Łucja, jedna z 800 tysięcy (1)

Łucja Fice

18 lat na saksach

2004 rok to rok nowej emigracji z przyczyn ekonomicznych. Problemy z nią związane przerosły i oczekiwania samych emigrantów, i możliwości ich rozwiązania przez polskie władze. Sama jako kobieta w wieku 52 lat, bez pracy i możliwości jej otrzymania, mimo usilnych zabiegów i dobrego wykształcenia, zmuszona zostałam do wyjazdów z kraju na wiele lat. Osiemnaście lat spędziłam po części w Walii, Anglii i Niemczech. W roku 2016 pracowałam jako opiekunka w Passau, w Niemczech, gdy nagle umarł mój mąż. Do jego śmierci nie zdawałam sobie sprawy z psychologicznych konsekwencji mojej decyzji. A przecież, jak wszyscy „późni” emigranci, stanęłam przed koniecznością budowania nowej tożsamości kulturowej. Mieliśmy ustabilizowane życie w Polsce, nie byliśmy już bardzo młodzi, opuściliśmy kraj w poszukiwaniu pracy, a często możliwości leczenia dla nas samych – w Polsce brakuje pieniędzy na leki, na leczenie ‘”twardych chorób”. Liczą się też potrzeby rodziny, auto, mieszkanie, kształcenie dzieci lub, i to już jest wystarczający powód wyjazdu – chęć zapewnienia rodzinie w Polsce godnego utrzymania.

Jestem kobietą, żoną, matką, babcią, na dobre i złe w przyzwyczajeniach i zachowaniach ukształtowaną przez Polskę. Nagle zmieniły się realia, znalazłam się w nowej rzeczywistości kulturowej, zmuszona do asymilacji z obcym środowiskiem. Emigracja czy saksy, nieważne, mają swoje blaski i cienie. Jak wszystko na tym świecie, bo nic nie jest białe i nic nie jest czarne. W Niemczech czuję się jak w szkole, w której uczą mnie na nowo prasować, układać, sprzątać, czyścić, gotować – ale po niemiecku. W wieku emerytalnym ma się już całkowicie sprecyzowany sposób postrzegania świata rzeczywistości, dlatego proces przystosowywania się nie jest bezbolesny, ta cała koherentność z rodziną, do której się trafia.
Byłam jedną z wielu Polek w tym zimnym świecie bezwzględnego dobrobytu. Zależało nam, by postrzegano nas jak osoby równe, które mają, tak samo jak gospodarze, jednakową wartość i są równe wobec prawa. Nie chcemy jednak udawać Walijek, Angielek czy Niemek. Nie chcemy kreować fałszywego obrazu Polki, nie chcemy wyrzekać się własnej tożsamości. Świadomość korzeni, to wartość największa i nic nie może jej stać na przeszkodzie. My, Polki, na szczęście, mamy poczucie własnych korzeni, własnej wartości, umiemy zachować równowagę pomiędzy własną tożsamością z całym polskim bagażem tradycji, a koniecznością dopasowania się do nowej kultury. Polak musi umieć wszystko. I to jest PRAWDA.
Ale są jeszcze „oni”.

W wielu domach czułam się cieniem, zaledwie mijanym przez rodzinę.

Praca, jak praca, ale zmuszanie nas na siłę do przyjmowania obcych tradycji, zwyczajów, obyczajów i ceremoniałów panujących w domach podopiecznych, pomimo wspólnych europejskich tradycji, często przerasta siły opiekunów. Bez zdolności kognitywnych, kompatybilnych nie byłybyśmy w stanie wykonywać tej pracy.

Ale była i inna strona tej pracy – empatyczna. Te wyjazdy nauczyły mnie szacunku do życia, bo były bramą do nowego świata, świata cierpienia i ludzkiej egzystencji.

Te doświadczenia prowadzą do rozchwiania osobowości, wywołują poczucie zagubienia, wyobcowania, bezdomności. I w Anglii, i w Niemczech można spotkać tę ksenofobię, myślenie antyhumanitarne. Widziałam sytuacje wyrzucanie opiekunek za drzwi. Nasze życie było niepewne, a nierzadko też biedne. Bywało, że mieszkałam w bezgranicznie nędznych warunkach. Pracowałam nawet po 300 godzin miesięcznie. Doświadczałam dyskryminacji, odczuwałam na własnej skórze fakt, że postrzega się nas Polaków jako nędzarzy.

Czy to śmieszne, taki brytyjski żart?

– Dlaczego z Wysp Brytyjskich zniknęły łabędzie?
– Polacy je zjedli.

Wykonujemy tę pracę, bo wśród miejscowych nie ma chętnych do tej pracy, jak zresztą do każdej innej ciężkiej pracy. ”Niech pracują emigranci, my wolimy korzystać z socjalu”, tak mówią.
Opiekunka-niewolnica, maszyna do pracy.

Dlaczego? Dlaczego tak musi być?
– Bo Polska to macocha, jak powiedziała mi matka czworga dzieci, tak jak ja wracająca z Niemiec do domu.
Opiekunki wyjeżdżają za pośrednictwem polskich agencji, ale agencje te tylko pośredniczą na rynku pracy i wysyłają Polki nie przygotowane, często nawet bez znajomości języka. Kobiety wyjeżdżają bez żadnego przeszkolenia, nie mając pojęcia o pracy z ciężko chorymi seniorami. Często się zdarza, że jesteśmy dyskryminowane i poniżane, przez nich i przez ich rodziny. Często zadaję sobie pytanie – czy to nowy „rasizm”?
Kim jesteśmy my Polki, opiekunki w Niemczech?

Nie wszyscy znają „nędze” życia opiekunek. Widzą tylko „blaski”: pieniądze. No cóż! Powiedziałabym raczej, to nie „blaski”, to błysk zaledwie. Ta radość z możliwości zarabiania pieniędzy, jedyny powód do zadowolenia. Wspomaganie finansowo rodziny. Ale i to świat zewnętrzny usiłuje nam obrzydzić. W Polsce spotyka nas zawiść, na obczyźnie – pogarda. Nieudacznicy, żebracy. Nasłuchałam się o „biednych Poloczkach” przyjeżdżających do Niemiec po kasę. Tak, musimy przyjeżdżać po kasę, ale nie – nie jesteśmy nieudacznikami.

Po 18 latach pracy mogę powiedzieć, że na szczęście w naszej doli nastąpiła jednak pewna poprawa. Trochę lepsza jest integracja pracowników z Polski, trochę lepiej niż kiedyś informuje się nas, w jakie warunki jedziemy, do jakiego domu, do jakiego kraju, w jakim społeczeństwie się znajdziemy. Gdy wyjeżdżałam 18 lat temu, nie miałam o tym zielonego pojęcia.

Mój apel do wszystkich instancji administracji państwowej, samorządowej w Polsce.
– Nie wysyłajcie kobiet, matek żon, babć, żeby na obczyźnie dorabiały do głodowych emerytur, nie skazujcie „starych drzew”, tych, których się już nie przesadza, na wyobcowanie. Nigdy my nie staniemy się nimi. Chcemy pracować u siebie. Jesteśmy mocne, ale obczyzna niszczy. Nie wyganiajmy kobiet z domów. Chrońmy kobiety, które już tyle lat przepracowały w Polsce. Trzeba tworzyć nowe miejsca pracy, tak, by młodzi mogli wracać. Sama mam dwie córki, które kształciły się na już na zachodnich uniwersytetach i nie myślą wracać.”Do czego?”- mówią. Ich praca wspomaga teraz tamtejszy budżet. I tak myślą cztery miliony młodych Polaków, którzy urządzają sobie życie w Europie i na świecie.

Myślę o integracji, o równym traktowaniu, o tym, że tak bym chciała, aby Unia Europejska stała się naprawdę naszym wspólnym Domem.

Obraz emigracji i saksów w Niemczech przedstawiłam w moich powieściach.

Łucja Fice, jedna z ośmiuset tysięcy opiekunek

Utopia Dziecka Komuny

Lech Milewski

To ja, w środku, w górnym rzędzie.
Warszawa, rok 1956. Za nami Pałac Kultury i Nauki, który jeszcze wtedy oficjalnie nosił imię Józefa Stalina.
Wycieczka szkolna do Warszawy, na czele nasz nauczyciel rosyjskiego.

Moja matka, moja rodzina, praktycznie całe nasze otoczenie, było przeciwne komunizmowi.
Jednak, chcąc tego czy nie, zostaliśmy wciągnięci w rytm życia PRL.
Inna sprawa, że komunizm, jakiego doświadczyliśmy był jak to zdjęcie – iglica ucięta, ostre krawędzie przytępione.

W rezultacie, 60 lat po tej wycieczce, pisząc swoje wspomnienia na blox.pl, zatytułowałem je Dziecko Komuny.

Dzisiaj pozwolę sobie zrekonstruować epilog tych wspomnień.

Komuna zniknęła, przyszedł więc również czas na Dziecko Komuny.
Jak tu zacząć kończyć?
Od podziękowań, najlepiej chronologicznie.

Pierwsze podziękowanie złożyłem w pracy, w dzień po osiągnięciu wieku emerytalnego.

Zaraz potem odszukałem w internecie Ruth L., tę, która pomogła mi znaleźć pierwszą pracę w Australii. Kilka miesięcy później miałem przyjemność podziękować jej osobiście.

Wehikuł czasu ——————————————————————————-
Już drugiego dnia po przylocie do Melbourne skontaktowałem się z agencjami zatrudnienia informatyków. Odbyłem kilka interview. Przebieg był zawsze taki sam.
Agent niedbale przerzucał moje dyplomy akademickie i świadectwa pracy (a były tam takie instytucje jak FSO, LOT, Kuwait University).
– A czy masz jakieś doświadczenie pracy w Australii?

Przecież wspomniałem na początku, że do Australii przyjechałem dopiero wczoraj.
– Ach tak, oczywiście, oczywiście…
Agent z obojętną miną przerzucał moje dokumenty.
Świetnie, Lech, świetnie. Na pewno coś dla ciebie znajdziemy. Zadzwonimy do ciebie za kilka dni.
Po tygodniu ogarnęła mnie rezygnacja, postanowiłem spróbować w Sydney.
To samo, już w połowie dnia zrezygnowałem, czekałem na przystanku na autobus na lotnisko. I tam, na sąsiednim budynku zauważyłem tabliczkę agencji zatrudnienia. Znalazłem numer telefonu w gazecie, zadzwoniłem.
Odebrała jakaś pani, zasadniczo mają przerwę na lunch, ale skoro jestem u ich drzwi, to proszę wejść.
Wspinałem się po starej klatce schodowej i w górze słyszałem stukanie maszyny do pisania przerywane przekleństwami – cholera, psia krew.
Wreszcie dotarłem do biura – dzień dobry – pozdrowiłem agentkę.
Oops, I am sorry, but the only Polish words I know are swearings I learned from my Jewish grandmother.
Opowiedziałem jej swoje doświadczenia z agencjami.
To oczywiste – wyjaśniła. Agent musi mieć asekurację na wypadek, jeśli pracodawca nie będzie z ciebie zadowolony. Świadectwa z USA, Anglii, te może coś znaczą. Ale Polska, Kuwejt… odpada.
Ruth, to co ja mam robić? Zaczynać jako pomocnik w kuchni?
Ty jesteś w porządku, ja dam ci bardzo dobre referencje.
Zadzwoniła do agenta w Melbourne i za dwa dni miałem pracę.

———————————————————————————————–
Australię często nazywają krajem drugiej szansy. Jestem przykładem słuszności tej nazwy

Nawet moje szkolne marzenie – żeby wziąć udział w Olimpiadzie w Melbourne – w jakiś sposób się spełniło. Brałem udział w biegu, którego meta była na stadionie olimpijskim – MCG. Spełniły się również jeszcze wcześniejsze, dziecinne sny o śnieżnych wędrówkach narciarskich. Odkryłem narciarstwo biegowe i uczestniczyłem w maratonach narciarskich w 17 krajach. Ostatnim był Bieg Piastów.

Poniżej wyścigi w Australii – w słońcu i podczas śnieżycy.

Los był tak skrupulatny, że spełnił moje zawodowe tęsknoty z Kuwejtu – opracować ciekawy system komputerowy na komputerze Univac. Był to system sterowania wymianą części w samolocie.
Nawet taki kaprys jak napisanie opowiadania po angielsku zaowocował wymierną nagrodą – polska wersja TUTAJ.
Dziękuję Ci, Australio, przyjęłaś mnie jak swoje naturalne dziecko, a nawet dużo lepiej.
Obawiam się jednak, że nie odpłaciłem pięknym za nadobne. Zadowoliłem się drobnymi efekciarskimi sukcesami, a zaniedbałem bardziej wymierne talenty. W którymś momencie moje zarobki osiągnęły całkiem przyzwoity poziom. Kolega w pracy spytał:
– Akcje czy nieruchomości?
– Ani jedno ani drugie.
– Bardzo niedobrze – spojrzał na mnie ze smutkiem – praca i zarobki z niej są tylko środkiem do celu.
– A co jest celem?
– Żeby to pieniądze na ciebie pracowały. 24 godziny na dobę. Ty sobie śpisz a twój kapitał rośnie.

Zasmuciłem się. Więc moja praca, która daje mi tyle radości, i która jest ceniona przez wiele osób, jest mniej ważna niż jakiś automat do pomnażania kapitału. To był niewątpliwie wpływ komuny. Przez długie lata starano się wpoić ludziom przyzwyczajenie aby pracować 8 godzin, a potem mieć czas na rekreację, kulturę, zabawę.
Któregoś dnia nasz syn Michał, po powrocie ze szkoły poprosił, żebym wyszedł z nim na spacer. Zdecydowanym krokiem zaprowadził mnie na sąsiednią ulicę i pokazał świeżo postawiony płot.
– Tatusiu, ten płot zbudował tatuś Simona.
– Całkiem ładny płot – odpowiedziałem czując już co się święci.
– Tatusiu, a czy ty tutaj coś wybudowałeś?
Uśmiechnąłem się z zażenowaniem. Wskazałem lecący nad naszymi głowami samolot.
– Widzisz ten samolot? On leci bezpiecznie, bo ja opracowałem system, który pilnuje, żeby żadna część się nie popsuła podczas lotu.
Po minie Michała widziałem, że to żaden argument.
Przypomniały mi się rozważania w okresie zakładania rodziny – komuna przetrwa jeszcze setki lat, a my, polska rodzina, przetrwamy komunę.
W takich warunkach odpowiedź na pytanie Michała byłaby prosta – mógłbym zaprowadzić go na cmentarz, na groby przodków, którzy żyli w czasach caratu, w czasach okupacji. Nasze życie było tylko kontynuacją.
Ale co odpowiedzieć, kiedy przetrwanie komuny okazało się fraszką? Ale co odpowiedzieć w Australii, gdzie nie odwiedza się grobów?
Jakąś odpowiedzią byłoby zbudowanie solidnej bazy finansowej dla rodziny i ukierunkowanie dzieci, aby to kontynuowały. Tak właśnie zrobiło wiele osób będących w podobnej sytuacji jak ja.
Osiągnęli sukces, a startowali z dużo gorszej pozycji niż ja.
Jestem jednak pewien, że żadne z nich nie nazwałoby siebie dzieckiem komuny.
Wydaje mi się, że życie w PRL, szczególnie w latach stalinowskich, spowodowało u mnie spore pomieszanie życia na jawie z marzeniami.
W moim przypadku zaowocowało to z jednej strony dużą dozą satysfakcji i zadowolenia z siebie, z drugiej strony nie dawałem chyba poczucia pewności i stabilizacji osobom ze mną związanym.

