A na dodatek jeszcze to

Oto list stowarzyszenia, skupiającego polskich lekarzy w Niemczech. Słyszeliście o tym?
Ciekawe, gdzie jeszcze Panowie Rządzący Obecnie Polską szukają ludzi i pieniędzy?

Dr Bogdan Miłek
http://www.poloniamed.de
poloniamed@gmail.com

W., w dniu 15.11.2020

Szanowny Pan
Jarosław Kaczyński
Prezes Partii Prawo i Sprawiedliwość
Wicepremier Rządu RP

Szanowny Panie Premierze,

W związku z apelem posłanki Joanny Lichockiej na łamach prasy do Niemiec o „zwrot polskich lekarzy” w czasach pandemii COVID-19 jestem zobowiązany, jako Przewodniczący Polskiego Towarzystwa Medycznego w Niemczech, zabrać głos.

Kiedyś emigrowano za chlebem. Zarobki lekarza po czarnorynkowym kursie wynosiły 10 – 15 dolarów na miesiąc, a wszystko można było nabyć jedynie za dolary (rok ok. 1988). Wówczas niektóre kraje przyjmowały polskich lekarzy i dawały im szansę na pracę. Uratowało to polskich lekarzy także dla Polski. Wielu dzieli się swą zdobytą najnowszą wiedzą medyczną z kolegami w kraju, m.in. poprzez zorganizowanie przez Federację Polonijnych Organizacji Medycznych wraz z kolegami z Polski, szczególnie środowiskiem Izb Lekarskich 10 wielkich kongresów medycznych. Zajmował się tym szczególnie niedawny kandydat PIS na Senatora – prof. Marek Rudnicki. Szereg stypendiów, szkoleń i staży, organizowanych poprzez fundacje i organizacje polonijne, podnosi poziom wiedzy polskich lekarzy. Dzieci wielu polskich lekarzy z całego świata studiują na polskich uczelniach na studiach płatnych, a co za tym idzie, zostawiają pieniądze w kraju i wspierają tym samym warunki studiowania krajowych studentów.

Reasumując Polonia, mimo odległości geograficznych i granic administracyjnych, sercem jest w Polsce. Dlaczego Polacy decydują się na emigrację, skoro zawsze o niej pamiętają i wspierają?

Oczywiście, że 98% polskich lekarzy emigrantów wolałoby, by Polska stała się krajem, z którego już nikt nie emigruje – poza ciekawością świata i względami rodzinnymi – lecz niestety tak nie jest i to nie od nich zależy. Jako przyczynę emigracji (i jednocześnie braku dostatecznej ilości personelu) wiceminister zdrowia Waldemar Kraska w wywiadzie dla „Wirtualnej Polski” wykluczył wysokość wynagrodzenia.

Należy zaznaczyć, że nieporównywalnie większe są możliwości szkolenia specjalizacyjnego np. w Niemczech czy Austrii niż w Polsce… Ponadto ogromne znaczenie ma organizacja pracy, atmosfera panująca w kraju zamieszkania, poczucie wolności jednostki. Ratując z pełnym poświęceniem zdrowie i życie pacjentów lekarze nie chcą być z tego powodu prześladowani, szykanowani jako grupa zawodowa czy straszeni prokuratorem.

Pozostaje jeszcze kwestia powrotu do kraju i możliwość dalszej praktyki lekarskiej. Polski lekarz pracujący w kraju Unii Europejskiej, który pragnie odnowić prawo wykonywania zawodu musi przejść cały szereg formalności i płacić składki izby lekarskiej pod groźbą windykacji jej przez komornika.

W tych dniach mija 40 lat od pierwszego w Polsce strajku w sprawie służby zdrowia. W sali Gdańskiego Urzędu Wojewódzkiego strajkowały polskie pielęgniarki, przedstawicielki oświaty i kultury – o więcej pieniędzy na służbę zdrowia, o poprawę warunków leczenia i pracy. Na czele – Alina Pieńkowska-Borusewicz. Wiele środowisk poparło ten strajk!

Studenci krakowskiej Akademii Medycznej byli pierwszymi w Krakowie, i bodaj pierwszymi studentami w Polsce, którzy zorganizowali strajk okupacyjny w 1980 roku. Strajk poparły wszystkie środowiska Akademii Medycznej, wezwały do niego obie organizacje studenckie (NZS i SZSP). Na czele strajku stanął charyzmatyczny wówczas przewodniczący NZS-u AM Bogdan Klich, w prezydium KS znalazł się też młody członek SZSP Bogdan Miłek (niebawem w duchu postrajkowym zostanie szefem Rady Uczelnianej), w Komitecie strajkowym studenci – dziś Rektor CMUJ Tomasz Grodzicki oraz obecnie najwyższy rangą lekarz – urzędnik Unii Europejskiej, były wiceminister w rządzie Jerzego Buzka – Andrzej Ryś. Grupa absolwentów Akademii Medycznej wspierała logistycznie pewną część strajkujących – w tej grupie był też obecny prezes Naczelnej Rady Lekarskiej Andrzej Matyja. Wówczas kierowałem sekcją żywieniową strajku i mogę zaświadczyć, że na bramce strajku przy ul. Grzegórzeckiej 16 ludzie mieszkańcy przekazywali słowa wsparcia, zachęty i życzyli wytrwania. Przekazywano nie tylko pozdrowienia ale i dary- m.in. wspaniałości kulinarne mimo panującego wówczas kryzysu, kartek na żywność itp.

Oba strajki wygrały – najpierw ten w Gdańsku, a potem ten nasz, krakowski. Jaka panowała wówczas solidarność, jaki entuzjazm, i brak podziałów – chodziło o zdrowie WSZYSTKICH! Bez podziału na lepszych i gorszych.

Minęło 40 lat, w Polsce, zmieniło się wiele, ale stan służby zdrowia nadal pozostawia wiele do życzenia. W niektórych dziedzinach (np. kardiochirurgia) poczyniono duże postępy, ale co z pozostałymi?

Niewątpliwie czas na zmiany z entuzjazmem, takim jak wspólnoty sprzed 40 lat, ale bez sztucznego tworzenia podziałów, siania wrogości miedzy Polakami czy oczekiwania od pielęgniarek i lekarzy pracy ponad ludzkie siły. Potrzeba zmian systemu,

Przed ponad 50 laty wybitny krakowski lekarz i humanista, prezes Krakowskiego Oddziału Polskiego Towarzystwa Higieny Psychicznej, profesor Julian Aleksandrowicz wespół ze swoim przyjacielem, krakowskim biskupem Karolem Wojtyłą oraz ówczesną świecką władzą w Krakowie zorganizowali akcję obywatelską pod hasłem „przez wzajemną życzliwość do zdrowia i dobrobytu”. Może byłby czas do tego nawiązać?

Z poważaniem

dr n. med. Bogdan Miłek

Przewodniczący Polskiego Towarzystwa Medycznego w Niemczech

Pismo powstało przy współpracy Katarzyny Wieczorek, skarbniczki PTM, przedstawicielki młodego pokolenia emigrujących lekarzy

Z wolnej stopy 17

Zbigniew Milewicz

Z Waldkiem Nowakowskim o życiu, malarstwie i innych zajęciach…

Powiedzmy, że nasza rozmowa toczyła się tak:
– Co robi marynarz pod Alpami?
– Za pozwoleniem, drugi oficer
– W porządku, ale dalej nie wiem.
– Czasami prądy morskie zanoszą łajbę w różne, dziwne miejsca. Najpierw był Londyn, dopiero później Monachium.
– Zapomniałeś o wojnie z 1982 roku na Południowym Atlantyku. O ile pamiętam, zszedłeś z kolegą z macierzystego statku na Falklandach i zaciągnąłeś się do brytyjskiej armii, żeby walczyć z Argentyną, wiem to z Twoich opowieści.
– Nie zapomniałem, tylko po co wracać do tamtego czasu? Zeszliśmy ze statku, bo został wprowadzony stan wojenny w Polsce i nikt nie wiedział, co nas czeka po powrocie do kraju, a że wtedy akurat junta wojskowa w Argentynie postanowiła odebrać Anglii wyspy Malwiny, to poszliśmy na wojenkę. W sumie było nas kilkunastu Polaków, którzy zeszli ze statków rybackich i po krótkim przeszkoleniu bojowym zostali wcieleni do desantu powietrznego. Brytyjska armia potrzebowała najemników, rdzenni Angole nie palili się do tego, żeby nadstawiać głowy za jakieś ich dalekie kolonie. Na szczęście wszystko trwało zaledwie kilka miesięcy, junta przegrała.
– I przyleciałeś do Anglii w glorii zwycięzcy…
– O tak, oczywiście! Wypuszczono nas Polaków z samolotu na samym końcu, cichcem, jak skończyło się oficjalne powitanie brytyjskich bohaterów i rozeszła się orkiestra oraz fotoreporterzy.
– Za to w Londynie poznałeś Ulkę, swoją przyszłą żonę. Jak wyglądały oświadczyny?
– Poznaliśmy się w niemieckiej ambasadzie. Nie miałem ochoty zostać w Anglii, w Niemczech mieszkała już moja mama i postanowiłem do niej dołączyć, a więc potrzebowałem wizy. Ulka też, jechała na polską pielgrzymkę na kontynent, m.in. do Niemiec, była z koleżanką i od razu wpadła mi w oko. Zaprosiłem dziewczyny na piwo do pubu i kiedy z niego wychodziliśmy, powiedziałem Ulce: Ty to będziesz moją żoną… Spojrzała wtedy na mnie, jak bym z księżyca spadł, a jednak się spełniło.
– A więc nie było żadnego romantycznego lotu balonem, kolacji przy świecach, nawet bukietu kwiatów…
– Romantycznie często było później, ale kobieta musi wiedzieć, że ma do czynienia z mężczyzną, któremu na niej zależy i wszelkie ceregiele są tutaj zbędne. Powtórzyłem bezwiednie numer mojego dziadka Grzegorza, który w latach międzywojennych pomagał w Gdyni wsiąść do pociągu z bagażami pewnej pięknej nieznajomej i powiedział: Pani to będzie moją żoną. To była moja przyszła babcia Leokadia.
– Dziadek sformułował to bardziej elegancko.
– Czasy były mniej chamskie.
– W Monachium robiłeś zawodowo różne rzeczy. Byłeś między innymi dozorcą, kurierem, pracownikiem banku, przedsiębiorcą samochodowym. Nie myślałeś nigdy o tym, żeby żyć z malowania obrazów?
– Myśleć można, ale malarstwo to jest tylko moja życiowa pasja, nie poparta żadnymi studiami. Staram się doskonalić to, co robię, jednak zawodowym artystą nie jestem.
– Kiedy namalowałeś swój pierwszy obraz?
– Jako kilkunastoletni chłopak. Kochałem czytać książki Stanisława Lema i w jednej z nich, opisującej wyprawę na Andromedę, zachwyciłem się rosnącymi tam kwiatami. Tak mi one nie dawały spokoju, że zacząłem je malować. Skończyłem jeden obraz, zabrałem się za następny i kolejny; zaniosłem je w Sopocie do Złotego Ula, modnej kawiarni przy głównym deptaku, tam je wystawiono i później wszystkie sprzedano. Wyobrażasz sobie, jaki byłem z tego powodu dumny…
– My poznaliśmy się osobiście, jak zakładałeś harcerstwo przy Polskiej Misji Katolickiej w Monachium, tylko nie pamiętam kiedy to było dokładnie.
– Zaraz ci powiem, to było w 1991 roku, na spotkaniu rodziców dzieci, którzy mieli mi je powierzyć. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, jaką odpowiedzialność biorę na siebie.
– Miałeś do pomocy Sławka, swojego najstarszego syna, Ankę Ratajczak, Violettę, świetnych drużynowych, którzy dobrze radzili sobie z tym trochę rozpuszczonym na początku towarzystwem.
– Fakt, ale mimo wszystko sporo ryzykowałem. Przecież, gdyby któremuś z tych dzieciaków coś się stało na biwaku, albo obozie, nie wyszedłbym z mamra.
– Wyjazdy były jednak udane i dobrze zorganizowane, zwiedziliście trochę ciekawych miejsc w Polsce, próbowałeś nauczyć swoich podkomendnych dyscypliny; w sumie lubili Cię i szanowali, jako komendanta, choć do książkowego wzoru harcerskich cnót miałeś trochę daleko…
– Przepraszam, już nie palę, a że dla “zdrowotności” lubię czasami wypić kieliszek dobrej śliwowicy, to też nie powinno nikogo gorszyć. Przed harcerzami w każdym razie nigdy tych swoich słabostek nie eksponowałem.
– Szkoda, że po jedenastu latach Szczep „Białe Orły“ przestał istnieć.
– Cóż, dzieciaki wyrosły, poszły swoją drogą. Dla nowego narybku zabrakło kadrowych, zachorował mi poważnie Sławek, do tego zacząłem mieć problemy z własną firmą, nazbierało się powodów, żeby zakończyć ten temat.
– Niektórzy twoi starzy kumple nazywają Cię „Szabla“. Skąd ta ksywa?
– Na czternastej rocznicy ślubu, kiedy mieszkaliśmy z Ulką i dziećmi nad Lerchenauersee, jeden z gości, który miał już dobrze w czubie, zachował się mocno nieelegancko wobec pań na przyjęciu. Krew mi uderzyła do głowy, porwałem ze ściany szablę, przyłożyłem mu szpic do gardła i dałem trzy sekundy czasu, żeby się wyniósł z mieszkania. Wyrwał przez okno, momentalnie, mieszkaliśmy na parterze. Nawiasem mówiąc drań przyszedł nieproszony. Stąd “szabla”.
– Skąd ją masz?
– To stara, rodzinna pamiątka, pamięta jeszcze tureckie łby pod Wiedniem.
– Wróćmy do Twojego malarstwa; w ostatnią sobotę odbył się Twój pierwszy w życiu wernisaż. Adres jest bardzo dobry, Blumenstrasse 11, to niedaleko monachijskiego Viktualienmarktu*, ale jesteś 70-letnim emerytem, czy nie za późno na publiczny, artystyczny debiut?
– Lepiej późno niż później, poza tym młodość mi towarzyszy. Eryk, mój syn, jest współgospodarzem wernisażu i jego prace są zupełnie inne niż moje. Ja lubię malarstwo krajobrazowe, on abstrakcyjne. Malował również Sławek świętej pamięci, a specjalizował się w portretach. Tylko najmłodsza córuś, Magda, nie oddziedziczyła jakoś pociągu do sztalug.
– Pamiętasz jeszcze artystę Tadzia Świniarskiego, który przez pewien czas dorabiał w twojej firmie za kółkiem? Poleciłem Ci go.
– Oczywiście, w ostatnich latach osłabił nam się kontakt, ale kiedy jeszcze mieszkał pod Monachium, udzielił mi wielu cennych rad co do malowania, pokierował trochę moim rozwojem. To jest znakomity, profesjonalny malarz, z tego co wiem, mieszka na wsi, na Dolnym Śląsku i tam tworzy.
– Oczekuję więc, że sprzedasz mi ten swój żaglowiec, który mi się tak podoba, z solidnym rabatem…
– Pomyślimy.
– To był oczywiście tylko żart, ale powiedz mi na koniec, czy te Twoje nieustanne powroty do morskiej tematyki to rodzaj starej choroby zawodowej?
– Poniekąd tak, trochę życia spędziłem na statku. Poza tym urodziłem się i wychowałem sto metrów od morza w Sopocie, w kamienicy dziadka przy ulicy Kordeckiego 14. Kiedy wychodziłem na balkon, to wydawało mi się, że stoję w morzu.


