Drugi fragment książki Henninga Sußebacha Deutschland ab vom Wege
Günther
Pod koniec dnia znalazłem nocleg w szopie ogrodowej u starego faceta, który ma na imię Günther. Na południe od autostrady szedłem przez strefę beznadziei, a raczej bezpociechy, opuszczoną jak krajobraz po bitwie. (…) Z godziny na godzinę coraz intensywniej dręczyło mnie pytanie, gdzie będę mógł przenocować? Byłem przemoknięty do suchej nitki, ale było też tak, że nocleg u kogoś obiecywał mi większą przygodę niż przespanie się w namiocie.
Obejście, wydłużony kawałek pola, leżało pośrodku ziemi jałowej jak wyrzucony na plażę wieloryb – pół budynku w ruinie, belki konstrukcji ryglowej sterczące jak żebra, druga połowa z czerwonej cegły. Z okna otwartego jak oko umierającego domu wydobywało się światło. Otworzył mi mężczyzna o miłej okrągłej twarzy na ciele kolosa. Przenocować? W zrujnowanej części budynku? W szopie będzie chyba przyjemniej, powiedział. Jak rozłożę śpiwór, mam przyjść na kolację. Drzwi są uchylone. Położy mi kapcie.
Człapiąc wszedłem do świata, w którym mieszka Günther, dotarłem do nieznanego mi kontynentu, który chciałem poznać, a który nie był tu piękny, lecz szorstki, zerodowany rozczarowaniami. Siedzieliśmy w pokoju gościnnym, pod obrazem przedstawiającym białe brzegi Rugii. Stary opowiadał. Do Zjednoczenia pracował w państwowej, enerdowskiej fermie świń – zapładniał maciory nasieniem wieprzy i potrafił o tym zabawnie opowiadać kolegom. Bo kto wie, że wieprz za jednym zamachem produkuje pół litra spermy?
Günther wyjaśnił mi też, dlaczego tak potwornie przemokły mi buty i czemu stopy napuchły mi z wilgoci. Otóż żaden wieśniak nie wyprowadza już krów z obory, bo wtedy, musiałby do nich dotrzeć, żeby je wydoić. Strata czasu, strata pieniędzy. Łąki, którymi dziś szedłem, nie są już miejscem wypasu, to tylko tereny, które się kosi kilka razy do roku. Krowy na pastwiskach, owce na wypasie, kury grzebiące w ziemi? Nic z tych rzeczy, nie w Meklemburgii. Tu po ogromnych polach przejeżdżają ogromne maszyny rolnicze i w ciągu kilku godzin zapewniają całoroczny dochód. Mięso, bułka, ogórek.
Günther nie był zwolennikiem ekologii. Nigdy. Tego wieczora powiedział o sobie, że jest marksistą, że cenił PGRy, bo zapewniały uprzemysłowienie rolnictwa, aż przyszedł czas, że to samo uprzemysłowienie pozbawiło go pracy. Maszyny przywiezione z Zachodu, większe i mocniejsze niż wszystko, co przedtem tu widziano, które pracowały wydajniej i bez przestojów niż te dawne, weszły na jego ziemię i w jego życie, i zmiotły go z powierzchni. Spróbował sił w chowie bydła na własną rękę, ale jego małe stadko dopadła infekcja. Przerzucił się na hodowlę ryb, ale sandacze też zdechły. On sam nabawił się cukrzycy, przyplątał się zawał. (…)
Nie czułem się dobrze. Byłem młodszy, a słuchałem go z pozycji człowieka uprzywilejowanego, który takie pojęcia jak zmiana systemu i kolaps znał tylko z obsługi komputera. On, ten starszy, dał mi w ciągu tego wieczora odczuć swą wściekłość na świat, uczucie które mi się zrazu wydało irracjonalne i niedojrzałe. Günther często rozpoczynał zdania od takich sformułowań, jak “tak to już jest…” i “muszę powiedzieć, że…”, po czym następowały ciężkostrawne teorie o kanclerce, która jest zdrajczynią i hasła partii AfD, pełne lęku o przyszłość i wrogie obcym. Günther nie ufał już dawnym partiom, nie ufał związkom zawodowym, ani państwowej telewizji. Przestał prenumerować gazetę, którą przedtem czytał, a jego lekturą stał się Compact, pełne nienawistnych tekstów piśmidło pegidystów i zwolenników wszelakich teorii spiskowych, które chętnie ilustrowano wizerunkami Angeli Merkel w islamskiej chuście na głowie.
