пойдзем у ягоны хлеў.

Wy wciąż nadzieję jeszcze macie
Na życie w wolnej Białorusi
Lecz by tak było, tak się stało
Krwawy dyktator odejść musi.

Надзея ў вас яшчэ не згасла
На шчасце вашай Беларусі
На шчасце вашай Беларусі
Рэжым крывавы знікнуць мусіць.

Z dala od Baratarii (Joyce)

Michałowi, który mi osiem lat temu podarował tę książkę

Od momentu, gdy ukazał się TEN wpis, wszyscy wiedzą, że ja, zagorzała czytelniczka Marcela Prousta, dopuszczam się zdrady i czytam Joyce’a, i to do poduszki. No, ale co zrobić, trzeba było wykonać postawione mi przed nosem zadanie joyce’ologiczne i znaleźć, gdzie JJ z całą pewnością odwołuje się do Cervantesa. 

Po dwóch tygodniach znalazłam. I to na jakiej pięknej stronie: 234! 

Ewa Maria Slaska

But, Sin Showpanza, could anybroddy which walked this world with eyes whiteopen have looked twinsomer than the kerl he left behind him? Candidatus, viridosus, aurilucens, sinelab? Of all the green heroes everwore coton breiches, the whitemost, the goldenest! How he stud theirs with himselfs mookst kevinly, and that anterevolitionary, the churchman childfather from tonsor’s tuft to almonder’s toes, a haggiography in duotrigesumy, son soptimost of sire sixtusks, of Mayaqueenies sign osure, hevnly buddhy time, inwreathed of his near cissies, a mickly dazzly eely oily with looiscurrals, a soulnetzer by zvesdals priestessd, their trail the tractive, and dem dandypanies knows de play of de eyelids, with his gamecox spurts and his smile likequid glue (the suessiest sourir ever weanling wore), whiles his host of spritties, lusspillerindernees, they went peahenning a ripidarapidarpad around him, pilgrim prinkips, kerilour kevinour, in neuchoristic congressulations, quite purringly excited,rpdrpd, allauding to him by all the licknames in the litany with the terms in which no little dulsy nayer ever thinks about implying except to her future’s year and sending him perfume most praypuffs to setisfire more then to teasim (shllwe help, now you’ve massmuled, you t’rigolect a bit? yismik? yimissy?) that he, the finehued, the fairhailed, the farahead, might bouchesave unto each but everyone, asfar as safras durst assune, the havemercyonhurs of his kissier licence. Meanings: Andure the enjurious till imbetther rer. We know you like Latin with essies impures, (and your liber as they sea) we certney like gurgles love the nargleygargley so, arrahbeejee, tell that old frankay boyuk to bellows upthe tombucky in his tumtum argan and give us a gust of his gushy old. Goof!

Ale czy, Sin Pumppanza, ktokolbud kto brodził po świecie z szeroko otwartymi białkami mógł wyglądać braciej dwurodnie niż chłopczyna którą zostawił za sobą? Candidatus, viridosus, aurilucens, sinelab? Wśród glauckich herosów elladykolwiek cotona sobie mieli grynczesy, ten najbielszy, ten najzłotszy! Chodząca kewinność, jak pan muk stał, ob anterewolucjonista, dzieciojciec duchowny z góry mig do dołu, z kępy tonsora do stóp jałmużnika, hageografia duotrigesumy, syn sześćkiełsiątego słońca, synocóra Majarani, najwyższy ciąż za buddym razem, kolony wiatużkiem siorcyzów, o mikle lśniącej, olejnie wijnej luz kareolo włosów, soulnetzer zwiazdowany przez gwiestalki, trele ich traktów, już dam dandypanie wie jak dam powiekami grać, kogut ostrogut, klej płynny funt śmiech (suessłodszy sourir dzidzikolwiek wydany), hetman sfery boskiej, lusspillerinokolan, piejących mu peahenny  ripidarapidarapadokoła, przywódca pielgrzyma, kerilour kevinour, wrzaskon gresulacji neuchorystyczny, w mraukotnym podnieceniu rpdrpd, a luznym wielbiących przezliskami z litanii terminów, których żadna dulsyne ani myśli dać do dorozumienia, chyba że zaroczona przyszłej małżowinie, kadzących mu puffumami, nie tyle by go rozdrażnić ile rozpalkoić (msze pomóc, że masz mało, ci ręko letko? jesmak? jimosze?) że on, tak pięknobarwny, tak jasnogłosy, tak przedniogłowy, mógłby ułaskawić każdą a nie jedną ustce raz, asfaras safrse dać assunt, zmiłuj się nad niami, licencją na całowanie. Wiemy że lubisz łacinę z esskimi jej zanieczyszczeniami, (jak i swój liber jak morze widome) pewnie jednak lubimy gulglęta kochamy narglegarglej więc dalej, arrabojże, rzeknij temu frank staremu bojkowi żaby duł miechy a tamtem przez trombielki orgament palnął nam porywkę ze starej polewki. Gupstwo!