Wystawę będzie można obejrzeć jeszcze 23 i 30 października b.r.,
w godzinach od 18.00 do 22.00.

Górne zdjęcie – autor, dwa dolne – syn, reszta – ojciec.

Maki nad Odrą, dalie w ogrodzie

Ela Kargol

Przybyłam, zobaczyłam i wróciłam, tak można by sparafrazować słowa Juliusza Cezara. Veni vidi reveni, tak brzmiałoby po łacinie, jeśli córka dobrze przetłumaczyła i odmieniła ostatni czasownik.
Maki nad Odrą po słubickiej stronie kwitną najpiękniej. Chociażby po to, żeby je zobaczyć, warto było zadać sobie tyle trudu podróży spowodowanego pandemią i częściowym brakiem połączeń kolejowo-autobusowych między Berlinem a Poznaniem.

14 marca wszystko jeszcze funkcjonowało.

Od lat raz w tygodniu przekraczałam Odrę pociągiem i z okna wagonu Warsu podziwiałam szeroko płynące jej wody. Gdy jechałam z wnukiem, mieliśmy pewien dowcipny rytuał. Ja mówiłam spoglądając przez okno: „Patrz Magnus, Wisła!“, a on na to: „Babciu, to przecież Odra”. Ostatnio się zagapiłam i Magnus pierwszy odezwał się do mnie: „Patrz babciu, Warta!“ A to naturalnie była Odra.

Moja prawie 90-letnia mama mieszka z moją niepełnosprawną siostrą w Poznaniu. To do nich jeździłam, przytulałam, robiłam zakupy, płaciłam rachunki, układałam lekarstwa, prałam, sprzątałam, dawałam dobre rady, których i tak nikt nie sluchał. Ostatni raz byłam w połowie marca. Nie o wszystkim pomyślałam, nie wszystko załatwiłam. Nie odmówiłam wizyty księdza, który mamę co miesiąc odwiedzał i na początku kwietna znowu przyszedł. Nawet nie mogłam mu wiele zarzucić. Przed wejściem do domu zapytał się, czy mama i siostra go przyjmą. Przyjęły go z otwartymi rękami. Ale w sumie może wymodlił opiekę nad nimi u swojego szefa.

Minęły już ponad dwa miesiące odkąd nie byłam w poznańskim domu rodzinnym.

Wyruszyłam z berlińskiego domu 22 maja, dzień później niż zamierzałam.

Ponieważ pandemia trwa już jakiś czas, przepisy zmieniają się z dnia na dzień i nikt już nie wie, co można, czego nie wolno, co jest otwarte, a co zamknięte, czy możesz wyjść z domu, pojechać do innego miasta, ba, do innego kraju. Nie tak dawno protestowali mieszkańcy przygranicznych miejscowości, ci co mieszkają po jednej stronie, a pracują lub uczą się po drugiej. Protesty przyniosły „dobre zmiany“. Nie przeczytałam nigdy tych przepisów regulujących przyjazdy i wyjazdy przez granicę, coś tam usłyszałam w radiu, ktoś znajomy wyjechał, sąsiadka przyniosła formularz, który pracodawca miał wypełnić i wypełnił, ale nie było na nim żadnej pieczątki, więc równie dobrze mogłam wypełnić go sama. Wiedziałam, że w przepisach regulujących przyjazdy i wyjazdy przez już dawno otwartą unijną granicę są jakieś luki, niedopowiedzenia i możliwości wielorakiej interpretacji. Nie ustalono, o ile wiem, jak daleko od granicy należy mieszkać, pracować. No i jak tu ustalić swoje stałe i prawdziwe miejsce pobytu, gdy wielu z nas żyje w ciągłym rozkroku, nie tu i nie tam, nie tam i nie tu.

Od wielu lat mieszkam w Berlinie, sercem i duszą zawsze w Polsce. Pamiętam granicę niemiecko – niemiecką, niemożliwość wyjazdów do Poski, później przejazdy w zatłoczonych pociągach trwające godzinami. W roku 1984 moja kwarantanna trwała dwa lata, teraz dwa miesiące.

Mam zaświadczenie od pracodawcy, polski dowód osobisty, niemieckiego nigdy nie miałam, zameldowanie w Poznaniu, umowę o pracę, paczkę landrynek jako lek antystresowy, plecak na plecach i wychodzę z domu, i odczuwam lęk jak przed laty, gdy kontrole graniczne nie należały do przyjemnych. Jadąc do Frankfurtu zastanawiam się, skąd jestem, gdzie moje miejsce. Z całej mojej rodziny tylko ja nie zasymilowałam się do końca z mieszkańcami kraju mojej emigracji. Nie umiem powiedzieć dlaczego, czy kompleksy Polaka i to mniejsze poczucie wartości wzięły górę, czy mój charakter, bo na pewno nie światopogląd. Polska jest na wyciągnięcie ręki i mimo braku umiejętności prowadzenia samochodu jeździłam tam co tydzień. Trzy bardzo ważne miejsca, które odwiedzam, to mój dom rodzinny w Poznaniu, dom w Lachowicach w miejscu rodzinnym mojego ojca i ostatnio Szczecin z jego historią niemiecko-polską.

Uważam więc, że nawet bez „bumagi” mam prawo do wyjazdów za Odrę, w jedną i drugą stronę.

Rozglądam się wokół, patrzę na pasażerów w pociągu. Już dawno po karnawale, a my wszyscy w maskach. Łapię się na tym, że choć mam trzy maseczki lub cztery, zakładam najczęściej tę w biało-czerwone paski. Już to zestawienie kolorów powinno być wystarczającym biletem wstępu za Odrę. Są maski w kwiatki, kropki, gwiazdki, galaktyki, koniki i w koniczynki, motylki, pszczółki, maski z uśmiechem lub bez, z jakimś sloganem z nakrętką jak z butelki…

Pokaż mi swoją maskę, a powiem ci, kim jesteś!

Gdy wychodziłam z mieszkania w Berlinie, obejrzałam się za siebie, spojrzałam przychylnym okiem na mój bałagan, który zostawiam i do którego chciałabym wrócić, żegnam klatkę schodową w promieniach porannego słońca, maki, które wyrosły przed domem, nie wiedząc jeszcze, że będą moim towarzyszem podróży, maki. Na przystanku autobusowym na płytach chodnikowych odczytuję zamazany napis „Be Vegan” i myślę sobie, że mi to nie grozi. Nawet nie jestem wegetarianką, nad czym ubolewa jedna z moich córek.

Dojezdżam do dworca ZOO, przez długie lata był to dworzec, z którego odchodziły pociągi do Polski. Dworzec główny, Berlin Hauptbahnhof otwarto w 2006 roku. Mimo swoich niedoskonałości jego architektura mnie zachwyca.

Na peronie jest dość pusto. Pociągi do Warszawy nie są wykreślone z rozkładu jazdy. Ale ja wiem, że żaden pociąg nie przyjedzie i nie odjedzie, jeszcze nie. W pociągu do Frankfurtu jest nas sporo. Tuż obok siedzi dziewczynka w dzierganej na szydełku kolorowej masce. Na kolanach trzyma lalkę, też w szydełkowej masce.

Wysiadłam we Frankfurcie. Zapytałam panią w informacji o ostatnie pociągi do Berlina, a potem o przejście graniczne. Pani spojrzała na mnie wyrozumiale informując o pociągach i o przejściu, przez które nie przejdę. Autobusu nie mogę znaleźć, zresztą jest ich dużo mniej. Po co mają jeździć w kierunku zamkniętej granicy? Wiem, że ta podóż będzie wyjątkowa i wyjątkowo dużo będzie mnie kosztowała, a więc wsiadam do taksówki. Taksówkarzowi wyjaśniam, że chcę przejść i że powinno się udać. Życzy mi powodzenia, ale proponuje, że poczeka. Przed mostem stoją niemieccy policjanci. Pytam się, dokąd mam pójść: „Prosto, przed siebie, nas to nie interesuje, tam stoją polnische Kameraden.” Szukam w czeluściach plecaka dowodu i zaświadczenia, żeby mieć pod ręką i idę wolnym krokiem w kierunku mostu, mostu, który jest świadkiem wielowiekowej historii. Nie zawsze był mostem przyjaźni. Jak podaje wikipedia w Polsce jest tylko mostem granicznym, a w Niemczech nazywa się Stadtbrücke Frankfurt (Oder). Nie szłam chyba nigdy tym mostem, może raz jako nastolatka, wracająca z zakupów w enerdowskim Frankfurcie. Most, który łączy i dzieli miał dzisiaj łączyć. Zmierzono mi temperaturę, nie patrząc nawet na wynik. Przeszłam na drugą stronę z dowodem i zaświadczeniem z pracy. Ci, którzy sprawdzali bilety wstępu ledwo spojrzeli na moje papiery, a ja jeszcze niepewna swojego szczęścia przeszłam na makową stronę.

Maki nad Odrą po słubickiej stronie kwitną najpiękniej. Całe zbocza czerwienią się makami. Stoję i patrzę i przez chwilę nie chcę już dalej jechać, choć wiem, że muszę i chcę, do domu, do mamy.

Z taksówkarzem uzgadniam cenę podróży do Rzepina, mając nadzieję na szybkie połączenie pociągiem do Poznania. Jedziemy, taksówkarz miły, chwali rząd, który walczy z pandemią, nie to co w Szwecji, gdzie nikt niczego nie zabrania. Cieszy się, że w Lubuskim zniosą częściowo obowiązek przywdziewania masek: „Bo kto w tym wytrzyma, pani?” Nagle dostrzegam drogowskaz na Ośno Lubuskie. Uzgadniam następną cenę i jedziemy choć na chwilę pod budynek byłego Liceum Pedagogicznego, gdzie moja mama zdawała w 1951 roku maturę. Budynek z czerwonej cegły był kiedyś Królewskim Ewangelickim Seminarium Nauczycielskim, potem szkoła realną, teraz jest Młodzieżowym Ośrodkiem Socjoterapii.

Jestem w Rzepinie, na pustym dworcu, przy zamkniętych kasach. Jakiś entuzjasta przekonany o swojej misji wyjaśnia wszystkim, którzy próbują odczytać rozkład jazdy, że pociągi nie jadą, tylko niektóre i on wie które. Mój pociąg do Zbąszynka jedzie za trzy godziny, a tych państwa obok mnie z walizkami dopiero za pięć.

Postanawiam pójść w miasto, do banku, bo jak dojadę do Poznania, to już będzie za późno i nie zdążę nic załatwić. Pan, który wszystko wie, pokazuje mi drogę. Przy dworcu w Rzepinie stoi stara parowa lokomotywa, którą zawsze podziwiam z okien pociągu, wreszcie mogę jej prawie dotknąć. Mijam poniemiecki kolejowy budynek, w którego oknie łopocze biało-czerwona flaga. Niektóre sklepy są pozamykane, niektóre otwarte, ale puste. Mogłabym kupić córce drabinę, której potrzebuje, ale po namyśle rezygnuję. W banku załatwiam wszystko sprawnie i szybko wracam na dworzec. Przy dworcu właśnie po dwumiesięcznej przerwie otwarto bar-bistro z ogródkiem, piwem i pierogami. Przy stoliku siedzi para włosko-polska. To ci, którzy do odjazdu pociągu mają pięć godzin. Wyjechali w marcu do Włoch na karnawał. Jedenastoma pociągami przyjechali do Rzepina, spod Florencji. Przez znaczną część Austrii podróżowali taksówką. Ale o tym powiedziała mi dopiero polska żona włoskiego męża, gdy ten poszedł rozprostować kości: „Ja powiedziałam mężowi, że ten pan taksówkarz, to nas za darmo przewiezie, inaczej mąż by się nie zgodził. Do Austrii nas nie chcieli wpuścić i wtedy ten taksówkarz zaproponował pomoc. Ale za kurs to policzył sobie chyba potrójnie. Teraz mamy kwarantannę, jak dojedziemy do Warszawy, ale ja to się nawet cieszę.”

Do Afrykańczyka, siedzącego w innym kącie, podchodzę sama. Pytam, co tu robi, dokąd jedzie. Jest studentem z Warszawy, pojechał szukać pracy do Berlina, nie znalazł, wraca, ale dostał kwarantannę, nie wie dlaczego.