Na koniec wpisu potop. Nie, nie mam na myśli powiedzenia – po mnie potop. Moje utopie utopiły się już w połowie mojego życia. Od tego czasu płynę, jak bohater poniższej piosenki…

https://www.youtube.com/embed/zLJMUQVfzCI

Lao Che Hydropiekłowstąpienie

P.S. Cały blog Dziecko Komuny został zarchiwizowany w WordPress – TUTAJ.

In der Höhe

Helmut Mittermeier

Helmut Mittermeier ist ein Berliner Musiker, der 2020 in der Zeit der Pandemie und des harten Lockdowns für sich eine andere Beschäftigung fand. Darüber schrieb er in einem Neujahrsbrief an alle seine Freunde und Verwandte.

Liebe Verwandte, Freunde und Bekannte,
ein Jahresrückblick des Jahres 2020 besteht ja meist aus Plänen, die sich dann doch nicht verwirklichen ließen. Bei mir waren dies etliche nicht gespielte Konzerte, die Fortsetzung des Westafrika Theaterprojektes Chocolat in Deutschland mit Proben und Aufführungen und
vieles mehr. Stattdessen schrieb man im Atelier neue Stücke oder Konzepte für zukünftige Projekte.

Das eigentlich Herausragende war allerdings das Angebot, im Sommer einen Monat lang auf einer
Schweizer Hochalm zu arbeiten. Vermittelt hat es mein Cousin, der in Thüringen einen Demeter­Bauernhof betreibt. Weil die Konzerte in dieser Zeit alle abgesagt waren, stellte dies eine alternative Verdienstmöglichkeit dar. Und vor allem eine nicht alltägliche Erfahrung.

Auf der Alm waren wir zu fünft, die erfahrene Landwirtin Marie mit den zwei Kindern Frieda, 9 und Till, 12. Dazu mein zwölfjähriger Sohn Jakob und ich.

Die Hütte liegt in Graubünden einsam auf 2400 Metern. Vom Auto aus steigt man eine halbe Stunde auf zur unteren Hütte. Dort schliefen wir, um am folgenden Tag die Schafe allmählich auf die obere Weide zu treiben. Durch starken Regen erwanderten wir in anschließendem dreistündigen Aufstieg mit schwerem Gepäck die obere Hütte.

Interessiert? Super! Weiter HIER zu lesen.

schweizer-alm-2020

Z wolnej stopy 24

Zbigniew Milewicz

Dalszy ciąg opowieści o i z ulicy Mariackiej w Katowicach. Odcinek 1 TU.

W cenzurze

Urodziłem się niedaleko tej chacharskiej ulicy, w kamienicy przy Starowiejskiej, o czym już pisałem kiedyś, w swoim cyklu rodzinnym W górę rzeki. W kościele Mariackim zostałem ochrzczony, ale na tym na razie skończyły się moje katowickie dzieje, bo niebawem dostałem nowy, chorzowski adres, w domu dziadków. Do Katowic wróciłem oficjalnie dopiero w 1969 roku, w związku z moją pierwszą pracą po studiach; to był Wojewódzki Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, który mieścił się przy ulicy Mariackiej 1. Przepracowałem w nim mniej więcej rok i w tym momencie trzeba byłoby mi odpowiedzieć na pytanie, co robi młody człowiek, który jeszcze niedawno domagał się od komuny wolności słowa, w obozie wroga? Szczerze odpowiem, że nie wiem. Dobrze pamiętam natomiast, że po odsiedzeniu w Krakowie wyroku za Marzec 68 niełatwo mi było znaleźć pracodawcę, który chciałby mnie zatrudnić i dopiero Kazimierz Dworecki to zaryzykował. Naczelnika katowickiej cenzury znał prywatnie ktoś z kręgu znajomych mojej mamy, poręczył za mnie i tym sposobem wylądowałem w instytucji, mającej ostatnie zdanie w życiu ówczesnych mediów, wydawnictw i twórców kultury.

Zatrudniono mnie na stanowisku praktykanta i zgodnie ze zwyczajami panującymi pewnie w całym świecie, powierzono różne podrzędne roboty, takie jak odkurzanie i segregowanie akt, przesuwanie biurowych mebli, albo pilnowanie dalekopisu, który stale drukował jakieś wiadomości, a lubił się zacinać. Gdy szefostwo nabrało do mnie pewnego zaufania, dostałem dodatkowo funkcję tzw. biegłego przysięgłego, czyli kogoś, kto biegnie po wódkę i przysięga, że nikomu o tym nie powie. Byłem najmłodszy w tym kilkunastoosobowym zespole i trudno było nie pójść po flaszkę, jak ktoś jej potrzebował. A pili w urzędzie w czasie służby prawie wszyscy, jedni więcej, drudzy mniej, niektórzy codziennie, tylko Olek Ochenkowski nie mógł, bo prowadził służbowe auto.

Naczelnik Dworecki wódki nie lubił. Na emigracji we Francji, czy też w Belgii rozsmakował się w winach i niekiedy chodziłem po nie do delikatesów, gdzie zaprzyjaźniona z urzędem kierowniczka zawsze trzymała pod ladą odpowiedni zapasik. Przynosiłem mu dwie, trzy butelki i dziwiłem się w duchu, jak on może pić taką glicerynę, bo gustował w ciężkich, słodkich winach. Był to ludzki szef, zawsze pytał, czy nie mam ochoty na szklaneczkę i czasami dotrzymywałem mu towarzystwa. Przez chwilę, bo nie chciałem przeszkadzać mu w pracy, ani w rytuale samotnej degustacji trunku. Jak się przynosiło wódkę, to później biegły też musiał łyknąć, tylko mnie ciepła gorzała opornie przechodziła przez gardło, zwłaszcza bez zagrychy. Miła sekretarka Trudzia starała się więc zawsze coś wyczarować kulinarnie, a to śledzika, czy jajeczko, albo przynamniej kawałek ciasta i tym sposobem nauczyłem się pić, jak normalny człowiek. Tak to określał Dzidek Pietrzycki, który był najbardziej elokwentny w naszym zespole i poza urzędem miał niezliczone fuchy w postaci wykładów z marksizmu-leninizmu dla mas pracujących. Sączył czystą ze szklanki jak wodę, drobnymi łykami z miną olimpijskiego boga raczącego się nektarem, a Staszek Zaród potrafił łyknąć na raz setkę, ale w tym nawet nie próbowałem im dorównać. Tylko z pierwszą dawką alkoholu zawsze mieli kłopoty; grubawy Dzidek, który wił na swojej łysinie misternego ślimaka z resztek włosów, dławił się zawartością szklanki, jak gęś karmiona kluskami. Purpurowiał na twarzy i pocił się, płyn kilkakrotnie wracał, ale Dzidek zawsze w końcu go połknął. Staszek przechodził mniejsze męki, jako były partyzant wiedział, że z wrogiem nie należy się cackać.

Pierwszy pochodził z Ostrowca Świętokrzyskiego, drugi z Zagłębia Dąbrowskiego. Staszek Zaród, najniższy wzrostem, w urzędzie miał najwyższe notowania jeżeli chodzi o pracowitość w referacie prasy i był ogólnie lubiany za pogodny charakter, koleżeństwo i smakowite pieczonki, które urządzał dla nas na swojej działce w Gołonogu. Komunista z przekonania, jako młody chłopak walczył z Niemcami w szeregach Batalionów Chłopskich, albo Gwardii Ludowej. Był również zawołanym akordeonistą i chętnie nam przygrywał w czasie tych biesiad, najczęściej Samotną harmonię, Spoza gór i rzek, albo Na strażnicy.

O czym nie wolno było w PRL-u pisać i mówić traktowały zawiłe i obszerne zapisy cenzorskie. Do nich dopuszczono mnie dopiero po odbyciu szkolenia w głównym urzędzie, na ulicy Mysiej w Warszawie. Wtedy zagoniono mnie również do prawdziwej roboty, czyli do czytania szczotek drukarskich gazet i czasopism oraz książek, które czekały na wydanie. Działy prasy i publikacji miały najwięcej zadań i odpowiedzialności; największy luz był w widowiskach, którymi jednoosobowo zajmował się Dzidek i udało mi się go przekonać, że potrzebuje asystenta. W urzędzie spędzałem od tej pory mniej niż połowę roboczego dnia, resztę czasu zajmowały generalne próby sztuk w śląskich teatrach i wszelkich innych imprez kulturalnych, które cenzor musiał obejrzeć i zakwalifikować. Jako praktykant o niczym samodzielnie na ogół nie decydowałem, ale nie pamiętam poważniejszych ingerencji. U większości twórców działał mechanizm autocenzury, sami wiedzieli, na co mogą sobie w swojej twórczości pozwolić. Poza tym wcześniej czytaliśmy z Dzidkiem scenariusze przedstawień, ewentualne uwagi konsultowało się z autorami, lub reżyserami, którzy nanosili sugerowane zmiany w tekstach, albo korygowali interpretację i spektakle mogły się odbywać. Niemniej byliśmy dla nich klasycznym wrzodem na tyłku (proszę, jak działa autocenzura ) i to trzeba było przyjąć po męsku.

Najmilej wspominam przedpremierowe przeglądy filmów i próby variete, prowadzonego przez muzyczną gwiazdę – Marię Artykiewicz, z dopiero raczkującym na Śląsku stripteassem, gdzie raz osobiście rozpinałem czeskiej tancerce biustonosz. Kiedy zapytałem Dzidka, w co cenzor może ingerować w tańcu erotycznym, odparł, że w obrazę poczucia moralności widza. Biust tancerka mogła pokazać, ale majtki wolno jej było ściągnąć ewentualnie dopiero przy zgaszonych reflektorach na scenie. Opowiedział mi, że kiedyś stripteasserka miała na osobistej bieliźnie wydrukowaną flagę amerykańską i wtedy musiał zaingerować politycznie. Kazałem jej wszystko z siebie zdjąć, w Polsce nie ma miejsca dla wrogiej propagandy – uzasadnił. Nie wiedziałem, czy mówił prawdę, czy żartował, bo lubił.

Dziegciu do tego miodu dołożyłem sobie sam, na nocnym dyżurze w drukarni na Liebknechta, który dostałem w zastępstwie za chorego kolegę. Puściłem szpunta na sportowej stronie Trybuny Robotniczej o trzecioligowym meczu piłkarskim, którego powinienem był wywalić, bo jedna z drużyn reprezentowała barwy utajnionego w cenzorskich zapisach klubu wojskowego. Wrogi, zachodni szpieg mógł przeczytać tę informację i wydedukować, że w podanej miejscowości stacjonuje jednostka wojskowa, więc naraziłem system obronny Układu Warszawskiego na straty i musiałem ponieść za to konsekwencje. Naganę służbową na piśmie sporządził osobiście nowy naczelnik WUKPPiW, towarzysz Imielski, ponury aparatczyk z Sosnowca. Zastąpił mojego protektora, który naraził się czymś wojewódzkiej nomenklaturze i poszedł na boczny tor. Edward Gierek, z którym Dworecki znał się osobiście, nie użył swoich wpływów, żeby tę decyzję zmienić.

Na domiar złego prywatnie podłożyłem się nowej władzy, recytując w urzędzie fragmenty słonego Alfabetu Studenckiego. To było na moich urodzinach, które odprawiałem po pracy w pokoju konferencyjnym. Mój dobry kolega, Wicio Bieńkowski, z którym później spotkałem się znowu w Dzienniku Zachodnim, lubił po kieliszku recytować różne perełki z polskiej, klasycznej poezji. M.in. Maraton Kornela Ujejskiego, za którym przepadałem; robił to świetnie, a kiedy skończył i dostał od nas zasłużone brawa, dałem czadu na zupełnie inną nutę:

Armia nasza jest zwycięska
Alfons jest to k…. męska

Jakby tego było za mało, przy literze C, zaimprowizowałem:

Cygan w kartach lubi bujać
Cenzor to jest kawał h…

Naczelnika Imielskiego nie było przy tym, ze względu na wrzody żołądka unikał zakrapianych przyjęć i zabraniał picia na służbie, ale ktoś mu doniósł, że miały miejsce szkodliwe wypowiedzi. Nowy szef nosił imię Alfons i wziął tę moją recytację osobiście do siebie. Do tego przy literze C pokalałem własne gniazdo i nie pozostało mi nic innego, jak poszukać sobie nowego. Ciągnęło mnie do świata artystycznego, a wtedy akurat wakowało miejsce kierownika Organizacji Widowni w Teatrze Śląskim, ale to już temat na kiedy indziej. Jeszcze nie jestem gotów z Mariacką.

Z wolnej stopy 6

Zbigniew Milewicz

Myszy wolą bułki…

Zanim młodemu dziennikarzowi pozwolono napisać jakiś większy tekst, musiał poćwiczyć w kronice miejskiej. Biegałem więc po mieście w poszukiwaniu dziurawych ulic, a tych akurat w Katowicach nie brakowało, zepsutych latarni, zapchanych studzienek kanalizacyjnych, kolizji komunikacyjnych, pijanych już z rana budowlańców i dziesiątków innych tematów, które mogły zainteresować czytelników. Później to trzeba było odręcznie sklecić, przedyktować jednej z redakcyjnych maszynistek i na czas oddać do wstępnej oceny szefowej działu, pięknej, ale wymagającej Zofii Pietrzyckiej. Później materiał lądował w sekretariacie redakcji, przechodził adiustację i razem z tekstami kolegów i koleżanek po piórze docierał do drukarni na Liebknechta. Na kółkach naszego redakcyjnego Fiata 125 p, albo Wołgi, ale ta druga najczęściej była tylko do dyspozycji naczelnego.