Ufff. Poszukałam, przeczytałam, przepisałam. Veni, vidi, vici. A teraz już chciałabym pójść z powrotem do Prousta, ale nie mogę, bo jak się raz wciągnęłam w tę historię, to bym chciała się jeszcze dowiedzieć, o co chodzi? Joyce’olog mi wyjaśnił, że to powieść jak globus (jakoronawirus?), rozrasta się kuliście we wszystkie strony (zaprawdę pandemiamwam – corona), a przy tym każde słowo (fraktale! fraktale! duże takie same jak male) podobnie rozrasta się kuliście od centrum, jeśli więc jest giermek i pansa, to jest i pan jego polski, i brzuch łaciński, i angielski bratek pansy (co i geja oznaczy) i francuski myśliciel zdziczały (dziki bratek – pensee sauvage). 

Jako czytelniczka powiem jednak, że ok, rozumiem globalny globusowy zamysł makrokosmiczny i rozumiem haikopodobne zabawy z każdym słowem, ale nie rozumiem tego, co pomiędzy, nie wiem, co tam się dzieje i to mnie deprymuje. Bo jednak chciałabym zrozumieć, co się zawarło w umyśle autora między tym, co makro i tym, co mikro, czyli co oberżysta i jego córka i synowie robią w trakcie tej liczącej dokładnie 628 stron powieści (polskie tłumaczenie Krzysztofa Bartnickiego, wydane przez Ha!Art, też liczy tyle samo stron, i każda strona po polsku odpowiada – no, powiedzmy, prawie odpowiada – stronicy po angielsku). I jak już myślę, że wiem, że wstają, gotują, jedzą, przyjmują gości, idą do teatru, to mi się to wszystko rozpikselowuje, rozpada jak na obrazach impresjonistów, i już widzę tylko, jak straszni mieszczanie u Tuwima, nie świat i czas, i czasoprzestrzeń, tylko, że Staś, że dom, że drzewo… I odsuwam zrezygnowana to tomiszcze, myśląc, ach, Proust, wprawdzie i on przez 50 stron pierwszego tomu obraca się z boku na bok, zanim zaśnie, ale ja wiem przecież, bo czytałam go pewnie z 50 razy, że się obróci, i zaśnie, a kiedyś jak dorośnie, zmarznie i zje kąsek magdalenki, zanurzony w herbacie lipowej, a wtedy wstanie z niej całe miasto Combray, a za nim Paryż, Balbec i Wenecja, i zakwitną białe głogi wzdłuż posiadłości Swanna i dziewczęta na plaży, Gilberta dorośnie i stanie się Albertą, księżna Guermantes pójdzie na bal w bucikach niedopasowanych do wspaniałej czerwonej sukni, i wtedy Marcel narrator, już dawno nie tylko dorosły, ale też doświadczony przez życie, zdrożne miłości i chorobliwą neurastenię, nadepnie na kamień w trotuarze, a ten się poruszy, i wtedy zamknie się krąg tej siedmiotomowej powieści, wrócimy do początku i będę mogła zacząć ją czytać od nowa (zobacz TU).

PS 1. Z Ulissesem nie miałam aż tylu problemów. Przeczytałam i już. Nie zachwycił, ale i nie odrzucił. Natomiast nadzwyczaj wręcz lubię Bloomsday.

PS 2. Ci dwaj (MP i JJ) raz się spotkali na pewnym (celowo zaaranżowanym) obiedzie. I nie przypadli sobie do gustu. Spotkanie miało miejsce 18 maja 1922 roku w Paryżu, 98 lat temu. TU o tym pisałam, nawet nie tak dawno.

Barataria czy Mamona

Juan López Báuza

Barataria, rozdział XXXIII

O  Książce
Barataria już TU pisałam. Przejrzałam ją strona po stronie, szukając słowa Barataria, ale nie znalazłam. Zamieszam Wam tu (bardzo) swobodne tłumaczenie własne z pomocą google’a, Ponsa i rybki Babbel, przeze mnie też mocno skrócone, bo oto w rozdziale XXXIII dwójka naszych bohaterów, biały portorykański Amerykanin, weteran wojny w Wietnamie i archeolog, Chìquitín, oraz jego czarnoskóry asystent, Margaro Velasquez, schodzą podobnie jak Don Kichot i Sancho Pansa do jaskini. Tu też, a więc około strony 700, pojawia się po raz pierwszy jakiekolwiek odniesienie do dzieła Cervantesa, z którego autor zaczerpnął wszak tytuł swej powieści. Nadal jednak nie wiadomo, dlaczego Barataria (oprócz własnych skojarzeń czytelnika), bo to słowo nigdzie się nie pojawia, ale za to właśnie tu pojawi się jej przeciwieństwo (Barataria, przypomnijmy, to Taniocha), czyli …