Opuszczam moich towarzyszy pandemicznej podróży, bo mój pociąg do Zbąszynka niedługo odjeżdża. Pamiętam Zbąszynek, na tyle, na ile dziecko może coś zapamiętać. Poniemiecki dom niedaleko dworca, zbudowany w latach 30 dla niemieckich kolejarzy, dom z dużym ogrodem. Na dworcu mam za mało czasu, żeby wyjść za perony.
Mama spędziła w Zbąszynku kilka lat, mieszkała w poniemieckim domu u polskiej już właścicielki. W poniemieckiej szkole uczyła polskie dzieci. A gospodyni gotowała w poniemieckich garnkach. Przyjaźń z polską właścicielką zbąszyńskiego domu z czerwonej cegły przetrwała lata. Pamiętam ganek, sad, poręcze wymalowane na ciemnozielono i mamę, która mnie tam zabierała.
Dworzec w Nowym Tomyślu i droga do miasta przemknęły mi szybko przed oczami, gdy siedziałam w następnym pociągu do Poznania. Nowy Tomyśl pamiętam lepiej, spędziłam tu kilka pierwszych lat życia, a następne lata przyjeżdżałam tu często w odwiedziny.

Z Berlina wyjechałam rano, wieczorem dotarłam do celu podróży. Mama czekała już na mnie. Mimo ciepłego wieczoru siedziała owinięta swetrem na tarasie. Poznała mnie po głosie. Mamie przez te dwa miesiące, przybyło lat, urosły włosy, ubyło wzroku i pamięci. Mama ma prawie 90 lat, prawie nie chodzi, prawie nie widzi, prawie żyje, czuje, kocha i tęskni. Ja też tęsknię i dlatego tu jestem.

W ogrodzie nikt nie skosił trawy. Szkoda tylko, że mama nie dojrzy stokrotek, które się w niej ukryły i zakwitły, ani dmuchawców, które rozwiał wiatr. Nie zobaczy też niezapominajek rozsianych za sprawą taty po wszystkich możliwych miejscach. Nie posadził nikt georginii, które tata co roku na wiosnę sadził dla mamy pod tarasem. Biorę łopatę i wkopuję kłącza kwiatów które już wypuściły pierwsze pędy, w ziemię.

Myślę, że latem znowu zakwitną. A ja przyjadę i opowiem mamie jak wyglądają, kilka zetnę i włożę do wazonu.

Er fehlt

Zu Erinnerung an Witold Kamiński
27.11.1947 – 17.10.2019

Liebe Kolleginnen und Kollegen, liebe Freunde,

wir alle hatten das große Glück Witold Kaminski kennenlernen zu dürfen.

Heute sind wir zusammengekommen, da wir Abschied nehmen müssen. Am 17. Oktober ist Witold unerwartet verstorben und die Trauer und der Schmerz sind erdrückend. Er fehlt.

Wir sind zusammengekommen um gemeinsam zu trauern, aber auch um uns an einen außergewöhnlichen Menschen zu erinnern.

Ohne ihn würden wir wohl nicht hier stehen. Dieses Haus gehört auch zu seinem Lebenswerk. Als Mitbegründer und langjähriges Vorstandmitglied des Polnischen Sozialrates und des Migrationsrates Berlin gehört er zu den Menschen, die die Ora34, das Nachbarschaftshaus für interkulturelle Begegnung, geprägt haben.

Witold Kaminski war eine der herausragenden Persönlichkeiten des polnischen Berlins. Seit den 80er Jahren hat er unzähligen Migrant*innen geholfen, unter erschwerten Umständen ein neues Leben in Deutschland aufzubauen. Er hat sich mit Kulturprojekten und politischen Initiativen für den deutsch-polnischen Austausch eingesetzt und geholfen, Vorurteile und Ressentiments abzubauen.

Doch sein Engagement war nie auf die polnische Community beschränkt – er hat Vielfalt immer als Stärke gesehen und stellte sich entschlossen gegen einen einseitigen, Einbahnstraße-artigen Integrationsbegriff. Vielmehr sprach er von Teilhabe und Partizipation aller Menschen in unserer Einwanderungsgesellschaft und lebte die Empowerment-Idee, bevor dies zum Modewort wurde. Dabei fand er Verbündete unter Migrantenvertretern der unterschiedlichen Communities und arbeitete unter anderem mit der türkischen, russischen und afrikanischen Gemeinde eng zusammen. Auch in der Politik fand er Freunde und Mitstreiterinnen, er etablierte sich als gefragter Experte und arbeitete aktiv mit in zahlreichen Ausschüssen, Arbeitsgruppen und Beiräten, sowohl auf Landes- als auch auf Bundesebene.

Die junge Generation der „neuen Deutschen“, wir, die sich selbstbewusst in mehreren Kulturen zu Hause fühlen, profitieren heute von der Arbeit von Vordenkern und Aktivisten wie Witold, die den Diskurs um nationale Identitäten nachhaltig beeinflusst und Glasdecken für uns zerschmettert haben.

Für seine Verdienste wurde Witold Kaminski mit zahlreichen Auszeichnungen geehrt, unter anderem mit dem Bundesverdienstkreuz und dem polnischen Kavalierskreuz. Doch darüber sprach er eigentlich nie. Vielmehr als für Auszeichnungen interessiert er sich für Menschen.

Wie oft haben wir ihn sagen hören: „Es kommen keine Facharbeiter und Migranten, es kommen Menschen, mit ihren Potentialen und Problemen.“ Dabei hatte er ein erstaunliches Talent Potentiale zu erkennen und zu fördern. Das haben viele in diesem Raum selbst erfahren dürfen – vielleicht nicht immer ganz freiwillig. Ich erinnere mich an meinen ersten Monat im Polnischen Sozialrat, als er mir auf dem Weg zu einer Veranstaltung erzählte, er habe mich bereits als Moderatorin angemeldet. Er war ein fantastischer Mentor und durch sein Vertrauen sind Kolleginnen und Kollegen an seiner Seite gewachsen.

Witolds Erfahrungsschatz und sein politischer Instinkt machten ihn zu einer wichtigen kritischen Stimme, die die Migrations- und Integrationsdebatten der letzten drei Jahrzehnte mitgeprägt hat. Und wie wir wissen, konnte diese Stimme laut und deutlich werden – er nahm kein Blatt vor den Mund, folgte seiner Überzeugung und ließ sich nicht beirren.

Bei allem was er tat, war er mit dem Herzen dabei und schonte sich nie. Sein Engagement war stets persönlich und er hatte die Gabe andere mit seinem Enthusiasmus anzustecken und mitzunehmen. Man konnte nicht gleichgültig an ihm vorbeigehen. Seine offene und gleichzeitig direkte Berliner-Art machten ihn auch zu einer Kiezikone – es war fast unmöglich die Oranienstraße mit ihm runterzulaufen, ohne dass er angesprochen wurde.

Witold war seiner Zeit oft voraus, er war ein Visionär, Philosoph und vor allem immer auch Sozialarbeiter, der sich für diejenigen einsetze, die marginalisiert oder vergessen werden – zuletzt besonders in der Obdachlosen- und Geflüchtetenhilfe.

Doch Witek war auch Familienmensch, Ehemann und Vater. Erfolgreicher Trickfilmzeichner, leidenschaftlicher Hobbytaucher und stets rasender Fahrradfahrer.

Er war unser Freund. Er bleibt mein Vorbild. Wir werden ihn nie vergessen.

Dr. Marta Neüff
Vorsitzende des Polnischen Sozialrates e.V.
21.11.2019

Erinnerungen einer Betreuerin

Das Thema ist plötzlich “in” geworden, obwohl es schon seit Jahren gang und gäbe ist, dass die Polinnen, die vorher als beste Putzfrauen galten (je besser ausgebildet, desto intelligenter putzten sie auch), sind in Deutschland heutzutage vor allem als Betreuerinnen (opiekunki) von alten und kranken arbeiten. Seit ein paar Jahren berichtet unsere Autorin, Łucja Fice, darüber, wie es ist, in Deutschland als “opiekunka” zu arbeiten.

Łucja Fice

Seit meinem ersten Auslandsjob sind zwei Jahre vergangen. Ich spürte alle diese Tage, Wochen, Monate, diese in fremden Häusern langsam verstreichende Zeit in den Knochen. Meine Wirbelsäule neigte sich wie ein angebranntes Streichholz. Zuweilen hatte ich den Eindruck, dass mir durch das schwere Schleppen ein Buckel wächst und ich genauso einschrumpfe, wie meine Pfleglinge. Die Sehnsucht nach Hause ließ nicht nach.
Als ich im Bus die verschiedensten Geschichten über die Probleme der Pflegerinnen anhörte, die ganz Deutschland auf der Suche nach Arbeit durchquerten, war ich heilfroh, dass ich fähig bin, mich an jede Familie anzupassen und dass mir Krankenpflege Freude bereitet.

In der Nähe von Augsburg

Begrüßt wurde ich von einer sympathischen Koordinatorin, die zusammen mit der Frau, die ich pflegen sollte, zum Bahnhof kam. Evelyn, so hieß die Frau, reichte mir einen Strauß bunter Feldblumen. Das war unsagbar rührend, das gab es noch nie, dass mich jemand so zum Arbeitsbeginn willkommen hieß. Nach der offiziellen Vorstellungszeremonie hat Evelyn die Koordinatorin und mich zum Mittagessen in ein Restaurant eingeladen. Ich begriff nicht, warum eine Siebzigjährige, die in guten Restaurants verkehrt und sich ohne Krücke oder Rolli bewegen kann, eine Betreuerin benötigt. Aber ich dankte dem Himmel
dafür und betrachtete es als einen Glückssegen. Ich fühlte mich, als ob dicht hinter mir Engel mit Rundschildern und Säbeln an der Seite stünden. So gegen fünfzehn Uhr kamen wir dann in Evelyns Haus an. Wir fuhren zuerst einige Haltestellen mit der Straßenbahn und nahmen dann den Bus in eine Vorstadtsiedlung. Unterwegs wurde ich über Ausgehmöglichkeiten und Sehenswertes in Augsburg informiert.
“Das ist das Mozart-Museum” – sagte Evelyn – “und hier, sieh’ mal das Denkmal des Stadtgründers Kaiser Octavius Augustus. Du kannst jeden Tag in die Stadt fahren.”
Die Stadt hat mich bezaubert. Ich dachte: “Ich möchte länger hier bleiben.” Die Aprilsonne, die vielen Menschen auf den Straßen, lächelnde und lebensfrohe Deutsche. Das alles machte mich neugierig, ich wollte mehr sehen und länger an diesem Ort bleiben.

Deutsches Pflegeheim

Mit der Vier waren es vom Augustus-Denkmal nur drei Haltestellen. Ich sollte am renaissance-barocken Dom vorbeigehen, dann an der Gefängnismauer links und dann rechts abbiegen, das Pflegeheim sollte sich am Ende der Straße befinden. Wie soll ich es finden, wie komme ich hin? Meine Angst wuchs. Ich hatte Recht, die Häuser waren mit geraden Zahlen nummeriert und das Pflegeheim hatte die Nummer neunzehn. Auf der gegenüberliegenden Straßenseite zog sich eine Parkanlage. Um das richtige Gebäude zu finden, musste ich eine Frau ansprechen, die gerade vorbeilief.
“Ich will auch dahin. Das Haus hat zwei Nummern. Die Achtzehn ist vorne, die Neunzehn steht daneben, das täuscht.”
Da ist es. Ein großes, rotes Backsteinhaus. Die Tür hatte eine Photozelle und ging geräuschlos auf. Ich betrat die Eingangshalle, die in einen großen Salon überging, der beinahe das gesamte Erdgeschoss einnahm. Auf dem hellen Parkett lag ein bunter Teppich. Alles andere, die Wände, die Sessel und die Sofas waren schneeweiß. Ich fühlte mich, als besuchte ich einen Palast. Hinter den riesigen Fenstern sah ich eine Terrasse und einen Rasen. Dann vernahm ich ein piepsendes Mäusestimmchen:
“Sei uns willkommen Königin, sei willkommen”.
“Mama!” – erklang eine andere Stimme hinter meinem Rücken. – “Das ist keine Königin”.
Die Demenz der alten Dame tat, dass ich mich wieder in der reellen Welt einfand. Ich nahm den Fahrstuhl und fuhr in den vierten Stock. Im Betreuerzimmer, das grausig grellgelb angestrichen war, fragte ich eine Frau im blauen Kittel nach Evelyn und ihrem Mann. Sie trank Kaffee. Den Becher hielt sie in beiden Händen, als würde sie sie wärmen wollen. Ich hätte in diesem Moment eine Handvoll abstumpfender Medikamente gebraucht, um mir die Angst zu nehmen. Ich hörte: “Einen Moment.” Die Frau drehte sich um und trat an eine andere, junge, brünette Frau, deren Ohr am Handy klebte. Ihren Hinterkopf schmückte ein charakteristisch geflochtener Dutt. Sie hatte einen strahlend weißen Kittel mit einem dunkelblauen Kragen und genau solchen Manschetten an. An ihrer Brust steckte ein Namensschild. Sie stach von den anderen ab. Sie war schlank wie eine Gerte und wirkte sehr vornehm. Die Frau, sie war knapp dreißig, unterbrach das Gespräch sofort. Unsere Blicke kreuzten sich. Einen Moment kurz war ich konsterniert, ich wusste nicht, worum es geht.
Die Frau ging in den Flur, reichte mir ihre Hand und stellte sich auf Polnisch
vor:
“Ich heiße Alicja. Ich bringe Sie zu Evelyn.”
Sie hatte regelmäßige Gesichtszüge, war sehr hübsch und der Kittel kleidete sie.
Sie sah schick aus. Unterwegs erfuhr ich, dass sie seit neun Jahren in Augsburg wohnt.
“Ich bin gleich nach dem Abi hierhergezogen, als ich erfuhr, dass junge Polinnen in Pflegeheimen eingestellt werden. Ich wollte ein Jahr arbeiten und dann hier studieren. Augsburg ist für Studenten DER Ort in Deutschland. Ein Paradies. Wirklich! Und so blieb ich bis heute hier und habe keine Lust, nach Polen zurückzukehren. Es ist ein exklusives Pflegeheim und der Verdienst ist ebenso exklusiv.”
Ihre Stimme klang wohl. Sie war sozusagen eine Ergänzung ihres guten Aussehens.