Informacje do kroniki miejskiej, w naszym slangu – szpunty, musiały być zwięzłe, tematycznie zróżnicowane, napisane dobrą polszczyzną i oczywiście sprawdzone. Na luksus fantazjowania mógł sobie pozwolić felietonista, ale przyłapanemu na cygaństwie szpunciarzowi groziły konsekwencje w postaci służbowej nagany, obciętej wierszówki, a nawet zwolnienia z pracy. Poza tym kronika miejska była najuważniej czytanym działem gazety, więc przykładaliśmy się do roboty. Tylko, skąd tu było brać u licha ciągle nowe wiadomości, kiedy często w zasięgu wzroku, słuchu i węchu nic szczególnego się działo… Była to zmora, która nękała wszystkich początkujących dziennikarzy, także i mnie. Każdy z nas miał swoich informatorów w różnych miejskich służbach, którzy niejednokrotnie ratowali nam skórę, ale jak i oni nie mieli nic nowego do powiedzenia, to ostatnią deską ratunku był ślepy przypadek. Jemu też zawdzięczałem różne ciekawe materiały, chociażby takie:

Kiedyś obowiązywała taka maniera, że dziennikarz-narrator pisząc o sobie używał liczby mnogiej, co mnie dzisiaj trochę śmieszy i irytuje, ale to było i na szczęście  minęło.

Kilka innych faktów, które przypomniały mi się w trakcie lektury moich starych szpuntów z DZ:

Zdarzyło się, że dosłownie chwilę po moim wyjściu z Domu Prasy w Rynku, na sąsiedniej ulicy, pirat drogowy wjechał w grupę ludzi na przejściu dla pieszych, wśród których był inwalida o kulach, kobieta z dzieckiem i opisujący to zdarzenie. Jakimś cudem nikt z nas nie ucierpiał, kierowca nie zatrzymał się, przejechał obok posterunku milicyjnego w Rynku i zniknął za zakrętem. Udało mi się odnotować numery rejestracyjne pojazdu, nazajutrz w DZ ukazała się stosowna notatka na temat zdarzenia, jednak  jego sprawca nie został pociągnięty do odpowiedzialności. Kiedy uparcie próbowałem dociec w drogówce, kim był, bez ogródek dano mi do zrozumienia, że na takich tablicach jeżdżą tajniacy i powinienem dać sobie spokój ze sprawą. Tym bardziej, że nie było ofiar.

W 1971 roku swoje dwudzieste szóste urodziny odprawiłem w katowickiej restauracji „Fregata“, w której babcia klozetowa dorabiała handlem wówczas niedostępnymi w sklepach mięsnych… frankfurterkami. Raz łapiąc za ścierkę i wiadro, raz za kiełbaski, zachwalała swój towar nie gorzej od przekupki na bazarze, kazała mi go wąchać i ocenić świeżość, a ja to później opisałem, w szpuncie p.t. Babcia klozetowa i frankfurterki.

Ucząc się dziennikarskiego fachu, starałem się zaopatrywać swoje teksty w dobre tytuły. Jak tytuł jest słaby, to nikt nie przeczyta nawet najlepszego materiału – powtarzali starzy wyjadacze, powołując się na przedwojenną prasę, gdzie  wymyślaniem tytułów trudnili się ekstra fachowcy. Kiedy więc napisałem w nadtytule: Rozpędziła kolejkę, a później: Delikatesowa mysz, wiedziałem, że handel będzie miał do mnie pretensje, ale klienci zastanowią się, zanim przekroczą próg tego sklepu. Chodziło o Delikatesy w centrum Katowic i zdechłą mysz, znalezioną przez ekspedientkę w worku z bułkami oraz o panikę wśród personelu i klientów, która z tego powodu wybuchła, co zrelacjonowałem, jako naoczny świadek zdarzenia. Wtedy kupowałem chleb i pomyślałem sobie: dobrze, że myszy wolą bułki. Ten optymizm mi się skończył, kiedy do redakcji przyszła czytelniczka z połową bochenka, w której zapieczone były bliżej niezidentyfikowane, brzydko pachnące, obce ciała. Wtedy postanowiłem w ogóle zrezygnować z jedzenia pieczywa.

Kronika miejska urodziwej Zofii Pietrzyckiej była dla mnie dobrą szkołą. Pisząc o dziurach w drodze, wypadkach i społecznej znieczulicy nie odkrywałem Ameryki, ale uczyłem się patrzeć trzeźwo na otaczający świat, krytycznie go oceniać i w miarę możliwości definiować. Bardzo mi w tym pomogli w redakcji DZ tacy wspaniali ludzie, jak Bolesław Surówka, Stanisław Kalbarczyk, Kazimierz Skotnicki, Wicio Bieńkowski… Nie byłoby mnie w zespole redakcyjnym bez akceptacji naczelnego, Bronisława Schmidta-Kowalskiego, ale to już zupełnie inna historia.

Od 15 lat jestem opiekunką (reblog)

Edyta Brzozowska (onet) rozmawia z Łucją Fice

  • Od 15 lat jestem opiekunką starszych i chorych ludzi. Jednak najgorsze jest to, że takich kobiet jak ja, Polek – są tysiące. Emerytek, które zatrudniają się u innych emerytów. Tych bogatych, z Zachodu – mówi Łucja Fice, 68-letnia emerytka
  • Wśród dorabiających do emerytury tak, jak ona, pani Łucji najbardziej zapadła w pamięć 83-letnia Polka, dużo starsza od swojej podopiecznej. I inna, chora na raka, z workiem stomijnym, którą NFZ-u uznał za zdrową i nie przyznał jej renty
  • Wszystkie boją się utraty zatrudnienia w niemieckich domach. Więc robią dużo więcej, niż zakłada kontrakt: odkurzają, gotują, myją okna i plewią ogrody. I strasznie tęsknią za własną rodziną. Tak jak wiele innych Polek również Łucja była wykorzystywana do pracy, której umowa nie przewidywała.

– Życie tak mi się ułożyło, że musiałam szukać pracy poza granicami własnego kraju, gdzie od kilkunastu lat opiekuję się starszymi ludźmi – zaczyna swoją opowieść Łucja Fice z Gorzowa. – Choć ciężko Polsce pracowałam, to kiedy osiągnęłam wiek emerytalny, dowiedziałam się, że przysługuje mi tylko 800 złotych. Przeżyłam szok, kiedy dowiedziałam się, że świadczenie jest tak niskie, bo nie zachowały się dokumenty sprzed czasów transformacji. Poczułam upokorzenie.

Pani Fice z zawodu jest chemiczką. Pracowała głównie w państwowych zakładach, a ostatni etat straciła, kiedy w jej zakładzie pracy przeprowadzono redukcję zatrudnienia. Nowego zajęcia szukała przez dwa lata, bezskutecznie. Podjęła decyzję o rozpoczęciu własnej działalności gospodarczej.

– W centrum Gorzowa otworzyłam sklep z odzieżą używaną – wspomina. – Interes szedł świetnie, ale tylko do momentu, kiedy na obrzeżach miast powstało ogromne centrum handlowe. Zbankrutowałam.

Opowiada, że to był dla niej trudny czas: razem z mężem musiała spłacać kredyty i chciała pomagać córkom: tej studiującej za granicą i młodszej, tuż przed maturą, która także marzyła o studiach. Z jednej pensji było to mało realne.

– Ukończyłam specjalne kursy i zgłosiłam się do agencji pracy za granicą. I tak w 2004 roku zostałam opiekunką seniorów. Najpierw w Wielkiej Brytanii, a przez ostatnie dziewięć lat w Niemczech – opowiada.

Pani Łucja, od kiedy została opiekunką w zagranicznych domach opieki oraz u rodzin, przekonała się, że inne Polki w jej wieku znalazły się w podobnym położeniu.

– Takich kobiet jak ja są tysiące. Emerytek, którym nie starcza na godne życie we własnym kraju. Emerytów z Zachodu stać na to, aby zapewnić sobie tanią opiekę z Polski. I mogą sobie pozwolić na coś więcej, niż chleb ze smalcem czy cienką zupę na co dzień.

W piwnicy z robakami

Właśnie w Wielkiej Brytanii pani Łucja po raz pierwszy zetknęła się ze starością i cierpieniem. Dosłownie, namacalnie i na własne oczy przekonała się, jak wyglądają ostatnie dni wiekowych ludzi: chorych na Alzheimera, z demencją, otępiałych i bez kontaktu z rzeczywistością. Niezdolnych do samodzielnego życia, na wózkach, leżących.

– Dom opieki w miasteczku nad Kanałem Bristolskim był duży, elegancki i świetnie wyposażony – opowiada. – Wyspy Brytyjskie słyną z troski o swoich seniorów. Nawet niewielkie miasto z kilkoma tysiącami mieszkańców ma takie domy. Często niemalże luksusowe. Lecz my, zatrudnione w nich Polki, mieszkałyśmy w innych warunkach: w wilgotnych piwnicach, gdzie robaki chodziły po ścianach i w ciasnych klitkach. Poznałam tam wiele rodaczek w starszym wieku, które dorabiały do głodowej emerytury. Jako jedna z nielicznych byłam w tej dobrej sytuacji, bo znałam angielski. Ale od kiedy zaczęłam pracować w Niemczech, języka niemieckiego musiałam się dopiero nauczyć.

83-letnia Polka dorabia w Niemczech

Z poznanych za granicą opiekunek pani Łucji najbardziej zapadła w pamięć 83-letnia Polka, dużo starsza od swojej podopiecznej. Ale też inna, chora na raka, z workiem stomijnym, którą NFZ uznał za zdrową i nie przyznał renty.

– Ta kobieta pytała: „Za co mam żyć, za co się leczyć? Za co prywatnie iść do lekarza? W Polsce nikt mnie do pracy nie przyjmie” – wspomina pani Łucja. – Pamiętam też tłumaczkę przysięgłą, której mąż uzależniony od hazardu przegrał w kasynie wszystkie oszczędności i sprzedał samochód. Zostawił rodzinę z niespłaconym kredytem za mieszkanie. Poznałam opiekunkę chorą na padaczkę i inną, 75-letnią, ze spuchniętymi nogami, która dźwigała swojego podopiecznego, myła, karmiła, woziła na spacery.

Wszystkie te kobiety łączy jedno: boją się utraty zatrudnienia w niemieckich domach. Więc robią dużo więcej, niż zakłada kontrakt: odkurzają, gotują, myją okna i plewią ogródki. I strasznie tęsknią za własną rodziną.

Nigdy nie było perfekcyjnie

Łucja Fice niektóre z pań opisała w swojej trylogii opowiadającej o opiekunkach pracujących na Zachodzie. Książki Przeznaczenie, Wyspa starców i Za kryształowym lustrem pokazują ciężką pracę przy schorowanych seniorach. Łucja pisze także o własnych doświadczeniach.

– Dla mnie najbardziej traumatyczna była opieka nad chorą na raka Ritą, Niemką po zabiegu mastektomii. Musiałam się na nowo nauczyć prasować, układać, sprzątać, czyścić, gotować, bo dla gospodyni nigdy nic nie było perfekcyjnie. Niemieckiego jeszcze wtedy dobrze nie znałam, z czego moja chlebodawczyni czerpała wielką satysfakcję. Byłam dla niej obiektem drwin. Z czasem nauczyłam się jej języka i rozumiałam co do mnie gderała: „Za siedzenie nie płacimy”, „Przyjechałaś tu do sanatorium, a może na urlop?” Złośliwie skąpiła mi jedzenia i karmiła suchymi bułkami, choć wyżywienie miałam zapisane w kontrakcie.

Jednak pani Łucja nie protestowała, bo bała się, że straci pracę. Tak jak wiele innych Polek, była wykorzystywana do pracy, której umowa nie przewidywała.

– Wyprowadzałam psy, sprzątałam, zdezelowanym rowerem jeździłam na zakupy, chodziłam na pocztę oddaloną o kilka kilometrów – wylicza. – Miarka się przebrała, kiedy podczas burzy i wielkiej ulewy Rita kazała mi wykonywać ciężkie prace ogrodowe, bo „z cukru nie jestem”.

Wszystko we mnie krzyczało: „Czy muszę to wszystko znosić tylko dlatego, że jestem kimś bez pracy w kraju?” Już nie chciałam dłużej słuchać tłumaczeń męża Rity, że ona jest umierająca, że cierpi. A bywa obcesowa, bo wie, że odchodzi. Spakowałam walizkę i wyjechałam bez słowa.

W mundurze oficera SS

Łucja wspomina też inną podopieczną, Niemkę, 92-letnią Elizę z Berlina.

– Często mówiła, że musi iść do fryzjera, bo lada dzień wróci jej mąż Martin, choć mężczyzna od dawna nie żył. Miała demencję. W gorsze dni rozbierała się do naga i powtarzała mi: „Zabiję cię, zabiję”.

Któregoś razu starsza pani zaprowadziła Łucję do szafy i kazała wyjąć mężowskie ubranie.

– Zobaczyłam mundur żołnierza SS i zamarłam. Nigdy nie zapomnę znaku trupiej czaszki na czapce i swastyki na przepasce – wspomina.

Kiedyś staruszka wymknęła się z domu. Pani Łucja wpadła w panikę, ale na szczęście odnalazła ją na pobliskim przystanku autobusowym.

– Była bosa, ale ubrała się w wojskowy mundur męża – opisuje. – Zbyt długie nogawki podwinęła, przepasała się grubym pasem, a rękawy obcięła nożyczkami. Dopiero od córki Elizy dowiedziałam się potem, że jej męża rozstrzelano w czasie wojny za pomaganie Polakom i Żydom.

Następnego dnia po ucieczce z domu Eliza dostała udaru i zmarła.

Królowa Lodu

Na rękach pani Łucji zmarła też inna podopieczna, Rose, rocznik 1918.

– Była bardzo bogata – opisuje kobietę. – Bizneswoman, do której należało kilkanaście marketów w okolicy Köln, a jej rodzina dorobiła się ogromnego majątku. Ale była tak skąpa, że żądała, abym robiła wielkie zakupy na cały tydzień za 2-3 euro, które mi wręczała. Sama ubierała się w zniszczone rzeczy sprzed kilkudziesięciu lat.

Pani Łucja wiedziała, że kilkanaście polskich opiekunek, które pracowały u Rose, były w jej pojęciu złodziejkami: żadna nie wytrzymała tam dłużej niż tydzień. Niemka miała przydomek „Królowa Lodu”.

Pani Łucja mówi o sobie, że jest z natury pogodna. Więc często podśpiewywała pod nosem.

– Wtedy Rose na mnie krzyczała: „Zamknij się! Po obiedzie czyszczenie lamp i abażurów!” A kiedy protestowałam, bo w ciągu dnia przysługiwała mi dwugodzinna przerwa, babcia łapała za laskę i próbowała mnie bić. Krzyczała: „Ja ci dam przerwę, leniuchu! Przyjechałaś tu do pracy, a nie na wakacje” – opowiada.