Mamona

Dotarli do lasu u podnóża góry, która wyglądała jak stroma książka, prawie całkowicie pozbawiona roślinności, z wyjątkiem jednej czy drugiej kępy chwastów. Przeszli dziwne pasmo gór, które wyglądały, jakby biegły i weszli do doliny, która wydała się im naturalnym amfiteatrem. Zauważyli, że głęboko w dole migocze światełko. To Indianie, domyślił się archeolog. Małe światło poruszało się jak pochodnia trzymana w dłoni.
– Bądź ostrożny, Don Chiquito, ostrzegł swego pana Margaro. Być może musimy stawić czoła nowym wrogom, takim, którzy, jak się zdaje, chowają się za kamieniami. Przysięgam ci, panie, że jesteś fenomenem, magnesem dla przeszkód i nieszczęść. Nigdy nie spotkałem osoby, która dostawałaby tyle myszy. Zamierzam założyć mój magiczny pierścień na wypadek, gdybyśmy natknęli się na niebezpieczeństwo i musieli podjąć działania w celu zachowania naszej fizycznej integralności. Z głębin plecaka Margaro wyciągnął pierścień i włożył go na palec. Jego zdaniem pierścień miał moc czarodziejską, którą wspierało światło księżyca. Jego panu wydawało się niekiedy, że pierścień żyje własnym życiem. (Nie wiem jeszcze, czy ten pierścień jest w dalszej części opowieści ważny, w tym rozdziale nie odgrywa żadnej roli, ale na wszelki wypadek go tu zostawiam – uwaga tłumaczki.)
Don Chìquitín zlekceważył pierścień i zaproponował, żeby pójść na dół i zbadać, skąd dochodzi owo odległe światło. Błąkało się tu i ówdzie, a gdy się zbliżyli, zniknęło w załomie skalnym. Znajdowało się tam zapewne wejście do jaskini. Chìquitín zawołał, pytając nosiciela światła, czy jest duchem czy człowiekiem?
– Nie odpowiada, powiedział Margaro, bo nie zna hiszpańskiego. To na pewno stary człowiek, którego plemię porzuca w lesie, żeby tam znalazł śmierć. Albo duch.
Huisan huisan huisan… Niem iroponti nucusile, niem caniscotu nucusuru, wa-tti-un-ttia-hudu-n da-llua hall-kebbe, acaheu hamuca nhem araméta.
Płomień zareagował na te słowa. Margaro tryumfował.
– To indiański duch.
– Nie, powiedział archeolog. Przybyliśmy tutaj, jak sądzę, przez Sierra Bermeja, a jeśli jesteśmy w Sierra Bermeja, to może weszliśmy w region anomalii, którego jeszcze nie zbadano, dlatego nie wiadomo, jak się tu poruszać, i ani z mapą, ani z kompasem nie można go rozpoznać.
I znowu coś długo wołał w kierunku skały.
– Co mu powiedziałeś?, zapytał Margaro.
– To, co się mówi najpierw, w obliczu czegoś, czego nie znamy, że przychodzimy w pokoju.
– Tyle gadania, by powiedzieć coś tak prostego? – zapytał Margaro.
– Pamiętaj, przyjacielu Margaro, powiedział Chìquitín, że mowa, o której mówisz, to w zasadzie Arawak, a w tym języku skojarzenia, ruchy, działania są eksponowane w znacznie bardziej wyrazisty sposób niż w hiszpańskim. Jak mówisz, musisz użyć wielu słów, żeby powiedzieć to, co chcesz powiedzieć, że ojcowie są dobrzy, a matki mądre, nawet jeśli już umarli, i że nasze serca się radują, i ich serca też, chociaż to skrywają.
Obaj wdali się w zgoła niepotrzebną dyskusję na temat języków, głosząc wyższość prostego a przeto pragmatycznego angielskiego nawet nad rozlatanym hiszpańskim, a co dopiero metaforycznym indiańskim.
Po chwili zajęli się jednak ponownie tym, co ich tu przywiodło – tajemniczym światłem. Było tak blisko, gdy więc zniknęło, było jasne, że skryło się we wnętrzu jakiejś groty lub wgłębienia u podnóża góry. Nie mogli się tam zbliżyć ukradkiem, bo chociaż szli na palcach, ich przybycie oznajmiał szelest liści i trzask suchych gałęzi. Przy wejściu do jaskini Chìquitín ponownie krzyknął:
Huísan, matunjerí, nazywam się Chìquitín Campala Suárez.