“Sie konnten also Deutsch, als sie herkamen” – stellte ich fest.
“Ja. Ich habe schon als Kind Deutsch und Englisch gelernt. Meine Klassenkameradinnen sind nach England und ich habe mich für Deutschland entschieden. Und ich habe es nie bereut. Als ich hier zu arbeiten begann, war mein Deutsch gut, aber nicht perfekt. Ich bekam aber den Job. Für ein halbes Jahr haben sie für mich die Warmmiete übernommen.
“Mein Gott! Die Polen sind überall in Europa. Auf der Straße habe ich auch die polnische Sprache vernommen. Es ist nett, aber auch beängstigend, wir sind ja nicht im Urlaub hier” – entgegnete ich.
“Und Sie arbeiten hier seit neun Jahren?”
Die Frau lächelte.
“Nein! Ich habe meinen Traum verwirklicht, nur ein wenig anders.” Ich sah in ihr
junges, hübsches Gesicht. Es strahlte Wärme und Güte aus, aber ich machte mir
keine genaueren Gedanken darüber, ich konzentrierte mich mehr auf ihre Antwort.
“Ich wollte Betriebswirtschaft studieren, habe aber meine Pläne schon nach einem Jahr Arbeit mit den Seniorinnen geändert. Ich habe Medizin, Fachrichtung Geriatrie studiert und bin hierher zurück. Ich bin Ärztin. Seit einem Jahr” – fügte sie hinzu.
Erst jetzt verstand ich, warum sie einen andersfarbigen Kittel trug und sah auf
ihr Namensschild: „Alicja Augustyn – Ärztin für Geriatrie”. Ich lächelte. Ich
begriff, woher die Sympathie für diese Stadt stammen könnte, ich fragte jedoch
nicht nach dem Zusammenhang.
Wir hielten vor der Tür zum Zimmer 402, wo auf einem goldfarbenen Schild der
Vor- und Nachname eingraviert war und die mit einem Foto versehen war.
Doz. Dr. habil. Rudolf Hankel.
“Das ist Evelyns Ehemann” – sagte Alicja und schaute mich an. Erst da bemerkte ich das zarte Makeup, das ihre natürliche Schönheit unterstrich.
“Ja. Ich weiß.”
Bevor sie die Tür öffnete, legte sie den Finger auf die Lippen. Ich sollte mich
still verhalten.
“Evelyn kommt sehr oft her. Seit zwei Jahren schon” – flüsterte sie.
“Schauen Sie sich das an. Evelyn schläft auf dem Sofa. Sie ist Diabetikerin, sie nimmt es aber mit den Medikamenten nicht besonders genau. Wenn sie besuchsweise hier ist, sorgen wir auch für sie. Ihr wurde der Vorschlag gemacht, dass sie zusammen mit ihrem Mann hierher ziehen kann, sie würden dann ein größeres Apartment bekommen, aber sie wollte es nicht. Abends fährt sie immer nach Hause” – Alicja sagte das alles flüsternd.
Und dann ließ sie mich allein.

Ich passierte den Flur mit einem großen Spiegelschrank und betrat das Zimmer. Die Sonnenstrahlen spendeten dem Raum Helligkeit. An einer der Wände stand ein Krankenbett und daneben eine Kommode mit Schubfächern. Auf der anderen Seite – ein bequemes Sofa aus braunem, echtem Leder, auf dem unter einer Decke Evelyn schlummerte. Am Fenster stand ein recht großer Tisch mit vier Stühlen. Auf einem der Stühle saß ein noch gar nicht so alter Mann mit warmem Blick und dem Lächeln eines
zweijährigen Kindes. Er legte Knöpfe aus einer Schachtel in die andere. Früher las er Theologie an der Augsburger Uni. Die Demenz verwandelte diesen riesigen Mann in einen hilfslosen Jungen. Sie schnappte ihn sich, als er in die wohlverdiente Altersrente ging und endlich entspannen hätte können.
Ich hatte das Gefühl, als ob die WAHRHEIT auf der Seite der parallelen Welt läge und als ob die Realität, die ich sah, überhaupt nicht existieren würde, als wäre es nur ein Produkt der wuchernden Phantasie.
“Mein Gott! Wie wehrlos dieser Mensch doch ist. Du hast ihm ja den Verstand genommen. Tust du mir dasselbe an? Du hast mich doch nicht mit Willen, Gewissen und Moral beschenkt, um sie mir wieder wegzunehmen. Wie dringt man zur WAHRHEIT vor? Ich bin in mich gegangen, um die Antwort auf die quälende Frage zu bekommen: Warum ist diese WAHRHEIT immer unbekannt?
Ich überlegte, warum ich immer noch die Lust hatte, nach ihr zu suchen. Ich erinnerte mich an die Worte meines Mannes: „Weib, du zerkloppst dir irgendwann den Kopf bei dieser ewigen Wahrheitssuche”. Ich erinnere mich auch, was ich ihm darauf entgegnete: “Aber ich habe eine Tür in dieser Mauer gefunden und versuche, sie jetzt aufzumachen und habe keine Absicht, die Freude durch Schlüsselsuche entbehren zu müssen. Ich riskiere doch nichts, wenn ich es probiere.”
“Warum stehen wir Krankheiten und Tod alle so hilflos gegenüber?” – dachte ich, als ich mich in dem Spiegel über dem Tisch ansah. Dieser Spiegel machte, dass ich wie seelenlos dastand und mein Spiegelbild anglotzte: Ich sehe ziemlich menschlich aus. Ich bin ein Homo sapiens, obwohl ich mich nicht viel vom Homo erectus unterscheide. Ich bin wie ein fellloser Fleischfresser, wie ein sprechender Affe, der Gedichte schreibt. Wie viel Mensch und wie viel Tier steckt in mir? Jedenfalls ist meine Gattung merkwürdig. Wer bin ich in Wirklichkeit? Was ist mit dem freien Willen? Mit der Moral? Ein lautes, langgezogenes Aufschnarchen Evelyns riss mich aus diesen Gedanken und ich landete wieder in der Realität.
Ich hatte so meine Bedenken, als ich mir den spielenden Doktor habil. ansah. Vielleicht sollte man ihm einige Astroglia einflechten und das Erinnerungsvermögen blüht wieder auf, wie nach der Berührung von ET und die Neuronen wachsen nach? Die Astroglia, die Gliazellen im zentralen Nervensystem, in welchen unsere Gedanken, unser Erinnerungsvermögen und unsere Vorstellungskraft stecken, sind doch die Grundlage für das Überleben unserer Gattung. Warum bin ich keine Wissenschaftlerin? Diesem Genre würde ich gern mein Leben widmen – philosophierte ich. Ich wandte mich von dem
Spiegel ab und sah auf den Mann. Gut, dass du nicht mehr verstehst, dass das Leben eine sehr gefährliche Beschäftigung ist und die Todesrate bei 100 Prozent liegt – sagte ich, halb zu ihm, halb zu mir, selbstverständlich auf Polnisch.

Ich habe es nicht einmal bemerkt, dass am Fenster ein Patientenlifter, am Sofa eine weitere hohe Kommode mit einem Flachfernseher und Rähmchen mit Bildern standen. An der Wand mit dem Bett hing eine Reproduktion der “Sonnenblumen” van Goghs. Das Bad war ganze fünfzehn Quadratmeter groß und mit allen möglichen Geräten ausgestattet, die alten, kranken, gebrechlichen Menschen das Leben erleichterten. Die Sauberkeit war bestechend. Hier herrschte bereits das 22. Jahrhundert. Ich dachte an das polnische staatliche Pflegeheim, wo ich kurz gejobbt hatte. Dort gab es keine Patientenlifter. Unsere
Pflegeheime unterscheiden sich leider von den deutschen. Aber was soll’s. Ich kann es nicht ändern und ich verfüge auch über keine göttliche Macht, um dem Ehemann Evelyns seinen Verstand zurückzugeben. Also soll wenigstens sein Herz unter den Rippen pochen, soll er doch frische Luft atmen und möge ihm das Essen schmecken – ich bemühte mich um reine Gedanken.
Ich weckte Evelyn. Wir fuhren nach Hause. Vier Haltestellen mit der Straßenbahn, einige mit dem Bus und ein Stück zu Fuß. Wir begegneten ihren Bekannten, die uns mit Grüß
Gott grüßten. Nicht etwa mit guten Abend, sondern genauso, wie die Katholiken in Polen einander grüßen. Im Süden Deutschlands ist es so üblich. Finde ich nett. Sogar Kinder grüßten uns inzwischen so. Obwohl es noch gar nicht schwer war, legte sich Evelyn nach dem Abendessen und nachdem sie eine Handvoll Medikamente und eine Dosis Insulin nahm, ins Bett.
Ich hatte frei. Ich strickte bis in die späte Nacht. Ich begann, den Pflegerinnen aus dem Bus zu glauben, dass es doch angenehme und leichte Verträge gibt. Ich erinnerte mich an einen Traum, in dem mich mein verstorbener Bruder besuchte und sagte: „Setz dich hin und entspanne”. War es etwa an der Zeit? Sollte sich auch dieser Traum bewahrheiten? Ich habe es noch nicht ganz geglaubt, da ich mir alles im Leben schwer erkämpfen musste. Dieses Gesetz bewährte sich immer. Das ist Gabis Satz, übrigens nachgewiesen.

Anfänge

In Deutschland fühle ich mich wie in der Schule, wo man mir das Bügeln, Einräumen, Saubermachen, Putzen und Kochen aufs Neue beibringt, aber diesmal auf Deutsch. Die Häuser, in welchen ich arbeite, dienen mir als Vergrößerungsgläser, mit welchen ich die letzten Lebenstage meiner Schützlinge beobachte. Ich entdecke immer diesen Fremden in mir. In vielen Häusern fühlte ich mich wie ein Schatten, den die Familie einfach passierte, ohne ihn wahrzunehmen, jedoch habe ich überall die Spuren meiner Arbeit zurückgelassen. Momentan klettere ich immer noch nach oben und versuche, den Weg nicht zu verfehlen. Ich sehe mich um. Sehe Spuren vor mir und hinter mir. Nach fünf Jahren Arbeitstourismus in Deutschland fühle ich mich wie ein abgebranntes Stück Kohle. Meine Wärme schenkte ich den Alten, den Leidenden. Die Notwendigkeit, Geld für ein würdiges Leben zu verdienen, hat meinen Charakter geschliffen. Ich weiß! Meine Taten haben keine Bedeutung.
Diese Reisen, um jemanden zu pflegen, waren auch Reisen ins UNBEKANNTE, denn ich bin immer nach etwas Neuem aus. Meine Wanderungen durch die deutschen Länder, vom Norden nach Süden, sind wie das Suchen eines Brunnens am Ende der Welt. Ich möchte diese Welt bewundern. Reisen bilden nicht nur. Reisen machen auch müde.

Als ich in Gedanken die fernen Erinnerungen aus der Kindheit ins Gedächtnis rief, sah ich, wie im Spiegel, ein fünfjähriges Mädchen mit einem Näschen voller Sommersprossen und mit Zöpfen mit großen Schleifen. An diesem merkwürdigen Tag hatte es ein dunkelrotes Samtkleidchen mit einem weißen, bestickten Kragen an. Das Mädchen kniet in der Küche auf einem mit Erbsen gefüllten Säckchen. Ihre erhobenen Hände lehnen an der Wand. In der auf ihrer Kopfhöhe befindlichen Spüle hört man das Wasser tropfen. Sie rezitiert ein
Gedicht:
”Ich bin eine kleine Christin. Ich soll gut, sanftmütig, ehrlich, einfach und heiter sein. In jedem Wort aufrecht in jeder Tat geduldig, denn der liebe Gott schaut mir zu und erfährt, was ich denke und was ich tue.”– Was ist Zeit. Wie lange dauert das Jetzt? Wie lang ist ein Augenblick?
Ich höre die Fragen des Mädchens und erinnere mich an das Wunder der Harmonie in ihrem Kopf, wo sich die Realität mit der Wendeseite des Bewusstseins vermischt. Ich sehe erneut die Wand, wie auf Märchendias, Bilder erscheinen – ein Waldfriedhof. Alle Bäume flüstern, als sprächen sie mit den Vögeln. Sie erzählen Geschichten über die Kraft, die alle Wesen auf der Erde, auch die Menschen haben. Der Wald hütet irgendwelche Geheimnis und die fliegenden, sich wie im Tanz erhebende Vögel verraten einander die Geheimnisse der Welt, von welchen die Menschen nicht einmal geträumt haben. Ich sehe erneut die Gesichter der lachenden Bäume und meine Nase spürt außerirdische Gerüche. Ich tauche ein in diese Träume, die mir einst wie Wirklichkeit vorkamen.
“Nein! Nein! Auf der Wand sind doch ein Wald und fliegende Vögel. Mach’ das Licht aus! Welcher Wald? Welche Vögel?”
“Marta, hier! Die Wand singt. Verzauberte Vögel. Die Bäume sprachen miteinander. Sie hatten Augen und Nasen und eines sagte zu mir: “Du bist ein Geheimnis.”

War das ausschließlich kindliche Phantasie? Oder ein kindlicher Blick auf die Kehrseite des Lebens? Ich hatte bereits als kleines Kind das nebulöse Gefühl, dass die Welt nicht wirklich so ist, wie wir sie wahrnehmen. Vielleicht habe ich damals unbewusst vermutet, dass alles um uns herum, diese ganze Materie, nur ein Spiel der blauen Schatten ist? Bereits als Kind verstand ich, dass sich das Licht mit der Finsternis verflicht, die sein fester Faktor ist. Als ich erwachsen wurde, überzeugte ich mich, dass sich das Licht mit der Finsternis verflicht, die ihr festes Pendant ist. Und als ich erwachsen wurde, überzeugte ich mich, welchen brutalen Preis man dafür bezahlen muss. Die Worte “Du bist ein Geheimnis”, die der Baum sagte, quälten mich und brannten meine Eingeweide das ganze erwachsene Leben lang.

Heute erkläre ich es mir so: Vielleicht ist das Leben ein geheimnisvolles Spiel, ein verborgener, tieferer Sinn? Und durch das Denken, das wie eine Welle fungiert, bereiten wir unsere Körper auf chemischer Ebene durch die Erfahrungen unseres Lebens für eine andere Bewusstseinsform vor, welche wir in diesem Leben nicht einmal erahnen. Ich verstehe es jetzt so, dass ich nicht aus der Materie allein bestehe. Ich bin als Mensch ein multidimensionales Wesen und deswegen ist das, was in meinem Kopf geschieht, für mich so wichtig.

