Och, biedny tatku. Wybacz, że się z ciebie natrząsałam.
Dzisiaj ja też zapisuję nazwisko Nietszche z błędem.
„Asortyment strapień” Lydii Davis w tłum. M. Tabaczyńskiego
Matylda Wikland
… głównie na zasadzie kontrastu wywiedzionych
i. Do Berlina docieram w autobusie, choć zapłaciłam za bilet na pociąg. Dzięki wspaniałomyślności rządu federalnego Niemiec ostatnich koło trzydziestu lat, który linii kolejowych po „dedeerach” nie raczył serwisować, aż stały się niebezpieczeństwem uzasadniającym zamknięcie torów {1}. Więc wygonili nas z sponsorowanych przez Unię nowoczesnych wagonów, na moje pytanie o szczegóły dalszej podróży odpowiadając, „przechodzicie państwo pod nadzór niemieckiej ekipy konduktorskiej”. Więc przebiegam dosłownie z torbami przez dworcowe korytarze, w pośpiechu, gdyż nie wiem, za ile ta komunikacja zastępcza ma odjechać, gdyż nie wiem, gdzie ona stoi przed tym dworcem, gdyż nie wiem, ile jeszcze przed mną tego dworca, gdyż niespełna godzinę wcześniej sobie spokojnie śniłam moje koszmary o zawaleniu sesji z przekonaniem, że mam jeszcze parę godzin nieprzerwanej podróży, gdyż nie wiem, czy gdyby Sokrates żył współcześnie, to jego dewizą nie byłoby przypadkiem, „wiem, że nic nie wiem, a koleje państwowe wiedzą jeszcze mniej.”
O ironio, w stresie wybiegłszy przed frankfurcki (nad Odrą) dworzec, rozpoznaję autobusy zastępcze nie dzięki mojej słabej ale jednak pewnej znajomości niemczyzny, a zapamiętanym z lektur szkolnych pojęciem „erzac”.

Na pierwszym planie głaz narzutowy „Miejsce Pamięci dla Polski 1939–1945”, aranżacja na terenie po Operze Krolla. Policja na drugim planie w związku z znajdującymi na się na prawo od kadru protestującymi z flagami państwa palestyńskiego i transparentem „IGNORANCE IS A CHOICE”. (wszystkie zdjęcia autorki, lipiec br.)
„Stirb und Werde”. To cytat z Goethego, lecz ja, w zatłoczonym autobusie relacji Ersatzverkhera, czytam go jako część opracowania o roli arystokracji niemieckiej w budowaniu ruchu nazistowskiego {2}. „Stirb und Werde”, to jest, umrzyj i stań się. Deszcz dudni o brudne szyby, przymierzam cytat do miasta. Stirb jako miasto połabskie aby Werde jako miasto brandenburskie? Stirb jako miasto cesarskie aby Werde jako miasto republikańskie? Stirb jako miasto republikańskie aby Werde jako miasto narodowosocjalistyczne? Stirb jako miasto płonące aby Werde jako miasto podzielone? Stirb jako miasto podzielone aby Werde jako miasto nowocześnie europejskie? Zresztą, to wszystko ułuda, figura literacka. Prawdziwe Stirb und Werde to, dajmy, na Muranowie, gdzie Stirb w powstaniu, po powstaniu, wokół wojennej pożogi aby Werde jako część gruzobetonu, część zaprawy. „Na ludziach urodzonych w naszej części Europy mieszkanie na kościach nie robi wrażenia,” zaczyna swój tekst o Muranowie Kaja Puto {3}. No i prawda, nie robi. Moi kilkuletni młodsi bracia praktycznie codziennie bawią się w pobliskim parku, znanym oficjalnie jako Witosa, a mniej oficjalnie jako „sztywnych”, a to od tych circa 80 tys. ewangelickich grobów i ciał, co nigdy nie ekshumowano {4}.