Ale Polce żal było kobiety, której dziecko zginęło przed laty w tragicznym wypadku.

– Dlatego nie rozstawała się z lalką, która zastępowała jej córkę – tłumaczy. – I do ostatnich chwil tuliła ją do siebie w przekonaniu, że trzyma własną, żywą córeczkę.

Nadal chce wyjeżdżać

Pani Łucja mówi, że nie wszystkie chwile na zagranicznych kontraktach były przykre.

– W niektórych niemieckich rodzinach czułam się naprawdę doceniona, wręcz rozpieszczana. I nie tylko ja, bo moje koleżanki, które opiekują się potrzebującymi ludźmi poza granicami naszego kraju, często nazywane są „perłami”. Ludzie, którzy korzystali z naszej pomocy, powtarzali, że bez nas nie poradziliby sobie. I tak naprawdę bardzo się cieszę, że Polki mają taką możliwość, aby wyjechać i dorobić do skromnych emerytur.

Niestety, kiedy pani Łucja opiekowała się jednym z ostatnich podopiecznych, musiała się zmierzyć z rodzinną tragedią.

– Trzy lata temu któregoś dnia, w Niemczech, odebrałam od córki telefon. Powiedziała: „Mamuś, nasz tato nie żyje”.

Był to dla niej cios. I choć od tej pory pobiera mężowską emeryturę – większą, niż ta, której wyliczył jej ZUS – nadal chce wyjeżdżać jako opiekunka.

– Ale teraz jestem w tej komfortowej sytuacji, że mogę negocjować stawkę – podkreśla pani Łucja – I nie pracuję z mniej niż dwa tysiące euro.

Apel do polityków

Fice zaznacza, że niektóre koleżanki z Gorzowa zazdrościły jej „zarabiania kasiory”.

– Radziłam im wtedy, żeby same zostały opiekunkami i przekonały się, jak to jest. Tęsknić za swoim domem, spaniem we własnym łóżku. Nie wszystkie to wytrzymują. Niektóre piją, ale dyskretnie, wieczorami, żeby nikt nie widział. Ile zarobią? To zależy od agencji. Przeciętnie 1200 euro na miesiąc. Za dzień i noc ciężkiej, fizycznej pracy, która wypala także psychikę – podkreśla. I dodaje: – Moje powieści to krzyk dojrzałych kobiet: Polek, matek, żon i babć, które marzą o pracy we własnym kraju. I bardzo bym chciała, żeby moje książki o emigracji zarobkowej emerytek przeczytali politycy. Proszę: nie wysyłajcie nas do pracy poza granice kraju, daleko od domu. Nie o takiej starości marzyłyśmy.

*

Książka Za kryształowym lustrem wzbudziła w Niemczech duże zainteresowanie. Autorka wzięła udział w filmie dokumentalnym realizowanym przez telewizyjną stację RTL o polskich opiekunkach pracujących w Niemczech. Obecnie powieść została przetłumaczona na język niemiecki. W maju 2019 roku ukazała się nowa powieść autorki pt. Druga strona grzechu, która także dotyczy emigracji zarobkowej kobiet, ale jest też próbą podsumowania osobistej filozofii autorki.

Erinnerungen einer Betreuerin

Das Thema ist plötzlich “in” geworden, obwohl es schon seit Jahren gang und gäbe ist, dass die Polinnen, die vorher als beste Putzfrauen galten (je besser ausgebildet, desto intelligenter putzten sie auch), sind in Deutschland heutzutage vor allem als Betreuerinnen (opiekunki) von alten und kranken arbeiten. Seit ein paar Jahren berichtet unsere Autorin, Łucja Fice, darüber, wie es ist, in Deutschland als “opiekunka” zu arbeiten.

Łucja Fice

Seit meinem ersten Auslandsjob sind zwei Jahre vergangen. Ich spürte alle diese Tage, Wochen, Monate, diese in fremden Häusern langsam verstreichende Zeit in den Knochen. Meine Wirbelsäule neigte sich wie ein angebranntes Streichholz. Zuweilen hatte ich den Eindruck, dass mir durch das schwere Schleppen ein Buckel wächst und ich genauso einschrumpfe, wie meine Pfleglinge. Die Sehnsucht nach Hause ließ nicht nach.
Als ich im Bus die verschiedensten Geschichten über die Probleme der Pflegerinnen anhörte, die ganz Deutschland auf der Suche nach Arbeit durchquerten, war ich heilfroh, dass ich fähig bin, mich an jede Familie anzupassen und dass mir Krankenpflege Freude bereitet.

In der Nähe von Augsburg

Begrüßt wurde ich von einer sympathischen Koordinatorin, die zusammen mit der Frau, die ich pflegen sollte, zum Bahnhof kam. Evelyn, so hieß die Frau, reichte mir einen Strauß bunter Feldblumen. Das war unsagbar rührend, das gab es noch nie, dass mich jemand so zum Arbeitsbeginn willkommen hieß. Nach der offiziellen Vorstellungszeremonie hat Evelyn die Koordinatorin und mich zum Mittagessen in ein Restaurant eingeladen. Ich begriff nicht, warum eine Siebzigjährige, die in guten Restaurants verkehrt und sich ohne Krücke oder Rolli bewegen kann, eine Betreuerin benötigt. Aber ich dankte dem Himmel
dafür und betrachtete es als einen Glückssegen. Ich fühlte mich, als ob dicht hinter mir Engel mit Rundschildern und Säbeln an der Seite stünden. So gegen fünfzehn Uhr kamen wir dann in Evelyns Haus an. Wir fuhren zuerst einige Haltestellen mit der Straßenbahn und nahmen dann den Bus in eine Vorstadtsiedlung. Unterwegs wurde ich über Ausgehmöglichkeiten und Sehenswertes in Augsburg informiert.
“Das ist das Mozart-Museum” – sagte Evelyn – “und hier, sieh’ mal das Denkmal des Stadtgründers Kaiser Octavius Augustus. Du kannst jeden Tag in die Stadt fahren.”
Die Stadt hat mich bezaubert. Ich dachte: “Ich möchte länger hier bleiben.” Die Aprilsonne, die vielen Menschen auf den Straßen, lächelnde und lebensfrohe Deutsche. Das alles machte mich neugierig, ich wollte mehr sehen und länger an diesem Ort bleiben.

Deutsches Pflegeheim

Mit der Vier waren es vom Augustus-Denkmal nur drei Haltestellen. Ich sollte am renaissance-barocken Dom vorbeigehen, dann an der Gefängnismauer links und dann rechts abbiegen, das Pflegeheim sollte sich am Ende der Straße befinden. Wie soll ich es finden, wie komme ich hin? Meine Angst wuchs. Ich hatte Recht, die Häuser waren mit geraden Zahlen nummeriert und das Pflegeheim hatte die Nummer neunzehn. Auf der gegenüberliegenden Straßenseite zog sich eine Parkanlage. Um das richtige Gebäude zu finden, musste ich eine Frau ansprechen, die gerade vorbeilief.
“Ich will auch dahin. Das Haus hat zwei Nummern. Die Achtzehn ist vorne, die Neunzehn steht daneben, das täuscht.”
Da ist es. Ein großes, rotes Backsteinhaus. Die Tür hatte eine Photozelle und ging geräuschlos auf. Ich betrat die Eingangshalle, die in einen großen Salon überging, der beinahe das gesamte Erdgeschoss einnahm. Auf dem hellen Parkett lag ein bunter Teppich. Alles andere, die Wände, die Sessel und die Sofas waren schneeweiß. Ich fühlte mich, als besuchte ich einen Palast. Hinter den riesigen Fenstern sah ich eine Terrasse und einen Rasen. Dann vernahm ich ein piepsendes Mäusestimmchen:
“Sei uns willkommen Königin, sei willkommen”.
“Mama!” – erklang eine andere Stimme hinter meinem Rücken. – “Das ist keine Königin”.
Die Demenz der alten Dame tat, dass ich mich wieder in der reellen Welt einfand. Ich nahm den Fahrstuhl und fuhr in den vierten Stock. Im Betreuerzimmer, das grausig grellgelb angestrichen war, fragte ich eine Frau im blauen Kittel nach Evelyn und ihrem Mann. Sie trank Kaffee. Den Becher hielt sie in beiden Händen, als würde sie sie wärmen wollen. Ich hätte in diesem Moment eine Handvoll abstumpfender Medikamente gebraucht, um mir die Angst zu nehmen. Ich hörte: “Einen Moment.” Die Frau drehte sich um und trat an eine andere, junge, brünette Frau, deren Ohr am Handy klebte. Ihren Hinterkopf schmückte ein charakteristisch geflochtener Dutt. Sie hatte einen strahlend weißen Kittel mit einem dunkelblauen Kragen und genau solchen Manschetten an. An ihrer Brust steckte ein Namensschild. Sie stach von den anderen ab. Sie war schlank wie eine Gerte und wirkte sehr vornehm. Die Frau, sie war knapp dreißig, unterbrach das Gespräch sofort. Unsere Blicke kreuzten sich. Einen Moment kurz war ich konsterniert, ich wusste nicht, worum es geht.
Die Frau ging in den Flur, reichte mir ihre Hand und stellte sich auf Polnisch
vor:
“Ich heiße Alicja. Ich bringe Sie zu Evelyn.”
Sie hatte regelmäßige Gesichtszüge, war sehr hübsch und der Kittel kleidete sie.
Sie sah schick aus. Unterwegs erfuhr ich, dass sie seit neun Jahren in Augsburg wohnt.
“Ich bin gleich nach dem Abi hierhergezogen, als ich erfuhr, dass junge Polinnen in Pflegeheimen eingestellt werden. Ich wollte ein Jahr arbeiten und dann hier studieren. Augsburg ist für Studenten DER Ort in Deutschland. Ein Paradies. Wirklich! Und so blieb ich bis heute hier und habe keine Lust, nach Polen zurückzukehren. Es ist ein exklusives Pflegeheim und der Verdienst ist ebenso exklusiv.”
Ihre Stimme klang wohl. Sie war sozusagen eine Ergänzung ihres guten Aussehens.

“Sie konnten also Deutsch, als sie herkamen” – stellte ich fest.
“Ja. Ich habe schon als Kind Deutsch und Englisch gelernt. Meine Klassenkameradinnen sind nach England und ich habe mich für Deutschland entschieden. Und ich habe es nie bereut. Als ich hier zu arbeiten begann, war mein Deutsch gut, aber nicht perfekt. Ich bekam aber den Job. Für ein halbes Jahr haben sie für mich die Warmmiete übernommen.
“Mein Gott! Die Polen sind überall in Europa. Auf der Straße habe ich auch die polnische Sprache vernommen. Es ist nett, aber auch beängstigend, wir sind ja nicht im Urlaub hier” – entgegnete ich.
“Und Sie arbeiten hier seit neun Jahren?”
Die Frau lächelte.
“Nein! Ich habe meinen Traum verwirklicht, nur ein wenig anders.” Ich sah in ihr
junges, hübsches Gesicht. Es strahlte Wärme und Güte aus, aber ich machte mir
keine genaueren Gedanken darüber, ich konzentrierte mich mehr auf ihre Antwort.
“Ich wollte Betriebswirtschaft studieren, habe aber meine Pläne schon nach einem Jahr Arbeit mit den Seniorinnen geändert. Ich habe Medizin, Fachrichtung Geriatrie studiert und bin hierher zurück. Ich bin Ärztin. Seit einem Jahr” – fügte sie hinzu.
Erst jetzt verstand ich, warum sie einen andersfarbigen Kittel trug und sah auf
ihr Namensschild: „Alicja Augustyn – Ärztin für Geriatrie”. Ich lächelte. Ich
begriff, woher die Sympathie für diese Stadt stammen könnte, ich fragte jedoch
nicht nach dem Zusammenhang.
Wir hielten vor der Tür zum Zimmer 402, wo auf einem goldfarbenen Schild der
Vor- und Nachname eingraviert war und die mit einem Foto versehen war.
Doz. Dr. habil. Rudolf Hankel.
“Das ist Evelyns Ehemann” – sagte Alicja und schaute mich an. Erst da bemerkte ich das zarte Makeup, das ihre natürliche Schönheit unterstrich.
“Ja. Ich weiß.”
Bevor sie die Tür öffnete, legte sie den Finger auf die Lippen. Ich sollte mich
still verhalten.
“Evelyn kommt sehr oft her. Seit zwei Jahren schon” – flüsterte sie.
“Schauen Sie sich das an. Evelyn schläft auf dem Sofa. Sie ist Diabetikerin, sie nimmt es aber mit den Medikamenten nicht besonders genau. Wenn sie besuchsweise hier ist, sorgen wir auch für sie. Ihr wurde der Vorschlag gemacht, dass sie zusammen mit ihrem Mann hierher ziehen kann, sie würden dann ein größeres Apartment bekommen, aber sie wollte es nicht. Abends fährt sie immer nach Hause” – Alicja sagte das alles flüsternd.
Und dann ließ sie mich allein.

