…Ewa Maria Slaska…
…czyta Schmidta
Wiele tygodni temu nieopatrznie przyznałam się na Facebooku, że czytam książkę pewnego pisarza niemieckiego średniej generacji, który opisuje jak czyta Prousta. Dwoje moich facebookowych przyjaciół – Julita Bielak i Marcin Wilk – okazało zainteresowanie tą lekturą, a ja pochopnie napisałam, że ach OK, jak Was to tak interesuje, to zrobię o tym wpis…
Aby Czytelnik zrozumiał, na co się porwałam, muszę się na chwilę odwołać do rachunkowości. W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta, powieść wydawana przez kolejne lata od zakończenia I wojny światowej, to Dzieło Przeogromne. Duchem, oczywiście, ale i całkiem przyziemnie – masą. Siedem tomów, każdy średnio – 500 stron, w sumie 3500 stron. Trudnych i żmudnych w czytaniu. Czytałam Prousta mnóstwo razy, z pełnym poczuciem, że przy każdej lekturze odkrywam w tej książce, w kongenialnym tłumaczeniu Boya, coś nowego, czego przedtem nie zauważyłam. Przyznaję jednakowoż, że ostatnio szło mi już coraz gorzej i to nie dlatego że już wszystko znałam na pamięć, przecież nie sposób zapamiętać wszystkich inteligentnych myśli i obserwacji, zgromadzonych na 3500 stronach… i nawet nie dlatego, że to ja już wyrosłam z Prousta, tak jak się wyrasta z Ani z Zielonego Wzgórza. Więc nie, to raczej chyba Proust wyrósł z naszych czasów. Nie uważam, że Douglas Coupland jest lepszy od Marcela Prousta, ale jednak nasz umysł współczesnego człowieka łatwiej buduje synapsy z pokoleniem X niż z neurotycznym proustowskim Narratorem. Może najbardziej mi – dziś – przeszkadza fakt, że Proust, jeden z najsłynniejszych gejów w kulturze europejskiej, wydziwia w swej książce nad homoseksualizmem innych, ale ani słowem się nie zająknie, że on też reprezentuje rasę z Gomory. Mało tego, trzy tomy o Albertynie (W cieniu zakwitających dziewcząt, Uwięziona i Nie ma Albertyny), naprawdę opowieści o lokaju i kochanku, Albercie, tchną dziś straszliwym wręcz anachronizmem. Co gorsza owo zakamuflowanie jest w opisie stosunków z przełomu wieku XIX i XX po prostu wydumane i niezgodne z niczym realnym. O ile bowiem mężczyzna rzeczywiście nie mógł się przyznać, że jest homoseksualistą, to jednak w równym stopniu nie mógł “kupić” sobie od rodziny młodej panny z całkiem dobrego domu i trzymać jej u siebie w niewoli seksualnej, fizycznej i duchowej. Tak się traktowało utrzymanki czyli kokoty, ale z panienkami z dobrego domu chodziło się na spacery albo się je poślubiało.
Od dawna więc nie czytałam już Prousta, wciąż jednak byłam zdania, że jestem ostatnim człowiekiem na świecie, który pokonał siedem tomów Poszukiwania… Dlatego zdziwiłam się, gdy znalazłam na ulicy książkę autora o pokolenie młodszego ode mnie (urodził się w roku 1970), który nie tylko podjął trud tej lektury (nota bene, teraz to on jest zdania, że jest ostatnim człowiekiem na świecie, który…), ale jeszcze ją opisał.