– Śmiało, wejdź, odpowiedział po hiszpańsku ochrypły głos z głębi jaskini. Chìquitín wszedł do jaskini przez siatkę przeciw owadom. Margaro podążył za nim i obaj weszli do tego zakątka, pełnego najczarniejszej samotności.
Ponieważ ściany jaskini były zakryte różnorodnymi kolorowymi tkaninami, zmysł wzroku nie był w stanie jednoznacznie ocenić wielkości groty. Na prawo od wejścia w wyrzeźbionym w kamieniu wgłębieniu znajdowało się coś, co można nazwać rustykalną kuchnią, z podstawowymi przyborami, kuchenką i miskami z wodą. Podobne wgłębienia o różnych rozmiarach wykopane i wycięte w innych częściach jaskini, tworzyły szuflady, siedzenia, a nawet łóżka. Nie było żadnego krzesła, ale lewy koniec jaskini wyglądał jak duży stół lub ołtarz. Tam wreszcie zauważyli kształt podobny do człowieka, leżącego w jednej z nisz. Gdy podniósł się na ich widok, stwierdzili, że był to Indianin z portorykańskiego plemienia Taíno. Mężczyzna mówił jednak znakomicie po hiszpańsku.
– Przynieś lampę, powiedział mężczyzna do Margaro.
Miał włosy równo przycięte w połowie czoła, cerę poczerniałą od starości i wieloletniego używania barwników, i wyblakły tatuaż, w przekłutych uszach tkwiły dwa młode pędy bambusa, przegrodę nosa przekłuwał podobny choć krótszy kawałek łodygi bambusa. Wydał się im człowiekiem pradawnym. Margaro podszedł do lampy, zdjął ją z gwoździa i przyniósł mężczyźnie, który niemal jak odaliska spoczywał, nie, jak uprzednio sądzili, w niszy ściennej, lecz na długiej ławie pełnej poduszek i kilimów.
Duży stół czy ołtarz był masywnym prostokątnym kamieniem. Był pokryty rzeźbami i umieszczony na czterech szerokich pniakach.
Margaro powiesił lampę na haku i wtedy zobaczyli, że ten pozornie prymitywny mężczyzna jest ubrany w koszulkę trykotową i normalne spodnie. W swych pierwotnych aspektach fizycznych człowiek ten był esencją starożytnych Taíno, ale w akcesoriach i sposobie wyrażania się widziało się, że jest to zwykły i zwyczajny Portorykańczyk.
Jasne światło pozwoliło im zobaczyć rzeźbione motywy ołtarza i były to… chińskie znaki. Blat przykrywała mata, a na niej leżało kilka przedmiotów: szklanka z jakąś ciemną miksturą, która z uwagi na swój wygląd sugerowała, że nie była to mikstura nieszkodliwa. Był tam też rodzaj rurki w kształcie rogu barana, którą ten człowiek wciągał zapewne w nozdrza sproszkowane ziele cojoby.
Chìquitín wyjaśnił później Margaro, że cojoba (Anadenanthera peregrina) to roślina, której portorykańscy Indianie przedkolumbijscy używali podczas rytuałów. Zioło wywoływało wizje. Na stole leżało też kilka chińskich mandarynek, a także gruba i poszarpana książka, jak się wydawało, jedyna rozrywka tego ponadczasowego człowieka w tej ponadczasowej jaskini. Pomimo iż nosił zwykłe ubrania, ostatnią rzeczą, której Chìquitín i Margaro się spodziewali, była właśnie umiejętność czytania. Ale jeśli by nie umiał czytać, to skąd się tu wzięła książka?
To było prawie niemożliwe, fantastyczne.
Indianin wskazał im niskie pnie po drugiej stronie stołu.
– Co czytasz?, zapytał Chìquitín, nie mogąc opanować ciekawości.
– Jest to jedyna księga warta przeczytania przed śmiercią, powiedział Indianin, Don Kichot.
– Don co?, zapytał Margaro, dla którego jedynym odniesieniem do tej postaci w literaturze była etykieta rumu ponceño nazwanego na cześć tego dżentelmena.
Don Kichot, wyjaśnił Chìquitín, bardzo hiszpańska książka, stara pisanina dla chłopaczków.
– Mylisz się, powiedział Indianin. To bardzo fajna książka, najlepsza, jaką kiedykolwiek napisano. Może dla chłopaczków tamtych czasów była zabawna, ale są tam tematy znacznie głębsze. Jest to jedyna księga warta posiadania. Czytam ją od czterdziestu lat i każdego dnia znajduję coś nowego.