Vielleicht kann ich selbst ein Zauberer sein und meine Welt kreieren, in meinem Kopf sind ja die Möglichkeiten zur Realitätsschöpfung vorhanden. Hinweise bekam ich von jenem kleinen Mädchen, das ich einst gewesen bin und dessen Verstand frei von Anschauungen und Ideen war.

Der erste Job in Deutschland

Als ich mich von meinem Mann verabschiedete, war ich nicht wirklich traurig. In den letzten Wochen, die voller üblicher banaler und zuweilen grotesker Missverständnisse waren, sammelte sich in mir viel Zorn an und ich wartete sehnsüchtig auf den Abreisetag um mich von ihm zu befreien. Ich wusste, dass ich eine krebskranke Frau, nach einer Mastektomie betreuen werde. Und die Angst wegen der dürftigen Sprachkenntnisse stärkte die Unruhe, sie ließ mich nicht vernünftig denken. Die Familie, zu der ich fuhr, war damit einverstanden, dass ich mit der Patientin englisch spreche. Und ich konnte doch gut Englisch, die Angst war also völlig unbegründet. Einerseits hatte ich eine Riesenangst, andererseits freute ich mich, dass ich Geld verdienen und Deutsch lernen kann.

Während der ganzen Reise habe ich verschiedene Märchen ins Gedächtnis geholt, sowohl die, die ich ‘mal gelesen als auch jene, die ich selbst erdichtet habe. Als “Märchen” bezeichnete ich auch wahre Begebenheiten, die immer mit “Es war einmal…” anfingen. Wie damals als mein Mann wahnsinnig in mich verliebt war, und alles tat, um für meine Gunst zu werben. Eben während dieser Reise wurde es mir klar, dass es ein völlig normaler Kampf eines Männchens um ein Weibchen war. Wie eine Werbung emittierte er seine Informationen, dass er über gute Gene verfüge… und ich habe es als wahre Münze genommen. Die Erinnerungen flammten in mir auf wie schnell einander folgende Blitzlichter eines Fotoapparates. Ja, das stimmt! Reisen begünstigt die Reflexionsbereitschaft. Zeit zum Nachdenken hatte ich genug, um Platz für andere Märchen zu finden. Die Mitreisenden waren nicht besonders sympathisch. Obzwar ich das Wort “Meute” nicht sonderlich mag, habe ich meine Reisekumpanen so klassifizieren müssen. In mentaler Hinsicht war ich doch ein wenig anders als sie. Ich kann mich nicht mit Leuten unterhalten, deren Wortschatz keine tausend Wörter überschreitet, von denen auch noch die Hälfte nicht durch die Zensur käme. Und mit solchen Leuten musste ich mehr als zehn Stunden im Auto verbringen.

Was tu ich denn überhaupt? Kaum, dass ich mich nach meinem mehrjährigen Aufenthalt in Großbritannien zuhause eingelebt habe, schon nehme ich das nächste Risiko auf mich. Diesmal geht es nach Deutschland. Ich werde alte Menschen in ihren Wohnungen betreuen. Ist das Altruismus oder die Notwendigkeit, Geld zu verdienen, um finanziell etwas auf die Reihe zu bekommen? Es tat mir leid, dass mein Mann nicht gefragt hat: “Wie kommst du ohne Deutschkenntnisse zurecht. Bei deinem Gestammel schicken sie dich doch im Handumdrehen wieder nach Hause.” Ja! Das stimmt. Dieses Gestammel machte mich einem Hund ähnlich, mit dem man sich ja auch verständige, ja sowohl anfreunden kann.

Die Erinnerungen, die fast die ganze Reise über meinem Gedächtnis entsprangen, machten sie irgendwie angenehmer. Ich vermochte es, in einen parallelen Raum und in eine völlig andere Zeit zu entrücken. Dann kehrte ich wieder in die Gegenwart zurück und konnte selbst nicht begreifen, wie es kam, dass ich mich, von niemandem dazu gezwungen, entschied, mein Land zu verlassen, ohne genau zu wissen, wohin mich das Schicksal verschlägt. Ich konnte ja stolz auf mich sein – ich habe die Schulden abbezahlt, die ich des bequemeren Lebens willen gemacht habe und dank mir wohnte mein Mann nicht mehr in der Dachbodenwohnung. Wenn ich traurig bin, dass ich mich erneut von ihm verabschieden musste, kehre ich schnellstens zu meinen Märchen zurück.

Und wo bleibt das Frühstück?

An meinem Ziel kam ich um acht Uhr morgens an. Der Fahrer wartete nur, dass ich schnell aussteige und die Tür zumache und sauste sofort los. Ich zündete mir eine Zigarette an und sah mich um, neugierig, wohin mich der flatterigste Beruf, und zwar der einer Pflegerin, diesmal hinbrachte. Ich schaute mir die in ihrer Morgenruhe traurig wirkende Gegend, das Haus, vor dem ich stand und die Reihe der kleinen Häuser auf der anderen Straßenseite lange an, irgendwie hatte ich Angst, anzuklopfen. Meine Intuition gebot mir Vorsicht. Und sie hatte Recht, vom Garten aus kam mir ein Mann im Arbeitsanzug und schmutzigen Schuhen entgegen. Seine unrasierten, schmuddeligen Wangen und die dunkle Brille auf seiner Nase beunruhigten mich. Ich überlegte, ob er sie wohl aufgesetzt hat, damit ich das nicht erblicken kann, was man einem Fremden nicht einzublicken gewährt. Sein Äußeres stimmte mich misstrauisch, ich fasste aber meinen ganzen Mut zusammen und stellte mich kurz vor. Ich fragte, ob die Adresse richtig sei, lobte die ruhige Gegend und das große Haus. Der Mann bejahte meine Frage und mein Lob schien ihm zu gefallen, da er sogar lächelte. Ich fragte ihn sogar, ob wir Englisch sprechen könnten. Er nahm meinen Koffer und ich trabte hinterher, sah mir seine schweren Schuhe an und wunderte mich, dass er trotzdem lange, leichte Schritte machte. Als ich mir seine ganze Gestalt ansah, erinnerte er mich an einen Galeerensträfling. Und das ganze Haus und die Umgebung – an einen Gulag.

Er führte mich in den ersten Stock und gab mir kurz Auskunft, was ich zu tun habe und wie die Arbeitsbedingungen sind. Ich fühle mich danach keinen Deut besser. Die Perspektive, an diesem Ort bleiben zu müssen, erschreckte mich. Er stellte meinen Koffer ins Zimmer, wo ich während meines Aufenthalts wohnen sollte. Es war ein heller, trockener Raum mit einem Fernseher. Dann brachte er mich zu seiner kranken Frau. Im Wohnzimmer saß auf einem Ledersofa eine Frau im Morgenmantel. Sie war ein paar Jahre älter als ich. Mit der einen Hand streichelte sie einen kleinen Welpen, der auf ihrem Schoß saß, in der anderen hielt sie einen Schoppen Wein. Zu ihren Füßen, auf dem Teppich lagen vier holländische Bassethunde. Sie saß so, in Gedanken versunken, mit halbgeschlossenen Augen. Wir haben uns eine ganze Weile angeschwiegen. Als ich an sie herantrat, machte sie die Augen auf und lächelte. Sie musterte mich von Kopf bis Fuß und zeigte mit dem Finger auf einen Stuhl. Ich setzte mich etwas schräg hin und wartete ungeduldig und gespannt, was jetzt käme. Ich wusste nicht, wie ich mich verhalten soll, ich wollte mich doch zunächst vorstellen. Ihr Mann stand unbeweglich an der Tür, wie ein Lakai.

“Es ist eine Freude für mich, bei Ihnen arbeiten zu können” – irgendetwas musste ich ja sagen, wo die Frau so gar keine Anstalten machte, ein Gespräch zu beginnen. Nach einer Weile, als weiterhin nichts zu hören war, als ihr Atem, stellte ich mich vor und informierte sie, dass ich gut Englisch sprechen kann. Sie hat mich eines Blickes gewürdigt, sie war weiterhin mit dem Streicheln des Hundes beschäftigt. Ich fühlte mich wie ein Schatten. – “Ich muss an ihre Gedanken herankommen” – dachte ich.
Die Frau schien eine Xanthippe zu sein. Ich habe nicht ein einziges Anzeichen einer Krankheit bemerkt. Die Gefühle, die mich in diesem Moment überwältigten, ließen mich ihren Namen vergessen, der ja im Vertrag gestanden hat. So blieb sie für mich vorübergehend namenlos. Ich bat um einen Tee. Als ich mich vom ersten Schock erholte, merkte ich, dass der Morgenmantel der Frau recht verschlissen war. Die Bilder, die meine Phantasie produzierte, veränderten sich, als stammten die vorherigen aus einer anderen Zeit und Dimension. Mir schien, als wäre ich vorher in einem dreidimensionalen Raum eingetaucht und erst jetzt in die Realität zurückkäme. Oder waren es vielleicht keine Wahrnehmungsfehler sondern eine andere Betrachtungsweise, ein anderer Blick auf diese Frau?
Ich kramte alle deutschen Wörter aus dem Gedächtnis, die ich noch in der Schule gelernt habe. Ich konnte mich auch an einige Sprüche und Ausdrücke meiner Mutter entsinnen. – Ja! Ich habe Erfahrung. Ja, ich müsste zurechtkommen.
– Gartenarbeit gehört nicht zu den Pflichten einer Pflegerin.

– Wir stammen aus Holand, wir wohnen seit fünfzehn Jahren hier – die Frau taute endlich auf. Das Gespräch stockte. Ich war müde, hungrig und von der langen Autoreise erschöpft. Ich wusste nicht, wie ich mich zu verhalten habe.

“Bin ich eine Detektivin, die die Geheimnisse fremder Gedanken erforschen muss? Was soll ich jetzt machen?” – nur solche Fragen entsprangen meinem gedämpften Geist. Die vier Hunde wechselten ihren Lagerplatz. Alle vier, bis auf den Welpen, lagen nun zu meinen Füßen und beschnupperten mich. Nach so einer langen Reise duftete sicherlich nicht nach Frische, also war ich verlegen und fühlte mich unwohl, auch vor den Hunden. Auf meiner weißen, ärmellosen Bluse prunkte meine Lieblingshalskette mit einem Bernstein. Ich streckte die Brust raus und nahm einen olympischen Gesichtsausdruck an, als wäre dieser Bernstein mindestens eine Olympiamedaille. Ich fühlte den Unterschied, der zwischen mir und dieser Frau lag, die in ihrem alten Morgenmantel, mit zerzaustem Haar mit ihrem Körper das halbe Sofa vereinnahmte. Ich mochte nicht einmal ihre Stimme.

– Heute ist Sonntag, die Arbeit beginnt ab morgen.

Sie bedachte mich mit einem erhaben Blick und gedämpften Lachen, in dem ich ihren Unwillen mir gegenüber und meinem Aufenthalt hier spürte. Ihr dunkelhäutiges Gesicht blieb unbetrübt ruhig, wären da nicht die leicht bebenden Lippen.

– Du kannst auf dein Zimmer gehen und dich nach der Reise erholen – sagte schließlich der Hausherr.

Und wo bleibt das Frühstück? – dachte ich, als ich das Wohnzimmer verließ.
Ich fragte aber nicht.


Andere Beiträge von Łucja Fice zum Thema “Betreuerin” auf diesem Blog (manche sind auf Polnisch, andere im Deutsch). Unsere Zusammenarbeit dauert schon über 6 Jahre…

https://ewamaria2013texts.wordpress.com/2018/01/14/na-saksy-4/

https://ewamaria2013texts.wordpress.com/2018/01/07/na-saksy-3-die-reichen/

https://ewamaria2013texts.wordpress.com/2017/11/26/na-saksy-2/

https://ewamaria2013texts.wordpress.com/2017/11/19/na-saksy-oder-als-senioren-betreurin-in-deutschland-zu-arbeiten/

https://ewamaria2013texts.wordpress.com/2017/10/19/400-tysiecy/

https://ewamaria2013texts.wordpress.com/2014/03/27/nowe-miejsce/

https://ewamaria2013texts.wordpress.com/2013/12/12/samotnosc-jest-wszedzie/

https://ewamaria2013texts.wordpress.com/2013/05/04/lucy-in-the-sky-with-her-books/

https://ewamaria2013texts.wordpress.com/2013/03/23/na-saksach/

“Unrast” Tokarczuk in Zitadelle Spandau

Seit ein paar Jahren gehen Monika Wrzosek-Müller und ich immer zu neuen Aufführungen von Elżbieta Bednarska. Ihr Theater ist eine skurille Mischung des Textes, der Choreografie und Akrobatik sowie ungewöhnlicher Raumnutzung. Sie arbeitet immer an den Grundlagen der Bücher der polnischen Autoren mittlerer Generation. Nach Innana in den Katakomben von Olga Tokarczuk und Hebronmauer von Andrzej Stasiuk, nahm Bednarska diesmal wieder ein Buch von Olga Tokarczuk an: Unrast (Bieguni).

See you in Zitadelle Spandau. Wir können (voraus)sagen – geht hin! Es lohnt sich.

Nach dem klicken an das Bild kann man sich eine pdf-Datei des Flyers speichern und alles in Ruhe lesen.

Spätere Notiz. Monika: Hervorragenes Theater!


Bei der Gelegenheit noch ein anderer kultureller Ratschlag für morgen für Polen und Polensfreunde in Berlin – Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy – Großes Orchester der Weihnachtshilfe 2019 in Werkstatt der Kulturen in Neukölln, Wissmannstr. 32. Ab 12:00 bis 23:59 Uhr.

Spätere Notiz. Ewa: Es war so angenehm, und dann diese Nachricht, dass unser Danziger Stadtpräsident, Paweł Adamowicz, während der Veranstaltung in einer recht-radickallen Attacke schwer verletzt wurde! Shame!

List do marszałka sejmu RP

Moje drogie Czytelniczki, moi drodzy Czytelnicy, okażcie nietypową dla dzisiejszych czasów cierpliwość i przeczytajcie ten list do końca. Coś, co się początkowo może wydawać listem wsparcia dla Karczewskiego, jest dobrym i rzetelnym podsumowaniem tego co robimy oraz spokojnym, wyważonym protestem przeciw temu, do czego się nas zachęca. 

