Lech Milewski
40 years ago, on 8th February 1983 we landed in Australia…

Visa issued in Kuwait?
Continue reading “40 years in Australia”Lech Milewski
40 years ago, on 8th February 1983 we landed in Australia…
Visa issued in Kuwait?
Continue reading “40 years in Australia”Lech Milewski
Pajęcza drabina
Chciałbym Państwu przedstawić Australijkę, której dziecięce życzenie, aby po pajęczej drabinie wspiąć się do Krainy, Której nie Było – spełniło się i to z nawiązką.
Najpierw jednak ja sam musiałem pokonać skomplikowany labirynt covidowych restrykcji, aby wreszcie zostać doprowadzonym przez długi łańcuch bibliotecznych strażników do stołu, na którym, na poduszce, spoczywał pierwszy szczebel mojej wędrówki.
Skąd taka specjalna troska?
Książka wydana w 1915 roku.
Ja jestem odrobinę młodszy i nie potraktowano mnie tak luksusowo.
Zatem i ja będę traktować moich czytelników dość obcesowo i strzelę na początku z działa dużego kalibru –
J. Nankivell-Loch – A Fringe of Blue.
Oficjalna wizyta generała Focha w Polsce?
To musiało chyba być w roku 1923 – KLIK.
A skąd tam ta osoba o rzadkim (kornwalijskim) nazwisku?
Mało tego, google podpowiedziało mi, że pani Nankivell została wtedy odznaczona Krzyżem Zasługi.
To chyba uzasadnia moją ciekawość i chęć podzielenia się odkryciami.
Zacznę od początku…
Joice Nankivell urodziła się w 1887 roku w rodzinie właściciela plantacji trzcin cukrowej w Queensland. To zapowiadało początek bardzo wygodnego życia, jednak już po kilku latach nad plantacją zaczęły gromadzić się chmury.
Wujek Joice, który był posłem do parlamentu stanowego, ostrzegł jej ojca, że dyskutowany jest tam projekt zakazujący korzystania z niewolniczej siły roboczej. Na plantacjach trzciny cukrowej byli to Kanacy, mieszkańcy wysp Pacyfiku.
George Nankivell zignorował ostrzeżenie, zresztą nie miał wielkiego pola manewru. Jego, bardzo zamożny ojciec, nie dał synom żadnej finansowej odprawy lecz oddał pod ich zarząd swoje, mocno zadłużone, plantacje.
George nie posłuchał rad, żeby zdobyć jakieś kwalifikacje potrzebne do pracy urzędniczej, krewni i znajomi mogli pomóc znaleźć wygodną posadę, uważał jednak, że siłę czerpie się z ziemi.
W rezultacie plantacja trzciny zbankrutowała, komornik zabrał całe luksusowe wyposażenie rodzinnej rezydencji.
George pojechał do Zachodniej Australii szukać złota, żonę i dzieci (do Joice dołączył brat, Geoff) wysłał do swoich rodziców w Melbourne.
Nankivell seniorzy mieszkali w luksusowej rezydencji w Melbourne, ale była to tylko fasada. Bankructwo w Queensland było dla nich szokiem, wizytę synowej i wnucząt traktowali jak dopust boży.
Siedmioletnia Joice zapamiętała, że w sobotę wieczorem, jej matka, jak każdy ze służących, dostawała tygodniową rację zapałek – 8 sztuk.
Na domiar złego Joice podpatrzyła, że jej babcia jest łysa i nosi perukę. Oczywiście nie omieszkała obwieścić tego przy posiłku i od tego czasu, ilekroć w domu byli goście, wnuczka była wysyłana do swojego, zimnego, pokoju.
W rezultacie mama Edith zwróciła się o pomoc do swojej rodziny i wkrótce wraz z dziećmi przeniosła się do swojej siostry Lily w słonecznym Brisbane (stan Queensland).
To też życie nie była sielanką. Lily była dewotką i absolutnie nie akceptowała stylu życia i sposobu wychowywania dzieci przez swoją siostrę.
Z tego pobytu Joice zapamiętała codzienne długie modlitwy i wyjścia do kościoła, w niedzielę dwukrotne.
Po roku George Nankivell stracił nadzieję na znalezienie złota i postanowił wrócić do pracy na roli. Kuzyn zaoferował mu pozycję managera na farmie owiec w stanie Wiktoria. Warunkiem było spłacenie długu ciążącego na tej farmie.
George nie miał żadnego kapitału i nie mógł liczyć na wsparcie ojca. Zgodnie z ówczesnym prawem nie musiał pytać żony o zgodę, więc, bez jej wiedzy, przeznaczył na ten cel cały jej posag.
Dwudniowa podróż pociągiem i dwa dni pobytu w hotelu w Melbourne były ostatnim miłym akcentem tego roku.
Z Melbourne pojechali pociągiem w głąb rolniczego Gippsland, gdzie czekał na nich ojciec i bryczką zawiózł do ich nowej rezydencji.
Drewniana, trzypokojowa, podszyta wiatrem, budka.
Szpary w ścianach uszczelnione starymi gazetami i jutowymi workami. Na klepisku odchody myszy, które były tu głównymi lokatorami.
W dobudowanej do budki budce znajdowała się kuchnia. Tam Edith zorientowała się, że dom nie posiada zbiornika z wodą. Mąż z dumą pokazał jej usprawnienie – wodę czerpało się z rzeki spuszczanym tam na łańcuchu kubłem.
Była właśnie zima, deszczowo i przeraźliwie zimno.
George spędzał większość czasu w siodle, pilnując bydła i owiec. Do Edith należała opieka nad domem i dziećmi. O szkole nie było mowy. Mieszkali na zupełnym pustkowiu, nie mieli żadnych sąsiadów.
Edith spędzała sporo czasu ucząc dzieci z przezornie przywiezionych starych podręczników.
Na domiar złego okazało się, że Geoff cierpi na astmę.
Jedynym miłym zajęciem dzieci były wyprawy do lasu, czasami połączone z przyrządzeniem posiłku na ognisku i nocowaniem w namiocie.
To pewnie wtedy powstał pomysł przeniesienia się do Krainy, Której nie Było.
Lato przyniosło istotną zmianę, na gorsze – upały i suszę.
Joice zapamiętała do końca życia wycie umierających z głodu zwierząt i usuwanie ich zarobaczonych zwłok.
Szczęściem w nieszczęściu było sprowadzenie się na farmę również zbankrutowanego brata George’a. Wykazał on więcej troski o Edith i jej dzieci i doradził im aby przeniosły się w bardziej cywilizowane miejsce. Wróciły więc do niezbyt im przychylnej cioci Lily w Queensland.
Po roku George zdecydował się przenieść na mniejszą farmę, w nieco bardziej cywilizowane okolice. Najważniejsze, że w okolicy była szkoła.
Byli też sąsiedzi, towarzystwo dzieci.
Joice zapamiętała wizyty wędrownych kaznodziei przeróżnych denominacji religijnych. Największą atrakcją były wizyty Armii Zbawienia. Ich domem były wozy pokryte plandeką, a towarzyszyła im orkiesta. Z całej okolicy zbiegały się dzieci, biegły za wozem i śpiewały:
There are no flies on Jeezus,
No flies on Jeezus.
There are no flies on Jeezus,
No bloody flies on him.
Wyjaśniam, że muchy są wręcz legendarnym utrapieniem Australijczyków.
To może właściwe miejsce żeby wspomnieć, że Joice pisze również kilka razy o kontaktach z Aborygenami. Pisze równie otwarcie jak o tej piosence.
Jednak w obecnych czasach, to co ujdzie w odniesieniu do Jezusa, nie uszłoby w Australii w odniesieniu do Aborygenów, zamilknę więc, gdyż cytowanie tych wspomnień mogłoby spowodować ukrycie książek Joice w jakimś lochu.
Dygresja – z podobnego powodu wymazano z historii staromodną protektorkę Aborygenów, Daisy Bates, o której pisałem na tym blogu – KLIK.
Bardzo istotna dla Joice była kilkumiesięczna wizyta dalekiego kuzyna jej ojca – wybitnego lekarza. Postanowił on spędzić kilka miesięcy w terenie, badając stan zdrowia i poziom opieki lekarskiej w okolicy. Obejmowało to wiele interwencji medycznych, w tym operacje. Joice była jego asystentką i wkrótce zdobyła bardzo istotne kwalifikacje.
Zaczęła snuć marzenia o studiach medycznych, ale kuzyn był bardziej racjonalny – studia są długie i bardzo kosztowne, a status kobiety-lekarza, niski. Wątpi, aby to dało jej satysfakcję.
Atrakcją innego rodzaju było wprowadzenie Joice na arenę panien do wzięcia. Kolejna ciocia zaprosiła Joice na Tasmanię na okres karnawału. Świetna okazja, aby poznać stosownych kawalerów. Joice wzbudziła spore zainteresowanie, ale nie odwzajemniła go. Wprost przeciwnie, po wielu latach obserwacji zmarnowanego życia swojej matki, nie widziała się na ani na farmie, ani jako posłuszna żona.
W tej sytuacji pozostał tylko powrót do dziecięcych marzeń.
Joice napisała cytowaną na wstępie książkę dla dzieci – The Cobweb Ladder. Książka została wysoko oceniona przez wydawcę, który spodziewał się, że będzie ona przebojem na Boże Narodzenie.
To był rok 1914. W lipcu wybuchła wojna.
Nakład książki musiano zmniejszyć z powodu racjonowania papieru, zresztą należało się spodziewać zmniejszenia popytu. Geoff zglosił się do służby w wojsku i wkrótce został wysłany na europejski front gdzie zginął w drugim roku wojny.
Ojciec Joice zorientował się, że nie ma sensu prowadzić dużej farmy z myślą o przyszłości swoich dzieci, a właściwie już tylko jednego, Joice nie potrzebowała posagu. W tej sytuacji George Nankivell sprzedał farmę hodowlaną i zakupił sady czereśniowe, których prowadzenie nie wymagało wiele wysiłku.
Joice zdecydowała się na przeprowadzkę do Melbourne, gdzie znalazła pracę jako sekretarka na Wydziale Historii Klasycznej tutejszego uniwersytetu. Równocześnie miała roboczy kontakt z redakcjami i wydawnictwami i dzięki temu poznała dobrze zapowiadającego się pisarza – Sydneya de Loghe, który uprościł swoje nazwisko na – Loch.
Sydney Loch pochodził ze szkockiej rodziny arystokratycznej, której z dawnej świetności pozostało tylko nazwisko. Kilka lat wcześniej emigrował do Australii, gdzie spróbował pracy na farmach bydła. Gdy wybuchła wojna, zgłosił się do australijskiej armii i został ranny w bitwie pod Gallipoli. Do końca życia lekko utykał.
Po powrocie do Australii napisał książkę The Straits Impregnable (Cieśnina nie do przebycia), w której opisał wiele przypadków niekompetencji angielskiego dowództwa kampanii.
Przez kilka kilka miesięcy książka była sensacją. Gdy zauważyły ją władze, została natychmiast wycofana z rynku.
Nie minęło wiele czasu, a Joice i Sydney stwierdzili, że są stworzeni dla siebie. 22 lutego 1919 roku wzięli cichy ślub w Melbourne. Joice nie mogła się oprzeć pewnej kobiecej słabości i na świadectwie ślubu podała swój wiek 26 lat (miała już 32).
Miesiąc miodowy spędzili już w Europie, po czym osiedlili się w Anglii. Joice już w Australii nawiązała kontakt z kilkoma redakcjami w Londynie i wkrótce zaczęła publikować wiersze i artykuły o Australii. Sydney poszedł w jej ślady, ale rozglądał się za jakimś poważniejszym wyzwaniem.