Ich passierte den Flur mit einem großen Spiegelschrank und betrat das Zimmer. Die Sonnenstrahlen spendeten dem Raum Helligkeit. An einer der Wände stand ein Krankenbett und daneben eine Kommode mit Schubfächern. Auf der anderen Seite – ein bequemes Sofa aus braunem, echtem Leder, auf dem unter einer Decke Evelyn schlummerte. Am Fenster stand ein recht großer Tisch mit vier Stühlen. Auf einem der Stühle saß ein noch gar nicht so alter Mann mit warmem Blick und dem Lächeln eines
zweijährigen Kindes. Er legte Knöpfe aus einer Schachtel in die andere. Früher las er Theologie an der Augsburger Uni. Die Demenz verwandelte diesen riesigen Mann in einen hilfslosen Jungen. Sie schnappte ihn sich, als er in die wohlverdiente Altersrente ging und endlich entspannen hätte können.
Ich hatte das Gefühl, als ob die WAHRHEIT auf der Seite der parallelen Welt läge und als ob die Realität, die ich sah, überhaupt nicht existieren würde, als wäre es nur ein Produkt der wuchernden Phantasie.
“Mein Gott! Wie wehrlos dieser Mensch doch ist. Du hast ihm ja den Verstand genommen. Tust du mir dasselbe an? Du hast mich doch nicht mit Willen, Gewissen und Moral beschenkt, um sie mir wieder wegzunehmen. Wie dringt man zur WAHRHEIT vor? Ich bin in mich gegangen, um die Antwort auf die quälende Frage zu bekommen: Warum ist diese WAHRHEIT immer unbekannt?
Ich überlegte, warum ich immer noch die Lust hatte, nach ihr zu suchen. Ich erinnerte mich an die Worte meines Mannes: „Weib, du zerkloppst dir irgendwann den Kopf bei dieser ewigen Wahrheitssuche”. Ich erinnere mich auch, was ich ihm darauf entgegnete: “Aber ich habe eine Tür in dieser Mauer gefunden und versuche, sie jetzt aufzumachen und habe keine Absicht, die Freude durch Schlüsselsuche entbehren zu müssen. Ich riskiere doch nichts, wenn ich es probiere.”
“Warum stehen wir Krankheiten und Tod alle so hilflos gegenüber?” – dachte ich, als ich mich in dem Spiegel über dem Tisch ansah. Dieser Spiegel machte, dass ich wie seelenlos dastand und mein Spiegelbild anglotzte: Ich sehe ziemlich menschlich aus. Ich bin ein Homo sapiens, obwohl ich mich nicht viel vom Homo erectus unterscheide. Ich bin wie ein fellloser Fleischfresser, wie ein sprechender Affe, der Gedichte schreibt. Wie viel Mensch und wie viel Tier steckt in mir? Jedenfalls ist meine Gattung merkwürdig. Wer bin ich in Wirklichkeit? Was ist mit dem freien Willen? Mit der Moral? Ein lautes, langgezogenes Aufschnarchen Evelyns riss mich aus diesen Gedanken und ich landete wieder in der Realität.
Ich hatte so meine Bedenken, als ich mir den spielenden Doktor habil. ansah. Vielleicht sollte man ihm einige Astroglia einflechten und das Erinnerungsvermögen blüht wieder auf, wie nach der Berührung von ET und die Neuronen wachsen nach? Die Astroglia, die Gliazellen im zentralen Nervensystem, in welchen unsere Gedanken, unser Erinnerungsvermögen und unsere Vorstellungskraft stecken, sind doch die Grundlage für das Überleben unserer Gattung. Warum bin ich keine Wissenschaftlerin? Diesem Genre würde ich gern mein Leben widmen – philosophierte ich. Ich wandte mich von dem
Spiegel ab und sah auf den Mann. Gut, dass du nicht mehr verstehst, dass das Leben eine sehr gefährliche Beschäftigung ist und die Todesrate bei 100 Prozent liegt – sagte ich, halb zu ihm, halb zu mir, selbstverständlich auf Polnisch.

Ich habe es nicht einmal bemerkt, dass am Fenster ein Patientenlifter, am Sofa eine weitere hohe Kommode mit einem Flachfernseher und Rähmchen mit Bildern standen. An der Wand mit dem Bett hing eine Reproduktion der “Sonnenblumen” van Goghs. Das Bad war ganze fünfzehn Quadratmeter groß und mit allen möglichen Geräten ausgestattet, die alten, kranken, gebrechlichen Menschen das Leben erleichterten. Die Sauberkeit war bestechend. Hier herrschte bereits das 22. Jahrhundert. Ich dachte an das polnische staatliche Pflegeheim, wo ich kurz gejobbt hatte. Dort gab es keine Patientenlifter. Unsere
Pflegeheime unterscheiden sich leider von den deutschen. Aber was soll’s. Ich kann es nicht ändern und ich verfüge auch über keine göttliche Macht, um dem Ehemann Evelyns seinen Verstand zurückzugeben. Also soll wenigstens sein Herz unter den Rippen pochen, soll er doch frische Luft atmen und möge ihm das Essen schmecken – ich bemühte mich um reine Gedanken.
Ich weckte Evelyn. Wir fuhren nach Hause. Vier Haltestellen mit der Straßenbahn, einige mit dem Bus und ein Stück zu Fuß. Wir begegneten ihren Bekannten, die uns mit Grüß
Gott grüßten. Nicht etwa mit guten Abend, sondern genauso, wie die Katholiken in Polen einander grüßen. Im Süden Deutschlands ist es so üblich. Finde ich nett. Sogar Kinder grüßten uns inzwischen so. Obwohl es noch gar nicht schwer war, legte sich Evelyn nach dem Abendessen und nachdem sie eine Handvoll Medikamente und eine Dosis Insulin nahm, ins Bett.
Ich hatte frei. Ich strickte bis in die späte Nacht. Ich begann, den Pflegerinnen aus dem Bus zu glauben, dass es doch angenehme und leichte Verträge gibt. Ich erinnerte mich an einen Traum, in dem mich mein verstorbener Bruder besuchte und sagte: „Setz dich hin und entspanne”. War es etwa an der Zeit? Sollte sich auch dieser Traum bewahrheiten? Ich habe es noch nicht ganz geglaubt, da ich mir alles im Leben schwer erkämpfen musste. Dieses Gesetz bewährte sich immer. Das ist Gabis Satz, übrigens nachgewiesen.

Anfänge

In Deutschland fühle ich mich wie in der Schule, wo man mir das Bügeln, Einräumen, Saubermachen, Putzen und Kochen aufs Neue beibringt, aber diesmal auf Deutsch. Die Häuser, in welchen ich arbeite, dienen mir als Vergrößerungsgläser, mit welchen ich die letzten Lebenstage meiner Schützlinge beobachte. Ich entdecke immer diesen Fremden in mir. In vielen Häusern fühlte ich mich wie ein Schatten, den die Familie einfach passierte, ohne ihn wahrzunehmen, jedoch habe ich überall die Spuren meiner Arbeit zurückgelassen. Momentan klettere ich immer noch nach oben und versuche, den Weg nicht zu verfehlen. Ich sehe mich um. Sehe Spuren vor mir und hinter mir. Nach fünf Jahren Arbeitstourismus in Deutschland fühle ich mich wie ein abgebranntes Stück Kohle. Meine Wärme schenkte ich den Alten, den Leidenden. Die Notwendigkeit, Geld für ein würdiges Leben zu verdienen, hat meinen Charakter geschliffen. Ich weiß! Meine Taten haben keine Bedeutung.
Diese Reisen, um jemanden zu pflegen, waren auch Reisen ins UNBEKANNTE, denn ich bin immer nach etwas Neuem aus. Meine Wanderungen durch die deutschen Länder, vom Norden nach Süden, sind wie das Suchen eines Brunnens am Ende der Welt. Ich möchte diese Welt bewundern. Reisen bilden nicht nur. Reisen machen auch müde.

Als ich in Gedanken die fernen Erinnerungen aus der Kindheit ins Gedächtnis rief, sah ich, wie im Spiegel, ein fünfjähriges Mädchen mit einem Näschen voller Sommersprossen und mit Zöpfen mit großen Schleifen. An diesem merkwürdigen Tag hatte es ein dunkelrotes Samtkleidchen mit einem weißen, bestickten Kragen an. Das Mädchen kniet in der Küche auf einem mit Erbsen gefüllten Säckchen. Ihre erhobenen Hände lehnen an der Wand. In der auf ihrer Kopfhöhe befindlichen Spüle hört man das Wasser tropfen. Sie rezitiert ein
Gedicht:
”Ich bin eine kleine Christin. Ich soll gut, sanftmütig, ehrlich, einfach und heiter sein. In jedem Wort aufrecht in jeder Tat geduldig, denn der liebe Gott schaut mir zu und erfährt, was ich denke und was ich tue.”– Was ist Zeit. Wie lange dauert das Jetzt? Wie lang ist ein Augenblick?
Ich höre die Fragen des Mädchens und erinnere mich an das Wunder der Harmonie in ihrem Kopf, wo sich die Realität mit der Wendeseite des Bewusstseins vermischt. Ich sehe erneut die Wand, wie auf Märchendias, Bilder erscheinen – ein Waldfriedhof. Alle Bäume flüstern, als sprächen sie mit den Vögeln. Sie erzählen Geschichten über die Kraft, die alle Wesen auf der Erde, auch die Menschen haben. Der Wald hütet irgendwelche Geheimnis und die fliegenden, sich wie im Tanz erhebende Vögel verraten einander die Geheimnisse der Welt, von welchen die Menschen nicht einmal geträumt haben. Ich sehe erneut die Gesichter der lachenden Bäume und meine Nase spürt außerirdische Gerüche. Ich tauche ein in diese Träume, die mir einst wie Wirklichkeit vorkamen.
“Nein! Nein! Auf der Wand sind doch ein Wald und fliegende Vögel. Mach’ das Licht aus! Welcher Wald? Welche Vögel?”
“Marta, hier! Die Wand singt. Verzauberte Vögel. Die Bäume sprachen miteinander. Sie hatten Augen und Nasen und eines sagte zu mir: “Du bist ein Geheimnis.”

War das ausschließlich kindliche Phantasie? Oder ein kindlicher Blick auf die Kehrseite des Lebens? Ich hatte bereits als kleines Kind das nebulöse Gefühl, dass die Welt nicht wirklich so ist, wie wir sie wahrnehmen. Vielleicht habe ich damals unbewusst vermutet, dass alles um uns herum, diese ganze Materie, nur ein Spiel der blauen Schatten ist? Bereits als Kind verstand ich, dass sich das Licht mit der Finsternis verflicht, die sein fester Faktor ist. Als ich erwachsen wurde, überzeugte ich mich, dass sich das Licht mit der Finsternis verflicht, die ihr festes Pendant ist. Und als ich erwachsen wurde, überzeugte ich mich, welchen brutalen Preis man dafür bezahlen muss. Die Worte “Du bist ein Geheimnis”, die der Baum sagte, quälten mich und brannten meine Eingeweide das ganze erwachsene Leben lang.

Heute erkläre ich es mir so: Vielleicht ist das Leben ein geheimnisvolles Spiel, ein verborgener, tieferer Sinn? Und durch das Denken, das wie eine Welle fungiert, bereiten wir unsere Körper auf chemischer Ebene durch die Erfahrungen unseres Lebens für eine andere Bewusstseinsform vor, welche wir in diesem Leben nicht einmal erahnen. Ich verstehe es jetzt so, dass ich nicht aus der Materie allein bestehe. Ich bin als Mensch ein multidimensionales Wesen und deswegen ist das, was in meinem Kopf geschieht, für mich so wichtig.

Vielleicht kann ich selbst ein Zauberer sein und meine Welt kreieren, in meinem Kopf sind ja die Möglichkeiten zur Realitätsschöpfung vorhanden. Hinweise bekam ich von jenem kleinen Mädchen, das ich einst gewesen bin und dessen Verstand frei von Anschauungen und Ideen war.

Der erste Job in Deutschland

Als ich mich von meinem Mann verabschiedete, war ich nicht wirklich traurig. In den letzten Wochen, die voller üblicher banaler und zuweilen grotesker Missverständnisse waren, sammelte sich in mir viel Zorn an und ich wartete sehnsüchtig auf den Abreisetag um mich von ihm zu befreien. Ich wusste, dass ich eine krebskranke Frau, nach einer Mastektomie betreuen werde. Und die Angst wegen der dürftigen Sprachkenntnisse stärkte die Unruhe, sie ließ mich nicht vernünftig denken. Die Familie, zu der ich fuhr, war damit einverstanden, dass ich mit der Patientin englisch spreche. Und ich konnte doch gut Englisch, die Angst war also völlig unbegründet. Einerseits hatte ich eine Riesenangst, andererseits freute ich mich, dass ich Geld verdienen und Deutsch lernen kann.

Während der ganzen Reise habe ich verschiedene Märchen ins Gedächtnis geholt, sowohl die, die ich ‘mal gelesen als auch jene, die ich selbst erdichtet habe. Als “Märchen” bezeichnete ich auch wahre Begebenheiten, die immer mit “Es war einmal…” anfingen. Wie damals als mein Mann wahnsinnig in mich verliebt war, und alles tat, um für meine Gunst zu werben. Eben während dieser Reise wurde es mir klar, dass es ein völlig normaler Kampf eines Männchens um ein Weibchen war. Wie eine Werbung emittierte er seine Informationen, dass er über gute Gene verfüge… und ich habe es als wahre Münze genommen. Die Erinnerungen flammten in mir auf wie schnell einander folgende Blitzlichter eines Fotoapparates. Ja, das stimmt! Reisen begünstigt die Reflexionsbereitschaft. Zeit zum Nachdenken hatte ich genug, um Platz für andere Märchen zu finden. Die Mitreisenden waren nicht besonders sympathisch. Obzwar ich das Wort “Meute” nicht sonderlich mag, habe ich meine Reisekumpanen so klassifizieren müssen. In mentaler Hinsicht war ich doch ein wenig anders als sie. Ich kann mich nicht mit Leuten unterhalten, deren Wortschatz keine tausend Wörter überschreitet, von denen auch noch die Hälfte nicht durch die Zensur käme. Und mit solchen Leuten musste ich mehr als zehn Stunden im Auto verbringen.

Was tu ich denn überhaupt? Kaum, dass ich mich nach meinem mehrjährigen Aufenthalt in Großbritannien zuhause eingelebt habe, schon nehme ich das nächste Risiko auf mich. Diesmal geht es nach Deutschland. Ich werde alte Menschen in ihren Wohnungen betreuen. Ist das Altruismus oder die Notwendigkeit, Geld zu verdienen, um finanziell etwas auf die Reihe zu bekommen? Es tat mir leid, dass mein Mann nicht gefragt hat: “Wie kommst du ohne Deutschkenntnisse zurecht. Bei deinem Gestammel schicken sie dich doch im Handumdrehen wieder nach Hause.” Ja! Das stimmt. Dieses Gestammel machte mich einem Hund ähnlich, mit dem man sich ja auch verständige, ja sowohl anfreunden kann.

Die Erinnerungen, die fast die ganze Reise über meinem Gedächtnis entsprangen, machten sie irgendwie angenehmer. Ich vermochte es, in einen parallelen Raum und in eine völlig andere Zeit zu entrücken. Dann kehrte ich wieder in die Gegenwart zurück und konnte selbst nicht begreifen, wie es kam, dass ich mich, von niemandem dazu gezwungen, entschied, mein Land zu verlassen, ohne genau zu wissen, wohin mich das Schicksal verschlägt. Ich konnte ja stolz auf mich sein – ich habe die Schulden abbezahlt, die ich des bequemeren Lebens willen gemacht habe und dank mir wohnte mein Mann nicht mehr in der Dachbodenwohnung. Wenn ich traurig bin, dass ich mich erneut von ihm verabschieden musste, kehre ich schnellstens zu meinen Märchen zurück.

Und wo bleibt das Frühstück?