W Berlinie, tym großes Bromberg {5}, jakimś dziwnym zrządzeniem losu i DB, jestem z kwadrans przed czasem podanym na bilecie.
ii. Nie mam jak tego potwierdzić, ale wydaje mi się, że dźwięk „berlin” usłyszałam pierwszy raz nie w powiązaniu z miastem, a z Beemkami. To właściwie był wyścig pomiędzy zajęciami historii w przepełnionej szkole a pełnymi nostalgii opowiastkami mojej babci. Lubię jednak myśleć, i nie ma jak mi udowodnić kłamstwa, że nim wiedziałam czym jest Berlin, wiedziałam, czym jest, a właściwie to czym była, berlinka. Ta berlinka, o której w reportażu w międzywojennym wydaniu „Dziennika Bydgoskiego” {6} napisano, że się na niej rodzi, „na niej spędza piękne i chmurne dni żywota, na niej umiera”, ta berlinka, na której wiodło się to „odosobnione, oderwane poniekąd od reszty społeczeństwa życie.” Życie, którego już nie ma, jak nie ma zresztą co do zasady berlinek, tych o których reportażysta mógł napisać, że „oczekiwanie i podróż są ich przeznaczeniem” (nie ma ich też i w tym sensie, że być może nie ma już ludzi, co nawet takową zobaczywszy, by ją berlinką właśnie nazwali).

Szprewa, perspektywa gdzieś w okolicy Reichstagu.
A to wszystko powyżej po to, aby powiedzieć (napisać właściwie, ale mniejsza z tym, licentia poetica), że mostów nad Szprewą przeszłam z tuzin, z czego niektóre kilkukrotnie, a gdy pochwaliłam się tym Ojcu odpisał: „Odróżniam pochodzeniem moje, z Bydgoszczy, od pochodzenia rodziny, z żadnego miasta; więc enjoy Spree”.
iii. To jest jak wyzwanie rzucone aktowi zapominania, aktowi przekształcania, umniejszania, trywializacji, normalizacji. Ten ostatni przymiotnik mi się najbardziej podoba. Bo choć jest to właściwie w parku wypoczynkowym, z ludźmi na piknikowych kocach, to całą swoją właściwością Sowjetisches Ehrenmal im Treptower Park wydaje się poświadczać zdarzeniu nie tyle nienormalnemu, co anormalnemu, wbrew-normalnemu.

Sowjetisches Ehrenmal im Treptower Park, widok z perspektywy rzeźby „Mutter Heimat” na rzeźbę zwycięskiego radzieckiego żołnierza na cokole.
Idzie człowiek tym mauzoleum, od jednego wypisanego złotą farbą cytatu Wissarionowicza Dżugaszwilego do kolejnego, od jednego wizerunku cierpienia i męstwa ociekającego wręcz socrealizmem do kolejnego. Spogląda od czasu do czasu wprost przed siebie, na czuwającego na tym wszystkim radzieckiego żołnierza, z oficerskim butem na strzaskanej swastyce i nagim mieczem w dłoni. Gdy już się w duszy pośmieje z patetyczności tego i symbolizmu, bo miecze to nie w tej wojnie, armia sowiecka to nie Wojsko Polskie circa 1939, by kawalerią na czołgi {7}, by z mieczami na karabiny, po co zresztą, w fabrykach za Uralem para wrze. Więc gdy już się człowiek z tego pośmieje, to zwłaszcza w taki dzień, jak ten w który tam byłam, z słońcem wysoko na niebie, odziewającym pomnik długim cieniem, to wtedy cała ta przestrzeń zyskuje swą poetykę, zresztą, co tam zyskuje, narzuca człowiekowi jej odbiór. Całe to genius loci krzyczy wręcz, że choć na chwilę można zapomnieć o tym kto kogo po co dlaczego gdzie przez co czyją bronią z czyjej winy ku jakiemu celowi. Ludzie umierali, przedwcześnie, w męczarniach, za innych, przez innych, przez sam koncept „inności”. Na myśl ciśnie mi się na wpół-zapamiętany tekst Levinasa, ale to może przy jakiejś innej (ha!) okazji.