Już raz, w sprawie stosunku do uciekinierów, publikowałam tu list Bogdana Miłka, przewodniczącego Kongresu Organizacji Polonijnych w Niemczech (nie mylić z Konwentem, Forum i chyba, jeśli dobrze pamiętam, Unią). To znamienne, bo zasadniczo dr Miłek i ja prezentujemy odmienne poglądy polityczne – łączy nas jednak poczucie godności i przyzwoitości.

Dr med. Bogdan Miłek
Przewodniczący Kongresu Polonii Niemieckiej,
przewodniczący Komisji Informacji o Polsce
poprzednio – Komisji Obrony Dobrego Imienia Polski i Polaków

Niemcy, marzec 2018

Pan Marszałek Senatu RP
Dr med. Stanisław Karczewski

Szanowny Panie Marszałku,

Proszę przyjąć wyrazy szacunku i serdeczne pozdrowienia.

Mieliśmy okazję poznać się osobiście u Pana Marszałka przed Kongresem Polonii Medycznej w 2016 roku w Warszawie. Dziękuję również, że objął Pan patronat nad jubileuszem Polskiego Towarzystwa Medycznego w Niemczech.

Z zainteresowaniem różne kręgi Polonii, także te które mam zaszczyt reprezentować, przyjęły apel Pana Marszałka w sprawie działania na rzecz dobrego imienia Polski i Polaków oraz troskę o dobre imię Polski.

Szanowny Panie Marszalku,

Polonia, zapewne od początku emigracji Polaków, zajmowała się i zajmuje troską o dobre imię Polski i Polaków. Tak ja, jak i moi polonijni współpracownicy od przyjazdu do Niemiec angażujemy się w tę sprawę.
Początkowo, 29 lat temu, wraz z grupą emigrantów polskich z Kraju Saary, zareagowaliśmy na artykuł R.W. Leonhardta w „Die Zeit”, kwestionujący europejskość Polski. Dotarliśmy wówczas z naszymi protestami i sprostowaniami m.in do Prezydenta Niemiec Richarda von Weizsäckera, Premiera Kraju Saary Oskara Lafontaine tudzież innych polityków oraz dziennikarzy niemieckich.

W całym późniejszym okresie wszystkie organizacje lokalne i ogólnoniemieckie, w których pracach miałem przyjemność uczestniczyć, miały w swym programie troskę o dobre imię Polski i Polaków.

Ja zaś, wówczas w różnych centralach polonijnych takich jak Polskie Forum w Niemczech, Polska Rada w Niemczech, Kongres Polonii Niemieckiej czy Europejska Unia Wspólnot Polonijnych, byłem odpowiedzialny za koordynowanie tych działań w randze wiceprzewodniczącego centrali (Forum, Rada) lub przewodniczącego stosownej Komisji (Kongres, EUWP).

Interweniowaliśmy w różnych sprawach, także w kwestii „Polskie Obozy śmierci” czy „Polskie Obozy Koncentracyjne”.

Polemizowaliśmy z artykułami (np. Vorwärts – rozmowa z Egonem Bahrem, kwestionująca aspiracje wejścia Polski do NATO) czy akcja pt. Pokażmy Polskę i Polaków inaczej.

Podobnie wraz z Polonią Wielkiej Brytanii, Polonia Niemiecka przeprowadziła akcję promocji akcesu Polski do Unii Europejskiej, łącznie z dotarciem do Królowej Brytyjskiej.

W roku 1998 Polonia przeprowadziła akcję poparcia uchwały Sejmu o nie łączeniu przystąpienia Polski do Unii Europejskiej z cesjami na rzecz tzw. Wypędzonych. Nawiązaliśmy wówczas w tej kwestii kontakt z politykami wszystkich opcji politycznych – panami: Olszewskim, Dobroszem, Siwcem, Millerem, Moczulskim, Balcerowiczem, Czarneckim, Bugajem, Oleksym.

W 2004 roku powstała pod auspicjami Kongresu Polonii Niemieckiej, Komisja Obrony Dobrego Imienia Polski i Polaków. W przedsięwzięciach Komisji brali również wspólnie udział wybitni przedstawiciele Polonii różnych opcji – jak np. ksiądz dr Sobkowiak i red. Alina Perth-Grabowska.

W ramach EUWP powstała Komisja Godności i Pamięci Narodowej. Obiema tymi strukturami miałem przyjemność kierowania przez kilka lat. Szczególnie Komisja Obrony miała w swym składzie wiele osób z różnych krajów, w tym m.in kilku wybitnych profesorów z USA. Szczególnie prof. Rudnicki z USA ma ogromne zasługi w dziele walki z pojęciem „Polskich Obozów Koncentracyjnych”.

Praca wspomnianych Komisji nie była i nie jest nastawiona na spektakularne akcje, lecz bardziej na dyskusje, wymianę informacji, wzajemną stymulację i koordynację działań – w myśl zasady: „rejestrować– inicjować– stymulować”. Przykładem takiej skoordynowanej akcji była pierwsza odpowiedź na raport Komisji MAK kierowanej przez prof. Anodine (koniec roku 2010).
Członkowie Komisji, za własne pieniądze, wykupili domenę „20100410” z końcówkami właściwymi dla wielu państw i w pięciu językach zamieścili tekst polemizujący z Raportem MAK, szczególnie w kwestiach nie wymagających głębszych badań lecz logicznego myślenia.

Wiele dyskutowano w gronie wspomnianych Komisji o samej nazwie: „obrona dobrego imienia Polski i Polaków“ czy „zwalczanie stereotypów”.

Mimo, że Komisje składają się z osób o bardzo różnych poglądach, zdecydowana większość była zdania, że dobre imię „albo się ma – albo nie.” Co więcej, nagłaśnianie sprawy obraźliwego dla Polski komentarza służy raczej rozpropagowywaniu poglądów obrażającego niż obronie obrażanego. Zatem większy sens ma działalność informacyjna – stąd lepsza była by nazwa „Komisja Informacji o Polsce”, ewentualnie „rzetelnej informacji“ lub po prostu „Informacji”. Stąd dokonano zmiany nazwy na „Komisja Informacji o Polsce”.

Szanowny Panie Marszałku,

pamiętamy, że kilkanaście lat temu MSZ prowadziło statystykę używania pojawiania się w publikacjach pojęcia „Polskie Obozy Koncentracyjne”.

Chcielibyśmy zapytać czy ta statystyka jest kontynuowana?

Jeśli tak, pragnęlibyśmy uzyskać dane – czy w ostatnich latach wzrosła liczba tych krzywdzących nas wszystkich publikacji – czy też – bo takie wrażenie mieli członkowie polonijnych Komisji kilka lat temu – mamy tendencję spadkową.
Dlatego, wraz z gronem moich współpracowników i przyjaciół, w tym z grona wspomnianych Komisji, proponujemy aby postarać się uspokoić emocje i wyciszyć sprawę.

Rozumiemy intencje Pana Marszałka i osób popierających obronę Polski przed pomówieniami w kwestii Niemieckich Obozów Koncentracyjnych w Polsce. Niemniej naszym skromnym zdaniem regulacje prawne i ewentualne procesy powinny dotyczyć jedynie sytuacji ekstremalnych i wyjątkowych, najlepiej zaś by ich w ogóle nie było. Takie pojęcia jak „Obrona dobrego imienia Polski i Polaków” powinny zostać zastąpione pojęciami: „Rzetelna (prawdziwa) Informacja o Polsce i Polakach” – lub po prostu „Informacja o Polsce i Polakach”.

Specjalny temat stanowi problematyka Polsko – Żydowska ze względu na wielką tragedię jaka spotkała obydwa te narody, a także na wieki wspólnej historii. Naszym zdaniem nie wolno – nawet w imię dobrych intencji – generować powstawania wzajemnych obrażeń i pomówień. Należy raczej
wspólnie zapłakać nad każdą żydowską i polską ofiarą okropnej wojny i nad każdym nie uratowanym życiem przez osoby, które mogły pomóc, bez względu na to kim były te osoby. Powinniśmy wyrazić żal każdego Polaka, który nie uratował swych żydowskich sąsiadów. Dodać tu też trzeba propagandową manipulację okupanta hitlerowskiego, zresztą ta manipulacja miała miejsce także rękami zaborców np. caratu dużo, dużo wcześniej.
Obszerne dane na ten temat można znaleźć w książce Alicji Grochowskiej „Elementy prania mózgu w procesie zagłady Żydów”.

Inna kwestia natomiast budzi naszą uwagę – chodzi o potencjalne zagrożenie pogorszenia ważnych stosunków międzynarodowych na linii stosunków polsko – niemieckich poprzez nieopatrzne eksponowanie kwestii odszkodowań za II wojnę światową. Warto tu zacytować w tej kwestii wymianę zdań między Episkopatami Niemiec i Polski z roku 2015: „Pojednanie polsko-niemieckie to wielka wartość. Można ją łatwo utracić przez nieprzemyślane decyzje, a nawet przez zbyt pochopnie wypowiadane słowa” – napisali polscy biskupi.

Nie czujemy się kompetentni do zabierania głosu w kwestii, w której winni wypowiedzieć się fachowcy prawa międzynarodowego. Zwracamy jednak uwagę na bardzo delikatny grunt, po którym poruszają się wszyscy wypowiadający się w tej kwestii. Nie jest to kwestia zupełnie zdezaktualizowana (spłacanie reperacji za I wojnę światową dobiegło niedawno końca) – ale Niemcy dodają mniej lub rzadziej otwarcie: należy uwzględnić mającą miejsce w wyniku zmiany granic stratę przez ich kraj dużych terytoriów i znajdującego się tam majątku.

O tym, że ZSRR dokonał rabunku z tych przyznanych Polsce terenów – w Niemczech prawie nikt nie wie. Dlatego nie wolno szafować rozbudzającymi niepotrzebne emocje stwierdzeniami takimi jak nadzieja na odzyskanie 900 miliardów euro jako reperacje od Niemiec. To raczej kwestia do poruszania w trakcie pozbawionych emocji dyskusji polityków i prawników nie zaś jako pożywka dla populistów po obu stronach granicy (politycy prawicowej niemieckiej partii AfD nieraz przebąkują o odzyskaniu tych czy owych ziem…).

Szanowny Panie Marszałku, Szanowni Państwo,

powyżej przedstawiliśmy Państwu garść przemyśleń wynikających z doświadczeń blisko 30 lat działalności dla dobra Polski i jej imienia. Osób na co dzień żyjących i funkcjonujących wśród tych, którzy obserwują Polskę jako europejskiego partnera. Osób, których rosnąca pozycja Polski w ciągu ostatnich dziesięcioleci napawała i napawa dumą. Związanych z Polską na dobre i złe.

Być może te kilka zdań dorady okażą się pomocne w podjęciu tej czy innej decyzji lub ukształtowaniu takiego czy innego poglądu.

Z wyrazami szacunku

dr med. Bogdan Miłek
przewodniczący Kongresu Polonii Niemieckiej
wraz z gronem polonijnych współpracowników

Szopa w salonie 20 (reblog)

Boli.tyka

Łukasz Szopa

List do ambasadora RP w Niemczech, Andrzeja Przyłębskiego

Warszawa, 02.02.2018. Marszałek Senatu Stanisław Karczewski podczas konferencji prasowej po spotkaniu noworocznym z korpusem dyplomatycznym, 2 lutego 2018 roku w Senacie. (tg/pkus) PAP/Tomasz Gzell

Berlin, 19.02.2018

Szanowny Panie Ambasadorze,

Jako obywatel Polski żyjący zarówno w Polsce, jak i w Niemczech, nie zaliczam się co prawda do „Polonii“, pragnę jednak zareagować na list Marszałka Senatu, pana Stanisława Karczewskiego z dnia 07.02.2018, w którym wzywa on Polaków żyjących zagranicą do

podejmowania wszelkich możliwych działań, których celem będzie upominanie się o prawdę historyczną
i
o dokumentowanie i reagowanie na przejawy antypolonizmu, krzywdzące nas sformułowania i opinie. Proszę o powiadamianie naszych ambasad, konsulatów i konsulów honorowych o pomówieniach naruszających dobre imię Polski“.

Wielu moich przyjaciół i znajomych – zarówno w Polsce jak i Niemczech – odebrało ten list jako bardzo bulwersujący apel, nawołujący do szpiclowania, donosów, a nawet „szmalcownictwa“.

Ja również uważam ową „zachętę“ jako bardzo kontrowersyjną, pragnę jednak z niej skorzystać – choć obce są mi pobudki jakiegokolwiek donosicielstwa.

Dlatego właśnie zwracam się do Pana, nie tylko jako urzędnika ambasady RP zagranicą, ale i osoby kompententnej w kwestii współpracy – jawnej czy tajnej – ze służbami, i chciałbym poinformować o dwóch przypadkach jak najbardziej „antypolskich“ jak i niezdodnych z prawdą historyczną wypowiedzi, naruszające dobre imię Polski:

1. Jarosław Aleksander Kaczyński, ur. 18.06.1949 w Warszawie, poseł na Sejm RP:

Krajowa Rada Sądownictwa to jest niewątpliwie instytucja postkomunistyczna“

Tusk ma krew na rękach” i „nie jest godny reprezentowania Polski za granicą”

Dla mnie Wałęsa to TW Bolek“

2. Andrzej Przyłębski, ur. 14.05.1958 w Chmielniku, ambasador RP w Niemczech:

PiS podnosi Polskę z ruiny, w której pogrążyła ją Platforma Obywatelska. W Polsce wszystko: instytucje państwowe, policja, wojsko, szkoły, uniwersytety, sądy, znajdowało się w głębokim kryzysie, który ukrywały media.“

Tutaj dodam, że nazywanie naszego kraju „ruiną“ jest ponadto wyrazem braku poszanowania dla historycznie faktycznych ruin – jak Aleppo, Grozny, Sarajewo czy powojenna Warszawa, i sytuacji ich mieszkańców.