– Należy do minionej epoki, powiedział Chìquitín, oferuje nauki bezużyteczne w czasach, w których żyjemy, jest nieaktualna.
– Posłuchaj mnie, don jakiś tam, powiedział Indianin, mogę być tym, kim się wydaję i możesz o mnie myśleć, co chcesz, ale tutaj prymitywem wydajesz się mi właśnie ty…
– Wygląda na to, że rzeczywiście czytasz tę książkę, powiedział pojednawczo Margaro.
– Nie daj się zwieść, interweniował Chìquitín, nie rozmawiasz z naukowcem, to, co on robi i gada, jest bez sensu.
– A kim wy jesteście?, zapytał Indianin.
– Jesteśmy archeologami, odparł Chìquitín, a raczej to ja jestem archeologiem, a to jest mój asystent. Przybyliśmy tu, szukając śladów ostatniego plemienia Indian Taínos, a ty na pewno wiesz o nich bardzo dużo.
– Pierwszą rzeczą, jaką mogę o nich powiedzieć, jest to, że są bandą drani i durniów, odpowiedział mężczyzna z absolutnym przekonaniem. Nie warto się nimi zajmować, interesuje ich tylko oszustwo i seks. Są bandą degeneratów.
– Mamy poważne powody, aby nawiązać z nimi kontakt, powiedział Margaro.
– Jakie?, zapytał sucho Indianin, a jego długie paznokcie obierały bardzo powoli jedną z chińskich mandarynek.
– Na przykład Guanin, odpowiedział Margaro, i skradzione obrazy.
– Opowiem wam coś, odparł Indianin, nie uwierzycie, ale ci durnie wyrzucili do kąta wyjątkową relikwię, czczoną przez naszych przodków, wodzów Boriken.
Obaj przybysze przytaknęli w milczeniu.
– Indianie nie są już sobą, nie są ani rdzenną ludnością, tymi dobrymi dzikimi z dawnych czasów, ale nie są też dzielnymi Taínos z czasów, gdy walczyliśmy! Dziś są to zdrajcy i kanibale, są gwałtowni, dzicy, nieprzyzwoici i tchórzliwi.
– Skończ już, powiedział archeolog.
– Dziękuję…, tubylec odpowiedział westchnieniem. Nazywam się Pablo Podamo. Byłem kacykiem tych niesławnych żmij, dziś żyję, wdzięczny losowi, że jestem z dala od mojego plemienia. Ani oni mnie nie odwiedzają, ani ja ich. Wszelkie kontakty między nami są zakazane. Żyję głównie jedząc szczury górskie, które łapię w sidła, oraz mięso iguan, które są tak dobre jak kurczaki.
– Nie jesz jutii?, zapytał Chìquitín. Podobno mięso szczurków nadrzewnych jest o wiele smaczniejsze niż innych szczurów.
– Tak, hutie są bogate w wartości odżywcze, ale nie widziałem ich od stuleci. Mieszkam tu szczęśliwy, zbieram trawy, łowię zwierzęta na mięso i czytam Don Kichota. I chronię relikwię, jaką jest chiński kamień.
– Co?
– Chiński kamień.
– Jaki chiński kamień?, zapytał Chìquitín, zaskoczony tym objawieniem i oczywistym odniesieniem do kamienia, przy którym siedzieli i który służył jako stół.
– Chiński kamień, tak, ten, który tu widzicie, to jedna z najstarszych relikwi ludu Taíno. Ma lekko licząc sześćset lat, co najmniej sto lat więcej niż Wielkie Słońce Agüeybana, uświęcone w naszej kulturze. Jego kult jest bardzo zawiły, i gdyby nie ja i kilka innych osób, których już nie ma, dawno by zaginął, i on, i słuch o nim. Młodzi Taínos nie są zainteresowani przeszłością, tradycją, językiem, kultem wrogów i bóstw, a tym bardziej kultem chińskiego kamienia. Lubią tylko to, co łatwe i szybkie. Nikt nic nie rozumie. Nikt nic nie wie. A przecież nie wiemy, ilu ludzi ten kamień uzdrowił przez wieki! Kiedy przeszedłem na emeryturę jako kacyk (starych się zawsze usuwa, choć ja wszak wciąż jeszcze jestem w pełni moich możliwości, mam zaledwie sześćdziesiąt lat i jestem jak kokos!), usunięto kamień z ołtarza głównego, ponieważ przeszkadzał. Próbowałem go umieścić gdzie indziej, na jakimś polu za wsią, dla tych, którzy nadal zechcą go otaczać kultem. Ale kacyk obecnie nie ma władzy. Nie jesteśmy już bogami na ziemi, tak jak nimi byliśmy w dawnych czasach. Teraz nas wyrzucają z najbłahszej przyczyny. Zostałem kacykiem z linii matczynej, ale ci, którzy przyszli po mnie, zostali narzuceni wolą mas, ściślej rzecz biorąc, nawet kilku mas, choć jakie to masy, skoro żadna nie przekracza kilku setek ludzi. Kiedy zdetronizowany zostanie bóg-król, król-człowiek odłoży go lub wyrzuci, jakby zjadł pizzę i wyrzucił opakowanie.