Łatwo w mnogości współczesnych narracji pogubić się już w „tej całej IIWŚ” (gdy kilka lat temu otwierano w Gdańsku Jej Muzeum, kupiliśmy z Ojcem gruby katalog wystawy, bardziej z przyczyn historycznych ironicznie, wiedząc, że za kilka miesięcy zmieni się obsada stanowiska dyrektorskiego, a wraz z tym i sama koncepcja wystawy). Od dawna nie poczułam się do tego stopnia dotknięta żałością, poczuciem utraty, straty. Jakbym patrzyła na kondukt żałobny złapany w zdobycznym marmurze {8} miast w bursztynie.
iv. Nadejścia przyszłości nie da się powstrzymać, ona będzie i tak, ona już jest, gdy wypowiadasz teraz teraz właśnie mija staje się przyszłość. Natomiast mam złe doświadczenia ze stałością przeszłości. Gdy u krańca tej mojej wizytacji berlińskiej wypunktowałam komuś, co zobaczyłam, usłyszałam, że praktycznie „jedynie u zmarłych byłam.” Jeżeli i tak, to nie moja wina, że mam doświadczenie z objawami przeszłości jako efemerami, a i poza tym, że więcej z tego się dowiem ciekawych dla mnie rzeczy, niż z niektórych muzealnych sal. Jest taki fajny fragment z Sofsky’ego Traktatu o przemocy, że „same rzeczy stanowią przewodnik po analizie ludzkich sił destrukcji.”
Mama podsyła mi parę wystaw o przyszłości w Berlinie. Na żadną z nich nie pójdę. Odpisuje, że przyszłość mnie i tak znajdzie. A przeszłość to mi jeszcze wysadzą, zburzą, przebudują, zabudują, wmurują, odgrodzą, zatopią, etc., etc.

Zielona mezuza zawieszona na framudze przy drzwiach ewakuacyjnych, Jüdisches Museum Berlin.
v. Jüdisches Museum Berlin okazuje się zaskoczeniem. Nie spodziewałam się, że tam będzie tak mało o śmierci. Może to moje skrzywienie, bo co drugie polskie muzeum ludności żydowskiej ma w nazwie czy neonowym wręcz podtekście „miejsce pamięci”. Czy tego chce, jak, dajmy na to, płońskie, czy i nawet i nie. Śmierć też jest w JMB zawsze w podtekście, ale takim efemerycznym, co czyni go chyba jedynie bardziej niepokojącym. Patrzę na wyrazy kultury i nie widzę wielkiego napisu „i zaraz to wszystko umrze!”; patrzę na przejawy kultury, doceniam je, i nagle w tyle odzywa się myśl „ale przecież to wszystko umrze…”. A i nawet przy tym. To jest faktycznie, myślę, muzeum żydowskiego życia, nie kolejne żydowskiej śmierci. Znów, może, pewnie, jest to trochę wina kontrastu, doświadczenia osobistego które przykładam w akcie porównania. Lecz wciąż, lecz jednak.

Muzeum Żydowskie, widok z jednej z sal wystawowych na podłużne okno (czy raczej otwór, szparę okienną), wewnątrz którego gołębica uwiła gniazdo.
Głównym towarem JMB wydaje się być kultura. Holender, wręcz Kultura, z wielkiej litery. Może dostrzegam to bardziej, gdyż spodziewałam się, że będzie to Cierpienie. Może dostrzegam to bardziej, gdyż w ostatnim muzeum, które odwiedziłam przed JMB, w warszawskim muzeum powstania ‘44 wisi flaga polska z podpisem dumnie głoszącym wszem i wobec, że to nie byle jaka flaga, gdyż widać na niej zaschnięte plamy krwi sanitariuszki. Jako uczennica, robiąca obowiązkową wyklejankę patriotyczną, zastanawiałam się kiedyś — czy ta narodowa biel naprawdę ma oznaczać czystość, czy po prostu lepiej na niej widać krew?
Mało bieli w JMB, metaforycznie rzecz ujmując oczywiście, bo piękny projekt architektoniczny Libeskinda owocuje mnogością takich pustych przestrzeni.
vi. Ma się wrażenie, jakby na chwilę przeszło się do zupełnie innej wystawy. „Polnische Standpunkte in Berlin” wita znajomą koronką i cudnie spiętą aranżacją, która dopiero po kilku godzinach uświadomię sobie, jest w barwach narodowych. Gazetka, którą przeczytam wieczorem, trzy ekrany z tyloma instalacjami audiowizualnymi, mapa miasta z kilkoma opisami, słowem kulturka. Dobór prezentowanych przy mapce postaci również, socjalistki, wolnościowcy, i im podobni. Stroni to wszytko od łupatologicznego patriotyzmu, na darmo szukać roszczeń, czy przechwałek (jedynie gorzkosłodka jest optymistyczna nuta związana z zmianą w RP władzy, ale cóż można poradzić, koncepcja wystawy może i była jeszcze robiona pod wpływem euforii tych pierwszych miesięcy po 15 października?) Być może dlatego, podstępem, udaje się przemycić do mojej duszy pierwiastki, które w trakcie oglądania instalacji audio-wideo rozkwitną myślą: „To nawet niezła rzecz, że jestem Polką”.