Wkrótce je znalazł.
Rok 1920 – w Irlandii toczyła się już drugi rok wojna domowa między irlandzkimi republikanami IRA i Wielką Brytanią.
Sydney znalazł bardzo wartościowy kontakt – Anglik pracujący dla brytyjskiego wywiadu – major X.
Ta znajomość pomogła w zdobyciu wielu cennych informacji, ale też naraziła Sydney’a i Joice na podejrzenia obu walczących stron. W rezultacie wrócali do Anglii, ale nawet tu dostali ostrzeżenie, że nie są bezpieczni.
Wymiernym efektem pobytu w Irlandii była książka – Ireland in Travail (Bóle przy porodzie Irlandii).
Dokąd teraz?
Oczywistym kierunkiem był Związek Radziecki.
Wszak tam działa się Historia.
Konkurencja na rynku dziennikarskim była jednak zbyt duża. Znajomi zasugerowali kontakt z organizacją charytatywną, konkretnie Society of Friends, bardziej znaną jako Kwakrzy.
Joice i Sydney zaprezentowali się na interview z najgorszej strony – Joice była ubrana modnie i swobodnie, nie byli praktykującymi protestantami, swoje małżeństwo traktowali jako przyjacielski związek.
Być może z tego powodu zaproponowano im mało popularny kierunek – Polskę.
Ich jedynym atutem były kontakty wśród londyńskich wydawców. Towarzystwo Przyjaciół liczyło, że korespondencje z Polski mogą przyciągnąć zamożnych darczyńców.
Na marginesie wspomnę, że świat intelektualny Wielkiej Brytani podczas toczącej się kilka miesięcy wcześniej (1920 rok) wojnie Polsko-Sowieckiej, opowiadał się zdecydowania po stronie ZSRR.
Joice odwiedziła znajomych wydawców w Londynie, ale spotkała się z bardzo chłodnym przyjęciem.
Nikt nie chciał słuchać o polskich ofiarach sowieckiego komunizmu. Anglicy darzyli sympatią ludzi, którzy obalili cara. Komunizm z Leninem na czele miał załatwić wszystkie problemy ludzkości.
Wczesną wiosną 1922 roku Joice i Sydney dojechali pociągiem do Warszawy.
Pierwsze wrażenie – cerkiew w centrum miasta (prawdopodobnie ta na Placu Saskim).
Na dworcu przywitał ich wysoki, elegancki mężczyzna – książe Mieńszykow – emigrant z Rosji.
Książę zaprowadził ich do pałacu Radziwiłłów (obecnie pałac prezydencki lub pałac na Długiej – Instytut Sztuki PAN lub pałac na Miodowej – Ministerstwo Zdrowia), w którym znajdowały się kwatery dla mężczyzn.
Joice została zaprowadzona do znacznie skromniejszej kwatery dla kobiet.
Podczas kilku dni pobytu w Warszawie, Joice zawarła istotną znajomość, poznała Melchiora Wańkowicza.
Warunki pracy:
7 dni w tygodniu, nienormowany czas pracy, zapewnione mieszkanie i transport, niewielkie kieszonkowe. Wszelkie dochody z pracy dziennikarskiej mają oddawać Towarzystwu Przyjaciół
Docelowe miejsce pracy to gospodarstwa na Wschodzie, z których z powodu wojny i rewolucji uciekło kilka milionów ludzi. Teraz wracają, bez niczego, w fatalnym stanie zdrowia, wielu zmarło na tyfus.
Co miesiąc do Polski przyjeżdżał pociąg z pomocą – mleko skondensowane, odżywki dla niemowląt, koncentrat mięsny Bovril, sardynki w puszce.
Sydney został wkrótce wydelegowany na wschód (miejscowość Selecz?) gdzie miał zorganizować akcję wypożyczania koni. Rolnicy mogli wypożyczyć od armii konie do wykorzystania przy orce. Rezultat był taki, że po kilku dniach koń wracał zagłodzony i kompletnie wyczerpany. Sydney zaproponował aby dostarczać grupę koni dla całej wsi i aby im towarzyszył fachowy opiekun. Rezultaty były bardzo dobre.
Kolejny projekt to zaopatrzenie w drewno do odbudowy gospodarstwa. Rolnik miał prawo wycięcia 35m3 z państwowego lasu jednak zbiurokratyzowany system działał bardzo nieefektywnie. Sydney załatwił przejęcie całej biurokracji przez Kwakrów. Z Anglii sprowadzili maszyny drukarskie i wkrótce projekt ruszył do przodu.
W tym czasie Joice została zatrudniona w stacji odwszania (Powalski delousing station??).
Stacja przyjmowała uchodźców polskich, białoruskich, ukraińskich i żydowskich. Pracownicy ubrani byli w czarne kalosze i srebrne fartuchy, wyposażeni w nożyczki, brzytwy i butelki ze środkami do dezynfekcji. Całe dni spędzali w kłębach pary, otoczeni przez nagich, chudych jak szkielety pacjentów pokrytych “białą kurtyną wszy”.
Racja żywności dla personelu: rano – czarna herbata i kromka chleba, wieczorem – rzadki kapuśniak, kromka chleba, pół puszki sardynek.
Joice zrezygnowała z porannej kromki chleba na rzecz swoich podopiecznych, którzy odbywali tu kwarantannę.
Efektem tych doświadczeń była seria artykułów, która zaowocowała zorganizowaniem pociągu z dostawą żywności, leków i prezentów na Święta.
Co dwa miesiące odbywało się spotkanie w Warszawie, a to było okazją, by spotkać się z mężem.
Miejsce spotkań – sala balowa pałacu Radziwiłłów.
Relacjonowano postęp prac i dyskutowano nowe projekty.
Po obradach uczestnicy przechodzili do jadalni, gdzie ubrana w liberia służba podawała wodnistą zupę wzmocnioną koncentratem bovril oraz jarzyny w ryżem. Posiłek popijano wodą serwowaną w rodzinnych kryształach Radziwiłłów.
Jesienią Joice i Sydney zostali przeniesieni do misji w Poworsku (Wołyń, 30 km od Kowla) nad Prypecią.
Sydney zajął się organizacją produkcji pługów, które będą potrzebne podczas wiosennej orki.
Joice została zatrudniona jako pomoc medyczna (felczerka?).
Początek listopada – stan zdrowia zarówno ochotników Towarzystwa Przyjaciół jak i miejscowej ludności był tragiczny. Również Joice zachorowała na dezynterię.
Właśnie wtedy Joice stwierdziła, że jest w ciąży. Przeniesiono ją do Warszawy, ale ciąży nie udało się uratować.
Swoją działalność w Poworsku opisali później w książce – The River of a hundred Ways.
Środek zimy, działalność Towarzystwa Przyjaciół zamarła.
Sydney i Joice dostali urlop i prezent – delegację do biura Towarzystwa w Moskwie.
Po opuszczeniu Mińska, ostatniej stacji na polskim terytorium, pociąg wyraźnie zwolnił, wreszcie stanął na bezkresnym stepie. Maszynista i konduktor przeszli po przedziałach zbierając pieniądze “na szybkość”.
W pociągu nie było wagonu restauracyjnego, tylko samowar. Jedzenie można było kupić na stacjach, gdzie pasażerów otoczały żebrzące, zagłodzone dzieci.
Dodatkowych emocji dostarczyło im wkroczenie do ich przedziału policji, która aresztowała podróżującą z Londynu młodą dziewczynę. Z uwag pasażerów zorientowali się, że była ona podejrzewana o przemyt relikwii z Rosji do Anglii.
Na dworcu w Moskwie czekała na nich przedstawicielka Towarzystwa Przyjaciół i zawiozła ich do hostelu, który znajdował się w zrujnowanym pałacu nieopodal Kremla.
Tu dowiedzieli się, że Towarzystwo współpracuje ściśle z międzynarodowym komitetem pomocy prowadzonym przez Fridtjofa Nansena, który zdołał zyskać poparcie wielu krajów europejskich.
Udało mu się zabezpieczyć duże dostawy kukurydzy, niestety bardzo zawodny transport spowodował, że wiele dostaw nie dotarło w terminie do celu i zmrożona kukurydza nie zakiełkowała na wiosnę.
Dowiedzieli się również, że spore ilości dostarczanej z Europy żywności są odsprzedawane przez komunistów, głównie do Niemiec, jako spłata pożyczki, z której finansowano Rewolucję.
W niedzielę ludzie, którzy nie otrzymywali kartek na żywność – arystokraci, kułacy – tłoczyli się na placach, próbując sprzedać pozostałości po dawnych czasach, niektórym nie pozostało już nic innego tylko żebrać. Jednocześnie całkiem dobrze funkcjonowały eleganckie restauracje, które wypełniali oficjele partyjni i “nepowcy” – beneficjenci Nowej Ekonomicznej Polityki (NEP). Dobrze funkcjonowały też instytucje kulturalne, energicznie działała kulturalna awangarda.
Joice i Sydney odwiedzili operę, gdzie wystawiano Lohengrina w nowoczesnej, kubistycznej, scenerii. Bilety były śmiesznie tanie, co miało zachęcać klasę robotniczą.
Dodatkowym punktem pobytu była wizyta w Buzułuk, gdzie Kwakrzy prowadzili zakład opiekuńczy dla 16.000 dzieci.
Sydney podzielił się swoimi pomysłami z Polski, Joice włączyła się do pomocy pielęgniarkom.
Po powrocie do Moskwy zdążyli jeszcze obejrzeć wystawę ateizmu, zorganizowaną przez gazetę Bezbożnik.
Na wystawie zgromadzono eksponaty demonstrujące bogactwo kościoła i jego zakłamanie – relikwie, wśród nich aż trzy całuny, w które zawinięte było ciało Jezusa, 14 kciuków św. Piotra.
Towarzystwo Przyjaciół poprosiło Joice i Sydneya, aby nie publikowali żadnych materiałów na temat warunków życia w ZSRR, gdyż poskutkują one likwidacją ich działalności.
Wrócili do Warszawy, gdzie na ulicach topniały resztki śniegu.
Wiosna spełniła wiele nadziei, program odbudowy gospodarstw zaowocował ponad tysiącem domów, do gospodarstw dostarczono pługi. Jesienne siewy zapowiadały dobry plon.
Joice i Sydney otrzymali zaproszenia do Belwederu na ceremonię podziękowania Kwakrom za ich pracę w Polsce. Oboje otrzymali krzyże zasługi.
Oznaczało to również koniec ich działalności. Większość cieszyła się na myśl o powrocie do domów, do rodzin. Joice i Sydney zdali sobie sprawę, że nie mają do czego wracać.
Sydney potrzebował jeszcze kilku miesięcy, aby zakończyć projekt utworzenia szkoły rolniczej w pobliżu Brześcia nad Bugiem, Joice była wolna.
Melchior Wańkowicz poradził im, aby osiedlili się w Polsce, ale po ostatniej zimie tęsknili za cieplejszym klimatem.
W ostatnich dniach pobytu w Warszawie wzięli udział w spotkaniu Towarzystwa Przyjaciół podsumowującego działalność w Polsce.
Ciąg dalszy jutro
Źródła:
Joice Nankivell – The Cobweb Ladder
Joice Nankivell – Solitary Pedestrian
Joice Nankivell – A fringe of blue – autobiografia.
Susanna de Vries – Blue Ribbons, Bitter Bread – KLIK
Wikipedia – Joice Nankivell-Loch – KLIK
Kwakrzy – Wikipedia – KLIK
Lech Milewski
26 stycznia 1988 roku Australia obchodziła uroczyście 200 lat… hmmm, trochę trudno
powiedzieć czego… Australii.