Jochen Schmidt czytał 20 stron dziennie, od lipca 2006 do stycznia 2007 roku. Nota bene po niemiecku to 3900 stron. Opisywał tę lekturę na blogu, a potem wydał jako książkę i płytę. I tu dalszy ciąg rachunków – książka Schmidta liczy 600 stron, sześć razy mniej niż opisywany oryginał, ale mimo to jest to sam w sobie potężny kawał lektury, wymagający czasu. A ja, mimo że czytam bez przerwy, to aż tyle czasu nie mam, zwłaszcza, że ciężki tom Schmidta nie nadaje się jako lektura do metra i na podróż. Być może po to właśnie jest i płyta, ale ja zdecydowanie nie jestem “słuchaczem” książek, nie lubię audiobooków ani nawet czytników, po prostu lubię papierowe książki. Teraz więc, w kilka miesięcy po złożonej obietnicy doczytałam u Schmidta zaledwie do strony 93, on zaś dotarł u Prousta do stron 213-235 tomu W cieniu zakwitających dziewcząt.
Podczas lektury Schmidta borykam się jeszcze z problemem tłumaczenia. Oczywiście czytam Schmidta po niemiecku i to mi w ogóle nie przeszkadza, ale on też czyta po niemiecku i załącza cytaty po niemiecku, a ja w nich w ogóle nie rozpoznaję “mojego Prousta”! Niech dla uzmysłowienia mojej męki wystarczy fakt, że słynna proustowska magdalenka to Sandtörtchen, torcik piaskowy… Nota bene, co za bzdura, ten tłumacz! doprawdy! nie odróżnia obrazu Holbeina od pola bananowego. A niemiecka Wikipedia za nim. Ciasteczko piaskowe, też coś… Proszę bardzo – TU magdalenki, a TU ciasto piaskowe.
Oczywiście Schmidt czyta… nie jest pierwszą książką o tym, jak się czyta Prousta. Chyba najsłynniejszą napisał Alain de Botton How Proust can change your life (1997), ale Schmidt pisze dokładnie o tym samym.
Nie mogę na razie ocenić całej książki. Powiem jednak, że to co mi się w niej najbardziej podoba, to wcale nie opinie Schmidta na temat lektury Prousta, lecz to co tu i ówdzie pisze o sobie i swoim życiu. Czyta bowiem tego Prousta w Berlinie i w małej wiosce w Brandenburgii, w Odessie i w samolocie z Warszawy do Berlina.
Przytoczę tu jeden z wpisów (str. 89-90), który dobrze to obrazuje.
34. Nie, 20.8., Alt-Lipchen (Stara Lipka), przed południem
Turkot taczek na podwórku. Bzyczenie muchy, które zawsze będzie takie samo i nigdy się nie zestarzeje. Również układ krajobrazu nie wymaga aktualizacji. Dom, w którym każda zmiana będzie zakłóceniem, po spray na muchy z produkcji enerdowskich zakładów aerozoli w Karl-Marx-Stadt, który od trzydziestu lat niezmiennie nieużywany stoi w łazience. Kto dał nam prawo, by go wyrzucić? Każdy szczegół w domu oznacza jakiś problem, który kiedyś ludzie tu mieszkający musieli rozwiązać i nawet jeśli nie wiesz, co to był za problem, bo budowniczy domu dawno umarli, trzeba respektować rozwiązania, które wybrali. Gdyby to ode mnie zależało, należałoby się ograniczyć zaledwie do poprawek, do prowizorki, która latami będzie wypełniała swoje zadania, stosować tylko jakieś znalezione materiały.
Wiatr wróży jesień, przed dziewięciu laty podjąłem tu ostatnią próbę napisania książki, gdyby nie było tego domu, nie byłoby zapewne i książki. Ciekawe, jak Proust dawał sobie z tym radę, w końcu był bogaty, miał służbę, po co właściwie miał pisać?