Co samo w sobie nie brzmi jakoś przełomowo, ani nawet specjalnie dumnie, lecz takim się jawi na jałowej ziemi mojego stosunku do własnej narodowości. Jałowej i obsiewanej solą pogardy i krytyki. Najdłuższa praca, jaką kiedykolwiek zdołałam napisać, męczona ciągłym traceniem zainteresowania, to napisane w niecały miesiąc dwa lata temu przeszło 150 tysięcy znaków bez spacji o podtytule „wokół normalizacji jako strategii na brak intencjonalności traumatyzmów, ze szczególnym uwzględnieniem środowiska zjawiska nacjonalizmu polskiego”. Co ma znaczyć, że pchana zawiścią do tzw. „polskiej tradycji” i jej współczesnych piewców posiadam więcej pokładów energii kreatywnej, niż w obliczu wszystkich innych testowanych przeze mnie „paliw”. No, nie lubię tej Polski całej. A tu proszę. Holender.
Może z tego rozstrojenia wynika, że jedna przebitka z wypowiedzi tak głęboko mnie zaciekawia. Wyrażona nagle, w jednym z nagrań, jest to myśl streszczająca się następująco: w PRL rozwinął się ruch oporu taki prężny (w porównaniu z NRD), ze względu na długą polską tradycję bycia w „partyzantce”, tak to ujmijmy, choć oczywiście nie chodzi tu tylko o „ludzi po lasach biegających z bagnetami”. Kolporterki, podziemni drukarze i redaktorzy, to wpajane od dzieciaka przeświadczenie, że czasem Władzę należy po prostu zwalczać, ta nieufność, ta bezpardonowo przedstawiana rzeczywistość, że czasem za Sprawę przyjdzie umrzeć, ot, bagatela. Dla Sprawy! Ta tradycja posiadania „przeciwko” jako głównej orientacji. Ta piękna mickiewiczowska Mała Improwizacja. Pieśń ma była już w grobie, już chłodna, — Krew poczuła — spod ziemi wygląda — I jak upiór powstaje krwi głodna: I krwi żąda, krwi żąda, krwi żąda. Tak! zemsta, zemsta, zemsta na wroga, Z Bogiem i choćby mimo Boga! (…) Potem pójdziem, krew wroga wypijem, Ciało jego rozrąbiem toporem: Ręce, nogi goździami przybijem, By nie powstał i nie był upiorem. Z duszą jego do piekła iść musim, Wszyscy razem na duszy usiędziem, Póki z niej nieśmiertelność wydusim, Póki ona czuć będzie, gryźć będziem.
W każdym razie ta myśl, że to dzięki temu wszystkiemu ten impuls do obalenia Muru wywodzi swój rodowód z Polski, miast z Niemiec, jakoś mnie wprawiła w pewne zamyślenie (zakłopotanie?). Myślę, że to pewnie ma związek z tym, że pierwszy raz teza ta jest przedstawiona mi nie jako przejaw hurra-polska-patriotyzmu, czy czegoś podobnego, a raczej jako rzecz praktyczna. Przydatna. Nie mit, wartość, czyniąca nas takimi a takimi. Ot, unikalna nam umiejętność przekazywana z pokolenia na pokolenie. Pożyteczna rzecz.
Nie danina, którą przychodzi płacić pokolenie po pokoleniu, nie żaden „czas głodny naszej krwi”, parafrazując „1989”, a umiejętność, w najprostszym tego słowa znaczeniu, czegoś, co umiemy.

Kadr z filmu Anny Krenz, będącego częścią wystawy „Freiheit, Gleichheit, Solidarność” w ramach „BERLIN GLOBAL” w Humboldt Forum.