– Chcesz powiedzieć, Don Podamo, że Taínos znają, czy znali chiński?, powiedział zdumiony Chìquitín. Nie mogę się zgodzić z taką teorią. To nie może być. Czy to właśnie nazywamy chińskim bajaniem? Chińscy indianie Taínos!? Nie! Tutaj musisz rzucić kotwicę i zatrzymać konia, Don Podamo.
– Wie pan, Don Chiqui, wspomniałem już panu o tym dawno temu, powiedział Margaro, którego informacje zawsze się zgadzały.
Chhìquitín zastanowił się. Coś w tym musiało być, skoro nawet jego niepiśmienny asystent coś o tym wie. Co za niespodzianka!
– Ludzie z Orientu, powiedział Indianin, przybyli tu prawie sto lat wcześniej niż Hiszpanie. Przypłynęli na statkach, a było ich dwadzieścia razy więcej niż potem statków hiszpańskich. Było ich pełno, jak mrówek. Kamień był darem pozostawionym dla kacyków tamtych czasów, przodków Agüeybaná, których Chińczycy nauczyli mechanizmu jego działania. Od wizyty Chińczyków datuje się kult kamienia, tak mówi tradycja, i był to czas, gdy kultura Taíno osiągnęła swój najwspanialszy rozkwit.
Zapadła chwila ciszy.
– Ale, kontynuował Podamo, jak zawsze, niezależnie od kultury, pochodzenia czy okoliczności, kacykowie poczuli siłę, która wsączyła się w nich jak trucizna, poczuli dumę, zapomnieli o kulcie kamienia. Właśnie wtedy przybyli Hiszpanie, którzy wraz ze swoimi dzikusami zabili prawie wszystkich Indian. Kiedy rzezie się skończyły, lud Taíno, a raczej jego resztki, schroniły się w Bosque do Maricao. Tam doszło do odrodzenia i przywrócenia rytualnego kultu kamienia, przypomniano sobie o Chinach. Plemię, ukryte w niedostępnych górach, pozostawało bezpieczne i przez ponad pięć wieków nieodkryte. Zapewniam cię, ja, Pablo Podamo z rodu kacyków, byłbym, gdyby matrylinearne prawo dziedziczenia władzy nadal obowiązywało, wodzem i jeszcze przez wiele lat sprawowałbym dobre i mądre rządy.
– A co mówi kamień? Jak go używasz, co jest na nim napisane?, zapytał Margaro.
– Nikt nie wie, co się kiedyś wydarzyło, jedno jest pewne, że wszyscy zapomnieli, co mówi i co może kamień. Kiedyś zatrudniłem tłumacza, żeby to rozgryźć, a ten powiedział nam stek bzdur. Później odkryliśmy, że nie znał mandaryńskiego. Oszukał nas. Ale jedno jest pewne, gdy uda się nam odkryć tajemnicę kamienia, odzyskamy siłę, bo chiński kamień ma moc przekształcania rzeczy, które nas otaczają, i może ruszyć z posad bryłę świata. Jeśli potrafimy prawidłowo przestrzegać liturgii, kamień może przekształcić wszechświat!
– Ale, zaprotestował Margaro, korzystasz z kamienia w sposób mało święty.
– To kamuflaż, by nikt go nie rozpoznał, ani nie zbezcześcił. Nikomu nie przyjdzie do głowy, że ja, wyznawca najbardziej oddany kultowi kamienia, mogę go używać jako stołu. Ale, jak widzicie, nie przygotowuję na nim posiłków. Pozwalam sobie postawić na kamieniu szklankę kawy, położyć książkę. To czyste przedmioty, nie są w stanie zaszkodzić mocy kamienia. I kilka mandarynek.
– Nie byłbym taki pewny, jeśli chodzi o książki, niektóre przynoszą katastrofy, a nawet masakry, odparł Chìquitín, który skorzystał z okazji, by zademonstrować umiarkowanie rygorystyczne myślenie racjonalnego naukowca.
Don Kichot, jestem pewien, nie był taką księgą. Ta książka musiała być raczej dobroczynna, skomentował Indianin w sposób lekko defensywny.