Obchody 200-lecia były huczne, pamiętam że przybył też polski statek szkoleniowy Dar
Młodzieży.
Nikt nie zauważył, że tego samego dnia, na skałach Dovru, aborygeński aktywista Burnum
Burnum ogłosił swoją deklarację: KLIK.
Oto dość swobodne tłumaczenie:
Ja, Burnum Burnum, szlachetnie urodzony mieszkaniec starożytnej Australii, biorę Anglię w
posiadanie na rzecz Ludu Aborygeńskiego.
Roszcząc sobie prawo do tej kolonialnej placówki, nie zamierzamy wyrządzić tubylcom żadnej
krzywdy, lecz wprowadzić tu dobre maniery, wytworność i dać szansę nowego startu.
Dlatego wizerunek Aborygeńskiej twarzy ukaże się na waszych monetach i znaczkach, aby
zaznaczyć naszą suwerenność w tym dominium.
Dla bardziej zaawansowanych wprowadzimy tu złożony język Pitjatjajara, nauczymy ich, jak
nawiązać duchowy kontakt z Ziemią i jak przygotować posiłek z tego, co można znaleźć w lesie..
Nie zamierzamy konserwować głów 2.000 waszych ludzi ani wystawiać publicznie szkieletów
waszych królów, jak to zrobiono z naszą królową Truganini, nie zamierzamy zatruć waszych wód, ani podrzucać wam strychniny.
Opierając się na naszej trwającej 50.000 lat tradycji, stwierdzamy konieczność zachowania rasy kaukaskiej z powodu naszego zainteresowania starożytnością i możemy chcieć zmierzyć wasze czaszki, by określić poziom inteligencji. Natomiast obiecujemy nie sterylizować waszych kobiet ani nie zabierać dzieci rodzicom.
Zobowiązujemy się nie stworzyć uzależnienia waszego społeczeństwa od rządowych zasiłków, lecz zapewnimy korzystanie z wszelkich pożytków aborygeńskiej równości.
Po dwustu latach zawrzemy z wami układ na drodze pokojowej, nie zaś przez podbicie.
Na koniec, uroczyście obiecujemy, że nie przekształcimy Anglii w kopalnię, nie będziemy eksportować Waszych minerałów do Australii, nie zniszczymy też trzech czwartych Waszych drzew, lecz poprzemy akcję Naprawy Ziemi, aby zjednoczyć ludzi, społeczności, religie i narody we wspólnym, produktywnym i pokojowym celu.
Burnum Burnum
Spójrzmy bliżej na kilka spraw —
Autor Deklaracji – Burnum Burnum – urodził się w 1936 roku jako Harry Penrith. Jego rodzice zmarli, gdy był małym dzieckiem. Wiele lat spędził w rządowych domach dziecka, po czym rozpoczął pracę w urzędach rządowych.
Przyjął nazwisko swojego dziadka ze strony matki. Wyróżniał się w grze w krykieta i rugby.
W latach 60 ubiegłego wieku studiował na uniwersytecie na Tasmanii. Otrzymał stypendium W. Churchilla na studia społeczności aborygeńskich. W wieku 50 lat wystąpił w kilku filmach.
Głównym nurtem jego życia była praca w instytucjach zajmujących się sprawami Aborygenów.
Zmarł w roku 1997.
Najwięcej rozgłosu przysporzyła mu Deklaracja, będąca tematem tego wpisu.
Treść Deklaracji – wydaje mi się, że kilka punktów zasługuje na wyjaśnienie.
* Wzięcie Australii w posiadanie –
Czy Anglia wzięła Australię w posiadanie?
Z formalnego punktu widzenia sprawa nie jest oczywista.
Po pierwsze: początek sprawy to rok 1770 – wizyta kapitana Cooka.
Kapitan Cook dostał polecenie sprawdzenia, czy wielki ląd rzeczywiście istnieje, czy ma jakiś ekonomiczny potencjał i, jeśli jest zamieszkały, nawiązania kontaktu z tubylcami i za ich zgodą wzięcie w angielskie posiadanie dogodnych pozycji.
Więcej na ten temat, ale w żartobliwej formie, pisałem na tym blogu TUTAJ.
W roku 1788, kapitan Filip polecił wznieść brytyjską flagę i nazwał tereny (wschodnie wybrzeże) kolonią Nowa Południowa Walia.
W następnych latach identyfikowano dalsze tereny, początkowo włączano je do Nowej
Południowej Walii, później nadano im status kolejnych kolonii. Każda miała swojego
gubernatora, który podlegał angielskiemu monarsze.
Australia jako jedna jednostka administracyjna powstała w 1900 roku, już jako niepodległe
państwo.
Warto wspomnieć, że to państwo ignorowało istnienie Aborygenów, prawa obywatelskie
uzyskali dopiero w roku 1948, prawo głosu w 1962 roku.
* Język Pitjantjatjara –
Australijscy Aborygeni posługują się ponad 300 językami, język Pitjantjatjara jest drugim
najpopularniejszym – używa go około 3.100 osób.
Żaden z aborygeńskich języków nie miał swojego pisma. Języków aborygeńskich uczy się w szkołach komunalnych, od kilkunastu lat również w szkołach stanowych. W roku 2019 w stanie Wiktoria uczyło się ich 1.867 uczniów.
* 2000 aborygeńskich czaszek, królowa Truganini –
W drugiej połowie XIX wieku Australią zainteresowali się antropologowie. Przyczyniły się do tego teorie, że Aborygeni są brakującym ogniwem w łańcuchu ewolucji. W rezultacie wiele muzeów w Europie prezentowało aborygeńskie czaszki.
Istotna sprawa to fakt, że według Aborygenów zmarli powinni być pozostawieni w absolutnym spokoju. Nie powinno się wspominać ich nazwisk, ani prezentować ich wizerunków. Obecnie w czołówkach filmów wyświetlane są ostrzeżenia, jeśli ta zasada nie została zachowana.
Pod koniec XX wieku rozpoczęto energiczną akcję odzyskiwania tych “zabytków”. Najdłużej opierało się British Museum.
Truganini była córką przywódcy jednego z plemion tasmańskich. Została wykorzystana w
akcji tworzenia przez Anglików zamkniętych rezerwatów dla Aborygenów. Sama zmarła w takim rezerwacie. Wbrew jej woli jej zwłoki zostały ekshumowane i jej szkielet wystawiono w gablocie w muzeum. W 1976 roku Burnum Burnum odzyskał je i zorganizował kremację.
* Zatrucie wody, podrzucanie trucizny –
Kolonizatorzy nie próbowali nawiązać kontaktów z Aborygenami. Zajęli ziemię, a następnie, w miarę wyzwalania skazańców, przydzielali im spore działki ziemi i zostawiali wolną rękę.
Wyzwoleńcy brali się do roboty i okrutnie traktowali kogoś, kto chciał im przeszkodzić.
Do największych konfliktów doszło chyba na Tasmanii, gdzie gęstość zaludnienia zarówno
Aborygenów jak i wyzwoleńców była największa.
Tam właśnie doszło do masowego podrzucania trucizny. Anglicy widzieli tylko jedno rozwiązanie – zamknięcie Aborygenów w rezerwatach na otaczających Tasmanię wyspach.
* Zabieranie dzieci –
Intencje były dobre.
Angielscy kolonizatorzy a potem władze niepodległej Australii nie widzieli szansy na integrację Aborygenów. Pozostawienie ich na marginesie lub w rezerwatach oznaczało całkowite zmarnowanie dzieci.
W tej sytuacji zabranie dzieci do ośrodków wychowawczych wydawało się dobrym
rozwiązaniem.
Ośrodki zapewniały podstawową edukację i pomagały w znalezieniu zatrudnienia.
* Akcja Naprawy Ziemi –
Akcja znajduje się w stadium początkowym. Nie tylko w Australii.
* Sytuacja obecna –
Jest tak pokręcona, że nie czuję się na siłach jej przedstawić.
Na poziomie rządu federalnego istotna/główna sprawa to specjalne uhonorowanie Aborygenów w konstytucji. Generalnie zgodzono się, że powinno być, ale od wielu lat nie sprecyzowano, co to miałoby być.
Reblog sprzed tygodnia, kiedy rzeczywiście była Niedziela Aborygenów, 5 lipca 2020 roku
Lech Milewski
Dzisiaj Aborygeńska Niedziela
Jako wprowadzenie proponuję wizytę na mszy odprawionej w katolickim kościele – KLIK.
Byłoby dobrze, gdybyście obejrzeli przynajmniej 3,5 minuty.
Przepraszam za usterki techniczne oraz istotne ograniczenie technologii – niemożność przekazania aromatu aborygeńskiego, eukalipsowego, kadzidła.
Podczas mszy w moim parafialnym kościele wysłuchaliśmy kazania wygłoszonego przez księdza rezydujacego w aborygeńskiej społeczności w Darwin, najbardziej północnym mieście Australii.
Zwróciłem uwagę na często powtarzany zwrot – Wielki południowy ląd Ducha Świętego…
Wyznam, że ten termin brzmi dla mnie jak balsam dla agnostyka.
Trudno mi wyobrazić sobie osobowego boga, ale wierzę w duchową siłę jednoczącą ze sobą niepoliczone elementy materialne i niematerialne.
Żyjemy we śnie – dreamtime – który zaczął się, gdy zaczął się czas.
Mówią, że jesteśmy tu 40,000 lat, ale to jest dużo dłużej. Jesteśmy na ziemi od pierwszego dnia, gdyż jesteśmy jednym z Ziemią i z całym kosmosem…
Jak się do tego ma biblijny Mojżesz, Jakub, Abraham… Adam i Ewa?
Może jak historie konstruowane zgodnie z potrzebą chwili?
Wspominałem kiedyś o 250-leciu wizyty kapitana Cooka (TU). Nie ma śladów jego pobytu na australijskim lądzie. Zachowała się historia, że przed opuszczeniem tych okolic zacumował w pobliżu niewielkiej bezludnej wyspy, zgodnie z potrzebą chwili nazwał wyspę Possesion Island, kazał wywiesić brytyjską flagę, strzelić z armaty i ogłosił, że w imieniu króla Jerzego bierze ten ląd w posiadanie.
Wziąć ląd w posiadanie?
Toż to oczywiste dla każdego – tytuł własności – to przecież początek każdej działalności.
Nie dla każdego, według Aborygenów człowiek nie może posiadać ziemi, to ziemia posiada człowieka, daje mu początek i miejsce odpoczynku na koniec.
Trzeba było czekać do 1974 roku, żeby Aborygen, zatrudniony jako ogrodnik na uniwersytecie w tropikalnym Cairns, dowiedział się w cywilizowany sposób, że jego społeczność nie ma żadnych praw do lądu, na którym od zawsze zamieszkuje i postanowił podważyć to twierdzenie – KLIK.
W cywilizowany sposób – uniwersytet stwarzał do tego warunki. Do tego czasu argumentem w tego rodzaju dyskusjach był karabin.
Religia…
Dotarła do Australii dopiero po załatwieniu tytułów własności ziemi.
Bóg osobowy był dla Aborygenów bytem tak niezrozumiałym, że nawet nie wzbudzał protestu.
Podobnie opowieści biblijne, na przykład ta o kuszeniu Adama.
Reakcja Aborygenów: coż za dziwactwo! Normalny człowiek wyrzuciłby jabłko, a węża by zjadł. I żyliby dalej w raju w zgodzie z bogiem i naturą.
Dalsza lektura:
Aborygeńska duchowość – KLIK.
8 aspektów Aborygeńskiej duchowości – KLIK.