Następna część instalacji. Mur Stoczni pod Reichstagiem. Solidarität ist unsere Waffe! Róża Luksemburg (kolejna rewolucja importowana zza Odry?).Tutaj jestem w stanie wprowadzić nieco lokalnego kolorytu. Otóż jednym z głównych podejrzanych o popełnienie faktycznego aktu zamordowania Róży Luksemburg, to jest strzelenia w tył jej socjalistycznej głowy, jest niejaki Hermann Wilhelm Souchon, urodzony w Brombergu, to jest, w Bydgoszczy. Niechaj rodzinne miasto uzna to za mój wkład w promocję regionu.
vii. Gdy byłam w piątej bodajże klasie podstawówki, przypisali nam do quasi-obowiązkowych lekcji religii nowego katechetę, księdza-ekshibicjonistę, który sprawił, że cała klasa przymusowo musiała usiąść w kółku z psycholog szkolną w salce gimnastycznej i porozmawiać „o naszych trudnych przeżyciach”, czy coś w ten deseń. Nie zapadła mi ta pogadanka jakoś szczególnie w pamięć, a na pewno mniej niż fakt, że się przed pójściem na nią wybraniałam prostym stwierdzeniem, że przecież „ja nic nie widziałam!” Dla mojej młodej główki było to oczywiste — nic nie widziałam, więc nic mnie ta imba nie dotyczyła. Inni z klasy zobaczyli? Smutne, przykre, etc. Aber nicht ich. Ja dziękuję, ja przecież nic nie widziałam.
Bardzo szybko dopadła mnie w Berlinie myśl, jakże łatwo w tym mieście nic z jego historii nie widzieć. Nie mam tutaj na myśli oczywiście historii rozumianej jako losów miasta, zaklętych przecież w nierzadkich zabytkach architektury, a historii w sensie jakim ją rozumiem, gdy poznaje nowe miasto, a mianowicie historię spraw, za które, bądź przez które, jego mieszkańcy żegnali się z życiem. Obecne oczywiście są te znane kostki brukowe pamięci, tablice pamięci Märzrevolution na niektórych ulicach wokół centrum, socrealistyczny żołnierz czy dwóch, ofiary muru… Ale, na boga, można odnieść wrażenie, jakoby w pierwszej połowie XX wieku w Berlinie nikt publicznie nie umierał! Oczywiście takie upamiętnienia są, mam tego świadomość, ale mam ją, gdyż wyszukałam to w internecie. Znów, być może po prostu nie chodziłam odpowiednimi uliczkami, nie miałam wystarczającej wiedzy, etc. Mimo to.
Weźmy takie naloty wieńczące IIWŚ. Pierwszy raz sobie uświadomiłam, że zmarłych w nich chowano nie zawsze pod imionami, czy w rodzinnych grobach, gdy w leśnym cmentarzu w parku Grunewald, założonym pierwotnie dla pochówków wyławianych z pobliskiej Haweli topielców, nadzieje się na kilka rzędów wbitych pod kątem tak z trzydziestu stopni granitowych prostokątów, co któryś zaczynający się od złowrogiego Unbekannte. Nie zawsze z datą narodzin, lecz zawsze z podobną datą śmiercią.

Cmentarz w lesie Grunewald, tzw. samobójców. Grób Wilhema i Roberta Hintze. Pod imieniem tego pierwszego, zmarłego w 1925 r., widnieje inskrypcja „Ein treuer Diener der Hohenzollern”.
Czytałam akurat Nad Niemnem Orzeszkowej, rano wychodząc na spacer do lasu grunewaldzkiego właśnie zostawiłam z zakładką założoną gdzieś w połowie. Jak wrócę wieczorem dotrę do sceny końcowej, gdzie stary Anzelm Bohatyrowicz wykrzykuje, że jego brat, i brat nadeszłego właściciela pańskiego leżą razem w jednej leśnej mogile. Czytając to, na myśl nasunie mi się płyta nagrobna, którą w środku lasu znalazłam na cmentarzu, przyciągnięta piękną kompozycją w otaczającą roślinność jak i wyrytą sylwetką krzyża żelaznego. Dopiero po bliższym spojrzeniu dojrzałam wyrytą inskrypcję ogłaszającą wszem i wobec (komu? Ślimakom, ptakom, i innym umarłym?), że przypisane do grobu ciało, gdy jeszcze było żywe, gościło w sobie wiernego sługę rodu Hohenzollern. Już chciałam to wziąć za wynaturzenie jakieś gorliwych poddanych, gdy oczy uczepiły się daty śmierci. 1925. Więc Niemcy już republiką, więc Hohenzollern już, figuratywnie, gdzie pieprz rośnie. Ostatni Kaiser co prawda jeszcze żywy, lecz jego moc sprawcza martwa. I ta martwa moc, z całą swoją wątłą siłą, rzucona za nową Rzeszę Tysiącletnią. Jak zresztą wielu przedstawicieli tej niby to zlikwidowanej konstytucją weimarską niemieckiej arystokracji. Malinowski we wspomnianym już dziele, za jedną z cech charakterystycznych arystokracji jako stanu, uznaje poczucie bliskości z własnymi korzeniami, umiejętność wskazania nieprzerwanie dziejów swojego rodu wiele setek lat wstecz. Pomyślałby kto, że szczycąc się taką znajomością historii, mieliby większą smykałkę do rozpoznawania projektów z przyszłością.