An meinem Ziel kam ich um acht Uhr morgens an. Der Fahrer wartete nur, dass ich schnell aussteige und die Tür zumache und sauste sofort los. Ich zündete mir eine Zigarette an und sah mich um, neugierig, wohin mich der flatterigste Beruf, und zwar der einer Pflegerin, diesmal hinbrachte. Ich schaute mir die in ihrer Morgenruhe traurig wirkende Gegend, das Haus, vor dem ich stand und die Reihe der kleinen Häuser auf der anderen Straßenseite lange an, irgendwie hatte ich Angst, anzuklopfen. Meine Intuition gebot mir Vorsicht. Und sie hatte Recht, vom Garten aus kam mir ein Mann im Arbeitsanzug und schmutzigen Schuhen entgegen. Seine unrasierten, schmuddeligen Wangen und die dunkle Brille auf seiner Nase beunruhigten mich. Ich überlegte, ob er sie wohl aufgesetzt hat, damit ich das nicht erblicken kann, was man einem Fremden nicht einzublicken gewährt. Sein Äußeres stimmte mich misstrauisch, ich fasste aber meinen ganzen Mut zusammen und stellte mich kurz vor. Ich fragte, ob die Adresse richtig sei, lobte die ruhige Gegend und das große Haus. Der Mann bejahte meine Frage und mein Lob schien ihm zu gefallen, da er sogar lächelte. Ich fragte ihn sogar, ob wir Englisch sprechen könnten. Er nahm meinen Koffer und ich trabte hinterher, sah mir seine schweren Schuhe an und wunderte mich, dass er trotzdem lange, leichte Schritte machte. Als ich mir seine ganze Gestalt ansah, erinnerte er mich an einen Galeerensträfling. Und das ganze Haus und die Umgebung – an einen Gulag.

Er führte mich in den ersten Stock und gab mir kurz Auskunft, was ich zu tun habe und wie die Arbeitsbedingungen sind. Ich fühle mich danach keinen Deut besser. Die Perspektive, an diesem Ort bleiben zu müssen, erschreckte mich. Er stellte meinen Koffer ins Zimmer, wo ich während meines Aufenthalts wohnen sollte. Es war ein heller, trockener Raum mit einem Fernseher. Dann brachte er mich zu seiner kranken Frau. Im Wohnzimmer saß auf einem Ledersofa eine Frau im Morgenmantel. Sie war ein paar Jahre älter als ich. Mit der einen Hand streichelte sie einen kleinen Welpen, der auf ihrem Schoß saß, in der anderen hielt sie einen Schoppen Wein. Zu ihren Füßen, auf dem Teppich lagen vier holländische Bassethunde. Sie saß so, in Gedanken versunken, mit halbgeschlossenen Augen. Wir haben uns eine ganze Weile angeschwiegen. Als ich an sie herantrat, machte sie die Augen auf und lächelte. Sie musterte mich von Kopf bis Fuß und zeigte mit dem Finger auf einen Stuhl. Ich setzte mich etwas schräg hin und wartete ungeduldig und gespannt, was jetzt käme. Ich wusste nicht, wie ich mich verhalten soll, ich wollte mich doch zunächst vorstellen. Ihr Mann stand unbeweglich an der Tür, wie ein Lakai.

“Es ist eine Freude für mich, bei Ihnen arbeiten zu können” – irgendetwas musste ich ja sagen, wo die Frau so gar keine Anstalten machte, ein Gespräch zu beginnen. Nach einer Weile, als weiterhin nichts zu hören war, als ihr Atem, stellte ich mich vor und informierte sie, dass ich gut Englisch sprechen kann. Sie hat mich eines Blickes gewürdigt, sie war weiterhin mit dem Streicheln des Hundes beschäftigt. Ich fühlte mich wie ein Schatten. – “Ich muss an ihre Gedanken herankommen” – dachte ich.
Die Frau schien eine Xanthippe zu sein. Ich habe nicht ein einziges Anzeichen einer Krankheit bemerkt. Die Gefühle, die mich in diesem Moment überwältigten, ließen mich ihren Namen vergessen, der ja im Vertrag gestanden hat. So blieb sie für mich vorübergehend namenlos. Ich bat um einen Tee. Als ich mich vom ersten Schock erholte, merkte ich, dass der Morgenmantel der Frau recht verschlissen war. Die Bilder, die meine Phantasie produzierte, veränderten sich, als stammten die vorherigen aus einer anderen Zeit und Dimension. Mir schien, als wäre ich vorher in einem dreidimensionalen Raum eingetaucht und erst jetzt in die Realität zurückkäme. Oder waren es vielleicht keine Wahrnehmungsfehler sondern eine andere Betrachtungsweise, ein anderer Blick auf diese Frau?
Ich kramte alle deutschen Wörter aus dem Gedächtnis, die ich noch in der Schule gelernt habe. Ich konnte mich auch an einige Sprüche und Ausdrücke meiner Mutter entsinnen. – Ja! Ich habe Erfahrung. Ja, ich müsste zurechtkommen.
– Gartenarbeit gehört nicht zu den Pflichten einer Pflegerin.

– Wir stammen aus Holand, wir wohnen seit fünfzehn Jahren hier – die Frau taute endlich auf. Das Gespräch stockte. Ich war müde, hungrig und von der langen Autoreise erschöpft. Ich wusste nicht, wie ich mich zu verhalten habe.

“Bin ich eine Detektivin, die die Geheimnisse fremder Gedanken erforschen muss? Was soll ich jetzt machen?” – nur solche Fragen entsprangen meinem gedämpften Geist. Die vier Hunde wechselten ihren Lagerplatz. Alle vier, bis auf den Welpen, lagen nun zu meinen Füßen und beschnupperten mich. Nach so einer langen Reise duftete sicherlich nicht nach Frische, also war ich verlegen und fühlte mich unwohl, auch vor den Hunden. Auf meiner weißen, ärmellosen Bluse prunkte meine Lieblingshalskette mit einem Bernstein. Ich streckte die Brust raus und nahm einen olympischen Gesichtsausdruck an, als wäre dieser Bernstein mindestens eine Olympiamedaille. Ich fühlte den Unterschied, der zwischen mir und dieser Frau lag, die in ihrem alten Morgenmantel, mit zerzaustem Haar mit ihrem Körper das halbe Sofa vereinnahmte. Ich mochte nicht einmal ihre Stimme.

– Heute ist Sonntag, die Arbeit beginnt ab morgen.

Sie bedachte mich mit einem erhaben Blick und gedämpften Lachen, in dem ich ihren Unwillen mir gegenüber und meinem Aufenthalt hier spürte. Ihr dunkelhäutiges Gesicht blieb unbetrübt ruhig, wären da nicht die leicht bebenden Lippen.

– Du kannst auf dein Zimmer gehen und dich nach der Reise erholen – sagte schließlich der Hausherr.

Und wo bleibt das Frühstück? – dachte ich, als ich das Wohnzimmer verließ.
Ich fragte aber nicht.


Andere Beiträge von Łucja Fice zum Thema “Betreuerin” auf diesem Blog (manche sind auf Polnisch, andere im Deutsch). Unsere Zusammenarbeit dauert schon über 6 Jahre…

https://ewamaria2013texts.wordpress.com/2018/01/14/na-saksy-4/

https://ewamaria2013texts.wordpress.com/2018/01/07/na-saksy-3-die-reichen/

https://ewamaria2013texts.wordpress.com/2017/11/26/na-saksy-2/

https://ewamaria2013texts.wordpress.com/2017/11/19/na-saksy-oder-als-senioren-betreurin-in-deutschland-zu-arbeiten/

https://ewamaria2013texts.wordpress.com/2017/10/19/400-tysiecy/

https://ewamaria2013texts.wordpress.com/2014/03/27/nowe-miejsce/

https://ewamaria2013texts.wordpress.com/2013/12/12/samotnosc-jest-wszedzie/

https://ewamaria2013texts.wordpress.com/2013/05/04/lucy-in-the-sky-with-her-books/

https://ewamaria2013texts.wordpress.com/2013/03/23/na-saksach/

Szopa w salonie 21

Łukasz Szopa

Równa płaca

Zbliża się ósmy marca, więc napiszę coś o kobietach. A że zbliża się też tak zwany „Equal Pay Day“ (Dzień Równej Płacy), który w Polsce w 2018 przypada ledwie dzień później – czyli dziewiątego marca – będzie dziś o tym ważnym, aczkolwiek kontrowersyjnym dniu.

Kontrowersje dotyczą głównie definicji – bazujących na założeniach i statystyce. Mówiąc po prostu, licząc różnicę średniej płacy dla kobiety i mężczyzny, wychodzi na to – w każdym kraju różnie, ale wszędzie gorzej dla statystycznej kobiety – że kobiety zarabiają mniej, czyli jakby licząc w skali całego roku – do 9 marca pracują jakby za darmo.

Oczywiście, tak tego nie można liczyć, mówią jedni. Argumentując, całkiem niegłupio, że nie można porównywać gruszek z jabłkami, i że różnice w dochodach wynikają z różnych zawodów statystycznie i przeciętnie wykonywanych przez kobiety i przez mężczyzn, no i z faktu, że kobiety częściej pracują na pół czy trzy czwarte etatu. Dlatego istnieje też – przynajmniej w Niemczech – tak zwana „definicja sprostowana“, biorąca ww. powody pod uwagę. I wtedy wychodzi nam, że różnica w płacach to nie 21%, a tylko 6%. Też źle, choć mniej źle.

Oczywiście, Polki (a i Polacy!) mogą się cieszyć, że w Niemczech gorzej niż w Polsce, gdyż dla Niemek (a i innych kobiet obojętnie jakiej narodowości w Niemczech) do 18 marca, czyli 9 dni dłużej harują za nic. (Dane Polski i Niemiec z 2017). Ale co komu taka schadenfreude da – oprócz wyzyskujących różnice między krajami międzynarodowych korporacji? Z drugiej strony, zarówno w Polsce, jak i w Niemczech, z biegiem ostatnich 10 lat Equal Pay Day zbliża się do 8 marca, czyli różnice się zmiejszają. Ile jednak przyjdzie nam poczekać do północy z 31 grudnia na 1 stycznia?

Poza tym, uważam, że jednak powinno się brać pod uwagę tą wyższą różnicę, a nie „sprostowaną“. Dlaczego? Gdyż po pierwsze – jednak oznacza to, że ponad 50% pracujących ma mniej kasy, by z niej żyć, niż męska mniejszość. Po drugie – skądś się to przecież bierze. Czy to z gorszych szans w edukacji, w „selekcji“ w karierze zawodowej, w końcu w powodach, że jednak nadal „hamulcem“ w płacach jest dziecko. Nie tylko sam okres ciąży, czy miesięcy po. W końcu nadal w obu krajach jednak to matka więcej czasu po porodzie spędza w domu niż ojciec. A gdy dziecko uda się wreszcie oderwać od piersi i ulokować w przedszkolu, to i tak głównie kobiety pracują krócej – co widać codziennie przed przedszkolami, gdzie nawet w „lewicowo-liberalnym“ Berlinie 75% odbierających rodziców w godzinach między 16:00 a 17:00 to istoty płci żeńskiej… A o tym oczywiście wie każdy pracodawca – który wcale nie ze złośliwości czy mizogynii, a czysto materialistycznie, woli nie tylko promować raczej facetów w swojej firmie (nawet, gdy tym szefem-pracodawcą jest kobieta), ale i „na dzień dobry“, czyli od umowy o pracę, oferuje mężczyznom na takim samym stanowisku więcej niż kobiecie.

Są co prawda wyjątki – ale dotyczą głównie zawodów najgorzej opłacanych, jak listonosze/ listonoszki, pielęgniarki/pielęgniarze czy właśnie wychowawcy w przedszkolach.

Do tego dochodzi ciekawy fakt, że państwo pozwala na umowy o pracę, w których zawarte są punkty wyraźnie zabraniające pracownikom (obu płci!)… ujawniania własnych zarobków! Czyli jak chcę się dowiedzieć od kolegi/koleżanki, ile on/ona zarabia na tym samym stanowisku co ja, to… VERBOTEN! A i związki zawodowe jakoś wcale nie domagają się wyższych płac dla kobiet. Czyli wyrównania zarobków. Owszem, regularnie domagają się wyższych płac dla wszystkich, co w efekcie – jeśli podwyżka przejdzie – oznacza dalsze utrwalenie różnicy w płacach.

W sumie to nie tylko nielogiczne, ale i kryminalne. Zarówno zakazy upubliczniania zarobków, jak i w ogóle różne opłacanie pracownika/pracownicy za tą samą pracę. Proste. I niesprawiedliwe.

Gdyby do tego zrobić inne statystyki – na przykład wliczyć emerytury czy stan posiadania majątkowego (oszczędności, nieruchomości, itp.) na przeciętnego statystycznego Polaka/ Niemca w porównaniu ze statystyczną Polką/ Niemką – pewnie taki „Equal Capital Day“ wypadłby jeszcze gorzej dla kobiet. Tak, powie ktoś „ale kobiety dłużej żyją – i potem dostają to i tak w spadku“. Prawda, ale czy – jako mężczyźni – chcemy mieć sytuację, gdy potrzeba naszej wcześniejszej śmierci, by wyrównać tą materialną niesprawiedliwość?

Ale, żeby nie wypaść całkiem na feministę, dodam dręczący mnie trochę przykład wyrównania płac. Chodzi o profesjonalnego tenisa, czyli domenę, gdzie każdy „pracownik“ (czyli tenisistka czy tenisista) są „wolnym zawodem“ i niby to ich sprawa, ile zarabiają. No, ale w tenisie profesjonalnym jest tak, że każdy zarabia za każdy następny mecz w turnieju, i to tyle samo – w zależoności od rundy, którą udało się osiągnąć. Do niedawna nie było jednak „tyle samo“, gdyż istniała różnica między panami a paniami. Od kilku lat największe turnieje, taki Wimbledon na przykład, pod naciskiem kobiet (tenisistek, byłych i tych aktywnych), zmienił swoją „politykę płac“ – i kobiety dostają za każdą rundę, aż do nagrody za zwycięstwo tyle samo. Jedyną różnicą pozostał inaczej wyglądający puchar dla zwycięzcy/zwyciężyni.

No i tak sobie myślałem, że to jednak nie fair. Że kobiety zarabiają za zwycięstwo tyle samo co faceci. Bo w końcu – właśnie w turniejach wielkoszlemowych, jak Wimbledon, kobiety grają na dwa wygrane sety, a mężczyźni na „best of five“. Czyli kobieta gra mniej i krócej (średnio do zwycięstwa potrzebuje około 14-16 gemów), a mężczyzna musi się męczyć dłużej (średnio 23-26 gemów). Owszem, znam „fanów tenisa“ (mężczyzn!), którzy jednak wolą oglądać kobiety – i to nie tylko z uwagi na samą grę (zagrania, taktykę, technikę, emocje), ale dlatego że lubią wysportowane kobiety o długich nogach w któtkich spódniczkach, które co jakiś czas wydają jęki (wysiłku, nie rozkoszy, no ale…). No ale czy to – czysto kapitalistycznie patrząc – rzeczywiście tłumaczy fakt, że najwidoczniej opłaca się organizatorom turniejów tenisowych i ich sponsorom płacić kobietom więcej – licząc „na godzinę“?