Dreamtime – KLIK.
Lech Milewski
W powszechnym mniemaniu Australia to kraj bez granic, ograniczają ją tylko morza
i oceany.
Nic bardziej błędnego. Wystarczy tylko wychylić nos odrobinę na północ od Perth
i podróżnik natrafi na…
Oto instrukcja dojazdowa według google.
Google wie co pisze – Principality czyli Księstwo.
Księstwo powstało w kwietniu 1970 roku w wyniku oczywistych sprzeczności systemu kapitalistycznego (zainteresowanym polecam lekturę Kapitału K. Marksa).
Konkretnie poszło o wyznaczone przez rząd australijski kwoty, ograniczające produkcję rolną. Zgodnie z nimi farma o powierzchni 4,000 hektarów mogła sprzedać tylko 1,647 buszli zboża (około 50 ton). Aktualne zbiory wyniosły prawie 100 razy więcej.
Leonard Casley, właściciel farmy, złożył protest do gubernatora stanu Zachodnia Australia, ale nie uzyskał odpowiedzi.
Złożył wówczas roszczenie odszkodowania w wysokości 52 milionów dolarów, jednocześnie uznał się za uprawnionego do zajęcia w charakterze rekompensaty sąsiadujących z farmą gruntów rządowych.
Dwa tygodnie później Casley złożył skargę, że rząd chce dokonać przymusowej akwizycji jego farmy i uznał, że w takiej sytuacji prawo międzynarodowe pozwala mu dokonać secesji i ogłosić niezależność od Australii. Zadeklarował, że nadal pozostaje wiernym poddanym królowej Elżbiety II.
Leonard Casley przyznał sobie tytuł Jego Wysokość Leonard I Książe Hutt. To pozwoliło mu powoływać się na ustawę z 1495 roku (Treason Act), według której władca de facto nie może być oskarżony o zdradę legalnie uznanej władzy.
Casley nie otrzymał oficjalnej odpowiedzi rządu australijskiego i uznał, że tym samym autonomia prowicji staje się faktem dokonanym.
Nieświadomy tych wszystkich zaszłości australijski urząd podatkowy oskarżył Casleya
o niezłożenie wymaganych deklaracji podatkowych. Australijski sąd uznał Casleya winnym.
Nie pozostawało nic innego tylko wypowiedzieć Australii wojnę, co miało miejsce
2 grudnia 1977 roku.
Kilka dni później Casley powiadomił rząd australijski o zakończeniu działań wojennych. Jednak od tego czasu mógł się powoływać na artykuł Konwencji Genewskiej z 1949 roku – rząd powinien wykazać pełen szacunek dla narodu niepokonanego podczas wojny.
Nie wiem jak moi czytelnicy, ale ja czuję się pokonany. A zatem pora na zapoznanie się z regułami funkcjonowania Księstwa.
Po pierwsze w Księstwie obowiązują wizy.
Przybysze muszą na wstępie odwiedzić Government Office i uiścić opłatę $2, dzięki czemu wbije się im wizę do paszportu. Jeśli nie posiadają przy sobie paszportu lub, z sobie tylko znanych powodów, nie życzą sobie, aby widniała w nim wiza Księstwa, wówczas wiza zostanie im wydana jako osobny dokument za taką samą opłatą. Szczegółowe informacje wizowe TUTAJ.
Podczas pobytu w Government Office goście mogą zwiedzić bogatą galerię zabytków
i pamiątek. Wiele z nich nadesłali obywatele nierezydenci – patrz kolejny punkt.
Podczas zwiedzania galerii istnieje prawie 100-procentowe prawdopodobieństwo spotkania członka panującej dynastii.
Uwaga 1: na zdjęciu gabloty z pamiątkami zauważyłem prawo jazdy Elvisa Presleya.
Uwaga 2: wszystkie drogi do Księstwa przebiegają przez teren Australii i administracja Księstwa lojalnie przypomina, że osoby planujące wizytę, są zobowiązane dostosować się do australijskich praw wizowych.
Po drugie – obywatelstwo.
Księstwo z żalem powiadamia, że do czasu rozbudowy infrastruktury nie jest w stanie przyjąć nikogo na pobyt stały. Jednak istnieje możliwość uzyskania statusu poddanego nierezydenta (non-resident subject).
Szczegółowe informacje TUTAJ.
Obecnie Księstwo liczy 23 obywateli rezydentów i ponad 14,000 nierezydentów.
Po trzecie – władza.
Wcześniej wspomniałem Leonarda I, władcę księstwa. W 2017 roku, po 47 latach sprawowania władzy, abdykował on na rzecz swojego najmłodszego syna – Księcia Graeme I. Poniżej Jego Książęca Wysokość Książę Leonard I z żoną Księżniczką Shirley. Między nimi popiersie suwerena.
Na marginesie wspomnę, że książęca para ma sześcioro dzieci. Trzy córki wyszły za mąż
i mieszkają w Perth. Trzej synowie pozostali na ojcowiznie.
Rząd Księstwa obejmuje liczne ministerstwa i komisje, ich liczba znacznie przewyższa liczbę rezydentów. O dalekowzroczności Księstwa może świadczyc fakt, że posiada specjalną Komisję Morską (Naval Commission) mimo, że morza z terenów Księstwa nie widać.
Ekonomia.
Teren Księstwa liczy 75 km2. Większość terenu przeznaczona jest na uprawę zbóż
i hodowlę owiec.
Istotną dziedziną ekonomii jest turystyka. Wikipedia ocenia ilość turystów na 40,000 rocznie.
Więcej na temat ekonomii TUTAJ.
Podobnie jak wiele innych państw o niewielkim terytorium, ale wielkich duchem, Księstwo Hutt River emituje własne monety i znaczki pocztowe.
Monety produkowane są ze szlachetnych kruszców przez renomowane mennice w Australii i USA. Znalazłem informację, że wyemitowana kilka lat temu moneta o nominalnej wartości $100 zawiera drogocenne palladium, którego wartość przekracza obecnie $600.
Monety produkowane są ze szlachetnych kruszców przez renomowane mennice w Australii i USA. Znalazłem informację, że wyemitowana kilka lat temu moneta o nominalnej wartości $100 zawiera w sobie drogocenne palladium, którego wartość przekracza obecnie $600.
Na stronie internetowej Księstwa znalazłem informację, że Księstwo wydaje własne prawa jazdy (cena $100) i różne inne bardzo praktyczne akcesoria.
W innych źródłach znalazłem informację, że rok temu australijski urząd podatkowy zażądał zapłaty prawie 3 milionów dolarów zaległych podatków.
Z drugiej strony administrowanie legalnych i finansowych procedur związanych z Księstwem kosztowało australijskiego podatnika prawie $100,000.
A więc zgodnie z wspomnianym wcześniej dziełem Karola Marksa – ekonomia się kręci i sama siebie napędza.
Wszystko powyższe to prawda i tylko prawda, co potwierdzam spiratowaną z internetu oficjalną pieczęcią Księstwa
Źródła:
Oficjalna strona internetowa – KLIK.
Wikipedia – KLIK.
This year’s love had better last
Heaven knows it’s high time
I’ve been waiting on my own too long
And when you hold me like you do
It feels so right I start to forget
How my heart gets torn
When that hurt gets thrown
Feeling like I can’t go on
Niech trwa tegoroczna miłość,
Nadszedł już najwyższy czas,
Tak długo na nią czekałem.
Kiedy trzymasz mnie w ramionach jak teraz
Czuję że zaczynam zapominać
O tym że boli mnie serce,
Ten ból gdzieś odchodzi
A wraz z nim uczucie, że nie mogę dalej żyć.
David Gray, This year’s love
Joanna Trümner
Carlie
Stuart nie mógł się doczekać dnia, kiedy na zawsze opuści budynek szkoły. Już kilka tygodni przed końcem roku szkolnego wręczył dyrektorowi wypowiedzenie. Dyrektor pobieżnie je przeczytał i popatrzył na podwładnego z wyraźnym zaskoczeniem. „Szkoda, że Pan rezygnuje. Po niezbyt udanym starcie dawał Pan sobie całkiem nieźle radę. A swoją drogą ciekaw jestem, jakie są Pana plany?” Stuart przez chwilę zastanawiał nad odpowiedzią. Czuł, że dyrektor chce koniecznie podkreślić, iż dał mu szansę, możliwość powrotu do zawodu i perspektywę, z której Stuart teraz lekkomyślnie rezygnuje. Był pewien, że przełożony nie będzie w stanie zrozumieć, o co mu chodzi. Nie wątpił, że w oczach dyrektora jest za stary na próbę zmiany stylu życia i zastąpienie pewnej, dobrze płatnej pracy mrzonkami o karierze muzyka. Po chwili namysłu odpowiedział: „Jestem po prostu zmęczony pracą, chcę przez jakiś czas odpocząć”. „Przecież mógłby Pan wziąć roczny urlop, mogę zorganizować pracę w szkole tak, że będzie na Pana czekało miejsce, ze mną o wszystkim można porozmawiać”. Stuart przyglądał się szefowi z niedowierzaniem: „Czyżby starał się mnie zatrzymać, przekonać?” „Dziękuję za wszystko, ale naprawdę nie wiem, czy za rok wrócę do Sydney”. W chwili, gdy podał mu rękę na pożegnanie, ogarnęło go uczucie wielkiej ulgi. Już niedługo zacznie żyć własnym życiem i zostawi za sobą zależności i podporządkowania.
Grudzień minął na ostatnich przygotowaniach do wyjazdu. Wynajęcie domu na rok nie było łatwym zadaniem, po długich poszukiwaniach przy pomocy maklera podpisał na pół roku umowę z młodym małżeństwem lekarzy z Brazylii. Był tak pochłonięty przygotowaniami do trasy i pisaniem nowych utworów, że dopiero widok barwnych dekoracji w oknach sklepów przypomniał mu o nadchodzących świętach i końcu roku. Podczas zakupów w mieście zatrzymał się przed oknem wystawowym jednego ze sklepów i przyglądał się przebranemu za Mikołaja manekinowi, niosącemu na plecach worek pełen prezentów. „Te święta dzieją się gdzieś poza mną, tak jakby mnie w ogóle nie dotyczyły”, pomyślał. Aby bez reszty nie stracić kontaktu z toczącym się wokół życiem, kupić zabawkę dla małej Emily. Przypomniały mu się roześmiane oczy dziecka, „Będzie mi jej brakowało. Można w niej czytać jak w książce”.
W kilka dni po spędzonym z Tomem i jego rodziną Sylwestrze Stuart ruszył w drogę do Gold Coast, gdzie czekało go sześć koncertów w klubach. W drodze kilkakrotnie zatrzymywał się nad morzem. „Jakie to dziwne, że ani przez chwilę nie czuję się samotny. A powinienem, nie mam już domu, do którego mógłbym wrócić i nie wiem, co mnie czeka. Oprócz kilku podpisanych koncertów nie mam żadnych planów”, myślał patrząc na wzburzone fale. „Może samotność odczuwa się tylko wtedy, kiedy każdy dzień jest powtórką poprzedniego i na nic nie czekamy?” Z każdym przejechanym kilometrem coraz bardziej cieszył się ze swojej nowej wolności.