Wróćmy jednak do XXI wieku, tego gdzie „skryta okupacja, degeneracja, politycy i szydercy, praworządni mordercy” {9}. Chodzimy powoli leśnymi alejkami, ja i jakiś rowerzysta, któremu wchodząc przytrzymałam drewnianą bramę, po cmentarzu, gdzie płyty treuer Diener-ów der Hohenzollern spoglądają na bezimienne prostokąty ofiar nalotów lotniczych.
Gdy wrócę wieczorem do mieszkania, odkryję, że jakiś kleszcz-monarchista, w akcie najwidoczniej protestu, mi się wpił w udo. Trzymam kciuki, że nie postanowił mi przekazać w ramach przyjaźni niemiecko-polskiej zapalenia mózgu.
viii. Stoję na rozstaju dróżek cmentarnych. Po prawej i lewej mam alejki grobów z imionami bądź to brzmiącymi z arabska, bądź to nie wiadomo z jakiego, bo zapisanych skryptami bliskowschodnimi, których niestety nie umiem rozczytać. A przed sobą mam na sztorc wyrastającą z ziemi kolumnę uwieńczoną orłem w najlepszej tradycji filmów ze zdobywania Reichskanzlei, upamiętniający żołnierzy niemieckich wojen 1914-1918 i 1939-1945.

Cmentarz garnizonowy przy Columbiadamm.
Zadzieram głowę z lekka by spojrzeć lepiej na „orełka rajchowskiego”, jak to mówi moja babcia, zastanawiając się, kto wpadł na pomysł, aby stary cmentarz garnizonowy połączyć z miejscami pochówku wierzących pobliskiego meczetu.
Przez ten meczet nie byłam pewna najpierw, czy na Friedhof am Columbiadamm, niegdyś zwanym Neuer Garnisonfriedhof, dojdę. Na mapie wyglądało to, jakoby wejście na cmentarz prowadziło przez ogrodzony teren należący do Şehitlik-Moschee, lecz okazało się, że choć to po części ten sam mur, to inne wejścia. Weszłam, nadziałam się na wstępie na Kriegerdenkmal 1870/71 dłuta Boesego, niczego sobie właściwie pomniczek, i poszłam w kierunku jednego z krańców terenu cmentarnego, gdzie według internetu znajdował się tzw. Hererostein. Lecz zanim tam dotrę, ominę kilka upamiętnień żołnierzy, co o których słyszałam, że Niemcy ich nic a nic nie gloryfikują. Cóż więc.
Na tle zasłony z jakiegoś bluszczu znajduję ponad stuletni już Hererostein. Kamień jak kamień, jak na standardy kamieni pamiątkowych to nawet dość nudny. Przed nim jego towarzyszka od 2009 r., tabliczka Namibia-Gedenkplatte. Słowem wyjaśnienia, kamień upamiętnia siedmiu niemieckich żołnierzy, którzy „śmiercią bohaterów” polegli w kampanii wojennej w ówczesnej Niemieckiej Afryce Południowo-Zachodniej, a dzisiejszej Namibii. Herero, od którego kamień, to nazwa jednego z zamieszkujących ją ludów. Najczęściej w literaturze anglojęzycznej pojawia się on w związku z tzw. Ludobójstwem Herero i Namaqua. To jego ofiary właśnie upamiętnia Gedenkplatte, choć nie do końca, gdyż ona upamiętnia właściwie to ofiary „niemieckiej władzy kolonialnej” i „w szczególności wojny kolonialnej 1904-1907” {10}. Może od tego są niższe reparacje? Zresztą.