Myślę, że jednak tak. Co prawda dane oglądalności, nie mówiąc o przeliczeniu na zyski z reklam, pozostają tajne, ale władcy pieniędzy w tenisie nie zrobiliby tego, gdyby się nie opłacało. A opłaca się może nie „od meczu“, ale ogólnie. Gdyż oprócz oglądalności dla organizatora i sponsorów liczy się też imidż turnieju. Taka to smutna prawda – że właśnie dlatego płacą kobietom tyle samo „od meczu“, czyli więcej „od punktu, gema, seta“. Dobrą stroną tego jest jednak to, że paniom udało się – solidarnością i naciskiem medialno-sportowym – zmusić organizatorów do takiej „polityki płac“. Gdyż żyjemy na szczęście w czasach, gdzie nierówne płacenie przestaje być „sprawiedliwe“ czy „sexy“ – czyli sami widzowie i fani tenisa, jak i konsumenci produktów każdego sponsora przyczynili się do tej zmiany.

No i udało się to właśnie dlatego, że w turniejach tenisowych płace – czyli nagrody za wygrane – SĄ JAWNE.

A panowie (nie widzowie, a gracze)? Jeśli im się nie podoba, to niech zaprotestują jak ich koleżanki. Oby jednak ich argumentem czy postulatem nie było „dajcie babom mniej!“ czy „niech i one grają dłużej!“ – a skrócenie własnego czasu pracy do dwóch wygranych setów.

Z kolei panowie pracujący w innych branżach niż profesjonalny tenis – niech zabawią się w „rebeliantów“ i „Janosików“, i niech otwarcie rozmawiają z koleżankami o swoich i ich płacach. A jak się boją, to wystarczy „niechcący“ pozostawić wyciąg z konta płac czy kopię umowy o pracę na stołówkowym stole…

Na Saksy 4 Über die Märchen

Łucja Fice

Die letzten Tagen

Dieser Nachmittag war nicht angenehm. Elvira wusste sich für meine freien Stunden zu revanchieren. Sie schickte mich in den Keller, ich sollte den Fußboden wischen, die Regale sauber machen und zweihundert Gläser mit Eingemachtem einsortieren, die vorher sorgfältig geputzt werden mussten.

“Alles muss sauber sein, alles muss tipptopp sein”.

Ich widersprach nicht. Das Alter besiegte mein ich. Diese deutsche Gründlichkeit fand ich entsetzlich. Da half mir aber meine Gewitztheit. Irgendwie musste ich das packen. Ich wickelte ein Buch ins Wischtuch ein und steckte es in die eine Schürzentasche, in die andere kam eine Taschenlampe und holte den Wassereimer und den Mopp aus der Besenkammer.

“Ich gehe in den Keller!”
“In einer Stunde musst du alles schaffen”, erwiderte die Alte hart.

Das war eine angenehme Lesestunde. Ich fühlte mich wie ein kleines Mädchen, dem man das Lesen verboten hat und das es heimlich tun muss. Als ich Elvira die Treppe runterkommen hörte, schaffte ich es, den Fußboden nass zu machen und mit dem Tuch über die Regale zu fahren. Der Betrug war gelungen.

***

Nur noch drei Wochen bis zum Vertragsende. Ich wollte keinen Ärger. Ich fasste den Entschluss. Morgen rufe ich die Agentur und die Tochter der Alten an. Ich wollte nach Hause. Die unwiderrufliche Entscheidung stand fest.

Nach zwanzig Uhr stand das Gießen der Rabatten auf dem Programm. Ich schleppte die Kannen mit zehn Litern Wassern, so dass meine Wirbelsäule quietschte. In diesem Moment hätte ich die Alte ermurksen können. Ich verwarf diese unschönen Gedanken und begann zu singen. Ich wusste es! Meine Heiterkeit würde sie erbosen. Ich reizte sie bis zur Weißglut.

“Schrei nicht so rum!”, brüllte Elvira aus dem Fenster und schaute mich verächtlich an. Sie sah aus wie eine böse Hexe, die sich zum Fotografieren aufplusterte. Die abgewetzte Schürze passte ideal zur abgemergelten Figur dieser langnäsigen Xanthippe. Es fehlt nur noch, dass sie mir einen roten Apfel aus dem Fenster zuwirft, den ich esse, mich vergifte und zu singen aufhöre.
“Willst du mich bezahlen, wenn ich aufhöre?”, entgegnete ich.

Ein anderer hätte wenigstens gelächelt, aber doch nicht diese alte Frau, die Fröhlichkeit unmoralisch fand und sich an Traurigkeit und Tränen ergötzte. Ich war aufgebracht und sang weiter. Die Alte donnerte das Fenster zu. “Hab’ ich denn so falsch gesungen? Mein Gott! Warum bedachtest du mich mit keiner Begabung, auf der ich mein verdammtes Leben stützen könnte”, sagte ich laut.

Uff! Die Arbeit war erledigt, der nächste Tag vorbei und trotzdem dachte ich, ich sei verrückt, dass ich diesen Vertrag nicht sofort kündige.

***

An diesem Tag hatte die Alte einen Termin beim Augenarzt. Ich hatte also frei und konnte sogar telefonieren. Dem Opa tat es auch gut, er bekam rote Wangen, lächelte, trank Wasser und aß die Süßigkeiten, die ich ihm anbot, wofür er sich mit Augenbewegungen bedankte. Ich freute mich darüber. Ich wusste, dass er die Augenblicke liebte, die er mit mir allein verbringen konnte. Seine Frau schenkte ihm sowieso keine Aufmerksamkeit. Er war für sie wie Luft, ein Mann ohne Eigenschaften, er blieb immer im Hintergrund. Ich nahm es dieser Hexe übel, dass sie ihren eigenen Mann so schlecht behandelt, ich war oft frustriert darüber. Für mich war er wertvoll, wie jeder ältere Mensch. Diesen Wert fühlte ich mit den Sinnen, unterhäutig. Ich sah seine innere Ruhe, die zwar zuweilen verflog und in Unruhe oder gar Aggressivität umschwenkte, wenn er mir seine geballten Fäuste unter die Nase hielt. In solchen Augenblicken erklärte ich mir das Verhalten meiner Schützlinge mit ihrem Alter, ihrer Krankheit und Schmerzen. Er hatte ungewöhnliche Augen. Ich schaute gern in diese scharf blickenden Katzenpupillen. Ich wusste ihn zu schätzen und es schmerzte mich, wenn Elvira ihren Mann ein ‘altes Schwein’ schimpfte.

***

Es blieb mir jedoch nichts anderes übrig, als die Agentur zu bitten, den Vertrag zu kündigen. Über diesen Entschluss informierte ich sie telefonisch.

“Ich will nach HAUSE, nach HAUSE!”
“Gabriela, wir beenden diesen Vertrag! Diese Familie verzichtet auf die Dienstleistungen unserer Agentur, also können wir niemanden an Ihre Stelle schicken.”
“Warum?”
“Wir glauben, es wird den Leuten zu teuer.”
“Also muss ich bis zum Schluss bleiben?”
“Genau! Ist aber bald vorbei”, tröstete mich Joanna. Meine Augen wurden feucht vor Ärger. Ich rief die Tochter von Elvira an. Ich hörte sie lallen und verstand nichts, bis auf das, dass sie betrunken ist. Also hatten die Nachbarn doch Recht, dass die Tochter Elviras Alkoholikerin ist, die nie nüchtern wird und dass ich mich nie mit ihr verständigen kann. Ich war sechs Wochen dort und sie verspürte nicht ein einziges Mal das Bedürfnis, ihre Eltern zu besuchen. An diesem Abend wollte ich nicht allzu früh ins Bett, ich legte mich auf Sofa. Die Gedanken in meinem Kopf flogen wie Billardkugeln umher. Im Zimmer befand sich nichts außer der Farbe an den Wänden. So schien es mir zumindest. Mich umspann Langeweile, bis ich etwas wie Flüstern vernahm. Es kam wie aus einem fahrenden Zug, der ruckelte und ratterte. Ich schlief nicht. Obwohl sich Träume bei mir plötzlich einstellen, war ich diesmal hellwach. Ich sah einen Menschenfluss, der über Felder auf mich zukam. Ich schaute sie mir an, wie einen bunten Katalog, in welchem mich die Anzahl der Kleider, Blusen und Hosen entzückte. Über ihren Schultern sah ich etwas oder jemanden, den ich nach der Rückkehr in die Realität vergaß, obwohl mir dieses mit den Sinnen registrierte Bild so realistisch erschien. Ich merkte mir eine weiße, dunkelblau gestreifte Bluse. “Was war das?”, fragte ich mich später.

***

Uff! Ich hab’s geschafft. Der Vertrag ist zu Ende. Mein Koffer steht gepackt in der Diele. Nur noch das letzte Abendessen und das Taxi bringt mich zur Bushaltestelle, ich steige in den Sindbad-Bus und es geht… nach HAUSE. Ich warf den letzten Blick auf mein Zimmer. Ich tanzte meinen Freudentanz und verabschiedete mich von den Wänden. Obwohl ich hier zwei Monate nächtigte, war die Spur, die ich in diesem Zimmer hinterlasse zu zart und zu flüchtig, als dass sie von jemanden vernommen werden könnte. Nicht einmal einen Geruch werde ich hier lassen, denn dieses Zimmer hat mich nicht richtig verinnerlicht. Ich hatte den Eindruck, als verließe ich leere Wände. Ich dachte an Elvira: “Eine furchtbare, alte Frau, die mich fertig gemach hat.” Ihre Verachtung einer Pflegerin gegenüber resultierte vermutlich aus der Sehnsucht nach der Jugend (irgendeinen Grund muss es ja dafür gegeben haben). Ich freute mich, dass ich nicht mehr jeden Tag ihrem Gejammer zuhören, ihre gealterte Haut sehen, den Geruch ihres Schweißes im ganzen Haus einatmen, ihre Sprüche ertragen und ihren Befehlen gehorchen muss. Ihr Lachen, das gar keine Freude versprühte, sondern erzwungen war, verunsichert mich sogar jetzt, als ich das schreibe. Im Grunde waren wir doch beide lächerlich. Zwei alte Frauen, die eine nur etwas jünger als die andere! Wie immer, versuchte ich, alles Unangenehme zu verdrängen. Ich schloss eine Tür hinter mir, die ich nie wieder öffnen werde und ging zum letzten Abendmahl.

Die Alte fragte mich nach meinen Wünschen.

“Was wirst du mit dem verdienten Geld machen? Was würdest du tun, wenn du mehr hättest?, fragte sie, schief lächelnd.
“Musst du auch jetzt noch gehässig werden? Ich habe es doch redlich verdient, also ist es nicht deine Sache.”
Die Seniorin brachte mich zum Taxi, das vor dem Haus wartete. Sie bezahlte die Fahrt, dann verabschiedeten wir uns.
“Behalte uns in guter Erinnerung!”, bat sie. “Entschuldige, dass du schwer arbeiten musstest, aber ich habe dich doch dafür bezahlt.”
Elvira zog aus dem Körbchen ihres Rollators ein schwarzes Täschchen, das mir schon früher aufgefallen ist.
“Das ist für dich, für den Silvester deiner Träume”.
Ich spürte eine angenehme Wärme in der Herzgegend, nichts Besonderes, aber wohlig eben. Das Täschchen schien mir irgendwie magisch. So eines würde ich nirgends zu kaufen bekommen.
Diesen Vertrag überlebte ich wie eine schwere Krankheit. Aber bevor ich zuhause ankam, waren alle Plackereien und Unannehmlichkeiten vergessen. Diese Fähigkeit, vergessen zu können, freute mich. Ich war zufrieden, dass ich die Alte, die Macht über mich hatte, besiegte. Und diese Zufriedenheit war das Wichtigste.

Zu Hause

Mein Mann war nicht auf meine Ankunft vorbereitet, wie letztens übrigens immer. Ich habe diese Veränderung bemerkt. Ich bat ihn, mir einen Kaffee zu machen. Ich lächelte mein Schicksal an, ich hatte Arbeit, ich war gesund. Und nach dem Frühstück folgte das große Auspacken.

“Und das ist das magische Täschchen für dem magischen Silvester.” Ich warf es auf den Tisch und widmete mich wieder dem Leeren meines Koffers.
“Weißt du überhaupt, was in dieser Kosmetiktasche drin ist?”, fragte mein Mann
“In welcher Kosmetiktasche?”
“Na in diesem Täschchen.”
“Was soll denn da drin sein?”
“Schau ‘mal.” Mein Mann holte ein Geldbündel raus und breitete die Scheine wie Spielkarten auf dem Tisch aus. Er zählte. Ich stand wie versteinert da. Ich traute meinen Augen nicht. Es waren sechzig Fünfeuroscheine. Ich begriff, dass die Frau jeden Tag fünf Euro sparte, um mir zum Abschied eine Überraschung zu bereiten und das Sparen schmackhaft zu machen, wovon sie ja so viel hielt. Ich war gerührt. Nun verstand ich, was Elvira meinte, als sie sagte:
“Was würdest du tun, wenn du mehr Geld hättest?” Ich weiß noch, was ich damals gedacht habe. Dieses Märchen kam also auf meine persönliche Bestellung, dessen war ich mir vorher gar nicht bewusst. Eines ist aber sicher! Man bekommt kein Geld für umsonst. Das ist die dritte WAHRHEIT, die ich entdeckte, obwohl ich es eigentlich immer wusste. Ich dachte: “War es mein Wunschdenken, das diese Belohnung erwirkt hat?” Existiert in dem uns umgebenden elektromagnetischen Feld wirklich ETWAS neben mir? Ist die Welt vielleicht ein Spiegelbild meiner Träume? Oder der Punkte in meinem Inneren? Ich erinnerte mich an die Worte meiner Mutter: DAS LEBEN LIEGT HINTER DEM KRISTALLSPIEGEL. Oder bin ich vielleicht ein kosmisches Spiel, Teil eines Hologramms und das Leben ist eine Magie?