Gold Coast zaskoczyło go nowoczesną architekturą i tłumami młodych ludzi z deskami surfingowymi pod pachą. W godzinę przed koncertem stał na scenie klubu i stroił gitarę. Z trudem opanował tremę. W kilka godzin później wiedział, że niepotrzebnie się denerwował. „Nie zapomniałem, co znaczy dobra muzyka. Tego po prostu nie można zapomnieć”, myślał wychodząc z klubu. Kiedy po północy wrócił do hotelu, był tak zmęczony, że zasnął w chwili, gdy poczuł pod policzkiem poduszkę. Z głębokiego snu wyrwało go głośne dobijanie się do drzwi. Na początku myślał, że ten hałas jest tylko częścią snu, kto miałby się do niego dobijać w mieście, w którym nikogo nie zna? W chwilę później zdał sobie jednak sprawę, że ktoś dobija się do jego drzwi na jawie, szybko wstał z łóżka, wciągnął dżinsy i podszedł do drzwi. Stała w nich nieznajoma kobieta. Stuartowi wydawało się, że widział ją już wieczorem w klubie. Pracowała tam i pomagała podczas koncertu. Teraz czekała w drzwiach, trzymając w ręku futerał od gitary, w którego wewnętrznej kieszeni Stuart przechowywał paszport i inne ważne dokumenty. Nieznajoma uśmiechnęła się: „Jak widzę, strasznie szybko chciałeś wrócić do hotelu”. „Jak mogłem go nie zabrać?”, pomyślał, popatrzył na kobietę z wdzięcznością i zaprosił ją do pokoju. Przedstawiła się, nazywała się Carlie, od pół roku organizowała w klubie koncerty i zajmowała się reklamą. „Z tobą miałam niezły orzech do zgryzienia”, przyznała „szef nie lubi ryzyka, nie potrafił zrozumieć, dlaczego od lat nie dałeś ani jednego koncertu. To ja uparłam się, żeby dał ci szansę. Widziałam kiedyś twój koncert w Melbourne i wiedziałam, że niewiele ryzykujemy. Warto było. A swoją drogą, skąd ta przerwa?” Stuart długo szukał odpowiednich słów na wytłumaczenie czegoś, czego sam nie potrafił zrozumieć. „Miałem inne priorytety”, odpowiedział lakonicznie.
Pożegnali się, kiedy za oknami hotelu zaczął wstawać świt. Zaczęli się regularnie widywać. Stuart przedłużył pobyt o dwa tygodnie, bo Carlie załatwiła mu dodatkowe koncerty. Z każdym dniem coraz bardziej przyzwyczajał się do jej obecności. Carlie była typem kobiety, jakiego do tej pory nie poznał, inteligentą i dowcipną kobietą-kumplem, osobą, z którą można było podzielić się każdą myślą. Dopiero podczas czwartego spotkania Stuart zauważył, że pod maską rezolutnego, wiecznie roześmianego klauna, który wszystko obraca w żart, ukrywała się niebrzydka, bardzo zraniona kobieta. Dowiedział się od Carlie, że przez dziesięć lat była menadżerką zespołu, któremu po latach udało się zrobić karierę i wyjechać do Europy. Opowiedziała mu o burzliwym związku z gitarzystą zespołu, związku wielokrotnie zrywanym i ponawianym, pełnym kłamstw, upokorzeń i zdrad. „On rekompensował brak sukcesów ilością kobiet w łóżku, a ja ciągle wierzyłam, że to się zmieni. To w moim życiorysie dziesięć spisanych na straty lat”, skomentowała. Po raz pierwszy od poznania Stuart wyczuł w jej głosie żal. W kilka dni później spędzili pierwszą wspólną noc w hotelu.
Carlie stała się częścią jego życia. Potrzebował jej obecności, nie wyobrażał sobie, że ich drogi mogłyby się rozejść. Cieszył się za każdym razem, kiedy w tłumie słuchaczy rozpoznał jej twarz. Jednego wieczoru zaproponowała, że mu pomoże w organizowaniu dalszych koncertów. „Mam sporo kontaktów ze starych lat, potrafię się targować, jeżeli chcesz to zostanę twoją menadżerką”. „Ale na razie nie mam ci z czego placić”, odpowiedział Stuart z zawstydzeniem. „Nie martw się, jak zaczniesz dzięki mnie zarabiać pieniądze, to podpiszemy umowę i sobie wszystko odbiorę”.
Od nocnego spotkania w hotelu zaczął się bardzo szczęśliwy etap w jego życiu. Carlie rzeczywiście sprawdziła się jako menadżerka, dzięki niej małe kluby w prowincjonalnych miasteczkach zaczęły stopniowo zmieniać się w coraz większe sale koncertowe w coraz to większych miastach. W prasie coraz częściej pojawiały się wzmianki o jego koncertach. Stuart był szczęśliwy, że Carlie przejęła pertraktacje z organizatorami. Nieraz z niedowierzaniem i podziwem przysłuchiwał się prowadzonym przez nią rozmowom i warunkom, jakie stawiała organizatorom. „Nie brakuje jej tupetu. Rozmawia tak, jakby była menadżerką prawdziwej gwiazdy, a nie kogoś, kto w wieku prawie czterdziestu lat znowu stoi u progu kariery”, myślał i z każdym dniem był coraz bardziej wdzięczny losowi za to, że ją spotkał.
Była nie tylko dobrą menadżerką, dzięki której coraz bardziej zapełniała się teczka z napisem „referencje”. Była przede wszystkim doskonałym kompanem podróży, osobą, w której towarzystwie Stuart nigdy się nie nudził i z którą mógł rozmawiać o wszystkim. „Jak mogliśmy się do tej pory nie spotkać?”, zapytała Carlie po kolejnym udanym koncercie. Przytulił ją, zastanawiając się, dlaczego nie potrafi powiedzieć, że ją kocha. „Przecież taki związek, wspólne zainteresowania i plany i przyjaźń jest o wiele więcej wart niż jakieś dramatyczne, wielkie miłości”, pomyślał.
Cdn.
Nobody knows how to say goodbye
It seems so easy ’til you try
Then the moments passed you by
Nobody knows how to say goodbye
Nobody knows how to get back home
And we set out so long ago
Search the heavens and the Earth below
Nobody knows how to get back home
Nikt nie wie jak powiedzieć do widzenia
Kiedy nadejdzie ten moment
To, co miało być proste, staje się trudne.
Nikt nie wie jak się mówi do widzenia
Nikt nie wie jak wrócić do domu
Po długiej podróży, w którą ruszyliśmy
Żeby szukać siebie na ziemi i w niebie
Nikt nie wie jak wrócić do domu.
Nobody knows, The Lumineers
Joanna Trümner
Powrót
Wczesnym rankiem posterunek policji na Bondi Beach miał dziwną, nierzeczywistą atmosferę. Brudna podłoga, niewygodne, zużyte plastykowe krzesła i stojąca w kącie poczekalni niedopita butelka po piwie opowiadały o burzliwych wydarzeniach, których były świadkami. Sally i Stella, zszokowane, pachnące alkoholem młode kobiety z rozmazanym makijażem i w porwanym ubraniu, nie zaskoczyły wyglądem starszego policjanta, który zaprowadził je do pokoju przesłuchań.
W pół godziny później policjant nie próbował nawet ukryć zniecierpliwienia przebiegiem przesłuchania. „Mam wrażenie, że nie chcecie, żebyśmy ich znaleźli”, skomentował chaotyczne opowiadanie kobiet o wydarzeniach ubiegłej nocy i niezbyt dokładny opis sprawców. Zarówno Stella jak i Sally wiedziały, że nigdy nie zapomną twarzy mężczyzn, którzy je zgwałcili, mimo to z trudnością i niepewie odpowiadały na szczegółowe pytania o ubranie i wygląd mężczyzn i nie potrafiły zrekonstruować dokładnego przebiegu minionej nocy. „Może łatwiej byłoby o tym opowiedzieć kobiecie?”, zastanawiała się Sally, zdając sobie sprawę z tego, że nie pamiętała nawet marki samochodu, którym jechała z nieznajomymi mężczyznami z centrum miasta na plażę. Na twarzy prowadzącego dochodzenie policjanta malowało się coraz większe rozdrażnienie. „Większośc ludzi o tej porze jeszcze śpi, a ja muszę się męczyć z kolejną beznadziejną sprawą, dowodem bezgranicznej głupoty dwóch wcale już nie tak młodych kobiet”, pomyślał kończąc spisywanie protokołu.
Obie podpisały protokół, wyszły z posterunku i zatrzymały taksówkę. Sally podała adres i zaczęła grzebać w torebce w poszukiwaniu portmonetki. „Jakie szczęście, że nie zabrali nam pieniędzy”, pomyślała. W chwilę później zapadła w głęboki sen, z którego wyrwał ją głos taksówkarza. „Jesteśmy na miejscu”, powiedział z zażenowaniem w głosie. Domyśłał się, że pasażerki były w szoku i przeżyły niedawno coś złego, lecz nie wiedział, jak się zachować podczas długiej drogi z Bondi Beach do centrum miasta. Przyglądając się śpiącej Sally i patrzącej przed siebie niewidzącym wzrokiem Stelli, wybrał milczenie. W mieszkaniu Sally kobiety nie zamieniły ze sobą ani słowa, położyły się w ubraniu do łóżka w sypialni i natychmiast zasnęły. W kilka godzin później Sally przyglądała się swojej twarzy w lustrze w łazience, „Może to wszystko było tylko złym snem?”, zastanawiała się zmywając z twarzy resztki rozmazanego makijażu.
Siedziały teraz obie przy kuchennym stole, piły kawę i zastanawiały się, co robić. Stella zdecydowała się zadzwonić do matki. Ożywionym, nieswoim głosem powiedziała, że wczoraj w nocy wróciły z party tak późno, że zdecydowała się zanocować u Sally. „Jestem strasznie zmęczona, chyba zostanę tutaj dziś. Nie chciałam was budzić w środku nocy. Przepraszam”. Odłożyła słuchawkę, zastanawiając się, kiedy ostatni raz powiedziała matce „przepraszam”. „Mam nadzieję, że niczego się nie domyśli”, pomyślała i zdała sobie sprawę z tego, że jedyną osobą, którą chce w tej chwili widzieć, jest Sally.
W kilka dni później Stella wróciła z matką do Londynu. Jane widziała, że córka jest ostatnio przygaszona, szuka jej towarzystwa i sprawia wrażenie małego, zagubionego dziecka. Wielokrotnie bezskutecznie próbowała dpwoiedzieć się od córki, co się stało.
W kilka tygodni po powrocie siostry z córką do Anglii Brian wyjął ze skrzynki pocztowej adresowany do Stelli list z policji. „W związku z niemożliwością zidentyfikowania sprawców dochodzenie w sprawie gwałtu zostało zakończone”. Stella przeczytała to parę dni później w Londynie. Poczuła się bezsilna i wydana na pastwę świata. Przepłakała cały dzień, a wieczorem po raz pierwszy od dawna przytuliła się do matki i opowiedziała jej o nocy na Bondi Beach. Z każdym słowem wzrastało w niej uczucie żalu i bezsilności. „Nigdy nie myślałam, że mnie może coś takiego spotkać”, powiedziała przez łzy, a Jane patrząc ze współczuciem na córkę zastanawiała się nad tym, skąd bierze się przekonanie, że rzeczy złe dzieją się w innym świecie, świecie, który nas nie dotyczy, że przydarzają się one zawsze tylko innym ludziom. Wiedziała, że tak koszmarne przeżycia są piętnem, które pozostaje na zawsze. Zastanawiała się, jak pomóc córce i złapała się na myśli, że podświadomie cieszy się, że ta trauma może być jej szansą na poprawę kontaktu ze Stellą.