Ciut makabryczne, takie „co komu miłe”. Oto pomnik pamięci poległych żołnierzy, a oto, tutaj tuż poniżej, pomnik ofiar tychże. Chcesz złożyć hołd pamięci ofiarom ciągu masakr, ostatnio uznawanych za pewnego rodzaju „przymiarki” do ludobójczej polityki Rzeszy? A czy chcesz okazać się prawdziwym intelektualistą, prawdziwym przodownikiem empatii, i złożyć hołd również i pamięć tych, co tych masakr dokonywali? To pięknie się składa.
ix.Spokoju nie daje mi ten mój nowo-odnaleziony quasi-patriotyzm.
Może to po prostu inna odsłona anarchizmu? Zazwyczaj bytuje w landzie hegemonii polskiej, to się przeciw Polsce obraca ostrze jej krytyki. Chwilowo jestem w Niemczech, to igła na busoli drgnęła. Może…

Para słuchawek i wydrukowane tłumaczenie piosenki punkowej „Nazis back in East Berlin”, wystawa „BERLIN GLOBAL” w Humboldt Forum.
x. Poemat „In malkhes fun tseylem” („W królestwie krzyża”) został napisany w 1923 r. Jego autorem jest Uri-Cewi Grinberg, urodzony w austro-węgierskim Białym Kamieniu w rodzinie chasydzkiej, poeta debiutujący w 1912 r., żołnierz cesarski dezerterujący w 1918 r., działacz syjonistyczny skrajnie prawicowy zasiadający w Knesecie w latach ‘49-‘51 r. z listy partii będącej sukcesorką niesławnej Irguny. Ale mniejsza z tym. Jest 1923 r., w styczniu stracono w Warszawie Eligiusza Niewiadomskiego, przez kraj nie tyle co przetacza się fala pogromów, co nie ma akurat żadnego aktualnego na nią moratorium. Dopiero co uciekwszy z rodzinnego sztetlu z rodziną przed jednym z takowych pogromów, Grinberg komponuje „In malkhes fun tseylem”. Wiele, wiele lat później, czytam ten gorzki tekst po raz pierwszy, w tłumaczeniu na angielski autorstwa Michaela Weingrada. Kilka stanz przepisuję do pisanego wtedy eseju, kilka innych zapamiętuję. Do całości co jakiś czas wracam, przyciągana brutalną plastycznością języka.
The heavens are deaf and are blue. The scream never rises to God.
Yet the earth feels the misery borne in our feet,
And in kindness she speaks to our feet, saying:
Burrow, make places to sleep, leave your bodies in me,
Why wait any longer?
(…)
How ghastly it is to grow up for nothing,
Like a rock in the street, except bodies are not rocks.
Bodies are made of flesh and blood and bone,
And feel the slice of a knife—
To słowem wyjaśnienia, dlaczego podczas mojej wizyty na cmentarzu żydowskim na Weißensee, największą zresztą tego rodzaju nekropolią w Europie, czułam się nieswojo, choć co do zasady na cmentarzach nigdy podobnych rzeczy nie odczuwam. Doświadczyłam czegoś podobnego na pierwszym reprezentatywnym cmentarzy niemieckim (bo wcześniejsze, leśne, park-friedhofy były jeszcze wystarczająco znajome). Rzecz szła o to, że było to zbyt zadbane, napis szedł bez przerwy od początku do końca, nigdy nie złamał tablicy w połowie, ornamentów nie pobrali żadni szabrownicy. A jakież to ornamenty! Potrzeba asymilacji zawiodła tych berlińskich Żydów w miejsca chowanym w podwarszawskich lasach (dajmy, przy takim Józefowie) się pewnie i nie śniące. Podziwiam je, i myślę o tej scenie z Maus, gdzie w obozie ktoś próbuje salwować się przywołaniem kajzerowskich orderów. Nie ocala go to. Zawsze bardziej wolałam tę kliszę, od tej prezentowanej przez pewnego gdańskiego pisarza, który w opowiadaniu opisuje zwycięską obronę Synagogi Wielkiej murem z żydowskich weteranów. Co dla takiego brunatnokoszulnika mógł znaczyć order nadany w imię odległego i zhańbionego zresztą kajzra?