Ich ließ diese Gedanken fallen, setzte mich hin und sagte zu meinem Mann: “Liebling! Vielleicht sind es die Quanteneffekte, die die Türen zum freien Willen öffnen und Möglichkeiten zur Wunscherfüllung liefern? Vielleicht hängt alles von uns selbst ab? Wir bestehen doch aus Gedanken und Gedanken sind eine Art von Wellen.”
“Du glaubst wohl an Märchen? Du denkst doch nicht logisch. Zum Denken verwendet man doch das Gehirn. Unsere Welt wird, mein Dummchen, von physikalischen Gesetzen regiert, die unter jeglichen Bedingungen objektiv und verifizierbar sind.”
Ich war da anderer Meinung.
“Du weißt doch ganz genau, dass nicht nur Philosophen, sondern auch moderne Wissenschaftler das Kausalgesetz und die materielle Welt anzweifeln, so wie sie von dir, von uns allen wahrgenommen wird. Angezweifelt wird bereits das Paradigma, nach dem unsere Welt ewig ist, mein Lieber. Die Theorien von Newton und Einstein sind zwar richtig, aber inkomplett. Unsere Welt ist komplizierter und unvoraussehbarer als es die größten Denker früher annahmen. Na gut! Du glaubst an die rationale Ordnung der Dinge, wo es keinen Platz für übernatürliche Phänomene gibt. Und ich denke, dass die Quantenphysiker schon bald eine vernünftige, wissenschaftliche Erklärung für diese, doch in der Natur stattfindenden Prozesse und Erscheinungen finden werden.”
“Ja, meine Liebe, ich bin ein Materialist und Rationalist. Und solche Menschen lassen keine anderen Erklärungen gelten als die, die der gesunde Menschenverstand liefert.”
“Hör’ einmal zu, du Dämlack…”, revanchierte ich mich. “Allein die Tatsache, dass diese komische Welt, das Leben und unser Bewusstsein entstanden, ist unwahrscheinlich genug und trotzdem akzeptierst du das. Ich akzeptiere mein übernatürliches Element, das heißt meine Träume und andere Geisteszustände. Die wirkliche Natur der Welt ist noch nicht erforscht, also sei dir nicht so sicher.”
Ich kannte meinen Mann und wusste: wenn er an seinen Daumen zupft, dann heißt es, dass er sich stark konzentriert.
“Und was mein Gehirn anbetrifft – ich leihe mir von dir die Fernbedienung mit Zugriff zu deinem Kopf.”
Er stand auf, trat an mich heran und nahm mich in seine breiten Arme und ich ließ mich umarmen. Damit war die Diskussion beendet.

***

Der Bus fuhr weg und ich stand mit meinem Koffer da und schaute mir das zweistöckige, vornehme, mit einem Gitter aus Gusseisen umsäumte Haus an. Die dekorativen Spiralen und spindelförmig gebogenen Stäbe ließen keinen Zweifel daran, dass die Umzäunung nicht allein als Zierde gedacht war. Ich konzentrierte mich. Meine langjährige Erfahrung im Arbeitstourismus lernte mich, über die Qualität des Vertrages erst nach einigen Tagen zu urteilen. Und mein Instinkt gebot es mir, im Gedächtnis zu wühlen.

Hinter dem Tor wartete eine neue Welt und ein neues Märchen auf mich. “Wer werde ich hier sein?”, dachte ich, bevor ich auf die Klingel drückte. Ich war froh gesinnt und optimistisch eingestellt. Vor einiger Zeit habe ich ein neues Programm in meinem Kopf eingespeichert: Null Angst, keine unerwünschten Vorstellungen, keine negativen Gedanken. Die Welt ist schön und sie wird dich schon eines schönen Tages von selbst anlächeln, in dem Moment, wo du es gar nicht erwartest. Ich las die Inschrift, die auf dem Schild am Tor eingraviert war:

DU SIEHST MICH NICHT, DU HÖRST MICH NICHT, ABER GLAUB MIR, ICH BIN DA”.

Mein neuer Koffer war leichter als sonst und ich war auch leicht, innen fast leer. Das erste Klingeln, dieser erste Moment, der für die Qualität des Vertrags ausschlaggebend ist. Oben auf der Hauswand stand das Baujahr: 1834. Ich hob den Blick, schaute mir das Haus mit den eingebauten Holzbalken an. Ein neues Dach. Hölzerne, dunkelblaue Außenjalousien machten das Haus noch reizvoller. Achtzehn Uhr.

Also soll das neue Märchen geschehen, denn das Leben ist für mich nur noch ein Märchen. Ich wunderte mich regelrecht, dass in mir nichts aufstieg, keine Angst, keine Furcht.

Irgendjemand machte das Tor auf und… fünf Personen kamen aus dem Haus, um mich zu begrüßen. Plötzlich standen auch zwei Hunde da. Erst jetzt verstand ich die Inschrift auf dem Schild am Tor. Die Hunde begrüßten mich wohlwollend und wedelten mit den Schwänzen. Alle lächelten mich an. Ich revanchierte mich und verschenkte auch das Beste, was ich in diesem Moment hatte. Die Begrüßungszeremonie prägte sich wie ein goldenes Siegel in meiner Seele ein. Ich fühlte mich so, als hätte dieses Haus auf mich gewartet.

Ich bin Klaudia, die Tochter vom Heinz, den du betreuen wirst. Papa ist noch im Pflegeheim. Wir holen ihn am Montag ab.

Dann kam Martin, Klaudias Mann und ihr Bruder Thomas mit seiner indischen Frau dran. Vor dem Haus wuchsen zwei große Palmen. Martin nahm meinen Koffer. Wir gingen hinein.

Das Gästezimmer war voller Blumen und ich fühlte mich, als hätte mir jemand einen Kranz aus Tausendschön aufgesteckt. Ich fühle mich damals wirklich wie ein Tausendschön und bedankte mich beim Schicksal für diese herzliche Begrüßung. Ich hatte keine Angst, so bekam ich das, was ich wollte.

“Ich heiße Helga, mein Mann hatte einen Schlaganfall”, im Gesicht der Frau malte sich Unsicherheit und Bangigkeit.
Für ihr Alter sah sie sehr gut aus. Es war keine gebückte Fünfundsiebzigjährige, sondern eine attraktive Frau. Ich reichte ihr die Hand und sagte tröstend:
“Machen Sie sich keine Sorgen, es wird alles gut werden. Ich habe zehn Jahre Erfahrung im Umgang mit kranken Menschen.”
“Oh! Gott sei Dank!”
“Aber… Mein Deutsch ist keineswegs perfekt, mit der Grammatik hapert es. Dafür ist mein Wortschatz recht groß, so dass ich mich gut verständigen kann. Ich spreche auch Englisch.”
“Wunderbar!”, sagte Martin. “Wir sprechen alle Englisch.”
“Na, dann hätte ich es nicht besser treffen können”, ich verschenkte mein Lächeln und wusste genau, wie die Konversation aussehen wird. Doppelsprache, Denglisch, also so, als würde ich eine neue Sprache kreieren. Ich bin die Schöpferin einer neuen Sprache, der Gabi-Sprache.

Das Gespräch war eine Wonne. Ich erzählte von mir, von meiner Kindheit und vom Kindergarten, als die Erzieherin zu mir sagte: „Gabi! Du wirst einmal eine Pflegerin oder eine Ärztin werden.” Ich konnte wirklich gut umgehen mit den Kleinen. Ja! Ich wollte immer Ärztin, Kinderärztin werden und wurde Chemikerin. Diese Erinnerung war dann lange verschüttet, sie kam erst wieder hoch, als ich Pflegerin wurde. Helga erzählte von ihrer Familie, über ehemalige Pläne, Träume, über den Umzug in dieses große Haus. Es machte Spaß, ihr zuzuhören. Thomas, der Sohn Helgas, machte einen unbekümmerten Eindruck, er wirkte so, als hätte er nie im Leben irgendwelche Probleme gehabt. Ständig lächelnd bedachte er uns mit witzigen Sprüchen und ich ließ sie alle in meine etwas irrationale Welt hineinblicken. Ich dozierte, dass das Leben keine Schicksalsfügung ist, sondern dass wir es selbst gestalten. Und diese Realisten hörten mir zu, als würde ich eine neue Pforte vor ihnen öffnen. Ich wollte Helga vor allem Schlimmen beschützen, was auf sie zukommen würde als der gelähmte Ehemann zurück nach Hause komme. Immerhin bin ich ja deswegen zu ihnen gekommen.

Somit beenden wir diese kleine Reihe der Texte aus dem neuen Buch von Łucja Fice über ihre Erfahrungen als, wie sie es selber sagt, Arbeitstouristin in Deutschland. Frühere Beiträge findet man HIER, HIER und HIER. Das Deutsch ist von Małgorzata Behlert. Will man mehr lesen, muss man es entweder auf Polnisch machen oder einen Verlag überzeugen, dieses Buch zu verlegen. Das werden wir alle herzlich begrüssen, die Autorin, die Übersetzerin und ich, die Administratorin dieses Blogs.

Kot pracuje

Ewa Maria Slaska

Koty i praca

Po długiej przerwie znowu o kotach, a to dlatego, że kot poszedł do pracy i w domu pusto. Mailem docierają do mnie informacje o tym, jak się kotu pracuje.

kotpracuje kotpracuje1Myślę, że każdy z nas chciałby czasem dostać taką pracę – siedzieć i ładnie wyglądać.  Ale to wszystko pozory. Bo naprawdę praca kota wygląda zupełnie inaczej.

otokotopraca

A tak, to już nie każdy z nas potrafi pracować. Ja nie potrafię. Ogólnie jestem bardzo pracowita, dużo umiem, dużo mogę wymyślić, jest wiele zadań, których rozwiązania się nauczę, ale są takie dziedziny życia, w których nie jestem w stanie wykonać żadnej pracy, bo paraliżują mnie jak wąż ptaszka.

Na pewno są to wszystkie prace związane z kablami (no przecież mówię, że “wąż ptaszka”). Ostatnio koleżanka zadzwoniła z biura i powiedziała, że mam przynieść taki to a taki kabel, bo w biurze nie ma, a ja przecież mam wszystko. Ściągnęłam z pawlacza pudło z  elektronicznym badziewiem, wyjęłam kłąb kabli i wrzuciłam do torby. Nie mogłam jednak pojechać od razu do biura, bo logistyka wymagała, aby najpierw podlać kwiatki u koleżanki (kilometr na piechotę), potem załatwić sprawę w Urzędzie Skarbowym (4 stacje metra, jedna przesiadka), potem kupić przyjaciołom bilety w operze (10 stacji metra tam i 9 z powrotem), a dopiero potem dotrzeć do biura. Weszłam, walnęłam torbą o podłogę, koleżanka się schyliła i z gracją wyjęła z kłębowiska potrzebny kabel. Resztę wrzuciłyśmy na dno szafy. Odmówiłam dalszej peregrynacji po mieście z dwoma kilogramami czegoś tak paskudnego.

Innym rodzajem pracy, który natychmiast powoduje u mnie wyłączenie wszystkich obwodów w mózgu, jest opowiedzenie mi o operacjach finansowych, które powinnam wykonać, żeby się wzbogacić. Najdalej po dwóch zdaniach przestaję rozumieć, po trzech nie słucham, po czterech nie słyszę. Bardzo nad tym ubolewam, bo podobno człowiek tak inteligentny i pracowity jak ja, jakby się skoncentrował na robieniu pieniędzy, to by opływał w nie wiedzieć jakie dostatki, ale jak nie da rady, to nie da rady. Nie przeskoczę sama siebie. Choć przyznaję, że dostatki byłyby w życiu całkiem przyjemnym urozmaiceniem.

Długo się nad tym zastanawiałam, co budzi we mnie aż taki sprzeciw. Bo nie boję się cyfr i matematyki, ba, potrafię nawet całkiem sprawnie zrobić roczne rozliczenie dla Urzędu Skarbowego (patrz wyżej), a jednak nie znoszę rozmów o chytrych transakcjach finansowych. Obawiam się więc, że – czy to z natury swej czy z wychowania – jestem osobą przeraźliwie uczciwą, nie znoszę machlojek i to właśnie cwaność tych proponowanych mi transakcji budzi mój wewnętrzny opór.

Ale może to wcale nie jakaś kryształowa uczciwość mną powoduje, lecz zwykła nuda, bo…

Bo trzecim rodzajem pracy, którego nie trawię, jest kontakt z pustosłowiem i retoryką. A nie wykluczone, że operacje finansowe to w moim pojęciu tylko retoryka.

Zaczęło się niestety w dzieciństwie. Chodziłam z moją cioteczną babką Karusią do kościoła, siadałyśmy w ławce i wszystko było dobrze, póki trzeba było, jak to w kościele, wstawać, siadać, klękać, odpowiadać po łacinie, śpiewać, wszystko to bardzo lubiłam, a śpiewałam wręcz przecudownie, ale gdy ksiądz zaczynał kazanie, zapadałam w bezmyślne zacukanie. To właśnie tam nauczyłam się, że wystarczy nie rozumieć i nie słuchać, a przestaje się słyszeć i można się oddać myślom o czymś innym, ciekawszym, ładniejszym… To tam, w ławkach kościoła Przenajświętszego Serca Jezusowego we Wrzeszczu. To zresztą ten sam kościół, o którym pisze Grass w Blaszanym bębenku – pamiętacie, jak Oskar wchodzi na kolana rzeźby Madonny? To tam.

Nie słuchałam kazań, ani na górze ani na dole, co sprawiło, że nie byłam w stanie słuchać szefów i nie wytrzymywałam zebrań. Och, jakąż ja bym zrobiła karierę, w pracy, w nauce, w polityce – a wierzcie mi – wszystkiego próbowałam. Karierę bym zrobiła, powtarzam, gdyby nie te cholerne zebrania.

A może wszystko przez te okna… Moja Babka, gdy popadła w melancholię siedziała na kanapie i patrzyła przez okno. To było przed wojną. W wielkim mieszkaniu Pradziadków było takie okno, a pod nim kanapa. Ciocia nawet zaznaczyła je na planie.

oknoanieliPrzedwojenne mieszkanie Pradziadków w Warszawie na ulicy Zgoda 9, dziewięć pokoi, 250 metrów kwadratowych – zaznaczona kanapa pod oknem w salonie. Ciocia napisała “Ciotka Aniela siedziała i czytała romanse” – Mama, córka Anieli, by się z nią nie zgodziła. Bo oczywiście była to ta sama kanapa, ale podpis Mamy byłby taki: “Mama siedziała i patrzyła w okno”.

Ja patrzyłam na witraże, zawsze te same, po lewej stronie – przedstawiały polskich świętych, świętego Jacka Odrowąża, świętą Salomeę i świętego, który na oknie kruszył kajdany, może zresztą nie kruszył tylko cierpiał w kajdanach. Nie pamiętam, co on był za jeden. Łukasz? Mateusz? Może Andrzej Świerad? I nagle olśnienie, oczywiście, Rafał Kalinowski, święty powstaniec. Patrzę na nich i myślę nie wiadomo o czym, przygotowuję się do pracy na całe życie.

A Schyzia tak pracuje. Patrzy przez okno.

kotpracuje2
Bo podobno obecność kota w mieszkaniu płoszy myszy. Zobaczymy.

Zdjęcia Schyzi: Johanna R. i Tanja K.