Sally również dostała list o zakończeniu dochodzenia. „To niemożliwe, żeby coś takiego można było zrobić bez żadnych konsekwencji”, pomyślała i po raz pierwszy poczuła potrzebę opowiedzenia komuś o tamtej nocy. Umówiła się na spotkanie ze Stuartem, który od dawna próbował zrozumieć, dlaczego Sally unikała spotkań i nie dopuszczała miądzy nimi do żadnych intymności, nie pozwalała nawet na pocałunki, a kiedy próbował ją wziąć w ramiona czuł, że nie odwzajemnia jego dotyku. Widywali się coraz rzadziej, podczas ostatniego spotkania Stuart zapytał ją wprost: „Czy ty mnie jeszcze w ogóle kochasz?” Unikając odpowiedzi na pytanie, Sally powiedziała: „Jest coś, o czym muszę ci opowiedzieć, daj mi proszę jeszcze trochę czasu.” List, który upokorzył ją prawie tak mocno, jak przeżycia podczas nocy na plaży w Bondi Beach, spowodował, że zdecydowała się opowiedzieć o tym Stuartowi.
„Jak można być tak naiwnym, przecież nawet małe dzieci wiedzą, że nie wolno wsiadać do samochodu nieznajomego”, myślał w duchu Stuart. Przyglądał się swojej dziewczynie, tak jakby widział przed sobą nieznaną osobę. Przytulił ją do siebie milcząc, bał się, że każde wypowiedziane przez niego teraz słowo, może ją zranić i upokorzyć. „Nie kopie się leżących”, pomyślał. Wiedział, że ma przed sobą inną osobę, niż pogodną, pełną energii i planów, dowcipną Sally, w której się zakochał.
Nie mógł opanować uczucia niesprawiedliwości na myśl o tym, że po wypadku Meg jest to drugie przestępstwo, za które nikt nigdy nie poniesie konsekwencji. Po długim milczeniu zwrócił się do Sally: „Musisz zrobić wszystko, żeby o tym zapomnieć. Takie rzeczy się po prostu zdarzają, musimy sobie z nimi poradzić”. W tym samym momencie zdał sobie sprawę z tego, że jego słowa zabrzmiały twardo i bezwzględnie. „Zrobię wszystko, żeby ci pomóc”, dodał.
W kilka dni później Sally siedziała w poczekalni u psychologa. Długo wzbraniała się przed pójściem na poradę, rozmowa z psychologiem oznaczała kapitulację, przyznanie się do tego, że nie jest w stanie sama kontrolować swojego życia. Równocześnie wiedziała, że dzieje się z nią coś złego. Nie potrafiła być sama, zamieszkała u Stuarta i miała nadzieję, że pomoże jej to opanować ataki paniki, które zdarzały się w najmniej oczekiwanych momentach i uniemożliwiały normalne funkcjonowanie. Opuszczała zajęcia na uczelni, bo jakaś niewidzialna siła mówiła jej, że naprawdę bezpieczna jest tylko w domu Stuarta. Kilkakrotnie wyszła z zajęć zlana potem ze strachu. Spała w pokoju gościnnym, często budząc się w środku nocy w panice. „Nie mogę dopuścić, żeby ten człowiek przez jedną noc zniszczył wszystko, co udało mi się w życiu osiągnąć”, powtarzała sobie wielokrotnie w duchu. Po kolejnej nieprzespanej, przerywanej koszmarnymi snami nocy zdecydowała się zadzwonić do psychologa.
„Gdzie widzisz siebie za dziesięć lat?”, pytała szczęśliwa, uśmiechnięta młoda kobieta na wielkim plakacie w poczekalni. To pytanie wydawało się Sally w jej obecnej sytuacji absurdem. W chwilę później otworzyły się drzwi gabinetu i Sally zobaczyła atrakcyjną, starszą kobietę. „Czy ona pomoże mi być znowu sobą? Kobietą, którą byłam przed tą potworną nocą? Wrócić do domu i pożegnać się raz na zawsze z paniką i lękami?”, zastanawiała się Sally wchodząc do gabinetu.
Cdn
U nich lato i upały, a my nie zawsze o tym pamiętamy…
Lech Milewski
Piątek, 19 stycznia
Obudziłem się dość wcześnie (6:30) i miałem szansę przez chwilę rozkoszować się świeżym porannym powietrzem. Temperatura 24 stopnie. Wczoraj popołudniu było 40, dzisiaj ma być 42.
Przed wyjściem z domu włączyłem na chwilę telewizor, a tam już łomotanie tenisowej piłki. Australian Open. Chyba z powodu upałów zaczęli nieco wcześniej.
Spakowałem się, termometr pokazuje 38 stoni, i poturlałem się tramwajem do miasta. Czytam obecnie grubą książkę, więc podróż nie dłużyła się.
Centrum Melbourne – anglikańska katedra św Pawła – na wieży po lewej transparent Let’s Fully Welcome Refugees, ale na budynku po drugiej stronie ulicy wyraźna wskazówka, że przez najbliższe dwa tygodnie Australia jest otwarta dla kogoś innego – Australian Open – wielkoszlemowy turniej tenisowy.
Odwracam się, zachodni wiatr zwiastuje piękną pogodę.
Zwracam się we właściwym kierunku, wieże oświetleniowe nad Melbourne Cricket Ground (MCG) – jeden z największych stadionów świata, pojemność ponad 100.000 widzów. Na świecie mówi się o tenisie i Australian Open, ale miejscowi wiedzą swoje – letnia seria rozgrywek krykieta przyciąga więcej widzów niż tenis.
Kontynuuję swoje obroty – rowerowa riksza oferuje darmowe podwiezienie pod korty tenisowe.
Dziękuję, przespaceruję się. To niedaleko.
Po kilku minutach jestem naprzeciwko Rod Laver Arena – głównego miejsca tenisowych rozgrywek.
Nie to jednak jest celem mojej dzisiejszej wyprawy.
Rozglądam się jeszcze dookoła, naprzeciwko Rod Laver Arena znajduje się druga, równie solidna hala sportowa – Hisense Arena, na której również rozgrywają obecnie mecze Australian Open.
Po drugiej stronie ulicy hala do koszykówki.
Nieco w dali kształt kopuł sygnalizuje stadion do piłki nożnej.
Powyższe, razem z położonym opodal MCG, oznacza możliwość jednoczesnego obsłużenia ponad ćwierć miliona kibiców. To wszystko w samym centrum miasta.
Co stwierdziwszy odwracam się plecami do sportu i kieruję kroki za rzekę, w cień drzew.
Jak miło, wygląda na to, że czasami los bezdomnego nie jest taki zły.
Ale oto docieram do celu mojej dzisiejszej wyprawy…
Teatr Globe. Wszak rok temu obchodziliśmy 400-setną rocznicę śmierci Wiliama Szekspira, pamiętacie?
Sztuki teatralne Szekspira trafiły pod londyńskie strzechy w 1592 roku. Tamtejszy rynek teatralny był zdominowany przez wykształconych na uniwersytetach pisarzy – Christopher Marlowe, Robert Greene, Thomas Nashe (grupa ta zyskała później nazwę University Wits – KLIK ). Szekspir znalazł oparcie w grupie teatralnej Lord Chamberlain’s Men – KLIK . Grupa nie miała stałej siedziby aż do roku 1599, kiedy to wybudowała sobie własny teatr – Globe Theatre – KLIK.
W 1613 roku teatr spłonął, odbudowno go za rok, ale 6 września 1642 roku zdominowany przez zwolenników Oliwera Cromwella parlament nakazał zamknięcie londyńskich teatrów, gdyż uznał, że demoralizują one publiczność lubieżną rozrywką. Dwa lata później Globe został zburzony.
W 1660 roku, po kilkuletniej wojnie domowej, do władzy wróciła dynastia Stuartów i król Karol II wydał pozwolenie na otwarcie dwóch teatrów w Londynie, ale ani Szekspira ani The Globe już nie było.
W 1997 roku londyński teatr The Globe odbudowano – KLIK.
W 2016 roku w Nowej Zelandii wybudowano replikę tego teatru – Pop-up Globe – KLIK, i właśnie on góruje obecnie nad centrum Melbourne.
Co też dzisiaj dzieje się w naszym Globie?
Pani kierowniczka właśnie odwołuje popołudniowe przedstawienie As you like it. Powód – upał. Jak wam się (to) podoba?
Dla mnie to wiele hałasu o nic. Zbliża się godzina 11 czas na W 60 minut dokoła Globu.
Wchodzę do środka…
Nad głową loże dla publiczności. Warto zaznaczyć, że na parterze były (i są) tylko miejsca stojące. Trochę to niewygodne, ale w szekspirowskich czasach dawało to szansę na bezpośredni kontakt z aktorami, którzy często mieszali się z publiką.
Zadzieram głowę do góry, zimne to angielskie słońce. W dachu jest dziura i tamtędy biją w nas promienie słońca australijskiego.
Zaczyna się przedstawienie.
Rok 1643, teatr zamknięty. Na scenę wkracza William Davenant, poeta, zwolennik dynastii Stuartów, uznany przez parlament za zdrajcę i skazany na śmierć, uciekł do Francji, gdzie przyjął katolicyzm. Zmodyfikował też swoje nazwisko na d’Avenant – KLIK.
Następną godzinę wypełnia fikcyjna historia próby przekonania władz, żeby teatr otworzyły. Czego tam nie ma – urzędnicy państwowi, wojsko, tortury, księżniczka Elżbieta Stuart, błagalne modły…
Tu istotna wskazówka, cromwellowcy nie lubią, gdy się odmawia Zdrowaś Maria.
Wszystko kończy się dobrze, William Davenant obiecuje łapówkę komu trzeba i otrzymuje pozwolenie na wystawienie swojej sztuki.
Ruszam w drogę powrotnę, po drodze zauważam ekran z relacją z Australian Open – Francuzka, Alize Cornet, nie wytrzymała upału.
To znaczy, że prognoza się sprawdziła, 42C w cieniu, a na słońcu blisko 50C. A jak moja kondycja?
Oooo – co te palce u stóp mnie tak pieką? No tak, przed wyjściem z domu posmarowałem się tu i ówdzie kremem, ale o stopach zapomniałem. W teatrze była dziura w dachu, słońce padało mi na stopę i przypiekło. Nic takiego.
Chwileczkę, co za przestarzałe podejście. Jeśli jest potrzeba, to musi być odpowiedź. Tu można się nasmarować – i to za darmo.
Miła ulga. Zwróćcie państwo uwagę na nazwę dobroczyńcy, pionowy napis po lewej stronie – KLIM. Czy Wam to coś mówi?
Australijczykom mówi to wiele – Klim – Michael Klim – KLIK. Urodzony w Gdyni pływak, reprezentant Australii, wielokrotny mistrz i rekordzista świata, dwukrotny złoty mistrz olimpijski.
Błogosławiąc w duchu rodaka, dojeżdżam do swojej dzielnicy, w głowie nadal szumią mi sceny z teatru, nie moge się oprzeć i nie zboczyć nieco z drogi.
Ulice Ireland i Cromwell – trudno sobie wyobrazić bardziej konfliktowe skrzyżowanie.
Nie mogę się nadziwić, że miliony mieszkających w Australii Irlandczyków to tolerują, że nie zażądali decromwelizacji nazw ulic.
Co kraj to obyczaj.
Lech Milewski
Artur Rubinstein w swojej książce My many years wspomina, jak podczas pobytu w stolicy Australii, Canberze (rok 1937), zauważył plakat zachęcający do wycieczek w okolicach Góry Kościuszki. Wieczorem tego samego dnia był na przyjęciu u gubernatora Australii i opowiedział o swoim miłym zaskoczeniu.
Gubernator wybuchnął śmiechem – więc i pan dał się na to nabrać!
– No co nabrać?
– Na te mylące aborygeńskie nazwy.
– Ależ proszę pana, tutaj nie może być wątpliwości. Kościuszko, to może być tylko polskie nazwisko.