Dlatego proszę – nawiązując do apelu Marszałka Karczewskiego – o niezwłoczne poinformowanie polskich instytucji czy urzędów (jakich – tego pan Karczewski niestety nie zdefiniował) o obu osobach i ich wyżej wspomnianych wypowiedziach niezgodnych z faktami historycznymi i naruszających dobre imię naszego kraju.

Z wyrazami szacunku

Łukasz Szopa

Oryginał listu do ambasadora RP

Nieodwołalny koniec świąt

Tadeusz Rogala

Święta, święta i po świętach…

Jutro 2 lutego, święto Matki Boskiej Gromnicznej, znane jako święto Ofiarowania Pańskiego, które zamyka cykl świąt Bożego Narodzenia i jest ostatnim dniem, kiedy koniecznie trzeba rozebrać świąteczne choinki.

O ile z domów już w większości poznikały pięknie ustrojone drzewka, to w kościołach katolickich w Polsce wystrój bożonarodzeniowy utrzymuje się do końca okresu świąt Bożego Narodzenia czyli właśnie do święta Ofiarowania Pańskiego. Z kościołów znikają tego dnia żłóbki, zdejmuje się dekorację świąteczną, przestaje się śpiewać kolędy. Kończy się też okres wizyt duszpasterskich w domach.

Jeszcze trzydzieści lat temu, kiedy wielka machina konsumpcyjna jeszcze nie weszła do polskich sklepów, przygotowania do świąt rozpoczynały się krótko przed świętami.

W adwencie obowiązywał post, w kościele odbywały się wcześnie rano lub wieczorem msze święte tzw. roraty. W okresie adwentu nie tańczyło się, ani nie urządzało wystawnych uroczystości. O prezentach pod choinkę trzeba było pomyśleć nieco wcześniej, ale to w ostatnie przedświąteczne dni kupowało się żywego karpia, nie za wcześnie jednak, aby nie blokował niepotrzebnie wanny w łazience. Odwiedzało się bazary i sklepy, zaopatrując się w potrzebne na święta artykuły żywnościowe.

W wigilię świąt Bożego Narodzenia rozpoczynał się okres świąteczny czyli trwający 12 dni okres Godów. Gody to szczególne, niecodzienne słowo. Znaczy więcej niż uczta, biesiada. To stan szczęśliwości. Uroczystość Trzech Króli zamyka okres Godów, następnego dnia rozpoczynają się zapusty, te zaś kończą się we wtorek przed Środą Popielcową. Zaczyna się czas Wielkiego Postu i czekania na Wielkanoc.

Od Trzech Króli bawiono się w Polsce na całego. Urządzano bale choinkowe, wielkie i wystawne dla dorosłych, ale także znacznie jednak skromniejsze zabawy choinkowe w szkołach. Nieodłącznym elementem takiej imprezy była zawsze swiątecznie wystrojona choinka. Przy parafiach urządzano spotkania opłatkowe. Szczególnie na emigracji Polacy pielęgnują tradycję spotkań opłatkowych i urządzanie zabaw karnawałowych.

Rok 1947, obóz przejściowy dla Polaków w Ludwigsburgu. Jasełka w wykonaniu polskich dzieci.

Rok 1947. Obóz przejściowy dla Polaków. Spotkanie choinkowe dla polskich dzieci.

Rok 1947. Obóz przejściowy dla Polaków. Spotkanie choinkowe dla polskich dzieci. Dzieci dostały nawet banany.

Rok 1967. Ludwigsburg-Grünbühl – Polska Misja Katolicka – Parafialne spotkanie opłatkowe.

***
W Niemczech sytuacja wygląda trochę inaczej. W zasadzie okres świąt Bożego Narodzenia rozpoczyna się w pierwszą niedzielę adwentu. W miastach i miasteczkach odbywają się jarmarki bożonarodzeniowe, w sklepach obecnie już w październiku pojawiają się artykuły świąteczne. Na ulicach stoją wystojone udekorowane choinki, a i w domach często też od pierwszego dnia adwentu. Restauracje i sale bankietowe już dawno są zarezewowane dla zakładów pracy i innych organizacji na tzw. Weihnachtsfeier. I wreszcie po czterech tygodniach przychodzą wyczekiwane święta Bożego Narodzenia. Okres ten kończy się w święto Trzech Króli. Jak na komendę rozbiera się choinki i wynosi do punktu zbiorczego, gdzie służby miejskie wywożą je i przerabiają na kompost. W Berlinie choinki wynosi się – lub nawet wyrzuca przez okno lub z balkonu – po prostu na ulicę i to niekiedy już w drugie święto Bożego Narodzenia. W sklepach znikają ostatnie świąteczne słodycze, a na półkach sklepowych pojawiają się pierwsze słodycze wielknocne, dawniej przerabione z nie sprzedanych Mikołajów. Po jakichś protestach konsumentów zaprzestano jednak praktyki prostego przepakowywania Świętego Mikołaja w sreberko Świętego Zająca, teraz figurki się jednak przetapia i przeformowuje.

***

Święto Matki Boskiej Gromnicznej nawiązuje do znanego nam z Ewangelii opisu ofiarowania Jezusa, czyli momentu, kiedy 40 dni po narodzinach dziecka, Maryja i Józef zanieśli dzieciątko do świątyni w Jerozolimie, by zgodnie z prawem mojżeszowym ofiarować je Bogu w hołdzie dziękczynienia za darowanie Izraelitom życia podczas przejścia przez Egipt Anioła Zniszczenia.

Tego dnia Kościół obchodzi również Światowy Dzień Życia Konsekrowanego, wprowadzony przez papieża Jana Pawła II w 1997 roku.

Tradycyjnie od IX wieku tego dnia w kościołach święci się świece tzw. gromnice – które mają chronić domostwa przez piorunami i innymi nieszczęściami. Odbywa się również procesja z płonącymi świecami, symbolizująca życie w jedności z Chrystusem. Dawniej po uroczystościach przynoszono płonące świece do domów i wypalano nimi znak krzyża w belce na suficie – miał on chronić przed nieszczęściem i żywiołami. Wierni przynosili do kościołów swoje własne świece, te same, przy których ich ochrzczono, i które towarzyszyły im przez całe życie, bo wręczano je również konającym.

Ze świętem Matki Boskiej Gromnicznej wiąże się wiele opowieści.

Stare legendy ukazują nam Panią Niebieskiego Dworu z gromnicą zapaloną w dłoni, strzegącą chat przed wilkami pośród mroźnej zawieruchy. To znów głodny i zły wilk, postrach okolicy, zdąża pokornie świętymi śladami, już obłaskawiony. Pani gromniczna ratuje sierotkę zabłąkaną w boru, rozpądzając stado wilków gotowe pożreć dziewczynkę

pisze Zofia Kossak w „Roku polskim”.

Z tym świętem związanych jest też kilka przysłów, a oto niektóre z nich:

Gdy na Gromnicę roztaje, rzadkie będą urodzaje.
Gdy w Gromnicę pięknie wszędzie, tedy dobra wiosna będzie.
Gdy w Gromniczną jest ładnie, dużo śniegu jeszcze spadnie.
Gdy w Gromnicę z dachów ciecze, zima jeszcze się przewlecze…”

Obecnie w epoce ocieplenia klimatu, te przysłowia mogą się już nie sprawdzać.

Na Saksy 4 Über die Märchen

Łucja Fice

Die letzten Tagen

Dieser Nachmittag war nicht angenehm. Elvira wusste sich für meine freien Stunden zu revanchieren. Sie schickte mich in den Keller, ich sollte den Fußboden wischen, die Regale sauber machen und zweihundert Gläser mit Eingemachtem einsortieren, die vorher sorgfältig geputzt werden mussten.

“Alles muss sauber sein, alles muss tipptopp sein”.

Ich widersprach nicht. Das Alter besiegte mein ich. Diese deutsche Gründlichkeit fand ich entsetzlich. Da half mir aber meine Gewitztheit. Irgendwie musste ich das packen. Ich wickelte ein Buch ins Wischtuch ein und steckte es in die eine Schürzentasche, in die andere kam eine Taschenlampe und holte den Wassereimer und den Mopp aus der Besenkammer.

“Ich gehe in den Keller!”
“In einer Stunde musst du alles schaffen”, erwiderte die Alte hart.

Das war eine angenehme Lesestunde. Ich fühlte mich wie ein kleines Mädchen, dem man das Lesen verboten hat und das es heimlich tun muss. Als ich Elvira die Treppe runterkommen hörte, schaffte ich es, den Fußboden nass zu machen und mit dem Tuch über die Regale zu fahren. Der Betrug war gelungen.

***

Nur noch drei Wochen bis zum Vertragsende. Ich wollte keinen Ärger. Ich fasste den Entschluss. Morgen rufe ich die Agentur und die Tochter der Alten an. Ich wollte nach Hause. Die unwiderrufliche Entscheidung stand fest.

Nach zwanzig Uhr stand das Gießen der Rabatten auf dem Programm. Ich schleppte die Kannen mit zehn Litern Wassern, so dass meine Wirbelsäule quietschte. In diesem Moment hätte ich die Alte ermurksen können. Ich verwarf diese unschönen Gedanken und begann zu singen. Ich wusste es! Meine Heiterkeit würde sie erbosen. Ich reizte sie bis zur Weißglut.

“Schrei nicht so rum!”, brüllte Elvira aus dem Fenster und schaute mich verächtlich an. Sie sah aus wie eine böse Hexe, die sich zum Fotografieren aufplusterte. Die abgewetzte Schürze passte ideal zur abgemergelten Figur dieser langnäsigen Xanthippe. Es fehlt nur noch, dass sie mir einen roten Apfel aus dem Fenster zuwirft, den ich esse, mich vergifte und zu singen aufhöre.
“Willst du mich bezahlen, wenn ich aufhöre?”, entgegnete ich.

Ein anderer hätte wenigstens gelächelt, aber doch nicht diese alte Frau, die Fröhlichkeit unmoralisch fand und sich an Traurigkeit und Tränen ergötzte. Ich war aufgebracht und sang weiter. Die Alte donnerte das Fenster zu. “Hab’ ich denn so falsch gesungen? Mein Gott! Warum bedachtest du mich mit keiner Begabung, auf der ich mein verdammtes Leben stützen könnte”, sagte ich laut.

Uff! Die Arbeit war erledigt, der nächste Tag vorbei und trotzdem dachte ich, ich sei verrückt, dass ich diesen Vertrag nicht sofort kündige.

***

An diesem Tag hatte die Alte einen Termin beim Augenarzt. Ich hatte also frei und konnte sogar telefonieren. Dem Opa tat es auch gut, er bekam rote Wangen, lächelte, trank Wasser und aß die Süßigkeiten, die ich ihm anbot, wofür er sich mit Augenbewegungen bedankte. Ich freute mich darüber. Ich wusste, dass er die Augenblicke liebte, die er mit mir allein verbringen konnte. Seine Frau schenkte ihm sowieso keine Aufmerksamkeit. Er war für sie wie Luft, ein Mann ohne Eigenschaften, er blieb immer im Hintergrund. Ich nahm es dieser Hexe übel, dass sie ihren eigenen Mann so schlecht behandelt, ich war oft frustriert darüber. Für mich war er wertvoll, wie jeder ältere Mensch. Diesen Wert fühlte ich mit den Sinnen, unterhäutig. Ich sah seine innere Ruhe, die zwar zuweilen verflog und in Unruhe oder gar Aggressivität umschwenkte, wenn er mir seine geballten Fäuste unter die Nase hielt. In solchen Augenblicken erklärte ich mir das Verhalten meiner Schützlinge mit ihrem Alter, ihrer Krankheit und Schmerzen. Er hatte ungewöhnliche Augen. Ich schaute gern in diese scharf blickenden Katzenpupillen. Ich wusste ihn zu schätzen und es schmerzte mich, wenn Elvira ihren Mann ein ‘altes Schwein’ schimpfte.

***

Es blieb mir jedoch nichts anderes übrig, als die Agentur zu bitten, den Vertrag zu kündigen. Über diesen Entschluss informierte ich sie telefonisch.

“Ich will nach HAUSE, nach HAUSE!”
“Gabriela, wir beenden diesen Vertrag! Diese Familie verzichtet auf die Dienstleistungen unserer Agentur, also können wir niemanden an Ihre Stelle schicken.”
“Warum?”
“Wir glauben, es wird den Leuten zu teuer.”
“Also muss ich bis zum Schluss bleiben?”
“Genau! Ist aber bald vorbei”, tröstete mich Joanna. Meine Augen wurden feucht vor Ärger. Ich rief die Tochter von Elvira an. Ich hörte sie lallen und verstand nichts, bis auf das, dass sie betrunken ist. Also hatten die Nachbarn doch Recht, dass die Tochter Elviras Alkoholikerin ist, die nie nüchtern wird und dass ich mich nie mit ihr verständigen kann. Ich war sechs Wochen dort und sie verspürte nicht ein einziges Mal das Bedürfnis, ihre Eltern zu besuchen. An diesem Abend wollte ich nicht allzu früh ins Bett, ich legte mich auf Sofa. Die Gedanken in meinem Kopf flogen wie Billardkugeln umher. Im Zimmer befand sich nichts außer der Farbe an den Wänden. So schien es mir zumindest. Mich umspann Langeweile, bis ich etwas wie Flüstern vernahm. Es kam wie aus einem fahrenden Zug, der ruckelte und ratterte. Ich schlief nicht. Obwohl sich Träume bei mir plötzlich einstellen, war ich diesmal hellwach. Ich sah einen Menschenfluss, der über Felder auf mich zukam. Ich schaute sie mir an, wie einen bunten Katalog, in welchem mich die Anzahl der Kleider, Blusen und Hosen entzückte. Über ihren Schultern sah ich etwas oder jemanden, den ich nach der Rückkehr in die Realität vergaß, obwohl mir dieses mit den Sinnen registrierte Bild so realistisch erschien. Ich merkte mir eine weiße, dunkelblau gestreifte Bluse. “Was war das?”, fragte ich mich später.