W cieniu zakwitających dziewcząt, s. 192-213
Czyż Proust nie pisał właśnie przez pół tomu o nieszczęśliwej miłości? A teraz znowu to samo, choć trzeba przyznać, że jako czytelnik nie masz poczucia, że autor się powtarza. Ale też nie jest to aż tak ważne, żeby o tym wspominać. Marcel codziennie spotyka się z Gilbertą, co ją wreszcie nudzi, a jego zmusza do wycofania się i przysparza mu cierpień. Co dzień czeka na pocztę, gdy minie poranek – na listonosza, który przychodzi po południu. Stan ekscytacji staje się chroniczny, bo ledwo emocje oczekiwania miały się czas uspokoić, już przychodziła nowa racja spodziewania się; wreszcie nie było już w dniu ani minuty, w której bym nie odczuwał owego ucisku serca, tak trudnego do zniesienia bodaj przez godzinę. A cóż my mamy dziś powiedzieć, w czasach maili i SMS? Diabelskie wynalazki, które nieszczęśliwie zakochanym wydłużają czekanie na każdą sekundę dnia. Nowoczesne metody komunikacji oznaczają zarówno komunikację jak milczenie.
Aby udowodnić Gilbercie, że radzi sobie bez niej, Marcel regularnie odwiedza salon Odetty, nie zaszczycając obecnością herbaty wydawanej w tym samym czasie przez Gilbertę. Każda wizyta jaką składałem pani Swann bez widzenia Gilberty, była mi okrutna, ale czułem, że tyleż poprawia pojęcie Gilberty o mnie. Jacyż piękni się sobie wydajemy, nieszczęśliwie zakochani, szlachetni w wyrzeczeniu, przygotowani na wszelakie wstrząsy duszy. I doprawdy każdemu rzuci się to w oczy, tylko niestety nie osobie, którą uwielbiamy.
O czym rozmawiają panie w salonie Odetty, możemy sobie szczęśliwie podarować. Jak tragicznym problemem jest być żoną polityka i wciąż mieć do czynienia z tymi samymi nudziarzami w ministerstwach. Widzi pani, to tak jak z szefem protokołu, który jest garbaty; to murowane, jeszcze nie siedzi u mnie pięciu minut, a już muszę dotknąć jego garbu. Czy lepiej kupować rośliny u Lemaître’a, Debaca czy Lachume’a? A wypieki: Nie potrzebuję pytać o markę fabryczną, wiem, że pani wszystko bierze od Rebatteta. Muszę wyznać, że jestem bardziej eklektyczna. W kwestii ptifurów i w ogóle wszystkich łakoci często zwracam się do Bourbonneux. Ale uznaję, że oni tam nie mają pojęcia, co to są dobre lody. We wszystkim, co się tyczy lodów, kremów czy sorbetu, Rebattet to Sztuka przez wielkie S.
Zapomniane czynności:
– zadać sobie trud, by wymienić całą służbę
– rozumieć, że rolą gospodyni jest tylko pośredniczenie
– widzieć najważniejszy moment dnia nie w chwili przywdziewania toalety, lecz, przeciwnie, w chwili rozbierania się dla mężczyzny.
* Zdania zapisane kursywą – tłumaczenie Tadeusz Boy Żeleński; tłumaczenie Schmidta – ja.
Dziękuję, Ewo Mario, odświętnie traktowanymi przeze mnie wpisami pozwoliłaś na oswojenie niedziel. Za komentarz – wiersz Katarzyny Krenz “Proust” z tomu “Z nieznajomą w podróży”:
Nigdy nie był kucharzem
w cukierni nie terminował
lecz on jeden znał ten zapach
na pamięć – magdalenka
pachniała kruchym ciastem
laską wanilii i migdałem
on umiał pamiętać
pod szkła soczewkę
każdą kroplę czasu kładł
ja także pamiętam
choć nie wiem jak
i tylko ta muzyka
co smaków dotyków
akordem powraca
bolesnym refrenem
dlaczego nie milknie
dlaczego wciąż gra i gra
a każdy jej ton
jak sopel chłodny jak łza
nie, nie był kucharzem
w cukierni nie terminował
a jednak tylko on znał
ten zapach na pamięć –
magdalenka pachniała
kruchym ciastem i migdałem
*