– Ha, ha, ha. Wszyscy tak mówią. Nie ma pan pojęcia, jakie podstępne są te aborygeńskie języki.
Trzeba oddać gubernatorowi sprawiedliwość, że następnego dnia, po koncercie, pospieszył do garderoby artysty.
– Miał pan rację. Tę górę nazwał tak jakiś polski podróżnik a ja znowu zrobiłem z siebie durnia.
Uwaga: powyższy tekst to nie jest cytat tylko moje wspomnienie czytanej dawno temu książki.
Jakiś polski podróżnik…
Paweł Edmund Strzelecki urodził się w 1797 roku w Głuszynie – zabór pruski – obecnie dzielnica Poznania. Uczęszczał prawdopodobnie do szkoły Pijarów, a następnie kształcił się w akademii rolniczej.
Przez dwa lata pracował jako nauczyciel w majątku Adama Turno, a gdy otrzymał swoją część spadku po rodzicach, wyruszył w podróż do Austrii i Włoch. Tam spotkał księcia Franciszka Sapiehę, na którym zrobił tak dobre wrażenie, że ten zatrudnił go jako zarzadcę swojego majątku na Ukrainie, w okolicach Mohylewa.
Franciszek Sapieha zmarł w 1829 roku i zapisał Strzeleckiemu bardzo duży spadek. Wkrótce potem Strzelecki opuścił Polskę.
Jakiś czas przebywał w Paryżu, gdzie studiował geologię, a następnie, w listopadzie 1831 roku, przybył do Anglii. Prawdopodobnie legitymował się paszportem pruskim jako Edmund von Strzelecki.
W Londynie nawiązał kontakty w wyższych sferach.
W 1834 roku wyruszył w podróż dookoła świata. Najpierw odwiedził Kanadę, gdzie prowadził badania geologiczne i odkrył pokłady żelaza i miedzi. Następnie powędrował na południe, do Brazylii, a stamtąd do Urugwaju, Argentyny, Chile i wreszcie, po odwiedzeniu wielu wysp Pacyfiku, w kwietniu 1839 roku dotarł do Sydney.
Został przyjęty przez George’a Gippsa, gubernatora kolonii Nowa Południowa Walia (Australia jako państwo jeszcze nie istniała), który zachęcał go prowadzenia badań geologicznych i obiecał uczestniczyć w kosztach wypraw badawczych.
Podczas pierwszej wyprawy, na zachód od Sydney, odkrył ślady złota. W listach do przyjaciół pisał, że na prośbę gubernatora nie podał tego faktu do wiadomości publicznej gdyż gubernator obawiał się napływu awanturników z całego świata.
Następna, dłuższa wyprawa, wiodła w kierunku południowo zachodnim. W marcu 1840 roku dotarł do masywu gór i zidentyfikował najwyższą z nich.
Najwyższą z nich?
Może pomocny będzie wpis z dziennika podróży:
Szczyt… uderzył mnie swoim podobieństwem do kopca, który mieszkańcy Krakowa usypali na grobie patrioty Kościuszki, więc chociaż w obcym kraju, na obcej ziemi, ale wśród ludzi wolnych i miłujących wolność, nie mogłem się powstrzymać, aby jej nie nadać nazwy Mount Kosciuszko.
Góra podobna do kopca. No to chyba musi być ta najniższa…
Może to zbliżenie rozwieje wątpliwości.
Po zejściu z gór wyprawa kontynuowała wędrówkę dalej, na południowy wschód i dotarła do pagórkowatych i żyznych terenów, którym Strzelecki, na cześć gubernatora Gippsa, nadał nazwę Gippsland – KLIK.
Przeprawa przez Gippsland okazała się niespodziewanie trudna. Niezwykle gęsty busz i nieustanny deszcz utrudniały podróż i uniemożliwiały rozpalenie ognia. Z pomocą przyszli miejscowi Aborygeni, którzy nauczyli podróżników jeść surowe mięso koali.
W połowie maja Strzelecki dotarł do Melbourne, gdzie opublikował opis i mapę Gippslandu, co zachęciło wiele osób do przeniesienia się w tamte strony.
Następny etap to Tasmania. Strzelecki został bardzo dobrze przyjęty przez gubernatora – Johna Franklina – lepiej znanego jako badacz polarny – KLIK. Franklin zlecił mu badania geologiczne i analizę pracy istniejących kopalń węgla. Strzelecki spędził na Tasmanii ponad dwa lata.
Do Londynu wrócił w październiku 1843 roku. Ulokował swoje oszczędności w państwowej kasie, co mu zapewniło 400 funtów rocznego dochodu.
Następne dwa lata spędził na opracowywaniu i publikacji wyników swoich badań, za co otrzymał złoty medal Królewskiego Towarzystwa Geograficznego.
W listopadzie 1845 roku otrzymał obywatelstwo brytyjskie.
W latach 1845-51 Irlandię nawiedziła klęska głodu – KLIK. Paweł Edmund Strzelecki zgłosił się do pracy w Brytyjskim Towarzystwie Pomocy, które wysłało go do Irlandii. Wkrótce mianowano go kierownikiem generalnej agencji Towarzystwa w Dublinie.
Pracę w Dublinie zakończył w 1848 roku i został za nią odznaczony orderem Łaźni (Order of the Bath). Został również powołany przez izbę lordów jako rzeczoznawca w sprawach Irlandii.
Za swoją dwuletnią działalność w Irlandii nie przyjął żadnego wynagrodzenia.
Nie zerwał kontaktów z Australią. Współpracował z Australian Agricultural Company. Opracował dla niej plany irygacji. W marcu 1853 roku został wybrany prezesem filii tej kompanii (stanowisko płatne).
Również w roku 1853 otrzymał tytuł honorowego członka Royal Geographical Society.
W czerwcu 1856 roku, w końcowej fazie Wojny Krymskiej, Strzelecki został wysłany na statku na Morze Czarne, prawdopodobnie z tajną misją zleconą przez premiera Wielkiej Brytanii, lorda Palmerstona, który był z nim zaprzyjaźniony.
W czerwcu 1869 roku otrzymał z rąk królowej Wiktorii tytuł szlachecki (Sir) oraz order św Michała i św Jerzego – KLIK.
Zmarł 6 października 1873 roku. W testamencie zastrzegł, aby na jego grobie nie stawiać żadnego pomnika ani kamienia nagrobkowego. Ostatecznie postawiono tam płytę z napisem “Paul Edmund de Strzelecki died October 6th 1873“.
W 1997 roku metalową trumnę ze zwłokami Strzeleckiego ekshumowano i przeniesiono na Wzgórze św Wojciecha w Poznaniu – KLIK.
Dwa lata temu odsłonięto w Dublinie tablicę upamiętniającą działalność Pawła Edmunda Strzeleckiego w Irlandii.
Góra Kościuszki.
Jaka jest, pokazują opublikowane zdjęcia. Wysokość 2,228 m. Bardzo łatwe dojście. Schody zaczynają się dopiero po zejściu.
Wikipedia – KLIK – wspomina, że podczas określania wysokości góry popełniono pomyłkę, wyższa okazała się sąsiednia góra o nazwie Mt Townsend. Chcąc uhonorować intencje Strzeleckiego – nazwanie najwyższej góry Australii Górą Kościuszki – w 1892 roku nazwy gór zamieniono.
Nie wspomina się tylko, kto popełnił tę pomyłkę.
Chyba nie Paweł Edmund Strzelecki, gdyż szczyt góry Mt Townsend nie przypomina Kopca Kościuszki. Pomyłkę popełnili chyba australiscy geodeci w 1870 roku.
Kolejna sprawa to nazwa góry. Paweł Edmund Strzelecki nazwał ją Mt Kosciuszko. Prawdopodobnie wspomniani powyżej geodeci, mając trudności z przeliterowaniem nazwy, zmienili ją na Mt Kosciusko. Organizacje polonijne w Australii doprowadziły w 1997 roku do przywrócenia poprzedniej nazwy.
Praktycznie nie ma to wielkiego znaczenia, gdyż Australijczycy wymawiają tę nazwę Koziasko. A nazwisko odkrywcy – Strezleki.
Ledwie poprawiono nazwę, a już zaczęła się kolejna afera.
Burmistrz położonej niedaleko Mt Kosciuszko miejscowości Tumbarumba – KLIK – zakwestionował europejską nazwę góry i zaproponował, aby nadać jej aborygeńską nazwę.
Inicjatywa zyskała poparcie politycznie poprawnych aktywistów. Lokalni Aborygeni niezbyt interesowali się tą sprawą, gdyż w ich tradycji góra ta nie miała żadnego znaczenia i nigdy nie została przez nich nazwana.
Po kilku latach i protestach organizacji polonijnych i ambasady polskiej sprawa ucichła.
Na marginesie muszę stwierdzić, że nazwa Tumbarumba wyjątkowo mi się podoba.
Górę Kościuszki odwiedziłem dwa razy.
W roku 1984, niecały rok po przybyciu do Australii, podczas pierwszego urlopu.
Dojechaliśmy samochodem do Charlotte Pass, a stamtąd czekało nas około sześciu kilometrów spaceru do podnóża “kopca”. Szeroka, kamienista droga, po której krążą samochody służb parku narodowego. Samo wejście na kopiec również szeroką drogą…
… która dopiero pod samym wierzchołkiem zamienia się w ścieżkę.
Za drugim razem, w 2013 roku, wybrałem ciekawszą trasę. Wyciągiem narciarskim z Thredbo a następnie 6,5 kilometra ścieżką prowadzącą przez malowniczy płaskowyż.
To była połowa lutego, lato w pełni, ale pogoda na szczycie jak w Himalajach.
Kontrowersje na temat Strzeleckiego.
Są liczne.
Pierwsza z nich to zapis Franciszka Sapiehy i interwencja syna księcia.
Druga – romans z Adyną Turno, córką Adama Turno. Sprawę rozdmuchała w Polsce Narcyza Żmichowska – KLIK, zarzucając Strzeleckiemu niedobre intencje. Nieco łagodniej oceniał to ojciec Adyny: “…niewdzięcznik Strzelecki (…) dałem co mogłem, na koniec piękny zegarek, a ten łaydak mą córkę bałamucił, wyjechał przecież. Życzę mu wszystkiego dobrego tylko nie powrotu do nas“.
Strzelecki i Adyna Turno korespondowali regularnie przez dziesiątki lat. Tuż po odkyciu Mt Kosciuszko Strzelecki opisał jej to wydarzenie w liście i załączył stokrotkę zerwaną w okolicach szczytu. Spotkali się jeszcze dwa razy, ale doszli do wniosku, że ich drogi życiowe prowadzą w innych kierunkach (Źródła 4).
Trzecia – kiedyś spotkałem Australijkę, która spojrzała na mnie ze smutkiem – przykro mi, ale ja czytałam tyle złych rzeczy o Strzeleckim. Te złe rzeczy to: bezprawne używanie tytułu hrabiowskiego (Count), brak formalnych kwalifikacji geologicznych i geodezyjnych, tupet, przywłaszczanie osiągnięć innych osób. Źródłem informacji była książka Australijki, Helen Heney – In a dark glass. Okolicznościowy artykuł Helen Heney – źródła 5.
Czwarta – testament, w którym zapisał prawie cały majątek swemu zarządcy finansowemu. Żyjący w Polsce brat, Piotr, zakwestionował ten zapis i uzyskał pewien sukces – KLIK.
Trwałe ślady pobytu Pawła Edmunda Strzeleckiego w Australii.