***

Uff! Ich hab’s geschafft. Der Vertrag ist zu Ende. Mein Koffer steht gepackt in der Diele. Nur noch das letzte Abendessen und das Taxi bringt mich zur Bushaltestelle, ich steige in den Sindbad-Bus und es geht… nach HAUSE. Ich warf den letzten Blick auf mein Zimmer. Ich tanzte meinen Freudentanz und verabschiedete mich von den Wänden. Obwohl ich hier zwei Monate nächtigte, war die Spur, die ich in diesem Zimmer hinterlasse zu zart und zu flüchtig, als dass sie von jemanden vernommen werden könnte. Nicht einmal einen Geruch werde ich hier lassen, denn dieses Zimmer hat mich nicht richtig verinnerlicht. Ich hatte den Eindruck, als verließe ich leere Wände. Ich dachte an Elvira: “Eine furchtbare, alte Frau, die mich fertig gemach hat.” Ihre Verachtung einer Pflegerin gegenüber resultierte vermutlich aus der Sehnsucht nach der Jugend (irgendeinen Grund muss es ja dafür gegeben haben). Ich freute mich, dass ich nicht mehr jeden Tag ihrem Gejammer zuhören, ihre gealterte Haut sehen, den Geruch ihres Schweißes im ganzen Haus einatmen, ihre Sprüche ertragen und ihren Befehlen gehorchen muss. Ihr Lachen, das gar keine Freude versprühte, sondern erzwungen war, verunsichert mich sogar jetzt, als ich das schreibe. Im Grunde waren wir doch beide lächerlich. Zwei alte Frauen, die eine nur etwas jünger als die andere! Wie immer, versuchte ich, alles Unangenehme zu verdrängen. Ich schloss eine Tür hinter mir, die ich nie wieder öffnen werde und ging zum letzten Abendmahl.

Die Alte fragte mich nach meinen Wünschen.

“Was wirst du mit dem verdienten Geld machen? Was würdest du tun, wenn du mehr hättest?, fragte sie, schief lächelnd.
“Musst du auch jetzt noch gehässig werden? Ich habe es doch redlich verdient, also ist es nicht deine Sache.”
Die Seniorin brachte mich zum Taxi, das vor dem Haus wartete. Sie bezahlte die Fahrt, dann verabschiedeten wir uns.
“Behalte uns in guter Erinnerung!”, bat sie. “Entschuldige, dass du schwer arbeiten musstest, aber ich habe dich doch dafür bezahlt.”
Elvira zog aus dem Körbchen ihres Rollators ein schwarzes Täschchen, das mir schon früher aufgefallen ist.
“Das ist für dich, für den Silvester deiner Träume”.
Ich spürte eine angenehme Wärme in der Herzgegend, nichts Besonderes, aber wohlig eben. Das Täschchen schien mir irgendwie magisch. So eines würde ich nirgends zu kaufen bekommen.
Diesen Vertrag überlebte ich wie eine schwere Krankheit. Aber bevor ich zuhause ankam, waren alle Plackereien und Unannehmlichkeiten vergessen. Diese Fähigkeit, vergessen zu können, freute mich. Ich war zufrieden, dass ich die Alte, die Macht über mich hatte, besiegte. Und diese Zufriedenheit war das Wichtigste.

Zu Hause

Mein Mann war nicht auf meine Ankunft vorbereitet, wie letztens übrigens immer. Ich habe diese Veränderung bemerkt. Ich bat ihn, mir einen Kaffee zu machen. Ich lächelte mein Schicksal an, ich hatte Arbeit, ich war gesund. Und nach dem Frühstück folgte das große Auspacken.

“Und das ist das magische Täschchen für dem magischen Silvester.” Ich warf es auf den Tisch und widmete mich wieder dem Leeren meines Koffers.
“Weißt du überhaupt, was in dieser Kosmetiktasche drin ist?”, fragte mein Mann
“In welcher Kosmetiktasche?”
“Na in diesem Täschchen.”
“Was soll denn da drin sein?”
“Schau ‘mal.” Mein Mann holte ein Geldbündel raus und breitete die Scheine wie Spielkarten auf dem Tisch aus. Er zählte. Ich stand wie versteinert da. Ich traute meinen Augen nicht. Es waren sechzig Fünfeuroscheine. Ich begriff, dass die Frau jeden Tag fünf Euro sparte, um mir zum Abschied eine Überraschung zu bereiten und das Sparen schmackhaft zu machen, wovon sie ja so viel hielt. Ich war gerührt. Nun verstand ich, was Elvira meinte, als sie sagte:
“Was würdest du tun, wenn du mehr Geld hättest?” Ich weiß noch, was ich damals gedacht habe. Dieses Märchen kam also auf meine persönliche Bestellung, dessen war ich mir vorher gar nicht bewusst. Eines ist aber sicher! Man bekommt kein Geld für umsonst. Das ist die dritte WAHRHEIT, die ich entdeckte, obwohl ich es eigentlich immer wusste. Ich dachte: “War es mein Wunschdenken, das diese Belohnung erwirkt hat?” Existiert in dem uns umgebenden elektromagnetischen Feld wirklich ETWAS neben mir? Ist die Welt vielleicht ein Spiegelbild meiner Träume? Oder der Punkte in meinem Inneren? Ich erinnerte mich an die Worte meiner Mutter: DAS LEBEN LIEGT HINTER DEM KRISTALLSPIEGEL. Oder bin ich vielleicht ein kosmisches Spiel, Teil eines Hologramms und das Leben ist eine Magie?

Ich ließ diese Gedanken fallen, setzte mich hin und sagte zu meinem Mann: “Liebling! Vielleicht sind es die Quanteneffekte, die die Türen zum freien Willen öffnen und Möglichkeiten zur Wunscherfüllung liefern? Vielleicht hängt alles von uns selbst ab? Wir bestehen doch aus Gedanken und Gedanken sind eine Art von Wellen.”
“Du glaubst wohl an Märchen? Du denkst doch nicht logisch. Zum Denken verwendet man doch das Gehirn. Unsere Welt wird, mein Dummchen, von physikalischen Gesetzen regiert, die unter jeglichen Bedingungen objektiv und verifizierbar sind.”
Ich war da anderer Meinung.
“Du weißt doch ganz genau, dass nicht nur Philosophen, sondern auch moderne Wissenschaftler das Kausalgesetz und die materielle Welt anzweifeln, so wie sie von dir, von uns allen wahrgenommen wird. Angezweifelt wird bereits das Paradigma, nach dem unsere Welt ewig ist, mein Lieber. Die Theorien von Newton und Einstein sind zwar richtig, aber inkomplett. Unsere Welt ist komplizierter und unvoraussehbarer als es die größten Denker früher annahmen. Na gut! Du glaubst an die rationale Ordnung der Dinge, wo es keinen Platz für übernatürliche Phänomene gibt. Und ich denke, dass die Quantenphysiker schon bald eine vernünftige, wissenschaftliche Erklärung für diese, doch in der Natur stattfindenden Prozesse und Erscheinungen finden werden.”
“Ja, meine Liebe, ich bin ein Materialist und Rationalist. Und solche Menschen lassen keine anderen Erklärungen gelten als die, die der gesunde Menschenverstand liefert.”
“Hör’ einmal zu, du Dämlack…”, revanchierte ich mich. “Allein die Tatsache, dass diese komische Welt, das Leben und unser Bewusstsein entstanden, ist unwahrscheinlich genug und trotzdem akzeptierst du das. Ich akzeptiere mein übernatürliches Element, das heißt meine Träume und andere Geisteszustände. Die wirkliche Natur der Welt ist noch nicht erforscht, also sei dir nicht so sicher.”
Ich kannte meinen Mann und wusste: wenn er an seinen Daumen zupft, dann heißt es, dass er sich stark konzentriert.
“Und was mein Gehirn anbetrifft – ich leihe mir von dir die Fernbedienung mit Zugriff zu deinem Kopf.”
Er stand auf, trat an mich heran und nahm mich in seine breiten Arme und ich ließ mich umarmen. Damit war die Diskussion beendet.

***

Der Bus fuhr weg und ich stand mit meinem Koffer da und schaute mir das zweistöckige, vornehme, mit einem Gitter aus Gusseisen umsäumte Haus an. Die dekorativen Spiralen und spindelförmig gebogenen Stäbe ließen keinen Zweifel daran, dass die Umzäunung nicht allein als Zierde gedacht war. Ich konzentrierte mich. Meine langjährige Erfahrung im Arbeitstourismus lernte mich, über die Qualität des Vertrages erst nach einigen Tagen zu urteilen. Und mein Instinkt gebot es mir, im Gedächtnis zu wühlen.

Hinter dem Tor wartete eine neue Welt und ein neues Märchen auf mich. “Wer werde ich hier sein?”, dachte ich, bevor ich auf die Klingel drückte. Ich war froh gesinnt und optimistisch eingestellt. Vor einiger Zeit habe ich ein neues Programm in meinem Kopf eingespeichert: Null Angst, keine unerwünschten Vorstellungen, keine negativen Gedanken. Die Welt ist schön und sie wird dich schon eines schönen Tages von selbst anlächeln, in dem Moment, wo du es gar nicht erwartest. Ich las die Inschrift, die auf dem Schild am Tor eingraviert war:

DU SIEHST MICH NICHT, DU HÖRST MICH NICHT, ABER GLAUB MIR, ICH BIN DA”.

Mein neuer Koffer war leichter als sonst und ich war auch leicht, innen fast leer. Das erste Klingeln, dieser erste Moment, der für die Qualität des Vertrags ausschlaggebend ist. Oben auf der Hauswand stand das Baujahr: 1834. Ich hob den Blick, schaute mir das Haus mit den eingebauten Holzbalken an. Ein neues Dach. Hölzerne, dunkelblaue Außenjalousien machten das Haus noch reizvoller. Achtzehn Uhr.

Also soll das neue Märchen geschehen, denn das Leben ist für mich nur noch ein Märchen. Ich wunderte mich regelrecht, dass in mir nichts aufstieg, keine Angst, keine Furcht.

Irgendjemand machte das Tor auf und… fünf Personen kamen aus dem Haus, um mich zu begrüßen. Plötzlich standen auch zwei Hunde da. Erst jetzt verstand ich die Inschrift auf dem Schild am Tor. Die Hunde begrüßten mich wohlwollend und wedelten mit den Schwänzen. Alle lächelten mich an. Ich revanchierte mich und verschenkte auch das Beste, was ich in diesem Moment hatte. Die Begrüßungszeremonie prägte sich wie ein goldenes Siegel in meiner Seele ein. Ich fühlte mich so, als hätte dieses Haus auf mich gewartet.

Ich bin Klaudia, die Tochter vom Heinz, den du betreuen wirst. Papa ist noch im Pflegeheim. Wir holen ihn am Montag ab.

Dann kam Martin, Klaudias Mann und ihr Bruder Thomas mit seiner indischen Frau dran. Vor dem Haus wuchsen zwei große Palmen. Martin nahm meinen Koffer. Wir gingen hinein.

Das Gästezimmer war voller Blumen und ich fühlte mich, als hätte mir jemand einen Kranz aus Tausendschön aufgesteckt. Ich fühle mich damals wirklich wie ein Tausendschön und bedankte mich beim Schicksal für diese herzliche Begrüßung. Ich hatte keine Angst, so bekam ich das, was ich wollte.

“Ich heiße Helga, mein Mann hatte einen Schlaganfall”, im Gesicht der Frau malte sich Unsicherheit und Bangigkeit.
Für ihr Alter sah sie sehr gut aus. Es war keine gebückte Fünfundsiebzigjährige, sondern eine attraktive Frau. Ich reichte ihr die Hand und sagte tröstend:
“Machen Sie sich keine Sorgen, es wird alles gut werden. Ich habe zehn Jahre Erfahrung im Umgang mit kranken Menschen.”
“Oh! Gott sei Dank!”
“Aber… Mein Deutsch ist keineswegs perfekt, mit der Grammatik hapert es. Dafür ist mein Wortschatz recht groß, so dass ich mich gut verständigen kann. Ich spreche auch Englisch.”
“Wunderbar!”, sagte Martin. “Wir sprechen alle Englisch.”
“Na, dann hätte ich es nicht besser treffen können”, ich verschenkte mein Lächeln und wusste genau, wie die Konversation aussehen wird. Doppelsprache, Denglisch, also so, als würde ich eine neue Sprache kreieren. Ich bin die Schöpferin einer neuen Sprache, der Gabi-Sprache.

Das Gespräch war eine Wonne. Ich erzählte von mir, von meiner Kindheit und vom Kindergarten, als die Erzieherin zu mir sagte: „Gabi! Du wirst einmal eine Pflegerin oder eine Ärztin werden.” Ich konnte wirklich gut umgehen mit den Kleinen. Ja! Ich wollte immer Ärztin, Kinderärztin werden und wurde Chemikerin. Diese Erinnerung war dann lange verschüttet, sie kam erst wieder hoch, als ich Pflegerin wurde. Helga erzählte von ihrer Familie, über ehemalige Pläne, Träume, über den Umzug in dieses große Haus. Es machte Spaß, ihr zuzuhören. Thomas, der Sohn Helgas, machte einen unbekümmerten Eindruck, er wirkte so, als hätte er nie im Leben irgendwelche Probleme gehabt. Ständig lächelnd bedachte er uns mit witzigen Sprüchen und ich ließ sie alle in meine etwas irrationale Welt hineinblicken. Ich dozierte, dass das Leben keine Schicksalsfügung ist, sondern dass wir es selbst gestalten. Und diese Realisten hörten mir zu, als würde ich eine neue Pforte vor ihnen öffnen. Ich wollte Helga vor allem Schlimmen beschützen, was auf sie zukommen würde als der gelähmte Ehemann zurück nach Hause komme. Immerhin bin ich ja deswegen zu ihnen gekommen.

Somit beenden wir diese kleine Reihe der Texte aus dem neuen Buch von Łucja Fice über ihre Erfahrungen als, wie sie es selber sagt, Arbeitstouristin in Deutschland. Frühere Beiträge findet man HIER, HIER und HIER. Das Deutsch ist von Małgorzata Behlert. Will man mehr lesen, muss man es entweder auf Polnisch machen oder einen Verlag überzeugen, dieses Buch zu verlegen. Das werden wir alle herzlich begrüssen, die Autorin, die Übersetzerin und ich, die Administratorin dieses Blogs.