Byłem gościem samozwańczego obrońcy chrześcijańskiego świata Zachodu, który był jednocześnie, jeśli dobrze interpretowałem, to co mówił, i ateistą, i brunatnym komuchem. Między jego życiem a moim nie było żadnych punktów stycznych, może poza tym, że i jego, i moje poglądy pełne były sprzeczności. Ale teraz siedzieliśmy razem, jedliśmy ser, chleb i ogórki konserwowe. On – fenomen z wiadomości prasowych, i ja – dziennikarz czasopisma, które on traktował jak wroga. W moim świecie takich jak on nazywaliśmy “wściekłymi staruchami”, on sam myślał o sobie jako o “dobrym człowieku”.
A przecież coś mnie tam trzymało. Günther był istotą zmiennocieplną. Był lodowaty w stosunku do wszystkiego, czego nie znał, ale traktował mnie przyjaźnie, choć byłem całkowicie mu obcym przybłędą. Wiedział kim jestem, wiedział, że pracuję dla prasy, która w jego pojęciu kłamie. Mógł mną pogardzać, a był szczęśliwy, że ma się przed kim wygadać. Nie podzielałem nawet najmniejszej części jego poglądów i otwarcie mu to powiedziałem, ale jednocześnie rozumiałem, co go wpędziło w ten polityczny ślepy zaułek wiecznego niezadowolenia. Z punktu widzenia Günthera, człowieka z prowincji, demokracja stała się zabawą mieszczuchów, którzy nie dopuszczają żadnej alternatywy, a o takich jak on mówią “motłoch”. Ci z miasta byli w każdej sprawie zgodni, czy chodziło o rezygnację z energii atomowej, czy o wysłanie wojsk na placówki zagraniczne. Mieli zawsze rację i nie obchodzili ich ludzie spoza ich horyzontu światopoglądowego, ich potrzeby i lęki. Günther był zdania, że gdy tylko jakiś koncept polityczny wyjdzie poza miasto, jego materializacja na prowincji mieszczucha już nie będzie obchodziła.
Günther pokazał mi czerwone światła migające w ciemności za oknem. Dziesięć lat temu, powiedział, Konsorcjum postawiło tu wiatraki – symbole tego, jak ludzie z miasta rozumieją postęp. Brygady ustawiały kolumny, starannie mierząc dozwolone odległości do najbliższych siedzib ludzkich, wyznaczone na podstawie wysokości masztów, pomiarów fal dźwiękowych i przewidywań co do ilości dni, kiedy maszty będą rzucały silny cień. Teraz wymienia się stare wiatraki na nowe, dwa razy wyższe – a więc zasadniczo powinny stać w podwójnej odległości. Günther kręci głową. Obecnie zakłada się, że zmiana systemu pozyskiwania energii jest nieodwracalna, a to oznacza, że obowiązują inne zasady. Nowe wiatraki staną tam, gdzie stały stare. Günther jest zdania, że dopasowuje się przepisy do zaistniałej sytuacji, a nie sytuację do przepisów. To sprawia, że Günther czuje, iż politycy przestali go reprezentować. Jest rozgoryczony i znalazł sobie nowych reprezentantów.