– Gdzie nauczyłeś się hiszpańskiego, jeśli wolno spytać? Bo używasz go w sposób jak najbardziej naturalny. A skoro nauczyłeś się hiszpańskiego i nawet czytasz w tym języku, nie było chyba tak źle z twoim wychowaniem, powiedział Chìquitín.
Podamo zignorował jego pytanie.
– Mój lud nadal mieszka w Maricao. Nie różnimy się niczym od reszty od populacji. Oprócz mnie, ponieważ byłem wodzem i musiałem mocno barwić skórę i zdobić ją bambusami. Dlatego mieszkam tu, z dala od nich, ponieważ ludzie, gdy mnie widzą, się boją. Dzieci płaczą, kobiety uciekają, moi pobratymcy myślą, że muszą się bronić przede mną. Każda wyprawa do cywilizacji jest dla mnie wyzwaniem i częścią walki o me własne przetrwanie. Zresztą rzadko się stąd oddalam, bo ktoś musi strzec wejścia do tajemnej Jaskini. Pod żadnym pozorem nikt nie może tam wejść bez mojej obecności i mojej rady.
– Jakie wejście, jakiej jaskini?, przerwał Chìquitín, rozglądając się po wnętrzu groty Don Podema.
– Jaskinia Guacayríma, gdzie światło dociera aż do trzewi Ziemi.
– Guacayríma? Jesteś pewien? Czy to znaczy Iguanaboina? spytał Chìquitín.
Podamo powtórzył:
– Nie, to Guacayríma.
Podamo powiedział im, że raz na rok matka Ziemia oddaje się Słońcu, które wnika w nią, dostarczając Ziemi życiodajną energię.
– Czy Słońce penetruje Matkę Ziemię przez odbyt? spytał Margaro.
– Nie traktuj tego jako perwersji, powiedział Chìquitín. Pamiętaj, że mówimy o symbolach, obrazach, przypowieściach i alegoriach.
– Alergiach?
– Alegoriach! Ten człowiek nie mówi jak naukowiec, jego opowieści pochodzą z mitologii, są zarazem prawdziwe i nieprawdziwe.
– Panie Chiqui, tu już pan przerąbał, czasem mówi pan dosłownie jak Bóg, ale czasem jak kompletny idiota. Kiedyś słyszałem o takiej chorobie, nazywa się bipolarna. Może pan zapyta swojego doktora…
– Powiedz, Don Palomo…, powiedział Chìquìtín, o przepraszam, don Podamo, powiedz, gdzie jest ta jaskinia Guacayaríma? Czy chodzi o tę jaskinię z rzeźbionymi stalagmitami, Iguanaboína na Haiti, którą nazywa się, za przeproszeniem, pierwszą dziurą Antyli?
– Grotą, powiedział Don Podamo z naciskiem. Są trzy miejsca święte, trzy miejsca indiańskich ofiar. Pierwsze – Iguanaboína na Haiti, drugie to Mamona, a trzecie to właśnie Guacayaríma.
(Uwaga tłumaczki – jaskinia Iguanaboína na Haiti jest bardzo znana, ale o dwóch pozostałych w źródłach naukowych nie ma mowy.)
– Aha, a ta tutaj jest zwieraczem, Margaro roześmiał się głośno, a jego śmiech odbijał się jak gumowa kula od ścian groty. Mamona!
– Don Podamo, zapytał Chìquitín, którędy wchodzisz do wnętrza świętej Jaskini?
– Tędy, powiedział Podamo, za tą zasłoną. Indianin obrócił się i wziął do ręki grubą makatę, która wisiała za nim na ścianie. Zamiast gładkiej powierzchni, kurtyna odsłoniła coś, co nie było zwykłą ciemnością, lecz zawrotną otchłanią, skąd dobiegało przerażające wycie. Skóra im ścierpła, spojrzeli na siebie, nie wiadomo, przestraszeni czy podnieceni.
– I co jest w tej jaskini?, spytał Chìquitín.
– Trudno to zdefiniować, odparł Podamo. Musicie to zobaczyć na własne oczy, trzeba rzucić okiem na to, co wydala Ziemia, żeby zrozumieć. Śmiało! Zapraszam do zejścia.
– Nie, powiedział Margaro, nie wahając się ani sekundy, nie ciekawi mnie to. Ale ty, panie, jeśli taka twoja wola, zejdź do boga, który tam jest, choć nie wiadomo, czy leci, czy nadchodzi i trzeba koło niego chodzić jak mokry kot. Ty panie, idź, ale nie ma mowy, ja nie idę. Zostaję. Nie ciekawi mnie, co się znajduje w jelicie grubym Ziemi. Poczekam tutaj i popilnuję naszych rzeczy.
– Jak chcesz, przyjacielu, powiedział Chìquitín. Don Podamo, idziemy. Matko Ziemio, chcę się zanurzyć w wnętrzności Mamony.
– Guacayarímy, poprawił go Podamo.