Są nimi nazwy pasma gór w Gippsland – Strzelecki Ranges – i nazwa pustyni Strzelecki Desert. Widocznym śladem jest pomnik Strzeleckiego w miejscowości Jindabyne, u stóp Mt Kosciuszko.
Dotykalnym, a raczej napijalnym, śladem jest piwo…
Smacznego!
Źródła:
1. Wikipedia – hasła Strzelecki, Mt Kościuszko.
2. Strona działającej w Australii polskiej organizacji Kościuszko Inc – KLIK
3. Strona Bumerang Polski – wpis okolicznościowy – KLIK
4. Strona Puls Polonii – who was Adyna Turno – KLIK
5. Helen Heney – Australian Dictionary of Biography – KLIK
6. Australian Geographic – artykuł okolicznościowy – KLIK
All around me are familiar faces
Worn out places, worn out faces
Bright and early for their daily races
Going nowhere, going nowhere
Their tears are filling up their glasses
No expression, no expression
Hide my head I want to drown my sorrow
No tomorrow, no tomorrow
Dookoła widzę znane twarze
Zużyte miejsca, zużyte twarze
Ludzie wcześnie wstają, do swych codziennych wyścigów
Iść do nikąd, iść do nikąd
Ich łzy wypełniają szklanki po brzegi
Bez wyrazu, bez wyrazu
Chowam głowę, a chciałbym utopić smutek
Nie będzie jutra, nie będzie jutra.
Gary Jules, Mad World
Joanna Trümner
Pytania
Mijały ostatnie godziny starego roku, rozgrzane słońcem ulice Sydney zapełniły się młodymi, roześmianymi ludźmi podążającymi na sylwestrowe zabawy. Z okna swojego mieszkania na czwartym piętrze Meg wyglądała na ulicę i nie potrafiła zrozumieć nastroju radości, który zapanował na ulicach. „Z czego oni wszyscy tak się cieszą?”, zastanawiała się. „Przecież nic w życiu się nie zmienia tylko przez to, że zegar wybije dwunastą i zacznie się nowy rok”. Przypomniał jej się ubiegłoroczny Sylwester w mieszkaniu Chrisa – noc przepełniona śmiechem i muzyką w dużym gronie przyjaciół. Po wyjściu gości Meg i Chris zdecydowali się zostawić posprzątanie bałaganu na później i poszli na długi spacer po mieście. W najbliższym parku znaleźli wolną ławkę, na której mocno przytuleni do siebie czekali na wschód słońca. „Nie będzie ci ze mną łatwo, ale powinnaś wiedzieć, że od dawna nikt dla mnie tak dużo nie znaczył”, powiedział Chris. Prawdziwy sens tego romantycznego wyznania z nocy sylwestrowej zaczął docierać do niej w miarę upływu kolejnych tygodni. Chris coraz rzadziej miał czas na spotkania, tłumaczył się pracą i wyjazdami na szkolenia. Meg nauczyła się cieszyć z nielicznych wspólnie spędzanych godzin i nie stawiała żadnych wymagań. „To się na pewno niedługo zmieni”, powtarzała sobie w duchu, starając się zapanować nad coraz mocniejszym uczuciem rozczarowania. Gdyby nie doszło do jej feralnego wyjazdu z rodzicami do Melbourne, prawdopodobnie nigdy nie dowiedziałaby się o aferach Chrisa.
Z okien tramwaju, którym razem z rodzicami zwiedzała miasto, zobaczyła Chrisa obejmującego mlodą, nieznaną kobietę. „Na pewno mi się przywidziało. To musiał być ktoś bardzo do niego podobny”, uspokajała wątpliwości czekając na kolejne spotkanie. A kiedy w końcu miała okazję zapytać go wprost o pobyt w Melbourne z inną kobietą, Chris przeprosił ją za tę głupotę, incydent, który dla niego nic nie znaczył. „Przecież wiesz, że liczysz się tylko ty”, powiedział wręczając jej następnego dnia wielki bukiet róż. „To już się nigdy więcej nie powtórzy, obiecuję”, dodał drżącym głosem. Po jego wyjściu Meg długo patrzyła na róże w wazonie i myślała o początku ich znajomości oraz pierwszym pocałunku na szpitalnym łóżku. „Mamy wyniki badań, będziesz mogła niedługo wstać, za kilka miesięcy wrócisz do normalnego życia. Ale niestety coś się przez ten wypadek zmieniło – nie będziesz mogła mieć dzieci. Nie chciałem, żebyś się dowiedziała o tym od kogoś innego” , powiedział patrząc jej w oczy. Zobaczył w nich tyle smutku, że instynktownie przytulił Meg do siebie, nie myśląc o tym, że za chwilę w pokoju może zjawić się pielęgniarka lub pacjentka z sąsiedniego łóżka. Wiedział jak bardzo właśnie teraz Meg potrzebowała kogoś bliskiego. Pocałował ją, sam zaskoczony tym, że przekroczył pewne niepisane zasady pracy lekarza. Przez krótką chwilę wydawało mu się, że w budynku szpitala są tylko oni w dwójkę.
Podczas wielu tygodni pobytu w szpitalu Chris stał się ważną częścią jej życia, nic jednak nie zapowiadało wtedy dalszego przebiegu tej znajomości. Z czasem zaczęła rozumieć, że Chris był wielką pomyłką. Podczas ich prawie rocznego związku kilkakrotnie słyszała od niego przeprosiny. Kilkakrotnie wyrzucała do kosza wyschnięte bukiety róż, zadając sobie pytanie: „Dlaczego nie potrafię od niego odejść? Jak mogę pozwolić na to, żeby ktoś mnie tak traktował?” Z każdym dniem docierało do niej coraz mocniej, że odejście od Stuarta było największym błędem, jaki zrobiła do tej pory w życiu.
„Dlaczego właśnie ja wpadłam po raz drugi w życiu na mężczyznę, który jest kaleką uczuciowym? Na kogoś, dla kogo jestem tylko jedną z wielu zdobyczy, potrzebnych do dowartościowania swojego ego? Jak mogłam się tak pomylić? I to właśnie ja, w końcu moja praca polega na tłumaczeniu pacjentom, jak powinni żyć, żeby nie zgubić poczucia własnej wartości?”, zastanawiała się nieraz, zbierając siłę na odejście. Dopiero po wielu miesiącach walki ze sobą udało jej się zakończyć tę znajomość.
Kiedy zegar w mieszkaniu wybił północ i rozpoczął się rok 1984 Meg dopijała do końca butelkę czerwonego wina. „Happy New Year”, pomyślała z goryczą i głośno powiedziała: „Nie chcę żyć w tym smutku! Przecież ja nawet nie mam przyjaciółki, nikogo, z kim mogłabym teraz porozmawiać. Nigdy nie miałam przyjaciółki, zawsze byłam samotnym dziwolągiem”, pomyślała. Przypomniała sobie jak będąc dzieckiem z zazdrością przyglądała się koleżankom z klasy, które przysyłały sobie podczas lekcji małe, zapisane drobnym pismem karteczki. Tajemnice, których Meg nigdy nie poznała. W czwartej klasie niespodziewanie i ona w końcu znalazła przyjaciółkę – Dianę, niezbyt ładną, grubą dziewczynkę z sąsiedniej klasy. Meg i Diana stały się wkrótce nierozłączne, spędzały ze sobą każdą przerwę pomiędzy lekcjami i każdą wolną chwilę, godzinami rozmawiały o tym, co wydarzyło się w szkole, o plotkach, sympatiach i antypatiach, chłopcach. Ta przyjaźń pomogła im w ciągu kilku miesięcy przemienić się ze smutnych, nie rozstających się z książką dziewcząt w rozchichotane nastolatki. Diana zaakceptowała nawet fakt, że Meg nigdy nie zaprosiła jej do siebie do domu. „Moja mama jest chora, u mnie nie można spokojnie porozmawiać”, tłumaczyła swój strach przed pijaną matką. W ostatniej klasie szkoły rodzina Diany wyprowadziła się do Londynu i Meg znów została sama. Przez kilka miesięcy po przeprowadzce Diany przyjaciółki pisały do siebie listy, z czasem stały się one coraz rzadsze, aż w końcu przestały przychodzić.
Podczas studiów Meg poświęcała prawie cały czas na naukę i czekanie na Stana. „Straciłam dla niego tyle lat!”, myślała otwierając drugą butelkę wina na powitanie roku 1984. „Może po prostu jestem jedną z tych kobiet, które zawsze podświadomie wybierają sobie nieodpowiedniego partnera. Jedynego mężczyznę, który był dla mnie dobry i uczciwy zawiodałam tak, że nie chce mnie więcej znać. I ma rację. Trzymałam szczęście w ręku i lekkomyślnie wypuściłam. Zamieniłam szczęście na upokorzenie. Jestem beznadziejna, a wszystkie te mądre rady, które od lat daję obcym ludzim, w moim życiu zupełnie się nie sprawdziły. Od miesięcy nie potrafię zapanować nad depresją”. Chwiejnym krokiem podeszła do okna i przysłuchiwała się odgłosom ulicy, temu, jak śmiali się ludzi powracający z zabaw do domu. „Ciekawe jak on zaczyna nowy rok?”, pomyślała siadając na parapecie okna.
Stuart śpiewał ostatni utwór na zakończenie sylwestrowego koncertu, kiedy w klubie nagle zapanowała kompletna ciemność. Opanował go dziwny niepokój, który nie ustąpił nawet wtedy, kiedy zapaliło się światło. Już raz w życiu, w chwili śmierci ojca, miał podobne uczucie strachu, poczucie, że stało się coś złego. Dlatego też zaraz po powrocie do domu zadzwonił do matki w Anglii. Usłyszał od niej, że w rodzinnym domu wszystko jest w porządku. Całe Walton przygotowuje się na powitanie nowego roku, jego siostra Eve odpoczywa po pierwszej chemioterapii, a matka przejęła na kilka dni opiekę nad małym Georgem. Po tej rozmowie Stuart zasnął jak kamień, nie pamiętając o ódziwnym, niewytłumaczalnym niepokoju po zgaśnięciu światła w klubie.
Dopiero w kilka dni później dotarła do niego wiadomość o samobójstwie Meg.
Wybrał się do Toma, bo nie chciał być w domu sam z natarczywą myślą: „Może to przeze mnie?” Przyjaciel próbował go uspokoić: „To nie jest twoja wina, to jej wybór, z którym nie masz nic wspólnego”. Stuart nie do końca był o tym przekonany. Wiedział jednak, że nikt nie odpowie mu już na pytania: „Może udałoby mi się ją uspokoić? Może powiedziałem poczas naszej ostatniej rozmowy coś, co ją zraniło? Może dzwoniła do mnie o północy i chciała się pożegnać?”
Po pogrzebie podszedł do rodziców Meg. „Nigdy nie będę w stanie zrozumieć”, zwrócił się do nich bezradnym tonem. „Nie potrafię sobie wybaczyć, że nie widziałam, że jest tak źle”, odpowiedziała matka Meg, trzymając go kurczowo za rękę. Następnie Stuart podszedł do Lucasa, księdza w kościele, do którego regularnie chodziła Meg. „Nie potrafię zrozumieć, że nie pomogła jej wiara”, powiedział po cichu Lucas. „Dla ludzi wierzących nie ma chyba większego grzechu niż odebranie sobie życia”, dodał. Stuart rozejrzał się wśród uczestników pogrzebu, z trudem rozpoznał młodego lekarza, dla którego Meg zostawiła go przed ponad rokiem. „Śmierć, szczególnie taka śmierć, zostawia po sobie taki smutek i dziesiątki pytań, na które nigdy nie poznamy odpowiedzi”, pomyślał opuszczając cmentarz.
Cdn.