Podczas tej wędrówki, na obcym mi terenie, znajdując się w sytuacji przeciwstawnej do tego, co mnie otacza na co dzień, mam wyostrzony obraz samego siebie. Tak, jestem za tym, byśmy zrezygnowali z energii atomowej. Jestem zdania, że Niemcy są krajem wystarczająco zamożnym, bo udźwignąć koszty takiego projektu lepiej niż jakiekolwiek inne państwo. Ale słowa Günthera wywołują we mnie również poczucie niezadowolenia i to takiego, z którym zmagam się już od dłuższego czasu. Kiedy po raz ostatni, ja – mieszkaniec miasta, ja – mieszkaniec przedmieścia – osobiście poniosłem konsekwencje moich przekonań politycznych i moralnych? (…) To prawda, częściej korzystam z kolei niż z auta, ale to dlatego że tak jest mi wygodniej. Korzystam też z tzw. energii przyjaznej dla środowiska, ale nie oznacza to, że postawiono mi wiatrak w ogródku przed domem (…).
To na prowincji dokonuje się działań, które nam, mieszczuchom, pozwalają prowadzić życie zgodne z naszymi normami moralnymi. Ci, którzy inicjują takie działania, sami z reguły nie mają styczności z realiami tych decyzji.
(…) Niemal całe życie spędziłem w miastach, najpierw w Zagłębiu Ruhry, potem w Berlinie. [Teraz w Hamburgu] Jestem zdania, że miasto od dawna jest najlepszym miejscem, żeby podważać to, co zastaliśmy (…) Ale miasto równie wspaniale pozwala się samooszukiwać i żyć w przekonaniu o własnej nieomylności. Zmiana systemu pozyskiwania energii wymaga w mieście zaledwie podpisu pod nową umową dostawy prądu. Jak się ma dworzec pod nosem, przesiadka z auta na pociąg nie jest wielkim poświęceniem. Nigdzie nie jest łatwiej niż w mieście być dobrym człowiekiem.
Ale czy jesteśmy dzięki temu lepsi od innych?
Poczucie wyższości mieszczucha – moralne, intelektualne, stylistyczne. Widziałem to po samym sobie. I po innych, kiedy z powoidów zawodowych przeprowadziliśmy się z rodziną z centrum Berlina na przedmieścia Hamburga – bo w centrum było nam za drogo. Po przeprowadzce doskwierał nam brak kina, koncertów, restauracji, nawet plakatów, które by nam podsuwały coraz to nowe możliwości. Ale bolało też niezrozumienie ze strony przyjaciół mieszkających w centrum. Standardowe pytanie, które zresztą było krytyczną oceną, brzmiało: “tak daleko teraz mieszkasz?” Jakby nie istniało życie poza dużym miastem.
To miejskie pełne politowania pobłażanie nadal zresztą i sam uprawiam. Nie znam nikogo, kto mieszka naprawdę na prowincji.
Siedzimy w rozwalającym się obejściu Günthera, który mówi, że nie ma już z nikim wspólnego języka. Zjednoczenie to humbug. Wiatraki produkujące energię – też. A jeśli byłeś hodowcą świń i straciłeś pracę, to mieszkający w mieście wegetarianie nie zatroszczą się o twój los, nawet cię nie zauważą.
Czuje się tak, jakby go już w ogóle nie było. (…)
Mam wrażenie że znalazłem się dokładnie pomiędzy, w jakiejś historycznej rozpadlinie, między miastem i prowincją, między awangardą, a tymi, którzy zostali odepchnięci, zapewne też między arogancją z jednej strony i poczuciem, że człowieka zignorowano z drugiej. (…) moje własne odczucia wcale nie były jednoznaczne. Broniłem przed zgorzkniałym starcem osiągnięć ostatnich dziesiątków lat. To były miejskie osiągnięcia, to prawda, ale miały przecież uniwersalną siłę: równouprawnienie, ochrona mniejszości, zrównoważona gospodarka. Ale rozumiałem, że dla Günthera oznaczają one poniżenie i zepchnięcie na margines.
(…) Przyszło mi do głowy, że Günther nie skarżył się na zbyt niską emeryturę, na zły stan dróg, na to, że zlikwidowano połączenia autobusowe. Bolał go tylko brak uwagi i szacunku.