___

Autorka wpisu, tłumaczka, adminka sprawdziła parę rewelacji z tego rozdziału. Istnieje lud Taíno czyli Indianie z plemienia Arawak, mimo że już ponad sto lat temu podobno zostali całkowicie wyniszczeni, co by może potwierdzałoby tezę autora, że Indianie skryli się w niedostępnych regionach Portorico, jak kiedyś Neandertalczycy w Himalajach. Istnieje też haitańska jaskinia Iguanaboína. Wejścia do jaskini chronią podobno dwa posągi lokalnych bóstw, a wewnątrz znajdują się rzeźbione stalaktyty i stalagmity. Jednak jaskinia znana jest tylko z opracowań naukowych i nie ma jej na stronach internetowych. Nie ma też rumu Don Quijote tylko Don Q. Czyli jednak, póki co, wydaje się, że autor mocno fantazjuje. Jak dowiem się czegoś więcej, to nie omieszkam wam o tym tu napisać.


PS 1: No ale te obiekty jednak istnieją. Złoty Guanin, naszyjnik kacyków indiańskich, Indian z plemienia Taíno. Bohater powieści poszukuje takiego właśnie indiańskiego artefaktu. Miał być ponoć bardzo duży.

PS 2: Oczywiście zdaję sobie sprawę, że archeolog, Don Ch i jego niedouczony a przemądrzały asystent są kolejnym wcieleniem DK i SP.

PS 3: A jak już pomyślimy, że cała powieść jest tylko śmieszną pisaniną ku uciesze chłopaczków, to musimy jednak zastanowić się nad tym, co autor wybrał jako motto swej powieści (fot. str. 3):

Ciąg dalszy nastąpi (kiedyś)

I jeszcze jeden PS, dwa wpisy w Dziennikach Mrożka, nadesłane mi przez Arkadiusza Łubę. Odkrył je badając rysunki satyryczne Sławomira Mrożka. Okazuje się, że opinia Chiquitina, iż Don Kichot jest głupkowatą książką dla chłopaczków, wcale nie jest samotną wyspą na morzu zachwytów.

Słowo na niedzielę wielkanocną

Kurt Marti

Historia, Wielkanoc

1.

Gdyby Bóg kierował tym
co potocznie
nazywa się historią,
to byłby On tym,
którego potocznie
nazywa się sadystą,
brodzącym przez potoki krwi
od zbrodni
do zbrodni.

2.

A dzisiaj?
Oświecenie poniosło porażkę.
Socjalizm bezradny.
Kościoły skorumpowane.
Czyżby człowiek stał się rakiem Ziemi?
Historia połyka naturę.
Głód postępuje.
Rozwój zbrojeń darowuje nam high-tech.
I nawet krew nie musi płynąć w tej wojnie:
Promienie laserowe karbonizują z szybkością światła
krajobrazy, miasta, ludzi,
spalają bez płomieni,
w ułamku sekundy
wszystko czarne
wszystko zwęglone.

3.

Obojętnie jaki Bóg,
obojętnie jaka by to była historia,
przenigdy nie spełnia się Jego wola
w wyścigu z całkowitym zniszczeniem.
Stwierdzam to, ach tak,
bez dowodu,
stary człowiek z pustymi rękami,
raz wściekły
to znów pełen nadziei,
ciągle pytając:
Wielkanoc,
czy to nie była Wielkanoc?

4.

Jednak nie Dżingis Chan,
nie Napoleon,
ani Gulbenkian, czy Krupp
wstali z martwych.
Pewnemu galilejskiemu prowincjuszowi jednakże
(jak krąży niezmordowana plotka)
miało to się zdarzyć,
jednemu,
który był tak ślepy historycznie,
a może owładnięty świętym szałem,
że kochającym i bezbronnym,
przyrzekł ziemię,
która
– od kryzysu do kryzysu
od wojny do wojny –
wydaje się trwać
w pewnych rękach
władców i bankierów,
wraz z ich spekulantami  zbrojeniowymi
i pięciogwiazdkowymi biurwami.

5.

Tak idę,
jak idę?
Myśląc, pytając:
czy nie było tam Marii z Magdali,
ostatniej pod krzyżem,
pierwszej o świtaniu,
apostoli apostolorum,
podżegaczki wiary,
serca pierwszej wspólnoty?
I idę,
krok za krokiem,
mrucząc, prosząc:
zaraź nas
twoją wytrwałością,
o ty,
wieloimienna Mario,
uczyń pewniejszymi
nasze codzienne kroki
przez prawdę,
której doświadczyłaś:
CHRYSTUS ZMARTWYCHWSTAŁ.

Przełożył i podał do publikacji Tibor Jagielski