Cmentarz Żydowski na Weißensee, widok na jedną z alejek. Po lewej roztrzaskana płyta nagrobna, natomiast po prawej ciąg nawet reprezentatywnych nagrobków.
Dopiero gdy w dalszej części cmentarza, za zakrętem, znajduję groby widocznie zaniedbane, czuję się pewniej. Tak więc znajduję płyty z poodrywanymi częściami inskrypcji, płyty strzaskane, płyty brudne, i czuję, jakby grunt przestał być już taki znów grząski, i źle mi z tym, ale nic nie umiem poradzić, poza wodzeniem ogólnych rozmyślań, z których pamiętam tyle tylko, że uważałam je za wielce ciekawe i zapomniałam jak tylko usiadłam później przed laptopem. Grunt był pewniejszy im bardziej marne groby, a gdy znalazłam aleję pełną ułamanych gałęzi, nie takich znów cienkich, to już w ogóle.
Wyrzuty sumienia z tego powodu dręczą mnie całą drogę na przystanek tramwajowy. W tramwaju już zaczyna nagle lać, przez nachylenie i otwarte okno, również na mnie i siedzącą naprzeciwko starszawą panią. Wstaję i przymykam okno, a ona zagaduje do mnie po niemiecku, jakąś błahostkę, że nieźle się rozpadało. Ja, klar, odpowiadam, już zastanawiając się, dlaczego do jasnej ja to jej odezwanie odebrałam w pierwszym odruchu jako wyraz triumfu.
Tylko triumfu czego dokładnie? Genów moich spolszczonych niemieckich przodków? Niemieckiego aroganckiego przeświadczenia, że niemiecki jest właściwe wręcz lingua franca? Nie mam pewności. Ich habe keine Sicherheit.
The soldiers who died for the spirit rise only
At night, when I get into bed.
They come and approach my white bed
Just as they are, and they say: look at us,
Everyone ends up like us, everyone.

Cmentarz Żydowski na Weißensee, wybrakowana płyta nagrobna.
NA MARGINESACH:
{1} — zob. np. https://next.gazeta.pl/next/7,168930,29584717,problemy-na-torach-podroz-pociagiem-z-polski-do-berlina-duzo.html (wszędzie dostęp 31.07.25)
{2} — chodzi tu o S. Malinowskiego Nazis and Nobles: The History of a Misalliance, wydaną w 2020 przez OUP w tłumaczeniu Jonathan’a Andrews’a
{3} — https://www.dwutygodnik.com/artykul/9101-mieszkanie-na-kosciach.html
{4} — zob. np. https://bydgoszczinformuje.pl/odkrywamy-bydgoskie-parki-park-witosa-miejsce-pamieci-w-centrum-miasta/
{5} — żartobliwe przekręcenie używanego czasami historycznego określenia Brombergu/Bydgoszczy jako Kleines Berlin, por. np. Kleines Berlin. Grundzüge der Stadtentwicklung von Bromberg. 1850-1914 M. Pszczolkowskiego
{6} — Berlinki czekają na transport… Rola szyperstwa w żegludze rzecznej na Pomorzu aut. J. Kołodziejczyk, w 161 numerze Dziennika Bydgoskiego, 16.07.1935 r., wersja zdigitalizowana dostępna pod https://kpbc.ukw.edu.pl/dlibra/publication/184786/edition/186890/content
{7} — jest to oczywiście figura literacka, a autorka pozostaje świadoma, że do takowych ekscesów w trakcie Września raczej nie dochodziło, a do szarż kawalerii na oddziały liniowej piechoty niemieckiej, nieliczne, i niektóre zakończone zresztą sukcesami, jak to opisuje Ślaski w swym magnum opus Polska Walcząca, tom I
{8} — odnoszę się tu pochodzenia części budulca z rozbieranego ówcześnie budynku Kancelarii Rzeszy, zob. H.-E. Mittig, Marmor der Reichskanzlei, dostępne pod https://zeitgeschichte-online.de/sites/default/files/media/mittig.pdf
{9} — fragmenty tekstu piosenki XXI Wiek, zespołu „Dezerter”, pierwszy raz bodajże na płycie z 1986 r. „Underground Out Of Poland”
{10} — por. https://www.justiceinfo.net/en/121871-stroll-germany-conflicted-postcolonial-memory.html
